-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać441
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
Jest to jedna z tych ksiazek przez ktore sie plynie i nie sprawdza ile stron zostalo do konca rozdzialu, czy w tym przypadku sesji. Raport psychiatry cechuje lekkosc, poczucie humoru i dokladnosc ale nie ta meczaca. Jest to idealny przyklad jak destrukcyjna jest niemoznosc opowiedzienia historii, ktora jakby zbiera sie, pecznieje i imploduje powodujac zanik tozsamosci. Ksiazka ta udowadnia tez ze tworzenie falszywej historii czy falszywego ego jedynie oddala nieuniknione oraz ze opowiedzenie jej przez kogos innego nie pomoze. Trzeba ja przyjac z powrotem i dopisac swoje zakonczenie, jednak przede wszystkim znalezc powod by nie przeskoczyc od razu do konca siebie. A ten powod znalezc mozna tylko w kims innym, nigdy w sobie.
Prot zaprzecza swojemu czlowieczenstwu twierdzac jasno ze nie jest czlowiekem, jednak Prot nie instnieje a Robert musi znalezc sposob by zaakceptowac, ze bol i zlo sa czescia czlowieczenstwa, a zatem tez jego samego. A oprocz bolu istnieje tez uleczenie, mozliwe w duzej mierze tylko dzieki drugiemu czlowiekowi.
Zanim przeczytalam pierwsza czesc widzialam juz film, ale pomimo to czytalam w kazdej wolnej chwili. Nie nudzilo mnie nic. Mozna pierwsza czesc Prota pochlonac w jeden dzien, wiec do dziela!
Jest to jedna z tych ksiazek przez ktore sie plynie i nie sprawdza ile stron zostalo do konca rozdzialu, czy w tym przypadku sesji. Raport psychiatry cechuje lekkosc, poczucie humoru i dokladnosc ale nie ta meczaca. Jest to idealny przyklad jak destrukcyjna jest niemoznosc opowiedzienia historii, ktora jakby zbiera sie, pecznieje i imploduje powodujac zanik tozsamosci....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jakoś przeczytałam, ale łatwo nie było. Książka pisana w formie dziennika. Na początku miałam kłopot z rozróżnianiem postaci, bo autor dziennika pisze go dla kierownika obozu Archimedes więc nie ma potrzeby dokładnie opisywać swojej sytuacji. Mam wrażenie, że nic nie jest powiedziane tak do końca wprost ale to może i dobrze. Trzeba wytężyć mózgownicę, gdyż mamy tu do czynienia z przemyśleniami i dialogami geniuszy, a jak to z geniuszami bywa zazwyczaj wydają się sensowni wyłącznie dla siebie samych. Książka podzielona jest na dwie części. Pierwsza obfituje w rozwlekłe dialogi i zawiłe monologi oraz przemyślenia mężczyzny, piszącego dziennik. Druga zawiera króciutkie wpisy i znacznie łatwiej przez nią przebrnąć.
Pomysł jak najbardziej intrygujący, jednak wykorzystanie tych genialnych umysłów wydaje mi się wręcz zbędne. Większość z nich oddaje się swoim zwykle pisarskim pasjom i przyswaja ogromną ilość teoretycznej wiedzy z wielu dziedzin nauki, lub wystawia własne sztuki teatralne. Przez cały czas nie opuszczało mnie pytanie : po co? Nie lepiej byłoby wykorzystać ten czas na np szukanie lekarstwa na raka? Na coś bardziej praktycznego, pożytecznego. Dopiero pod koniec coś takiego się pojawia.
Napisana porządnym językiem,zawiera wiele ciekawych przemyśleń i cytatów do przepisania.
Wydaje mi się, iż jestem po prostu za głupia na tego typu literaturę i przez to nie potrafię jej należycie docenić :)Odnoszę jednak wrażenie, że książka jest bardzo dobra.
