-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant5
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać423
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant13
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać5
Biblioteczka
2018-09-09
2010-06-15
2012-12-04
2012-08-27
2009-01-01
Intrygująca okładka i jeszcze bardziej intrygujący tytuł. To wystarczyło, bym sięgnęła po tę książkę w wieku lat parunastu, nie wiedząc, że zapamiętam ją prawdopodobnie na całe życie. Nic zresztą nie zapowiadało szoku; ta krótka historia zaczyna się jak opowieść dla najmłodszych, trochę w stylu „Robinsona Crusoe”, na ostatnich stronach zaś mrozi krew w żyłach, staje się gorąca i lepka, jeży włosy na głowie. Jest w stanie sprawić, że dorośli spojrzą z trwogą na swoje dzieci, zastanawiając się, do czego mogą być zdolne.
Grupka dzieci w wieku od sześciu do dwunastu lat cudem przeżyła katastrofę samolotu. Znalazły się na bezludnej wyspie, obfitej w owoce, bez zagrożenia ze strony zwierząt. Są zupełnie same i nareszcie, jak im się wydaje, będą mogły bawić się do woli. Właściwie zapowiada się wspaniała przygoda, nic nie wskazywałoby na to, że tym chłopcom w ogóle przytrafiło się jakieś nieszczęście. Wydaje się, że mogą spełnić tu swoje marzenia — odkrywanie wyspy, zabawy w wodzie, wszystko to, czego nie mogli doświadczyć mieszkając w miastach pod kontrolą rodziców. A jednak nie do końca wiedzą, w co i jak mają się bawić...
Dwaj nieco starsi chłopcy, Ralf i Prosiaczek, postanawiają wezwać wszystkich na zebranie, podczas którego mają omówić sytuację i znaleźć jakiś sposób na opuszczenie wyspy. Podczas spotkania dzieci muszą wybrać przywódcę – wesołego i sympatycznego Ralfa lub Jacka, chłodnego dowódcę grupy chórzystów. Zwycięża ten pierwszy. Natychmiast zabiera się do ustalenia zasad obowiązujących na wyspie i rozdzielenia obowiązków. Tak więc dzieci przy pomocy okularów Prosiaczka rozpalają wielkie ognisko mające sprowadzić pomoc, większość chłopców ma pilnować, by płomienie nie zgasły, a chórzyści z Jackiem na czele stają się myśliwymi. Równocześnie wśród maluchów zaczyna krążyć historia o czającym się w gęstwinach Zwierzu – bestii czyhającej na życie dzieci.
Z czasem porządek, a wręcz małe państwo, do którego utworzenia dążył Ralf, rozsypuje się. Myśliwi okazują się być aż nazbyt skuteczni. Jack zabija pierwszą świnię, którą pożywiają się dzieci i w tym momencie znika niewinność, przeradzając się w siłę i brutalność. Ognisko symbolizujące nadzieję na powrót do domu gaśnie, mali rozbitkowie dzielą się na dwa wrogie sobie obozy. Liczniejsza grupa myśliwych poluje, zabija, syci się mięsem i niezwykłą mocą panowania nad życiem innych istot. W czasie spontanicznego tańca, śpiewając: “Nożem zwierza! Ciach po gardle! Tryska krew!”, wpadają w trans i doprowadzają do pierwszej, lecz bynajmniej nie ostatniej tragedii...
Wizerunek dzieci w książce Goldinga przeczy temu, co sądzimy i co jest dla nas jasne. Nagle okazuje się, że z pozoru bezbronny dwunastolatek może posunąć się do najgorszych czynów, nawet nie myśląc przy tym o czymś, co mogłoby uchodzić za motyw. Nóż trzymany w ręce i krew ofiary spływająca po policzkach daje uczucie władzy i to wystarcza. Brak ściśle przestrzeganych reguł, ograniczeń i kontroli sprawia, że dziecko zmienia się w mordercę, myśliwego. Mały wiek i brak doświadczenia okazuje się nie przeszkodą, a raczej furtką do szaleństwa i przemocy.
