-
ArtykułySherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1
-
ArtykułyDostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant3
-
ArtykułyMagda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1
-
ArtykułyLos zaprowadzi cię do domu – premiera powieści „Paryska córka” Kristin HarmelBarbaraDorosz1
Biblioteczka
Dystopia stworzona przez pana Ishiguro niezwykle przypadła mi do gustu. Jest to opowieść pisana z punktu widzenia głównej bohaterki, Kath, która jest klonem. Wspomina swoje życie spędzone w ośrodku dla klonów, na wsi, a następnie jako opiekun dawców. Wprowadzenie w historię może być nieco niezrozumiałe, ze względu na terminologię, którą Kath operuje, ale z kolejnymi stronami wszystko się wyjaśnia. Całe funkcjonowanie systemu opartego na 'produkcji' klonów, których jedyny cel istnienia stanowią kolejne przeszczepy swoich organów ludziom, którym grozi śmierć. Samo słowo 'śmierć' pada bodajże tylko raz. W odniesieniu do każdego aspektu transplantacji używana jest terminologia, która ma oddalić rzeczywiste znaczenie, która ma oddalić prawdę. Tę prawdę oddala od nas sama Kath, przez co nie darzę jej zbytnią sympatią. Poza tym, opowiada jakby sama nie rozumiała, nie była świadoma jaka jest ta prawda. Oszukuje tym czytelnika. Opowiada o tym co pamięta, w sposób jaki to zapamiętała, zatem nie może być mowy o obiektywnej relacji, niemniej jednak Kath przedstawia punkt widzenia także innych postaci. Kath jako opiekun dawców jest niezwykle oddana swojej roli, jak sama podkreśla, jednak biorąc pod uwagę rolę opiekunów, jej oddanie widzę w zdecydowanie negatywnym świetle. Opiekunowie mają zajmować się dawcami. Uspokajać, oddalać perspektywę niedalekiej śmierci, pytanie tylko: Dlaczego? Dla dobra dawców? Wątpię. Raczej po to, by nie było buntu, by nie było łez, by nie było krzyku, by nie było kłopotu. Jak wspomniałam, Kath kompletnie wsiąkła w rolę opiekuna, nie widać w niej żadnego sprzeciwu, ale pewnie wiąże się to także z odroczeniem 'wyroku'. Im dłużej jest się opiekunem tym bardziej oddala się perspektywa przeszczepów. Żaden opiekun tak naprawdę nie może nic zrobić z losem swoim i innych. Są bezsilni, ale też bierni. Ta bierność smuci, bo pokazuje, że opór nic nie zmieni ze względu na postawę ludzi. Oni potrzebują organów, a klony są "fabryką" tego czego im potrzeba. Nie mogą postrzegać ich jako ludzi, bo wtedy na ich postępowanie trzeba by było patrzeć w kategorii ludobójstwa. Są to maszyny, zatem nie czują, nie mają prawa głosu, nie mają prawa do bycia ludźmi i oczekiwania ludzkiego traktowania. Jest to opowieść o obojętności, tolerancji, poszanowaniu tak kruchego przecież życia wszelkiego, nie tylko ludzkiego. O szacunku, delikatności i dbałości o każdy gest, decyzję, myśl, odnoszące się do jakości, prawa do życia, wyznaczania arbitralnych granic, zasad, uprzedzeń. O istocie bycia człowiekiem, bo niejednokrotnie na to miano zasługują wyłącznie ci, którym się je odbiera. W "Nie opuszczaj mnie" to klony przejawiają zdecydowanie bardziej ludzkie cechy niż ci wielcy i aspirujący do "wszystkomożenia" ludzie. To wizja społeczeństwa, które musi mieć wszystko w tej samej chwili, które żąda i nie myśli o tym kto i co straci, by to żądanie spełnić. W takim społeczeństwie już żyjemy i nasuwa się pytanie, czy reszta tej wizji jest możliwa. Wiele osób twierdzi, że jak najbardziej, bo główna cecha człowieka to egoizm jako sposób na przetrwanie za wszelką cenę. Tylko czy ratowanie jednej osoby kosztem drugiej to naprawdę postęp?
Scena, w której Kath i Tommy odwiedzają Madame odebrać można jako pragnienie czegoś więcej, czegoś "po" zakończeniu przeszczepów, jakiejś obietnicy, że warto się starać by odbić się od tej płycizny rzeczywistości. Słyszą jednak, że nic takiego nie istnieje, że nic na nich nie czeka, co można odebrać jako zaprzeczenie wiary w jakąkolwiek życie po życiu. Trzeba się jednak starać tu i teraz, bo od tego tak naprawdę zależy jak przejdziemy przez życie. Rozmowa z Madame świadczy również o tym,że czasami miłość nie zwycięża niczego.
Największe marzenie klonów to stać się ludźmi. Jednak aspirują tym samym do bycia mordercami i egoistami, obojętnymi na prawo do życia będąc innym, co przecież nie znaczy gorszym. Pytanie, czy tak naprawdę jest do czego aspirować, sprawia, że ta wizja ludzkości nie należy do optymistycznych,jednak zatrważająco możliwych.
Dystopia stworzona przez pana Ishiguro niezwykle przypadła mi do gustu. Jest to opowieść pisana z punktu widzenia głównej bohaterki, Kath, która jest klonem. Wspomina swoje życie spędzone w ośrodku dla klonów, na wsi, a następnie jako opiekun dawców. Wprowadzenie w historię może być nieco niezrozumiałe, ze względu na terminologię, którą Kath operuje, ale z kolejnymi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Książka jest trudna. Nie tyle baśniowa, co realizująca teorię psychoanalizy Freuda dotyczącą snów, które przeplatają się z fabułą. Udało mi się znaleźć chyba tylko ze dwa takie fragmenty, a jest ich więcej. Jakiś też wydawał mi się halucynacją. Co do języka to faktycznie jest pompatyczny i nadmuchany, ale też sposób narracji niezwykle uporządkowany. Jako że mam obecnie fazę na Elementary to nasunęła mi się taka myśl że w sumie styl mówienia jest ogromnie zbliżony do Holmesa z tego serialu. No nie ważne, język jest taki jaki jest bo Chris, wydaje mi się, stara się ukryć za nim, kontrolować każdy jego aspekt podobnie jak swoje życie, ale nie udaje mu się to właśnie przez halucynacje i marzenia senne na jawie. Po prostu totalna kontrola jest niewykonalna, ale on do niej rozpaczliwie dąży bo jako dziecko stracił ją co zaważyło na reszcie jego życia. Jakoś przed połową książki zauważyłam też że w tej jego narracji (jego, nie Ishiguro! :) ) brakuje zupełnie jakichkolwiek emocji, jakiegokolwiek poczucia. I też usilnie szukałam przejawów traumy, co polecam robić w trakcie lektury. Nad czym warto się pochylić to oczywiście rola/funkcja/istota pamięci, która wydaje mi się tutaj jest rozumiana jako troska (Pamiętam o tobie, myślę o tobie), jako umiejętność odtwarzania faktów i jako warunek istnienia tego, o którym się pamięta/zapomniało. Polecam też pomyśleć sobie nad sceną pod koniec, kiedy Chris rozmawia z mężem Sarah'y. A co, jeśli to sen i faktycznie Chris rozmawia sam ze sobą? :)
Osobiście dla mnie fabuła była w większości do tego stopnia nieciekawa, że zdarzały mi się wielokrotne podejścia do tej samej strony. Pomagało mi to że wiedziałam czego szukać, i pod względem warsztatowym jest to arcydzieło. Może komuś też to pomoże i wróci do tej pozycji bo naprawdę warto więc moje sugestie to szukać: fragmentów o pamięci, teorii Freuda o snach (przeniesienie itp.), przejawów emocji/poczucia, traumy, fragmentów które mogą być snem/halucynacją, zastanowić się jakim detektywem jest tak naprawdę Chris i jak to się ma do całości. Mam nadzieję że to pomoże :)
Książka jest trudna. Nie tyle baśniowa, co realizująca teorię psychoanalizy Freuda dotyczącą snów, które przeplatają się z fabułą. Udało mi się znaleźć chyba tylko ze dwa takie fragmenty, a jest ich więcej. Jakiś też wydawał mi się halucynacją. Co do języka to faktycznie jest pompatyczny i nadmuchany, ale też sposób narracji niezwykle uporządkowany. Jako że mam obecnie fazę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jest to jedna z tych ksiazek przez ktore sie plynie i nie sprawdza ile stron zostalo do konca rozdzialu, czy w tym przypadku sesji. Raport psychiatry cechuje lekkosc, poczucie humoru i dokladnosc ale nie ta meczaca. Jest to idealny przyklad jak destrukcyjna jest niemoznosc opowiedzienia historii, ktora jakby zbiera sie, pecznieje i imploduje powodujac zanik tozsamosci. Ksiazka ta udowadnia tez ze tworzenie falszywej historii czy falszywego ego jedynie oddala nieuniknione oraz ze opowiedzenie jej przez kogos innego nie pomoze. Trzeba ja przyjac z powrotem i dopisac swoje zakonczenie, jednak przede wszystkim znalezc powod by nie przeskoczyc od razu do konca siebie. A ten powod znalezc mozna tylko w kims innym, nigdy w sobie.