Jakoś przeczytałam, ale łatwo nie było. Książka pisana w formie dziennika. Na początku miałam kłopot z rozróżnianiem postaci, bo autor dziennika pisze go dla kierownika obozu Archimedes więc nie ma potrzeby dokładnie opisywać swojej sytuacji. Mam wrażenie, że nic nie jest powiedziane tak do końca wprost ale to może i dobrze. Trzeba wytężyć mózgownicę, gdyż mamy tu do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Na początku nie opuszczała mnie myśl, że książka ta ma być udowodnieniem tezy, iż człowiek nie jest kowalem własnego losu, a jedynie kukiełką targaną przez siły będące całkowicie poza jego zasięgiem. Teraz jednak wydaje mi się, że nie do końca tak jest. Nad pewnymi zdarzeniami władzy nie ma żadnej, jednak zazwyczaj jest tak, że kiedy już się zdarzą, to od nas zależy jak przez nie przebrniemy oraz do jakiego stopnia pozwolimy by zaważyły na dalszym życiu.
Nogi Paula Sheldona zostały zmiażdżone w wypadku samochodowym, a on sam znaleziony przez jego "najwierniejszą fankę", Annie. Okazuje się ona być pielęgniarką z pewnym zaburzeniem - depresją maniakalną. Mieszka na odludziu, jedynych sąsiadów nazywa "zafajdanymi gnojkami", a swego ukochanego pisarza w słabszych chwilach - "przebrzydłym ptaszyskiem". Jako typowy przedstawiciel depresji maniakalnej miewa wzloty i upadki. W czasie wzlotów karmi Paula kawiorem i wyprowadza na werandę, a gdy nadchodzą mroki psychicznych męczarni policzkuje się regularnie, rozdrapuje sobie twarz paznokciami bądź chwyta za siekierę i zapewniając swą ofiarę "Jestem wykwalifikowaną pielęgniarką", pozbawia go stopy.
Narracja prowadzona z punktu widzenia Paula, mimo okropieństw jakie go spotkały nie pozbawiona jest dawki humoru. Jego wybawicielka okazuje się zarówno katem jak i najczulszą opiekunką, karmiącą Paula i wycierającą kąciki jego ust, gdy mu się ulało. Postać Annie nakreślona została mistrzowsko. Obydwa "bieguny" jej osobowości tworzą rażący kontrast, a w chwilach pogody ducha bije dramatyzm, bowiem wtedy widać, że gdyby nie choroba, Annie byłaby przesympatyczną osobą. Jednak miewa momenty, kiedy się wyłącza. Właśnie w trakcie takiej nieobecności okalecza człowieka, którego, jak powtarza nieustannie, darzy miłością. Dość porażające i makabryczne było jej zachowanie po "ukaraniu" Paula. Momentalnie zamieniała się w troskliwą pielęgniarkę, poświęcając mu swój czas i siłę, jakby to ktoś inny go okaleczył, a ona była jego wybawicielką i naprawiała wyrządzone szkody.
Bezkarność jej wcześniejszych przestępstw wydaje mi się wątpliwa, jednak zdarzają sie bulwersujące wyroki sądów. Mimo wszystko otacza ją aura pewnej nierealności, czy może bardziej te wątpliwości powinny być skierowane do osób, które się z nią zetknęły, które wiedzą o jej szaleństwie ale jakby nie podejmują żadnych stanowczych działań by jej cokolwiek udowodnić.
Co do pisarza romansideł - "przebrzydłego ptaszyska" wydał mi się on mdły. Irytowało mnie, że podjął tylko jedną próbę uśmiercenia jej, mimo tego, iż miał ku temu wiele okazji. Może uściślę - przez "mdły' rozumiem nie podejmujący żadnych prób pozbycia się jej, bezczynny. Jeśli zaś chodzi o jego przemyślenia, metafory, porównania to jak najbardziej przypadły mi do gustu. Paul nie próbuje jej zabić, za to zupełnie niepotrzebnie myszkuje w jej rzeczach, mimo tego, że zdaje sobie sprawę z nieprzewidzianych reakcji Annie. Z narracji wynika, że nie jest on człowiekiem nierozgarniętym, lecz szperając w szufladzie Annie, bez żadnego konkretnego powodu, który mógłby przyczynić się do polepszenia jego rozpaczliwej sytuacji, zachowuje się jak skończony idiota. No ale może miało to służyć podkreśleniu przebiegłości i inteligencji Annie, bo tego nie można jej było odmówić.