„Władca Much” wywarł na mnie niesamowite wrażenie. Znacznie odbiega od standardów, zaskakuje i przeraża. Jakiż szok przeżywa czytelnik, gdy po kilku rozdziałach radość na wyspie nagle zostaje zastąpiona brutalność i śmierć! Nie jest to jednak książka dla każdego. Żeby w pełni ją docenić, trzeba dostrzec przesłania zręcznie wplecione w treść, jak choćby świńska głowa zatknięta na kiju, oblepiona przez chmary much i przemawiająca do przestraszonego Simona. Po lekturze trudno będzie czytelnikowi uciec od trudnych pytań. Czy każdy skrywa w sobie tę małą, ukrytą cząstkę myśliwego, czekającego na dogodny moment, by zawładnąć człowiekiem? Skoro dzieci są zdolne do takich czynów, to co może zrobić dorosły? Czy tak naprawdę każdy z nas jest Zwierzem?
[ http://butelka-rudego.blogspot.com/2012/05/wadca-much-william-golding.html ]
Intrygująca okładka i jeszcze bardziej intrygujący tytuł. To wystarczyło, bym sięgnęła po tę książkę w wieku lat parunastu, nie wiedząc, że zapamiętam ją prawdopodobnie na całe życie. Nic zresztą nie zapowiadało szoku; ta krótka historia zaczyna się jak opowieść dla najmłodszych, trochę w stylu „Robinsona Crusoe”, na ostatnich stronach zaś mrozi krew w żyłach, staje się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-02-21
2012-01-10
2010-06-10
Na najlepsze książki trafia się przez przypadek. Ta wpadła mi w ręce właśnie niechcący i przez kilka miesięcy uparcie odkładałam ją na bok, nawet się nie domyślając, co tracę. W końcu jednak zabrałam się do czytania... i od pierwszej strony pokochałam styl Josepha Hellera, wszystkie absurdalne sytuacje, które opisał, i oczywiście Yossariana.
Trudno napisać o "Paragrafie 22" coś sensownego, ponieważ w samej książce na pierwszy rzut oka sensu jest zdecydowanie mniej niż absurdu.
Sama historia wydaje się nieskomplikowana - bomardier Yossarian w obawie o swoje życie usiłuje wymigać się od lotów bojowych udając wariata. Napotyka jednak jeden znaczący problem - najwyraźniej wszyscy wokół są kompletnymi szaleńcami, a na dodatek tytułowy paragraf 22 skutecznie utrudnia Yossarianowi wprowadzenie jego błyskotliwego planu w życie...
Tak w wielkim uproszczeniu można przedstawić trzon fabuły "Paragrafu 22". W rzeczywistości na całą opowieść składa się mnóstwo historii związanych w mniejszym lub większym stopniu z przeróżnymi postaciami. Należy nadmienić, że mimo ich sporej ilości, każda jest wyjątkowa, cholernie ciekawa i nieprzewidywalna; wystarczy spojrzeć na Mila, Dunbara albo Orra.
Właśnie bohaterowie są jedną z ogromnych zalet "Paragrafu 22". Z szeroko otwartymi ustami przerzucałam kolejne kartki, by przekonać się, jakim numer wywiną tym razem. Czytając na lekcji pod ławką wykazywałam całkowity brak instynktu samozachowawczego, parskając śmiechem lub wciągając powietrze z głośnym świstem zdumienia. Chwilami nie mogłam się nadziwić kompletnemu chaosowi i absurdowi, który Heller przedstawił. Mimo to jestem skłonna uwierzyć, że II wojna światowa faktycznie tak się prezentowała. Ba! Na dobrą sprawę nasza zwykła, szara rzeczywistość również tonie w absurdzie.
Jak w skrócie można opisać według wielu najlepszą powieść Hellera? Wrząca mieszanka akcji, czarnego humoru i absurdu, doprawiona gorzkimi rozważaniami o sensie wojny napisana w naprawdę genialny sposób, a na dodatek z nutką szaleństwa znacznie poważniejszego, niż ten, z którego chce skorzystać Yossarian. Tyle.
Nie pozostaje mi nic innego jak dodać "Paragraf 22" do krótkiej listy moich ulubionych książek. Na pewno sięgnę po nią jeszcze nieraz.