Prot zaprzecza swojemu czlowieczenstwu twierdzac jasno ze nie jest czlowiekem, jednak Prot nie instnieje a Robert musi znalezc sposob by zaakceptowac, ze bol i zlo sa czescia czlowieczenstwa, a zatem tez jego samego. A oprocz bolu istnieje tez uleczenie, mozliwe w duzej mierze tylko dzieki drugiemu czlowiekowi.
Zanim przeczytalam pierwsza czesc widzialam juz film, ale pomimo to czytalam w kazdej wolnej chwili. Nie nudzilo mnie nic. Mozna pierwsza czesc Prota pochlonac w jeden dzien, wiec do dziela!
Jest to jedna z tych ksiazek przez ktore sie plynie i nie sprawdza ile stron zostalo do konca rozdzialu, czy w tym przypadku sesji. Raport psychiatry cechuje lekkosc, poczucie humoru i dokladnosc ale nie ta meczaca. Jest to idealny przyklad jak destrukcyjna jest niemoznosc opowiedzienia historii, ktora jakby zbiera sie, pecznieje i imploduje powodujac zanik tozsamosci....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toNiesamowity podręcznik do teorii literatury. Precyzyjny, przystępny, uporządkowany. Nie trzeba czytać po kolei tylko jak leci, gdzie się chce. Dodatkowy ogromny plus to wyczerpująca bibliografia (również w języku angielskim). Pewnie, jak komuś te zagadnienia nie leżą to będzie tortura ;) ale zainteresowani będą po nią sięgać raz po raz, tak po prostu dla przyjemności i z ciekawości. Ramki z wyjaśnieniami, krótkimi cytatami, indeks i spis treści sprawiają że po tym opasłym tomisku można się poruszać błyskawicznie. I jest zadziwiająco leciutka. Naprawdę. Godna polecenia każdemu kto kocha czytać i chce wyjść 'ponad' fabułę i dowiedzieć się czegoś więcej.
Niesamowity podręcznik do teorii literatury. Precyzyjny, przystępny, uporządkowany. Nie trzeba czytać po kolei tylko jak leci, gdzie się chce. Dodatkowy ogromny plus to wyczerpująca bibliografia (również w języku angielskim). Pewnie, jak komuś te zagadnienia nie leżą to będzie tortura ;) ale zainteresowani będą po nią sięgać raz po raz, tak po prostu dla przyjemności i z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Opowieść na pograniczu marzenia sennego, bajki i narracji pierwszoosobowej. Fabuła przez to praktycznie nieistniejąca, dlatego nie rozumiem wzburzenia niektórych czytelników, że nie mogą się połapać bo za dużo historii na raz. Tak naprawdę są tam dwie główne: o Babelu (czy jak to tam się to imię po polsku odmienia, nie wiem; dla ułatwienia może być Babolu :p), który podobnie jak pan Hyde cierpi na rozdwojenie świadomości i prowadzi podwójne życie. W jednym nazywa się Lux (światło), a w drugim Dark (ciemny). Zanim dowiadujemy się czegoś o panu rozdwojonym czytamy sobie o jego ojcu, ale tylko troszeczkę. Druga 'główiejsza' opowieść to ta o samej Silver, przez którą te wszystkie pomniejsze poznajemy. Opowiada je jej latarnik, u którego uczy się do zawodu. On sam jest niewidomy, a jego zadanie to własnie tytułowe podtrzymywanie światła. Latarnia w której żyją skąpana jest w mroku, a ich wspólne zadanie to znaleźć światło w sobie, ale co ważniejsze umieć je przekazać i podtrzymać, czego właśnie dosłownie i w ujmującej przenośni Pew uczy Silver. Pierwszy krok to wyobraźnia (która podejrzewam, że odgrywa tu taką samą rolę jak u Rowling w Potterze, czyli zdolność empatii), a drugi to wyznanie miłości i jej podtrzymanie.
Te wszystkie historie słyszane i te, które tworzyła sama wykształcają w Silver przekonanie o wielości tożsamości u każdego z nas, przekonaniu o tym, że każdy z nas to tak naprawdę 'opowieść' bez początku, środka i końca bo każdy jest częścią 'hyperopowieści' złożonej z nas wszystkich, dlatego nieustannie przekształcającej się i zmieniającej proporcje. Tym Winterson gładko i pięknie wpisuje się w założenia intertekstualności, która mówi, że żaden tekst nie istnieje samodzielnie w oderwaniu od innych i że każdy staje się częścią 'mozaiki cytatów', którą jest też samo "Podtrzymywanie światła". Winterson rozwija też nieco tą teorię, bo twierdzi że tak jak niektóre słowa w angielskim utrzymują tą samą formę np jako rzeczownik i czasownik, ale w różnych kontekstach zmieniają znaczenie, tak każdy z nas, mimo że 'na zewnątrz' taki sam, to w różnych 'kontekstach' za każdym razem znaczy co innego, bo ten 'kontekst' właśnie determinuje znaczenie. Bardzo to ładne moim zdaniem.
Sama opowieść ujmuje, wzrusza i najzwyczajniej w świecie jest przyjemna.
Opowieść na pograniczu marzenia sennego, bajki i narracji pierwszoosobowej. Fabuła przez to praktycznie nieistniejąca, dlatego nie rozumiem wzburzenia niektórych czytelników, że nie mogą się połapać bo za dużo historii na raz. Tak naprawdę są tam dwie główne: o Babelu (czy jak to tam się to imię po polsku odmienia, nie wiem; dla ułatwienia może być Babolu :p), który...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPo prostu trzeba, tak jak całą serię. Trzeba i już choćby po to, żeby móc powiedzieć czemu czy czego się nie lubi. Potteromaniacy mają o tyle ciężej, że trudno nam zachować obiektywność. Ja na przykład nie wiem wciąż czego nie lubię, a może to jednak stanowić problem na obronie. Nie lubię... ... ... hmm ... .... nie czytać Pottera. I co poradzę??
Po prostu trzeba, tak jak całą serię. Trzeba i już choćby po to, żeby móc powiedzieć czemu czy czego się nie lubi. Potteromaniacy mają o tyle ciężej, że trudno nam zachować obiektywność. Ja na przykład nie wiem wciąż czego nie lubię, a może to jednak stanowić problem na obronie. Nie lubię... ... ... hmm ... .... nie czytać Pottera. I co poradzę??