Wracając na chwilę do metafor Paula, to jest jedna, która mnie odrzucała. Porównał on swoje nogi do pali, które wystają z morza i są zalewane prze fale. W przypadku jego nóg, fale bólu. Niby zgrabna, ale kojarzyły mi się te pale z gołymi kośćmi, co było w trakcie lektury jakieś nieprzyjemne.
W trakcie czytania miałam wrażenie przesytu, zbytniej intensywności. Na dobrą sprawę, akcja dzieje się praktycznie w jednym pomieszczeniu, dialogi toczą się prawie wyłącznie pomiędzy dwiema osobami, a nieliczne osoby z zewnątrz jak policjanci, czy dziennikarze zostają ukatrupieni bądź wypędzeni. Narracja składa się w większej mierze z monologu wewnętrznego Paula i fragmentów książki, do której pisania zmusza go Annie. Wydaje mi się, że te fragmenty miały przywrócić tę równowagę, jednak jeśli mam być szczera, przeczytałam może ze dwa a resztę omijałam. Nie porwały mnie i miałam poczucie straty czasu. Wydaje mi się, że miały także służyć jako dzieło popisowe Kinga - "Spójrzcie tylko! Umiem pisać dwie historie jednocześnie!".
Najbardziej właśnie przeszkadzało mi to przesycenie i statyczność, wynikające z jednego miejsca akcji przez prawie całą powieść, oraz niewielką liczbę postaci. Było to nużące, a jeszcze gadatliwość autora też stała się widoczna i koniec końców raz mi się zdarzyło odłożyć książkę na dwa dni. Pomyślałam sobie: "Co takiego przerażającego ta pani może zrobić? Może mu zrobić kuku albo zabić." Chodzi mi o to, że było to do przewidzenia. Dopiero pod koniec zrobiło się dość ciekawie.
Znajdzie się kilka dobrych momentów, ale ogólnie zawiodłam się bardzo. Spodziewałam się czegoś lepszego, bardziej oryginalnego, porywającego przebiegu akcji. Tak naprawdę uratowała tę powieść genialna, siejąca grozę postać Annie Wilkies, do której czuję jakąś niezdrową sympatię. Ale oczywiście warto przeczytać.
Na początku nie opuszczała mnie myśl, że książka ta ma być udowodnieniem tezy, iż człowiek nie jest kowalem własnego losu, a jedynie kukiełką targaną przez siły będące całkowicie poza jego zasięgiem. Teraz jednak wydaje mi się, że nie do końca tak jest. Nad pewnymi zdarzeniami władzy nie ma żadnej, jednak zazwyczaj jest tak, że kiedy już się zdarzą, to od nas zależy jak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Prawdziwa, poruszająca, precyzyjna. Oszczędność języka i opisów, prostota stanowią jej siłę. Każdy rozdział jest pisany jakby "od środka" tego co się dzieje. Miałam takie wrażenie, że nie patrzę z góry tylko jestem obok. Czasami natężenie było takie, że miałam dość. Perspektywa jaką Autor wybrał jest interesująca, ale też wymagająca. Kiedy sięgnęłam po "Sorry" miałam ochotę zwyczajnie się rozerwać, a tu trzeba się było ciężko zastanawiać o kim to Autor w danym momencie pisze :P
Co do minusów, to pomysł agencji zarabiającej krocie za przeprosiny wydaje mi się trochę naciągany, ale z drugiej strony może skłaniać do refleksji nad wartością słowa "przepraszam". Poza tym brak zaskoczenia. Nie wnosi ta książka specjalnie nic nowego. Trudno mi się było na początku w ogóle wciągnąć w czytanie. Jakoś nie ciekawiły mnie te zagadki kto jest kim i czemu ktoś morduje. W nieistniejącym między czasie ogarnęłam dwie inne pozycje, ale do "Sorry" wróciłam i nie żałuję. Końcówka wszystko pięknie splata i wyjaśnia. Minusem może być też uczucie pogmatwania i zagubienia, ale wszystko się rozjaśni, czy raczej "przyciemni" pod koniec.