Na najlepsze książki trafia się przez przypadek. Ta wpadła mi w ręce właśnie niechcący i przez kilka miesięcy uparcie odkładałam ją na bok, nawet się nie domyślając, co tracę. W końcu jednak zabrałam się do czytania... i od pierwszej strony pokochałam styl Josepha Hellera, wszystkie absurdalne sytuacje, które opisał, i oczywiście Yossariana.
Trudno napisać o "Paragrafie...
2011-12-09
2011-01-13
"A Tyler podchodzi do kuchennego stołu bez koszuli, cały pokryty malinkami, i mówi, ble, ble, ble, ble, ble, poznał wczoraj wieczorem Marlę Singer i poszli razem do łóżka. Słuchając tego, identyfikuję się bez reszty z Woreczkiem Żółciowym Joego. To wszystko moja wina. Czasami robisz coś i zostajesz wyrolowany. Czasami czegoś nie robisz i też zostajesz wyrolowany."
Nie mogę z dumą oznajmić, że nie oglądałam "Podziemnego kręgu", mrocznego thrillera ze świetnymi rolami Edwarda Nortona i Brada Pitta. Ba, nie mogę nawet powiedzieć, że film ten mi się nie podobał, bo podobał się bardzo. Z tego powodu długo zwlekałam z sięgnięciem po książkowy oryginał. Gdy jednak już przemogłam się i zaczęłam czytać, poczułam się... nieco zdezorientowana.
Bliżej nieokreślony Narrator, człowiek na tyle młody, by mieć w sobie młodzieńczą iskrę, a jednocześnie zbyt stary, by obok iskry tliła się też nadzieja na lepsze jutro, jest człowiekiem stąpającym na granicy między frustracją a otępieniem. Wywołuje je beznadzieja obecnego życia bohatera: jego praca, urządzone według katalogu Ikei mieszkanie, otaczająca go rzeczywistość i własne odbicie w lustrze - wszystko to przyprawia Narratora o stan bliski głębokiej depresji. Zamiast niej dręczy go bezsenność. Receptą na to są spotkania grup terapeutycznych o szerokim zakresie usług; zdaje się, że bohaterowi najbardziej do gustu przypada rak jądra oraz czerniak złośliwy. Regularnie otwiera swoje czakry, szuka wewnętrznego dziecka i wypłakuje się w ramiona ludzi, którzy już jedną nogą są po drugiej stronie. I to działa. A przynajmniej do pewnego momentu. Aż do pojawienia się kobiety o imieniu Marla oraz mężczyzny o imieniu Tyler.
Ten sam Tyler na pierwszej stronie powieści pakuje Narratorowi pistolet w usta i zasypuje go przyjacielskimi złotymi myślami. Tyler przeczytał biblię każdego szanującego się anarchisty. Tyler jest skarbnicą zasad właściwego życia. Tyler wie, jak zrobić z człowieka Nikogo, który później staje się Kimś. A jeśli zrobi zrobi to przy pomocy domowej roboty napalmu, to może nawet będzie miał udział w Projekcie Feniks. "Fight Club" zaczyna się mocnym prawym podbródkowym, a potem, zamiast cofnąć się i dać czytelnikowi stanąć na nogi, częstuje go długą serią ciosów w brzuch i nagle zamiera. Ale nie ma przebacz. Tuż za rogiem czeka kolejny wybuch, kolejny dowód na żałosność rzeczywistości, kolejna recepta na koniec świata. Bo tylko to się liczy.
Styl Palahniuka jest niesamowity. Na każdym kroku autor serwuje zdania ociekające ironią i krytycyzmem wobec świata. Czytelnik nie wie, czy ma się śmiać, czy szeroko otwierać oczy ze zdumienia. Akcja jest tak zakręcona, że nieraz można poczuć się naprawdę ogłuszonym. Chaotyczna narracja, gwałtowne przeskoki w czasie i przestrzeni, gonitwa dzikich myśli bohatera i wreszcie te poszarpane, mieszające się ze sobą instrukcje produkcji domowej bomby i doprowadzenia cywilizacji do zagłady. Drogi czytelniku, jeśli chcesz wysadzić w powietrze swoje biuro albo zalać jakiś bankomat waniliowym puddingiem, to wujek Chuck powie ci, jak to zrobić. Przy okazji dowiesz się, że w ten sposób powoli i metodycznie możesz wprowadzić do rzeczywistości prawdziwy Chaos.