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Genialny trik z użyciem narracji. Jak zawsze niby trzecio osobowa, ale z punktu widzenia Harry'ego, więc każdą scenę, w której go nie ma tak naprawdę odbieramy jakbyśmy byli Harrym. No i to wodzenie czytelnika za nos by potem dać mu prztyczka, że odważył się zwątpić w Harry'ego. Faza biała serii więc konsekwentnie Albus pojawia się znów w życiu Harry'ego i zdejmuje ciężar fazy czarnej, a sam Harry wyrabia swoją wolę i cierpliwość i nie ulega zaczepkom Snape'a. Jednak Harry tak naprawdę okazuje się bardziej zainteresowany przeszłością Voldemorta niż swoją własną. Zanim zobaczył w Myślodsiewni swojego ojca i Snape'a po prostu przyjął, że Snape nienawidzi go z zasady i już. Przejął po ojcu uprzedzenia i nie jest w stanie patrzeć poza nimi, co z resztą Lupin w pewnym stopniu uznaje za naturalne i mimo, że rzekomo ufa Snape'owi, nie stara się tego w Harrym zmienić.
Naprawdę mistrzowsko Rowling tą część poprowadziła. Sprawiła, że wielu czytelników zwątpiło w umysł największego czarodzieja wszechczasów ot tak po prostu, bo Harry zwątpił.
W tej serii jest wszystko. O czym by się nie pomyślało, to się tam znajdzie. Nie ma scen przypadkowych, nie potrzebnych. Tu wszystko czemuś konkretnemu służy, łączy się, splata i da się interpretować na płaszczyźnie wielopoziomowej, a do tego złożone jest kunsztownie, z precyzją i smakiem. Zabawa z odgadywaniem znaczenia imion (bo każde dopasowane jest idealnie do postaci), znaczeń, symboli dla Potteromaniaków powinno być nie lada wyzwaniem, ale też jaką frajdą.
Polecam przebrnąć w oryginale, nawet ze słownikiem w ręku bo tłumaczowi nie udało się oddać wszystkiego tak jak powinien, chociaż wiadomo, że nie zawsze się da. Na przykład Q-PY-BLOK oprócz tego, że się rymuje troszkę z Sam Wiesz Kto nie ma tak naprawdę z nim nic wspólnego i jest bez sensu, a w oryginale jest U-No-Poo, co jednak trochę obraża Czarnego Pana i sprawia, że mama Rona łapie się za serce :D
Jedną rzecz znalazłam, a mianowicie magia nie może tak naprawdę zaspokoić podstawowych potrzeb, jak głodu na przykład. Nie pamiętam już kto to Harry'emu mówił, ale coś takiego było, a w 'Księciu' Harry przecież magicznie pomnaża wino w chatce Hagrida i jest on tym winem się w stanie upić.
Nie wiem, czy kiedykolwiek przejdzie mi mania, ale z drugiej strony, czy powinna?
Genialny trik z użyciem narracji. Jak zawsze niby trzecio osobowa, ale z punktu widzenia Harry'ego, więc każdą scenę, w której go nie ma tak naprawdę odbieramy jakbyśmy byli Harrym. No i to wodzenie czytelnika za nos by potem dać mu prztyczka, że odważył się zwątpić w Harry'ego. Faza biała serii więc konsekwentnie Albus pojawia się znów w życiu Harry'ego i zdejmuje ciężar...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toFabuła nudna jak flaki z olejem. Jeśli ktoś nie ma potrzeby zagłębiania się głębiej to nie polecam. Ciekawe odejście od tradycyjnego postrzegania szczęścia i samoświadomości, tutaj możliwych tylko gdy ciało jest wolne :D Sporo zapożyczone z "Dumy i uprzedzenia", jednak według mnie nie dodało to żadnych pozytywów. Nuda, nuda, nuda jeśli nie zagłębiać się warstwowo. I już :P
Fabuła nudna jak flaki z olejem. Jeśli ktoś nie ma potrzeby zagłębiania się głębiej to nie polecam. Ciekawe odejście od tradycyjnego postrzegania szczęścia i samoświadomości, tutaj możliwych tylko gdy ciało jest wolne :D Sporo zapożyczone z "Dumy i uprzedzenia", jednak według mnie nie dodało to żadnych pozytywów. Nuda, nuda, nuda jeśli nie zagłębiać się warstwowo. I już...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Saga niby kierowana do dzieci, jednak jednocześnie nie 'dla dzieci'. Proste przesłanie o tym co ważne, a co tak często umyka uwadze w wirze codziennych wydarzeń, wplecione zostało fantastycznie w zapierającą dech akcję. Do samego końca nie opuszcza poczucie bezsensu, poświęcenia i pracy, które poszły na marne, i wydawałoby się nieuniknionej porażki. Wątki są spojone i zagadki rozwiązane w sposób bardziej niż wspaniały, a zakończenie daje poruszające wzruszenie, strach, niepewność, rozpacz, by następnie czytelnika oczyścić i zostawić bogatszego o zrozumienie, że nigdy 'ja', a zawsze 'my' czy nawet 'ty'', że czasami, aby coś prawdziwie pokonać, trzeba się temu poddać.
Mimo wszystko poszukiwanie horkruksów było dla mnie nużące i wydawało mi się, jakby Rowling brakowało trochę pomysłu na urozmaicenie tego, szczególnie przy braku tej niesamowitej atmosfery wypełniającej Hogwart. Jeszcze jeden minus jak dla mnie to fakt, że Harry znów został w cudowny sposób uratowany. Rozwiązanie z horkruksem jest w porządku, całkiem sprytne, ale czemu nie czuł klątwy Cruciatus??? Takie to naiwne już moim zdaniem. Zaskakująca 'zamiana miejsc' Snape'a i Dumbledore'a, odkrycie prawdziwej natury obydwu i pokazanie jak te wszystkie lata wpłynęły na ich osobowość.
Zawiedziona nie jestem, ale też nie jest to moja ulubiona część. Podobno autorka cierpiała na brak weny, kiedy pisała "Insygnia", jednak życzę wszystkim piszącym by ich brak weny objawiał się w taki właśnie sposób :p
Saga niby kierowana do dzieci, jednak jednocześnie nie 'dla dzieci'. Proste przesłanie o tym co ważne, a co tak często umyka uwadze w wirze codziennych wydarzeń, wplecione zostało fantastycznie w zapierającą dech akcję. Do samego końca nie opuszcza poczucie bezsensu, poświęcenia i pracy, które poszły na marne, i wydawałoby się nieuniknionej porażki. Wątki są spojone i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Z kryminałami nie mam zbyt wiele do czynienia, więc może moje umiarkowane zadowolenie wynika z braku porównania, ale dość zadowolona jestem. Niezwykle usilnie wypatrywałam jakiejkolwiek nieścisłości czy logicznej wpadki, ale nie znalazłam. Główna postać dość wyrazista, chociaż zmroziła mnie możliwość ujścia 'na sucho' z morderstwem pierwszego stopnia, bo niby to była samoobrona, ale przez nieudzielenie pomocy staje się to zwykłym zabójstwem z premedytacją. Mam wrażenie, że napisana jest książka dość sprawnie, jednak brakuje mi 'tego czegoś'. Ot zwykła opowieść o agentach FBI. Sama Brigid może i ciekawa ale nie niesie żadnego zaskoczenia. Działa metodycznie i zawsze tak samo. Co do mordercy to mam wrażenie, że wzięty 'od czapy'. Nie było co do niego żadnych podejrzeń, ale to żadnych przez co nawet nie myśli się o tej postaci, która znika zupełnie w pochodzie pozostałych, zatem nie ma praktycznie szans na odgadnięcie. Nie wiem może się nie znam, ale morderca chyba powinien być na tyle zarysowany, żeby można było go traktować jako podejrzanego, rozmyślać sobie o nim, jak to co wiemy ma się do całości. A tutaj rach ciach, prawie z nikąd spada sobie ktoś, kogo się nie wspomniało ani razu. Trochę czuję się oszukana :)
Potencjał w mężu był duży i naprawdę można było wpleść dokładniej jego postać i bardziej ją przybliżyć, niż poprzestawać na wymienianiu kilku nazwisk i przytaczaniu jakiejś alegorycznej opowieści. Moim skromnym zdaniem ta postać tak zbudowana była zbędna dla rozwoju bohaterki jak się okazuje pod koniec i przez całą powieść w sumie także. W zamian za bezinteresowną miłość od męża agentka Quinn jest w stanie odsłonić mu rąbek tajemnicy o swojej osobowości - okropieństwo. Przyznaję nie darzę agentki Quinn zbytnią sympatią.
