-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać441
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2020-11-22
2019-08-11
"W dniu ślubu naszego miałem lat czterdzieści i sześć, ona zaś osiemnaście."
Tak zaczyna się opowieść, którą zaledwie przez 3 strony jako monolog snuje Hans Vollmann - drukarz, który nie skonsumował małżeństwa, bo w niewyjaśniony sposób został zabity pękniętą krokwią swego warsztatu. Potem już mamy tylko przeplatające się krótkie kwestie ponad 160 postaci - umarłych z tego samego cmentarza, oraz najczęściej jednozdaniowych, czasem absurdalnych i kompletnie nieistotnych "cytatów" z wypowiedzi jakoby współczesnych Lincolnowi, które komentują jego urodę, zachowanie, politykę itp. Z tych urywków musimy sobie sami złożyć historię i okoliczności śmierci 12-letniego Williama, trzeciego syna prezydenta Lincolna. Narracja przypomina bardziej dramat, niż powieść. Zabieg ten jest chyba najciekawszym elementem książki, ponieważ mamy wrażenie, że główne postaci ukazywane są z wielu stron. W miarę lektury wprowadzani jesteśmy w autorskie (raczej protestanckie) wyobrażenie o życiu pozagrobowym - głównie na temat czegoś w rodzaju czyśćca. Nie jest ono do końca zgodne z chrześcijańskim kanonem - po części adaptuje ludowe wierzenia. W tej materii raczej nic nas, zaznajomionych z "Dziadami" Mickiewicza, nie może zaskoczyć. Wizja Soundersa jest podobna, choć mniej artystyczna, bez żadnego przesłania, i o wiele bardziej przegadana. Jakby postanowił prozą rozdąć poemat "Umarli ze Spoon River" E.L.Mastersa. Efekt jest dość mierny.
W samej warstwie kreowania rzeczywistości po śmierci autor jest dość niekonsekwentny. Nie mówię już o takich teologicznych "drobiazgach", jak to że Chrystus i anioły na sądzie dusz zmieniają się dla grzeszników w naczelnego diabła i demony - najwyraźniej u Soundersa Zło jest drugą stroną Dobra. Gnostycyzm albo manicheizm. Co do szczegółów życia pozagrobowego też dominuje dowolność: nie zrozumiałem np., dlaczego Vollmann po śmierci paraduje z wzwiedzionym członkiem i półnagi, skoro umarł w pracy i został pochowany, gdy pozostali umarli ubrani są w swój strój z pogrzebu. Chyba, żeby było "bardziej interesująco"? Podobnie, dlaczego potrafiąc przenikać przez ściany i wzajem przez siebie, dusze tworzą zator w drzwiach cmentarnej kaplicy (s.362) - takich sytuacji jest więcej. Zdecydowanie najciekawsza historia opowiadana jest przez pastora Everly Thomasa, który na cmentarz wrócił po ucieczce z sądu przed bramą raju: mógł w ten sposób przedstawić czytelnikowi opowieść, której jak dotąd nie był w stanie zaprezentować żaden z rozmówców Raymonda Moody'ego ("Życie po życiu"). Generalnie, co wynika z opowieści, na ziemi pozostają duchy tych zmarłych, które albo nie przyjęły do wiadomości, że nie żyją, albo coś nieustępliwie trzyma je przy ziemi: czy to uczucie wobec jeszcze żyjących bliskich, czy to nadmierne zajmowanie się przede wszystkim sobą, ale też wszystkimi ziemskimi sprawami (głównie grzechami głównymi) - od majątku, przez nienawiść po seks. Ale nawet umiłowanie życia przez dziecko ściąga na nie potępienie boga wg. Soundersa (!). Z kolei ludzie, którzy nie związali się za życia z nikim, latają bez celu bawiąc się niczym znana nam z "Dziadów" Dziewczyna "z leliją i barankiem" ("Ile że w dawnym miejscu nigdy nie kochali ani nie byli kochani, zastygli tutaj w młodzieńczym stanie pustki uczuć"(s.142)="Kto nie dotknął ziemi ni razu ten nigdy nie może być w niebie"). My mieliśmy to w literaturze już 200 lat temu...a Sounders nic ciekawego do tego nie dodaje.