Daleko mi do zostania anarchistką, ale słowo daję, Tyler jest w stanie przekonać, że to naprawdę najlepsze wyjście z całego tego bajzlu. Praca, której nienawidzimy i produkty, których nie potrzebujemy. Rzeczy, które posiadają nas samych. Nie jesteśmy jedynymi w swoim rodzaju płatkami śniegu. Nie wierzysz w to? Przeczytaj "Fight Club"; uwierzysz. Tyler mówi mi, że jestem jedynie kosmiczną małpą w trybach Projektu Feniks, a ja przez chwilę w to wierzę. Patrzę na świat wokół i naprawdę w to wierzę.
[ http://butelka-rudego.blogspot.com/2011/05/fight-club-chuck-palahniuk.html ]
"A Tyler podchodzi do kuchennego stołu bez koszuli, cały pokryty malinkami, i mówi, ble, ble, ble, ble, ble, poznał wczoraj wieczorem Marlę Singer i poszli razem do łóżka. Słuchając tego, identyfikuję się bez reszty z Woreczkiem Żółciowym Joego. To wszystko moja wina. Czasami robisz coś i zostajesz wyrolowany. Czasami czegoś nie robisz i też zostajesz wyrolowany."
Nie...
2010-07-09
Starsze książki Stephena Kinga różnią się od tych ostatnich ("Ręka Mistrza", "Pod kopułą") jednym istotnym szczegółem.
Te starsze są szalone.
Gdy zabrałam się za "Misery", posiadałam ją tylko w postaci e-booka. Jako że mam się za sprytną dziecinę, zrzuciłam ją sobie na komórkę i przeczytałam jedną trzecią z ekraniku o wymiarach trzy na cztery centymetry. W nocy. To nie było mądre z mojej strony. Porzuciłam ją na rzecz innych książek, które mniej zryją mi psychikę i w których scena palenia kilkuset zapisanych kartek nie wywoła u mnie drżenia rąk czy zimnego potu na czole. Gdy ponownie sięgnęłam po "Misery", miałam niewątpliwie słuszne złe przeczucia.
Historii nie trzeba przedstawiać. Wystarczy powiedzieć, że Paul Sheldon, autor serii popularnych romansideł o Misery, miał już szczerze dość tej nudnej baby i z radością uśmiercił ją w ostatniej powieści z cyklu, po czym zabrał się za powieść dla dużych, niegrzecznych chłopców. Plany te pokrzyżował wypadek samochodowy, w wyniku którego jego nogi zostały zmiażdżone (powiedzieć "połamane" to za mało). Każdemu mogło się to zdarzyć, nic niezwykłego, bywa. Tyle że Paul budzi się nie w szpitalu, lecz w domu Annie Wilkes. I w tym momencie zaczyna się zabawa.
King uwielbia obsadzać w roli głównych bohaterów swoich powieści pisarzy z małym zastojem twórczym. Tym razem pokusił się o przelanie swoich rozważań dotyczących pisania w myśli Paula. Przez część książki obserwujemy zmagania Sheldona z maszyną do pisania, z Misery i z jego własną wyobraźnią. Powiem szczerze - większość czytelników w pewnym momencie może poczuć się znudzona, ale mnie opisy wypełniania "dziury" w papierze pochłonęły bez reszty. Może dlatego, że sama piszę, a może nie.
Drugim i ważniejszym problemem Paula jest Annie. Annie to wykwalifikowana pielęgniarka. Jej ulubionymi środkami niesienia pomocy chorym są uzależniające lekarstwa, siekiera, nóż elektryczny i wiadro z mydlinami. Kosiarka rozmiarów małego traktora też bywa całkiem pomocna. Warto wspomnieć jeszcze jedno: Annie jest szalona.