Porównanie do "Milczenia Owiec' delikatnie ujmując na wyrost.
Dużo humoru przy kolizjach tajnego życia tajniaczki z szarym życiem szaraczków. Tłumaczenie woła o pomstę do nieba, tak jak układ graficzny. Przez pogrubianie pierwszego zdania każdego wpisu, przy obecnej dacie i numerze wpisu to jak wrzeszczenie każdego rozdziału do czytelnika: "Tak zaczynam się !! Widzisz?! Naprawdę się zaczynam! Nie przegap mnie kretynie!".
Reasumując z mojej strony zachwytu nie ma.
Z kryminałami nie mam zbyt wiele do czynienia, więc może moje umiarkowane zadowolenie wynika z braku porównania, ale dość zadowolona jestem. Niezwykle usilnie wypatrywałam jakiejkolwiek nieścisłości czy logicznej wpadki, ale nie znalazłam. Główna postać dość wyrazista, chociaż zmroziła mnie możliwość ujścia 'na sucho' z morderstwem pierwszego stopnia, bo niby to była...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ta część w wersji kinowej odbiega najbardziej od książki. Oglądając pierwszy raz miałam ochotę wymachiwać gniewnie pięścią, że ktoś odważył się poprawiać geniusza :D Chociaż parę niedociągnięć można znaleźć. Na przykład pomysł na świstoklik - doskonały, tylko, że wystarczyłoby zamienić jakikolwiek obiekt w dowolnym momencie żeby dorwać Harry'ego i całe uczestnictwo w Turnieju w takiej sytuacji ukazuje się trochę zbędne :p Druga kwestia to Veritaserum, którego można było przecież używać w czasie przesłuchań i wiedzieć na pewno kto był pod działaniem zaklęcia Imperio, a kto nie. Chyba zarzuty co do czwartej części wyczerpały mi się.
Zachwyca jak zawsze niezwykła ścisłość, spójność i konsekwencja w prowadzeniu dopieszczonych wątków pobocznych, które często sprawiały mi największą frajdę. Jedno zastrzeżenie mam do fragmentu, kiedy Czarny Pan wymieniał Śmierciożerców, którzy nie stawili się na jego wezwanie. Nie udało mi się tam zidentyfikować Snape'a, a przecież Voldemort musiałby o nim wspomnieć, skoro krótko po wyjściu Knota Dumbledore wyraźnie kazał Snape'owi stanąć przed jego obliczem (no może nie tak wyraźnie, ale można się domyśleć :P) Możliwe, że po prostu nie załapałam.
Podobnie jak w poprzedniej części mistrzowsko prowadzona intryga, nasuwająca wiele wątpliwości, wciągająca, zmuszająca do zastanawiania się nad wieloma kwestiami i zakończona zaskakującym finałem. Nie znajdzie się ani jednej nudnej strony, czytelnik nieustannie jest w wirze wydarzeń, dociekań, domysłów, zaangażowany do reszty i dopieszczany warsztatem, inteligencją i poczuciem humoru Autorki. Widoczny jest zamysł i fakt, że następne części były już do pewnego stopnia rozpisane. Da się to zauważyć w przemowie Voldemorta, w uśmiechu Dumbledore'a na widok rozcięcia na ręce Harry'ego, w postaciach Lestrage'ów czy ostrzeżeniu Knota o ingerencji Ministerstwa w program nauczania Hogwartu.
Ciekawy jest wątek kto nauczył Harry'ego pokonywać klątwę Imperio i do czego ta umiejętność mu potem posłużyła. Artykuły Rity są nie do przebicia, podobały mi się niezmiernie, siały zamęt i można było się pośmiać, a już sposób jej uciszenia przezabawny. Zauważyłam dobre rozłożenie w płci wrogów Harry'ego. Skoro największy to mężczyzna otoczony grupką pozostałych mężczyzn, to ci pomniejsi są kobietami właśnie jak Rita, Umbridge czy do pewnego stopnia Trelawney bo z nią też musiał się Harry zmagać.
Osobiście szczególnie mocno znielubiłam Harry'ego. Nigdy nie przepadałam za nim specjalnie. Postać ta wydaje mi się płaska, jednopoziomowa, niedopracowana jakby Autorce wdawało się, że cały wątek wokół niej jest już wystarczająco złożony. Nie dostrzegam w postaci Harry'ego żadnej osobowości. Jest takim zlepkiem obowiązku i dumy w odniesieniu do rodziców, szacunku do Dumbledora i wręcz nieudaczności w odniesieniu do przyjaciół, bo niemal zawsze rozpaczliwie potrzebuje czyjejś pomocy lub nieoczekiwanie ją otrzymuje. Myśląc o samym Harrym mam w głowie pustkę. Nie znajduję żadnego indywidualnego rysu osobowości, bo praktycznie wszystkie nadmienione w książce odziedziczył po rodzicach. Pomimo uwielbienia serii zakreślenie postaci Harry'ego oceniam jako marne.
Naszły mnie jeszcze wątpliwości co do Snape'a i jego prawdziwych intencji bo tak naprawdę w tym tomie to się nie wyjaśnia, ale faktem jest, że w ostatniej części to Snape ukradł miecz ze skrytki Bellatrix i prawdopodobnie to Snape miał być panem Czarnej Różdżki, żeby chronić tym Harry'ego. Mimo wszystko wątpliwości rozwiewają się dopiero w siódmej części. Postać świetnie nakreślona.
W tej części Autorka popiera tezę, że człowiek ma wolę stać się takim jakim jest bez względu na materiał genetyczny. Zgadzam się w zupełności :)
Ta część w wersji kinowej odbiega najbardziej od książki. Oglądając pierwszy raz miałam ochotę wymachiwać gniewnie pięścią, że ktoś odważył się poprawiać geniusza :D Chociaż parę niedociągnięć można znaleźć. Na przykład pomysł na świstoklik - doskonały, tylko, że wystarczyłoby zamienić jakikolwiek obiekt w dowolnym momencie żeby dorwać Harry'ego i całe uczestnictwo w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
A mnie się nie podobało. To co przyciągało, było do pewnego stopnia oryginalne i tchnęło jakąś świeżością w "Chemii" tutaj powielone straciło na sile. Podobała mi się trafna refleksja zredukowania życia do kupki popiołu, ale czytając je po raz któryś, to zdanie zaczęło już powiewać nudą. Co do nudy, to towarzyszyła mi ona przez połowę książki i zupełnie nie mogłam się wkręcić. Ta tajemnica dlaczego ocalały w ogniu dłonie i stopy zupełnie mnie nie ciekawiła. Schemat powielony - ktoś zabił, ten ktoś jest z miasteczka albo nie, trzeba rozwiązać zagadkę, doktor Hunter robi co może, wszystko jest przeciwko niemu, ale on nawet z ręką na temblaku i przy siekącym deszczu musi wykonać szkic ułożenia zwłok i mu się to (o niebiosa, jaki cud) udaje. Autor stara się szokować latającymi kawałkami ciała, odciętą ręką w ręce, różnymi podstawowymi faktami medycznymi, które muszę przyznać precyzyjniej i ciekawiej są ukazane w "Kryminalnych Zagadkach Miami". Powiewa mi tu tanią sensacją i nic nie mogę na to poradzić. Jest mi smutno z tego powodu, bo widzę, że większość czytelników zachwyca się tą częścią, ale ja się rozczarowałam. Wracając do tej ręki, to doktor Hunter był zmrożony grozą tego, że trzyma ludzką kończynę w dłoni, a przecież w jego zawodzie to chyba norma, no nie? Przy tyluletnim doświadczeniu, co w tym byłoby dla niego tak porażającego?