Prawdziwa, poruszająca, precyzyjna. Oszczędność języka i opisów, prostota stanowią jej siłę. Każdy rozdział jest pisany jakby "od środka" tego co się dzieje. Miałam takie wrażenie, że nie patrzę z góry tylko jestem obok. Czasami natężenie było takie, że miałam dość. Perspektywa jaką Autor wybrał jest interesująca, ale też wymagająca. Kiedy sięgnęłam po "Sorry"...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"Wielki marsz" to niepokojąco realistyczna i możliwa perspektywa dotycząca przyszłości Ameryki. King ukazuje własną jej wizję, kreśląc obraz marszu, który odbywa się raz do roku. Setka mężczyzn jest wybierana spośród ochotników, którzy poddawani są dwóm testom - teoretycznemu i praktycznemu. Mają oni pewien czas do namysłu, jednak ostatecznej decyzji nie da się odwołać. Muszą stanąć do marszu. Marszu, który kończy się zwycięstwem tylko jednego piechura. Marszu, którego nagrodą jest przede wszystkim życie, jednak inne niż zwycięzcy dotąd prowadzili. Po przekroczeniu mety ostatni uczestnik otrzyma wszystko o co poprosi do końca życia.
Grupę ochotników otaczają żołnierze na czołgach z bronią w pogotowiu. Marsz musi trwać nieprzerwanie, dopóki przedostatni uczestnik nie zostanie wyeliminowany. Za każde zakłócenie żołnierze udzielają ostrzeżenie. Czwarte zwieńczone jest wystrzałem z karabinu. Jedno ostrzeżenie zaciera się po godzinie nienagannego marszu. Zakłócenie oznacza wszystko, co spowalnia tempo - potknięcie, upadek, złamana kończyna, rana, biegunka, halucynacje czy próba ucieczki. Można spać lecz trzeba w tym samym czasie iść. Żołnierze podnoszą karabin, celują i rozlega się dźwięk pożądany i wyczekiwany przez resztę uczestników. Rolą mężczyzn na pojazdach jest także dostarczanie koncentratów i wody za każdym razem, kiedy uczestnik o nie poprosi. Ich oczy i dusze są jednak puste. Zdaje się jakby zostali zaprogramowani do udzielania ostrzeżeń i eliminacji kolejnych uczestników, jakby jedynie do tego byli zdolni. Jak doskonałe maszyny do zabijania. Całe wydarzenie jest transmitowane w telewizji na żywo, a w okolicy trasy marszu gromadzą się tłumy.
Kiedy zaczęłam czytać, byłam nieco zawiedziona i zirytowana rodzajem narracji. Trzecioosobowa, jednak prowadzona z perspektywy jednego uczestnika, zatem od początku wiadome jest kto wygra. Prawdopodobnie powodem była chęć subiektywnego ukazania całości, co zwiększa ładunek emocjonalny. A emocje i odczucia są w tym wypadku decydujące. Doskonałe, realistyczne i szczegółowe opisy katuszy fizycznych i psychicznych powodują, że czytelnik prawie czuje pękające pęcherze pełne sączącej się krwi i nieznośny ból całego ciała. Kolejnym minusem była dla mnie niemożliwość, przynajmniej do pewnego stopnia, realizacji takiego przedsięwzięcia. Potrzebne by było prawo, które dopuszcza odbieranie życia w czasie marszu. Jednak prawdopodobnie nie to jest tutaj istotne. Marsz jako taki można odbierać jako poszerzoną metaforę życia. Czasami jedno potknięcie może okazać się ostatnie. Pomimo tego, ci, którzy zostali muszą iść dalej, dopóki siły wystarczy. Przekraczać kolejne ograniczenia własnego ciała i umysłu. Następnego marszu, dla jego uczestników już nie będzie. Trzeba go przejść najlepiej jak się da.