Poza interesującym zabiegiem rozbicia narracji, która zmusza czytelnika do obejrzenia spektaklu we własnej głowie (za to szósta gwiazdka), inne zabiegi formalne, może jeszcze z wyjątkiem dość zabawnych zbitek słownych i neologizmów, raczej mnie raziły. Weźmy stylizację języka. Zdaję sobie sprawę, że chodziło o oddanie trochę archaicznego sposobu mówienia z połowy XIX w., a przy tym zaznaczenie jego różnych rejestrów i gwar, jako że wypowiadają się ludzie z różnych stron, często o skrajnie odmiennych poziomach wykształcenia i temperamentach. Ale zaznaczanie tego GRAFICZNIE w USTNEJ WYPOWIEDZI poprzez koszmarne błędy ortograficzne jest dla mnie absurdalne (np. s.242). Nie wiem, czy to pomysł Soundersa, czy tłumacza, jednak tu moim zdaniem przedobrzyli. Wygląda to śmiesznie i nieautentycznie. Podobnie reagowałem na zmyślone przez autora pamiętniki, listy, książki, niepublikowane rękopisy i wypowiedzi prasowe. Ich celem było tylko pokazanie, że ludzie w swej masie nie są w stanie przekazać czegokolwiek wiarygodnego, co byłoby spójne i zgodne z rzeczywistością: dla jednych Lincoln, jest przystojny, dla innych odwrotnie, kolor jego oczu wg obserwacji naocznych świadków ma wszystkie kolory tęczy.
Lektura nie jest łatwa ani przyjemna, co zresztą nie jest żadnym zarzutem w literaturze: trudne i nieprzyjemne książki mogą być znakomite. Pod warunkiem, że są o czymś. A mam wrażenie, że ta powieść to było tylko ćwiczenie stylistyczne - niestety z wtórną tematyką. Nie jestem w stanie po lekturze odpowiedzieć na pytanie: po co książka została napisana? jakie jest jej przesłanie? Jedyne, co mi przychodzi na myśl, to jej:
1.aspekt moralizatorski: poprzez charakterystyczne dla protestanckiej homiletyki straszenie Bogiem (E.Thomas: Bóg nasz jest Bogiem straszliwym ...s.328; por. kazanie Jonathana Edwardsa: Grzesznicy w rękach rozgniewanego Boga) przekonanie czytelników do bardziej moralnego życia;
2.aspekt państwotwórczy: brązowienie postaci byłego amerykańskiego prezydenta, którego zasługą jest zniesienie w USA niewolnictwa i słynna 13. poprawka do konstytucji.
Z buddyzmem - wbrew tytułowi (bardo to termin stricte buddyjski) - powieść nie ma nic wspólnego. No, może jakiś cień. W buddyzmie źródłem cierpienia jest jaźń, dlatego dopiero duch na właściwym poziomie poznania może rozpłynąć się w Buddzie, czyli we wszechświecie. Pod koniec książki do podobnego wniosku dochodzą dwaj cmentarni sąsiedzi: Vollmann i Bevins III (młody homoseksualista-samobójca): "jako istoty cierpiące, skrępowane" i "wiekuiście nie dorastające do okoliczności" - winniśmy sobie pomagać, "winniśmy wzajem się widzieć..." (s.375). Czyli wyrzeczenie się siebie może zbawiać.
"W dniu ślubu naszego miałem lat czterdzieści i sześć, ona zaś osiemnaście."
Tak zaczyna się opowieść, którą zaledwie przez 3 strony jako monolog snuje Hans Vollmann - drukarz, który nie skonsumował małżeństwa, bo w niewyjaśniony sposób został zabity pękniętą krokwią swego warsztatu. Potem już mamy tylko przeplatające się krótkie kwestie ponad 160 postaci - umarłych z tego...
"Zjawiają się nieproszone i jest ich coraz więcej."
Mowa o powiadomieniach o śmierci. Ten zbiór reportaży, jak chyba dotąd żaden Szczygła, oceniany jest krańcowo różnie. Nie dziwię się. Wielu zastanawia się - parafrazując autora - czy to wybitny reportaż, czy szajs. To jego własne słowa z ostatniego zamieszczonego w tej książce rozdziału (Rzeczy po prostu dzieją się) - nie potrafił ocenić jednoznacznie powieści "Szczygieł" Danny Tart. Nie mógł się zdecydować, bo tylko niektóre "złote myśli" z tej książki ją dla niego jakoś ratowały. Między innymi myśl, że malarze holenderscy przemycają w swych martwych naturach symbole śmierci i przemijania. Cóż za głębokie odkrycie. Cytuję więc w tytule recenzji sąd Szczygła o "Szczygle", bo mnie z tego Szczygła również niewiele pozostanie w pozytywnej pamięci. Właściwie tylko rozmowa z Violą Fischerovą. Może jeszcze pójdę tropem niektórych pozycji bibliograficznych. Po wielu reportażach z tej książki pozostaje niesmak. Różnego rodzaju niesmak. Skąd się bierze?
Cała recenzja na stronie: https://nakanapie.pl/recenzje/calkiem-mozliwe-ze-ze-szczygla-zostanie-mu-jedynie-nie-ma
"Zjawiają się nieproszone i jest ich coraz więcej."
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toMowa o powiadomieniach o śmierci. Ten zbiór reportaży, jak chyba dotąd żaden Szczygła, oceniany jest krańcowo różnie. Nie dziwię się. Wielu zastanawia się - parafrazując autora - czy to wybitny reportaż, czy szajs. To jego własne słowa z ostatniego zamieszczonego w tej książce rozdziału (Rzeczy po prostu dzieją się) - nie...