Co do powielania to chyba za każdym razem kiedy praca była żmudna i Hunter był pewny, że już nic nie znajdzie, że tyle godzin poszło na nic i ma już wstać od komputera, akurat wtedy coś wypatruje. What a coincidence... Wielokrotnie też pojawia się porównanie sytuacji na wyspie do szalejącego sztormu, tylko że kiedy na końcu akapitu pojawiało się zdanie mniej więcej tego typu, że sztorm przybiera na sile, albo że nastąpi następne, potężne uderzenie to odbierało to ciekawość czytania, bo wiadomo było, że za chwilę coś się stanie. Jeden policjant ma też dość zabawną potrzebę, by "zło wzdrygnęło się pod jego wzrokiem." Eeeeech... Aż nie chce mi się tego komentować. Jeszcze starałam się ratować to spostrzeżenie tym, że może 'zło' ma być rozszerzone na złoczyńców, ale z tego co jest napisane wcześniej, nie wydaje mi się, no ale może się mylę. I jeszcze znowu były sny o przeszłości, które osobiście mi się nie podobają, z tym że teraz pojawiły się też o teraźniejszości, z ofiarami, które czekają by odgadnąć ich życie.
Podobał mi się fragment o owcach, które "tłoczyły się wełniście". Ładne to bardzo, tylko nie wiem czy poprawne. Może poetyckie, a mnie z poezją nie po drodze. No i cytat o trzeciej nad ranem. Jak najbardziej się z nim utożsamiam. Szczególnie starając się wycisnąć z siebie kolejne beznadziejne akapity przeklętych esejów z językoznawstwa, czy ukochanych, lecz wycieńczających psychicznie i powodujących 'zrytomózgowie' (przepraszam Victoriette : *) z literatury :P Napisana sprawnie, ale mnie brakowało zaskoczenia i już.
A mnie się nie podobało. To co przyciągało, było do pewnego stopnia oryginalne i tchnęło jakąś świeżością w "Chemii" tutaj powielone straciło na sile. Podobała mi się trafna refleksja zredukowania życia do kupki popiołu, ale czytając je po raz któryś, to zdanie zaczęło już powiewać nudą. Co do nudy, to towarzyszyła mi ona przez połowę książki i zupełnie nie mogłam się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Nie będę zbyt oryginalna, ale zaraz po "Zakonie..." jest to moja ulubiona część. Humor tryska strumieniami i można nieco odsapnąć od wężowych ślepi Voldemorta. Moim zdaniem główne przesłanie tej części to fakt, że nie można oceniać nikogo ani niczego po pozorach ani poddawać się uprzedzeniom, jak również to, że trzeba być gotowym na przyznanie się do błędu i wyciągać wnioski z porażki. Co więcej znaleźć też można przesłanie, że na głos dzieci wszystkowiedzący i mogący dorośli pozostają głusi, a to niejednokrotnie oni sami powinni zamilknąć i posłuchać. Może nic odkrywczego, ale za to jak podane, a poza tym jakże ciężko wciąż się natknąć na taką postawę. Jak zawsze smacznie, gładko, przemyślanie i z wdziękiem napisana, jednak lepiej ogarnąć w oryginale. Różnica jest dość znaczna.
Co do moich osobistych odczuć to niezwykle pozytywnie odbierałam Minerwę, szczególnie kiedy pozwalała sobie na nieco spontaniczne reakcje. Snape, który zawsze był i jest moją ulubioną postacią serii wypada w tej części gorzej niż źle, zaślepiony gniewem, furią i żądzą zemsty, jednak czyni go to może bardziej prawdziwym. Krzywołap wymiata. Dopingowałam go w jego pogoniach za szczurem, nawet kiedy nie wiedziałam, ze to Animag. Połączenie trójki zwierząt niezwykle udane i wraz z Wierzbą dodaje element ingerencji natury, jednak zawsze, co ciekawe kontrolowanej przez człowieka, od czego wyjątkiem jest Lupin. Przełamanie stereotypu kocio-psiej nienawiści jakby dodawało siły i tak już potężnej roli przyjaźni i nieco ją urozmaicało.
Co do Parszywka, to wizja najwierniejszego sługi Voldemorta pożartego przez persa ciągle wywołuje u mnie napady śmiechu i kojarzy mi się trochę z czwartą częścią, kiedy Neville myślał, że zabił Harry'ego, bo skrzeloziele nie zadziałało. Dzięki takim rozwiązaniom najdroższa pani Rowling unika patosu, który groził jej nieustannie z oczywistych względów.
Pomimo niewielkich rozmiarów znajdujemy różnorodną fabułę, iście kryminalną intrygę i zwroty akcji. Odbieram niezwykle pozytywnie, ale doczepiam się do streszczania pozostałych części na początku, jak i późniejszych powrotów oraz spolszczania imion. Po co? Mam jeszcze niedosyt związany z całokształtem świata czarodziei vs mugoli. Mam wrażenie, że Autorka za bardzo skupiła się na szczegółach (które rzecz jasna darzę uwielbieniem) i przez to wizja świata czarodziei jest niepełna. Chodzi mi o to, że jak się o tym myśli tak ogólnie, to trudno sobie tak naprawdę wyobrazić typowy dzień czarodzieja, który nie uczęszcza do Hogwartu. Poza nauczaniem, pracą w Ministerstwie czy szpitalu, byciem Aurorem, złodziejem czy poplecznikiem Voldemorta co innego można w tym czarodziejskim życiu robić? Fajnie by było, gdyby taka zwyczajna, codzienna egzystencja czarodzieja była przybliżona bardziej niż od strony rodziny Rona. Ale to tylko żądza niezaspokojonego głodu potteromaniaczki :P
Nie będę zbyt oryginalna, ale zaraz po "Zakonie..." jest to moja ulubiona część. Humor tryska strumieniami i można nieco odsapnąć od wężowych ślepi Voldemorta. Moim zdaniem główne przesłanie tej części to fakt, że nie można oceniać nikogo ani niczego po pozorach ani poddawać się uprzedzeniom, jak również to, że trzeba być gotowym na przyznanie się do błędu i wyciągać...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jakoś przeczytałam, ale łatwo nie było. Książka pisana w formie dziennika. Na początku miałam kłopot z rozróżnianiem postaci, bo autor dziennika pisze go dla kierownika obozu Archimedes więc nie ma potrzeby dokładnie opisywać swojej sytuacji. Mam wrażenie, że nic nie jest powiedziane tak do końca wprost ale to może i dobrze. Trzeba wytężyć mózgownicę, gdyż mamy tu do czynienia z przemyśleniami i dialogami geniuszy, a jak to z geniuszami bywa zazwyczaj wydają się sensowni wyłącznie dla siebie samych. Książka podzielona jest na dwie części. Pierwsza obfituje w rozwlekłe dialogi i zawiłe monologi oraz przemyślenia mężczyzny, piszącego dziennik. Druga zawiera króciutkie wpisy i znacznie łatwiej przez nią przebrnąć.