Jeżeli założenie o metaforze życia jest słuszne, to bardziej konsekwentne byłoby przymusowe uczestnictwo w marszu, bo przecież nikt nie wybiera czy się narodzi, czy nie, ale to niuans. Poza tym dobrowolny udział pozostawia więcej miejsca na interpretację wyboru tych ludzi, ich motywację i powody działania. Dla większości jest to majacząca perspektywa wygranej. Są jednostki przekonane, że nie mają szans, więc chowają się w swojej skorupie i nie nawiązują kontaktu z innymi, jednak paradoksalnie właśnie ci wytrzymują najdłużej, nie wdając się w niepotrzebne konflikty i nie rozpraszając sobie koncentracji. Są mężczyźni tryskający humorem i zachwyceni czekającymi ich katuszami, jednak ci przeważnie nie dają do końca wiary, że zasady z ostrzeżeniami będą faktycznie przestrzegane. Ci naiwni niedowiarkowie popadają w odrętwienie na widok eksplodującej czaszki towarzysza, albo podejmują próbę ucieczki by przyspieszyć nieuniknione. Ogólnie rzecz ujmując King szkicuje psychologiczne stadium uczestników, ich katów jak i widzów. Zróżnicowane podejścia do tej samej sytuacji, oceny, osobowości pomagają w potęgowaniu dramatyzmu.
Powracając to postawy widzów, jest ona bardziej alarmująca niż sam marsz. Ci ludzie przychodzą tam po to, by obserwować walkę, jaką toczą ich faworyci z własnym ciałem i umysłem, lecz przede wszystkim by stać się świadkami, jak tę walkę przegrywają. Niewątpliwie postawa ta jest zatrważająca, jednak sięga do pierwotnej ciekawości nieznanego. Od razu skojarzył mi się starożytny Rzym i walki z lwami na arenie. Ten marsz to taka współczesna tego wersja.
King sugeruje, że w przyszłości ludzie dadzą upust swej ciekawości i główną rozrywką stanie się obserwowanie śmierci na żywo. To porażająca perspektywa, dlatego pozostaje mieć nadzieję, że geniusz horroru też się myli.
"Wielki marsz" to niepokojąco realistyczna i możliwa perspektywa dotycząca przyszłości Ameryki. King ukazuje własną jej wizję, kreśląc obraz marszu, który odbywa się raz do roku. Setka mężczyzn jest wybierana spośród ochotników, którzy poddawani są dwóm testom - teoretycznemu i praktycznemu. Mają oni pewien czas do namysłu, jednak ostatecznej decyzji nie da się odwołać....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Poczatek troszke powtarza sie z poprzedniej czesci, wiec nudzilam sie nieco, ale warto przebrnac bo potem nastepuje szok. Przynajmniej u mnie nastapil. Jak do kogos przemawia prosty jezyk realizmu przebijajacy sie do sedna bez zbednych upstrzen, tez poczuje sie zmrozony po przeczytaniu pewnego imienia. W mojej poprzedniej opinii napisalam glupstwo, mianowicie ze Prot nie istnieje. Jest nieodlaczna czescia Roberta, wiec jak moze nie istniec. Opowiesc o Procie nasuwa mi mysl, ze nasze przeszle, terazniejsze i przyszle ego zazwyczaj mozna uznac jako odrebne byty skaldajace sie na calosc. Czasami jakas czesc siebie trzeba poswiecic, by pojawilo sie miejsce dla innej. Pewnie jak wiekszosc z Czytelnikow, zastanawiam sie czy Prot jest faktycznie tak rozny od ludzi z poza murow szpitala. Raczej nie.
Poczatek troszke powtarza sie z poprzedniej czesci, wiec nudzilam sie nieco, ale warto przebrnac bo potem nastepuje szok. Przynajmniej u mnie nastapil. Jak do kogos przemawia prosty jezyk realizmu przebijajacy sie do sedna bez zbednych upstrzen, tez poczuje sie zmrozony po przeczytaniu pewnego imienia. W mojej poprzedniej opinii napisalam glupstwo, mianowicie ze Prot nie...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to