I właśnie szaleństwo Annie Wilkes czyni "Misery" powieścią genialną. Nie jestem w stanie nawet się domyślać, jak King wpadł na coś takiego. Za każdym razem, gdy ona wchodziła do pokoju, bałam się razem z Paulem. Razem z Paulem czekałam na to, aż Annie się wyłączy albo wybuchnie wściekłością. Razem z Paulem powtarzałam w myślach "Proszę, Annie, proszę, Afryka, proszę proszę bogini Afryka proszę proszę proszę...".
Czytając ostatnich kilkanaście stron nie byłam pewna, co się właściwie dzieje. Czy to, co widzi Paul, naprawdę istnieje, czy tylko mu się wydaje? Ale przecież Paul oszalał. Boi się. Chce swoich prochów. To sen. Obłęd. Paranoja.
Polecam "Misery" każdemu, kto uważa, że żadna książka go nie przerazi. Może i nie przestraszy się wykutej z kamienia bogini, ale z pewnością poczuje lekki niepokój, gdy za którymś razem Annie wejdzie do pokoju i na jej ustach nie będzie matczynego uśmiechu...
[ http://butelka-rudego.blogspot.com/2011/05/misery-stephen-king.html ]
Starsze książki Stephena Kinga różnią się od tych ostatnich ("Ręka Mistrza", "Pod kopułą") jednym istotnym szczegółem.
Te starsze są szalone.
Gdy zabrałam się za "Misery", posiadałam ją tylko w postaci e-booka. Jako że mam się za sprytną dziecinę, zrzuciłam ją sobie na komórkę i przeczytałam jedną trzecią z ekraniku o wymiarach trzy na cztery centymetry. W nocy. To nie...
2011-09-19
2010-08-30
2009-01-01
2009-05-11
Powieść ta sama w sobie nie jest może jakoś bardzo przerażająca, ale poraziły mnie w niej dwie rzeczy: lekko pomarańczowe zabarwienie i to, jak bardzo Roy był podobny do Kaspara... Przekładając na język zrozumiały dla normalnych ludzi - starannie przemyślana fabuła, nietuzinkowi bohaterowie (no, może nie aż tacy nietuzinkowi, ale niech ktoś mi spróbuje wmówić, że Roy jest słabą postacią...), ciekawe rozwiązanie, trochę strachu i kolejny raz coś, co wywołuje gęsią skórkę - horror pełną gębą bez ani grama duchów, upiorów, magii i innego nieziemskiego tałatajstwa. Tylko ludzie. Podsumowując: ale trzask!
Powieść ta sama w sobie nie jest może jakoś bardzo przerażająca, ale poraziły mnie w niej dwie rzeczy: lekko pomarańczowe zabarwienie i to, jak bardzo Roy był podobny do Kaspara... Przekładając na język zrozumiały dla normalnych ludzi - starannie przemyślana fabuła, nietuzinkowi bohaterowie (no, może nie aż tacy nietuzinkowi, ale niech ktoś mi spróbuje wmówić, że Roy jest...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Mój mózg jest zbyt skołowany, bym mogła napisać teraz jakąś logiczną recenzję. Za jakiś czas na pewno to zrobię, a tymczasem powiem, że osoby, które od "Bastionu" odrzuciła jego objętość (1165 stron), popełniają ogromny błąd. King sprawił, że każdy kolejny rozdział, kolejny akapit, kolejne słowo przyciąga, sprawia, że drętwieją palce, po plecach przebiega zimny dreszcz, a wyobraźnia szaleje... Na pozór prosty pomysł, epidemia supergrypy, tyle że na znacznie większą skalę, przerodził się w powieść, której klimatu nigdy nie zapomnę.
[EDIT 2015: Po pięciu latach mózg nadal zbyt skołowany, żeby napisać pełnoprawną, sześcioakapitową recenzję. Wydaje mi się, że to dobra rekomendacja.]
Mój mózg jest zbyt skołowany, bym mogła napisać teraz jakąś logiczną recenzję. Za jakiś czas na pewno to zrobię, a tymczasem powiem, że osoby, które od "Bastionu" odrzuciła jego objętość (1165 stron), popełniają ogromny błąd. King sprawił, że każdy kolejny rozdział, kolejny akapit, kolejne słowo przyciąga, sprawia, że drętwieją palce, po plecach przebiega zimny dreszcz, a...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to