Pomysł jak najbardziej intrygujący, jednak wykorzystanie tych genialnych umysłów wydaje mi się wręcz zbędne. Większość z nich oddaje się swoim zwykle pisarskim pasjom i przyswaja ogromną ilość teoretycznej wiedzy z wielu dziedzin nauki, lub wystawia własne sztuki teatralne. Przez cały czas nie opuszczało mnie pytanie : po co? Nie lepiej byłoby wykorzystać ten czas na np szukanie lekarstwa na raka? Na coś bardziej praktycznego, pożytecznego. Dopiero pod koniec coś takiego się pojawia.
Napisana porządnym językiem,zawiera wiele ciekawych przemyśleń i cytatów do przepisania.
Wydaje mi się, iż jestem po prostu za głupia na tego typu literaturę i przez to nie potrafię jej należycie docenić :)Odnoszę jednak wrażenie, że książka jest bardzo dobra.
Jakoś przeczytałam, ale łatwo nie było. Książka pisana w formie dziennika. Na początku miałam kłopot z rozróżnianiem postaci, bo autor dziennika pisze go dla kierownika obozu Archimedes więc nie ma potrzeby dokładnie opisywać swojej sytuacji. Mam wrażenie, że nic nie jest powiedziane tak do końca wprost ale to może i dobrze. Trzeba wytężyć mózgownicę, gdyż mamy tu do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jest to pierwsza książka pana Kinga, która pomimo swej rozwlekłości nie zniechęciła mnie zupełnie. Również narracja pierwszoosobowa, na której widok zwykle się wzdragam, nie uczyniła tego. "Ręka Mistrza" to powieść, którą moim skromnym zdaniem powinno się czytać powoli, gdyż niesie niezwykły, intensywny ładunek emocjonalny, i gdy chce się ją "połknąć" następuje przesyt. Przynajmniej u mnie tak było. Znajdziemy tu wiele ciągnących się opisów i długich zdań, ale także potężną dawkę humoru, za który to pokochałam ją od razu. Brak umiejętności komunikowania treści po wypadku Edgara doskonale splata się z zamierającą komunikacją między nim a jego żoną. Jego błędy językowe są po prostu przezabawne i dzięki temu rozładowują tę niemożliwie ciężką atmosferę rozpadającego się małżeństwa. Każda z postaci wykreowana jest "mistrzowską ręką", ma swój odrębny charakter, styl mówienia. Rozumiem, że dla wielu te rozwlekłe "kingowskie" opisy są niejednokrotnie nużące. Przyznaję, że do tej pory dla mnie też takie były, jednak tutaj rozkoszowałam się tymi wszystkimi detalami, zdaniami. Nawet opis stylu architektonicznego mi nie przeszkadzał, bo w sumie łączył się ładnie z zainteresowaniami jednej z bohaterek. Wydaje mi się, że za pomocą tych detali, skrupulatnie, stopniowo była budowana wszechogarniająca, wszech nadciągająca groza. Jest tkana misternie z pojedynczych, delikatnych nitek, które ostatecznie tworzą mocny, zwarty splot. "Przelewała" się z zewnątrz do wewnątrz i na odwrót. Zło działa zawsze i wszędzie w tej książce i trzeba bezustannie na nie uważać i bronić się przed nim. Obecne jest w każdej "cząsteczce" rzeczywistości, w każdej literze tekstu, w każdym pociągnięciu pędzla przez Edgara. Pomimo rozmiarów widać totalne panowanie nad treścią. Wszystkie wątki poboczne są dociągnięte i ładnie zawiązane z fabułą. Nie ma chaosu, chociaż czasami nie za wiele się dzieje.
Widoczne jest przygotowanie autora, i ogrom pracy, który musiał włożyć by zrozumieć zagadnienia medyczne i wyłożyć je nam, w większości pewnie żółtodziobom w tej kwestii.
Pod koniec znalazłam jedną niekonsekwencję, a mianowicie, kiedy ktoś zostanie przebity harpunem i ten harpun przejdzie mu na wskroś przez kręgosłup, to chyba nie powinien się ruszać, prawda? Chociaż to chyba trzeba przerwać jakiś nerw czy krąg. No nie wiem :P Ale dla mnie owa pani nie powinna się ruszyć i już :P
Słowami zazwyczaj ciężko wywołać jakąś silną reakcję, a temu panu się to udaje. Powoduje, że wzbudzają się we mnie emocje, a o to chyba chodzi, nie tylko w pisaniu. Szczególnie zdanie z żabą przyprawiło mnie o jak najprawdziwszy dreszcz i za to w równej mierze jak za całokształt daję ze spokojnym sumieniem ocenę celującą. Czasami również wyjdzie panu Kingowi spod pióra takie zdanie, które dotyka istoty tego, o czym traktuje i wraca do czytelnika z pełną mocą, by wzbogacić i kolejny dreszcz czy zrozumienie. W tych zdaniach daje o sobie znać również zupełne zrozumienie autora, który przecież nie jest zazwyczaj ekspertem w tym, o czym pisze.
Jedno z wielu, które przypadło mi do gustu: "A zawsze przychodzi taki moment- jeśli twoje dzieło jest szczere, jeśli zrodziło się w tym magicznym miejscu, gdzie jednoczą się myśl, pamięć i uczucie- kiedy będziesz chciał przerwać pracę, kiedy zacznie ci się wydawać, że jeśli opuścisz kredkę, to oczy i pamięć zajdą mgłą, a ból ustanie."
Chyba nie muszę pisać, że POLECAM!!!!
Jest to pierwsza książka pana Kinga, która pomimo swej rozwlekłości nie zniechęciła mnie zupełnie. Również narracja pierwszoosobowa, na której widok zwykle się wzdragam, nie uczyniła tego. "Ręka Mistrza" to powieść, którą moim skromnym zdaniem powinno się czytać powoli, gdyż niesie niezwykły, intensywny ładunek emocjonalny, i gdy chce się ją "połknąć" następuje...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Na początku nie opuszczała mnie myśl, że książka ta ma być udowodnieniem tezy, iż człowiek nie jest kowalem własnego losu, a jedynie kukiełką targaną przez siły będące całkowicie poza jego zasięgiem. Teraz jednak wydaje mi się, że nie do końca tak jest. Nad pewnymi zdarzeniami władzy nie ma żadnej, jednak zazwyczaj jest tak, że kiedy już się zdarzą, to od nas zależy jak przez nie przebrniemy oraz do jakiego stopnia pozwolimy by zaważyły na dalszym życiu.
Nogi Paula Sheldona zostały zmiażdżone w wypadku samochodowym, a on sam znaleziony przez jego "najwierniejszą fankę", Annie. Okazuje się ona być pielęgniarką z pewnym zaburzeniem - depresją maniakalną. Mieszka na odludziu, jedynych sąsiadów nazywa "zafajdanymi gnojkami", a swego ukochanego pisarza w słabszych chwilach - "przebrzydłym ptaszyskiem". Jako typowy przedstawiciel depresji maniakalnej miewa wzloty i upadki. W czasie wzlotów karmi Paula kawiorem i wyprowadza na werandę, a gdy nadchodzą mroki psychicznych męczarni policzkuje się regularnie, rozdrapuje sobie twarz paznokciami bądź chwyta za siekierę i zapewniając swą ofiarę "Jestem wykwalifikowaną pielęgniarką", pozbawia go stopy.
Narracja prowadzona z punktu widzenia Paula, mimo okropieństw jakie go spotkały nie pozbawiona jest dawki humoru. Jego wybawicielka okazuje się zarówno katem jak i najczulszą opiekunką, karmiącą Paula i wycierającą kąciki jego ust, gdy mu się ulało. Postać Annie nakreślona została mistrzowsko. Obydwa "bieguny" jej osobowości tworzą rażący kontrast, a w chwilach pogody ducha bije dramatyzm, bowiem wtedy widać, że gdyby nie choroba, Annie byłaby przesympatyczną osobą. Jednak miewa momenty, kiedy się wyłącza. Właśnie w trakcie takiej nieobecności okalecza człowieka, którego, jak powtarza nieustannie, darzy miłością. Dość porażające i makabryczne było jej zachowanie po "ukaraniu" Paula. Momentalnie zamieniała się w troskliwą pielęgniarkę, poświęcając mu swój czas i siłę, jakby to ktoś inny go okaleczył, a ona była jego wybawicielką i naprawiała wyrządzone szkody.
Bezkarność jej wcześniejszych przestępstw wydaje mi się wątpliwa, jednak zdarzają sie bulwersujące wyroki sądów. Mimo wszystko otacza ją aura pewnej nierealności, czy może bardziej te wątpliwości powinny być skierowane do osób, które się z nią zetknęły, które wiedzą o jej szaleństwie ale jakby nie podejmują żadnych stanowczych działań by jej cokolwiek udowodnić.
Co do pisarza romansideł - "przebrzydłego ptaszyska" wydał mi się on mdły. Irytowało mnie, że podjął tylko jedną próbę uśmiercenia jej, mimo tego, iż miał ku temu wiele okazji. Może uściślę - przez "mdły' rozumiem nie podejmujący żadnych prób pozbycia się jej, bezczynny. Jeśli zaś chodzi o jego przemyślenia, metafory, porównania to jak najbardziej przypadły mi do gustu. Paul nie próbuje jej zabić, za to zupełnie niepotrzebnie myszkuje w jej rzeczach, mimo tego, że zdaje sobie sprawę z nieprzewidzianych reakcji Annie. Z narracji wynika, że nie jest on człowiekiem nierozgarniętym, lecz szperając w szufladzie Annie, bez żadnego konkretnego powodu, który mógłby przyczynić się do polepszenia jego rozpaczliwej sytuacji, zachowuje się jak skończony idiota. No ale może miało to służyć podkreśleniu przebiegłości i inteligencji Annie, bo tego nie można jej było odmówić.
Wracając na chwilę do metafor Paula, to jest jedna, która mnie odrzucała. Porównał on swoje nogi do pali, które wystają z morza i są zalewane prze fale. W przypadku jego nóg, fale bólu. Niby zgrabna, ale kojarzyły mi się te pale z gołymi kośćmi, co było w trakcie lektury jakieś nieprzyjemne.
W trakcie czytania miałam wrażenie przesytu, zbytniej intensywności. Na dobrą sprawę, akcja dzieje się praktycznie w jednym pomieszczeniu, dialogi toczą się prawie wyłącznie pomiędzy dwiema osobami, a nieliczne osoby z zewnątrz jak policjanci, czy dziennikarze zostają ukatrupieni bądź wypędzeni. Narracja składa się w większej mierze z monologu wewnętrznego Paula i fragmentów książki, do której pisania zmusza go Annie. Wydaje mi się, że te fragmenty miały przywrócić tę równowagę, jednak jeśli mam być szczera, przeczytałam może ze dwa a resztę omijałam. Nie porwały mnie i miałam poczucie straty czasu. Wydaje mi się, że miały także służyć jako dzieło popisowe Kinga - "Spójrzcie tylko! Umiem pisać dwie historie jednocześnie!".
Najbardziej właśnie przeszkadzało mi to przesycenie i statyczność, wynikające z jednego miejsca akcji przez prawie całą powieść, oraz niewielką liczbę postaci. Było to nużące, a jeszcze gadatliwość autora też stała się widoczna i koniec końców raz mi się zdarzyło odłożyć książkę na dwa dni. Pomyślałam sobie: "Co takiego przerażającego ta pani może zrobić? Może mu zrobić kuku albo zabić." Chodzi mi o to, że było to do przewidzenia. Dopiero pod koniec zrobiło się dość ciekawie.
Znajdzie się kilka dobrych momentów, ale ogólnie zawiodłam się bardzo. Spodziewałam się czegoś lepszego, bardziej oryginalnego, porywającego przebiegu akcji. Tak naprawdę uratowała tę powieść genialna, siejąca grozę postać Annie Wilkies, do której czuję jakąś niezdrową sympatię. Ale oczywiście warto przeczytać.
Na początku nie opuszczała mnie myśl, że książka ta ma być udowodnieniem tezy, iż człowiek nie jest kowalem własnego losu, a jedynie kukiełką targaną przez siły będące całkowicie poza jego zasięgiem. Teraz jednak wydaje mi się, że nie do końca tak jest. Nad pewnymi zdarzeniami władzy nie ma żadnej, jednak zazwyczaj jest tak, że kiedy już się zdarzą, to od nas zależy jak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Prawdziwa, poruszająca, precyzyjna. Oszczędność języka i opisów, prostota stanowią jej siłę. Każdy rozdział jest pisany jakby "od środka" tego co się dzieje. Miałam takie wrażenie, że nie patrzę z góry tylko jestem obok. Czasami natężenie było takie, że miałam dość. Perspektywa jaką Autor wybrał jest interesująca, ale też wymagająca. Kiedy sięgnęłam po "Sorry" miałam ochotę zwyczajnie się rozerwać, a tu trzeba się było ciężko zastanawiać o kim to Autor w danym momencie pisze :P
Co do minusów, to pomysł agencji zarabiającej krocie za przeprosiny wydaje mi się trochę naciągany, ale z drugiej strony może skłaniać do refleksji nad wartością słowa "przepraszam". Poza tym brak zaskoczenia. Nie wnosi ta książka specjalnie nic nowego. Trudno mi się było na początku w ogóle wciągnąć w czytanie. Jakoś nie ciekawiły mnie te zagadki kto jest kim i czemu ktoś morduje. W nieistniejącym między czasie ogarnęłam dwie inne pozycje, ale do "Sorry" wróciłam i nie żałuję. Końcówka wszystko pięknie splata i wyjaśnia. Minusem może być też uczucie pogmatwania i zagubienia, ale wszystko się rozjaśni, czy raczej "przyciemni" pod koniec.
Prawdziwa, poruszająca, precyzyjna. Oszczędność języka i opisów, prostota stanowią jej siłę. Każdy rozdział jest pisany jakby "od środka" tego co się dzieje. Miałam takie wrażenie, że nie patrzę z góry tylko jestem obok. Czasami natężenie było takie, że miałam dość. Perspektywa jaką Autor wybrał jest interesująca, ale też wymagająca. Kiedy sięgnęłam po "Sorry"...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"Wielki marsz" to niepokojąco realistyczna i możliwa perspektywa dotycząca przyszłości Ameryki. King ukazuje własną jej wizję, kreśląc obraz marszu, który odbywa się raz do roku. Setka mężczyzn jest wybierana spośród ochotników, którzy poddawani są dwóm testom - teoretycznemu i praktycznemu. Mają oni pewien czas do namysłu, jednak ostatecznej decyzji nie da się odwołać. Muszą stanąć do marszu. Marszu, który kończy się zwycięstwem tylko jednego piechura. Marszu, którego nagrodą jest przede wszystkim życie, jednak inne niż zwycięzcy dotąd prowadzili. Po przekroczeniu mety ostatni uczestnik otrzyma wszystko o co poprosi do końca życia.
Grupę ochotników otaczają żołnierze na czołgach z bronią w pogotowiu. Marsz musi trwać nieprzerwanie, dopóki przedostatni uczestnik nie zostanie wyeliminowany. Za każde zakłócenie żołnierze udzielają ostrzeżenie. Czwarte zwieńczone jest wystrzałem z karabinu. Jedno ostrzeżenie zaciera się po godzinie nienagannego marszu. Zakłócenie oznacza wszystko, co spowalnia tempo - potknięcie, upadek, złamana kończyna, rana, biegunka, halucynacje czy próba ucieczki. Można spać lecz trzeba w tym samym czasie iść. Żołnierze podnoszą karabin, celują i rozlega się dźwięk pożądany i wyczekiwany przez resztę uczestników. Rolą mężczyzn na pojazdach jest także dostarczanie koncentratów i wody za każdym razem, kiedy uczestnik o nie poprosi. Ich oczy i dusze są jednak puste. Zdaje się jakby zostali zaprogramowani do udzielania ostrzeżeń i eliminacji kolejnych uczestników, jakby jedynie do tego byli zdolni. Jak doskonałe maszyny do zabijania. Całe wydarzenie jest transmitowane w telewizji na żywo, a w okolicy trasy marszu gromadzą się tłumy.
Kiedy zaczęłam czytać, byłam nieco zawiedziona i zirytowana rodzajem narracji. Trzecioosobowa, jednak prowadzona z perspektywy jednego uczestnika, zatem od początku wiadome jest kto wygra. Prawdopodobnie powodem była chęć subiektywnego ukazania całości, co zwiększa ładunek emocjonalny. A emocje i odczucia są w tym wypadku decydujące. Doskonałe, realistyczne i szczegółowe opisy katuszy fizycznych i psychicznych powodują, że czytelnik prawie czuje pękające pęcherze pełne sączącej się krwi i nieznośny ból całego ciała. Kolejnym minusem była dla mnie niemożliwość, przynajmniej do pewnego stopnia, realizacji takiego przedsięwzięcia. Potrzebne by było prawo, które dopuszcza odbieranie życia w czasie marszu. Jednak prawdopodobnie nie to jest tutaj istotne. Marsz jako taki można odbierać jako poszerzoną metaforę życia. Czasami jedno potknięcie może okazać się ostatnie. Pomimo tego, ci, którzy zostali muszą iść dalej, dopóki siły wystarczy. Przekraczać kolejne ograniczenia własnego ciała i umysłu. Następnego marszu, dla jego uczestników już nie będzie. Trzeba go przejść najlepiej jak się da.
Jeżeli założenie o metaforze życia jest słuszne, to bardziej konsekwentne byłoby przymusowe uczestnictwo w marszu, bo przecież nikt nie wybiera czy się narodzi, czy nie, ale to niuans. Poza tym dobrowolny udział pozostawia więcej miejsca na interpretację wyboru tych ludzi, ich motywację i powody działania. Dla większości jest to majacząca perspektywa wygranej. Są jednostki przekonane, że nie mają szans, więc chowają się w swojej skorupie i nie nawiązują kontaktu z innymi, jednak paradoksalnie właśnie ci wytrzymują najdłużej, nie wdając się w niepotrzebne konflikty i nie rozpraszając sobie koncentracji. Są mężczyźni tryskający humorem i zachwyceni czekającymi ich katuszami, jednak ci przeważnie nie dają do końca wiary, że zasady z ostrzeżeniami będą faktycznie przestrzegane. Ci naiwni niedowiarkowie popadają w odrętwienie na widok eksplodującej czaszki towarzysza, albo podejmują próbę ucieczki by przyspieszyć nieuniknione. Ogólnie rzecz ujmując King szkicuje psychologiczne stadium uczestników, ich katów jak i widzów. Zróżnicowane podejścia do tej samej sytuacji, oceny, osobowości pomagają w potęgowaniu dramatyzmu.
Powracając to postawy widzów, jest ona bardziej alarmująca niż sam marsz. Ci ludzie przychodzą tam po to, by obserwować walkę, jaką toczą ich faworyci z własnym ciałem i umysłem, lecz przede wszystkim by stać się świadkami, jak tę walkę przegrywają. Niewątpliwie postawa ta jest zatrważająca, jednak sięga do pierwotnej ciekawości nieznanego. Od razu skojarzył mi się starożytny Rzym i walki z lwami na arenie. Ten marsz to taka współczesna tego wersja.
King sugeruje, że w przyszłości ludzie dadzą upust swej ciekawości i główną rozrywką stanie się obserwowanie śmierci na żywo. To porażająca perspektywa, dlatego pozostaje mieć nadzieję, że geniusz horroru też się myli.
"Wielki marsz" to niepokojąco realistyczna i możliwa perspektywa dotycząca przyszłości Ameryki. King ukazuje własną jej wizję, kreśląc obraz marszu, który odbywa się raz do roku. Setka mężczyzn jest wybierana spośród ochotników, którzy poddawani są dwóm testom - teoretycznemu i praktycznemu. Mają oni pewien czas do namysłu, jednak ostatecznej decyzji nie da się odwołać....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Kto lubi wielogłosowość i dzieci (dosłownie) w roli głównej - będzie w niebie. Kilka punktów widzenia tych samych wydarzeń urozmaica, nadaje wrażenia obiektywności (pozornego jak się okazuje) i 'wielopoziomuje' postaci, ale też sprawia, że akcja toczy się nieco ślimaczym tempem.
Mam potrzebę przybliżyć Briony, więc kto nie chce spoilerów, niech NIE CZYTA.
Moja Pani Promotor (pozdrawiam) nazwała Briony seryjną morderczynią, popełniającą coraz to nowe morderstwo z każdą napisaną książką oraz stwierdziła, że jej pokutą powinno być zaprzestanie zupełne pisania. Ja pozwalam się z tą opinią nie zgodzić, mimo całej dozgonnej sympatii. Zbrodnią Briony moim zdaniem, nie był sam akt pisania, ale pominięcie, zapomnienie, nieuwzględnienie przez nią zupełnie istnienia odbiorcy, czy wręcz drugiego człowieka w tym akcie pisania. Briony pisała dla siebie i jako trzynastolatka była tak nierozgarnięta, że nie przyjęła do wiadomości, że komuś napisana przez nią sztuka może się nie podobać, czy że ktoś może nie chce w niej grać. Była to zbrodnia wyobraźni niezdolnej do 'wyobrażenia' sobie odbiorcy w formie takiej, jakiej on faktycznie istnieje, w jego nieodłącznej krytycznej całości. I przez pisanie tej książki używając wielu punktów odniesienia, ale samej będąc narratorką, przez co obiektywność zanika, oddaje władanie nad tekstem czytelnikowi, przyznając jego istnienie i opinię. Może jak dla nas to nic takiego, ale dla osoby jak Briony to krok milowy. I tym właśnie jest jej pokuta w mojej opinii.
Doskonałe postaci dziecięce, mistrzowsko nakreślone ignorancja i zaniedbanie, które w równej mierze jak Briony przyczyniły się do zbrodni oraz (jak dla mnie nie do ogarnięcia) ukazanie wszechwładnej roli i siły języka, pojedynczych słów, które mają niejednokrotnie moc po wielokroć większą niż np siłę fizyczna, siłę sprawczą, 'naprawiającą' i 'rozkładającą' czy 'implodującą' i destruktywną zarazem.
Również wydaje mi się, że przez takie a nie inne opisanie męczarni wojennych Robbiego Briony chce, by czytelnik ją otwarcie znienawidził, jako część jej pokuty, ale to tylko takie moje przemyślenie, nie do końca jeszcze ułożone.
Naprawdę warto. Już niekoniecznie po angielsku. Po prostu przeczytać i przemyśleć. W jakimkolwiek języku.
Kto lubi wielogłosowość i dzieci (dosłownie) w roli głównej - będzie w niebie. Kilka punktów widzenia tych samych wydarzeń urozmaica, nadaje wrażenia obiektywności (pozornego jak się okazuje) i 'wielopoziomuje' postaci, ale też sprawia, że akcja toczy się nieco ślimaczym tempem.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toMam potrzebę przybliżyć Briony, więc kto nie chce spoilerów, niech NIE CZYTA.
Moja Pani...