-
Artykuły
Zaczytane wakacje, czyli książki na lato w promocyjnych cenachLubimyCzytać1 -
Artykuły
Ma 62 lata, jest bezdomnym rzymianinem, pochodzi z Polski i właśnie podbija włoską scenę literackąAnna Sierant2 -
Artykuły
Zwyciężczyni Bookera ścigana przez indyjski rząd. W tle kontrowersyjne prawo antyterrorystyczneKonrad Wrzesiński7 -
Artykuły
Sherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1
Biblioteczka
2014-07-02
2014-05-15
2014-10-01
2014-12-05
„Ale nie myśl, że tak może wyglądać koniec mojej opowieści, bo ciąg dalszy na pewno nastąpi...”
Kim jest kontestator?
Słownik języka polskiego podaje nam definicję, że jest to osoba „kwestionująca, zwłaszcza publiczne, wartości i normy obowiązujące w życiu społecznym, politycznym itp.”* Z rozmowy, którą przeprowadził Leszek Gnoiński - polski dziennikarz muzyczny - z Markiem Piekarczykiem, okazuje się, że bohater tej opowieści był właśnie kontestatorem swoich czasów. (...)
Zacznę od pytania: kto dzisiaj nie pisze własnej autobiografii? Właściwie każdy może to zrobić, niezależnie od wieku, pozycji i treści wartych przekazania. Dlaczego więc mamy się zachwycać kolejną tego typu pozycją i poświęcać jej swój cenny czas. Przyznam szczerze, że biografia nie jestem moim ulubionym gatunkiem literackim i wielokrotnie to podkreślałam, że mając do wyboru czyjąś biografię i dowolną inną książkę, zawsze wybiorę tę drugą.
Zapytacie więc, dlaczego przeczytałam „Zwierzenia kontestatora”.
Otóż ilekroć miałam okazję usłyszeć wywiad z Markiem Piekarczykiem, tyle razy byłam pod wrażeniem jego osoby, doboru słów i jego wrażliwości. Choć nie mogłabym zanucić Wam ani jednego utworu TSA, to powiem Wam, że byłam niezwykle ciekawa kolejnej rozmowy z jego udziałem, tym razem przeprowadzonej przez prawdziwego profesjonalistę. Zastanawiałam się, czy tak długi dialog może się udać i jednocześnie nie zanudzić czytelnika, i jak się okazuje, taka rozmowa może być naprawdę interesująca. (...)
Czytałam wiele biografii, jedne wspominam lepiej, inne gorzej, ale tą zdecydowanie mogę umieścić na szczycie książek, które są najlepsze w swoim gatunku.
Rzetelna, szczera i prawdziwa rozmowa o życiu outsider'a. Polecam.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
„Ale nie myśl, że tak może wyglądać koniec mojej opowieści, bo ciąg dalszy na pewno nastąpi...”
Kim jest kontestator?
Słownik języka polskiego podaje nam definicję, że jest to osoba „kwestionująca, zwłaszcza publiczne, wartości i normy obowiązujące w życiu społecznym, politycznym itp.”* Z rozmowy, którą przeprowadził Leszek Gnoiński - polski dziennikarz muzyczny - z...
2014-09-22
Dwie najważniejsze wartości w rodzinie.
„By złamać ducha dziecka, nie trzeba bicia. Wystarczą ostre słowa, surowe spojrzenie, a nawet wypowiadane z dobrymi intencjami upomnienia.”
Pozostając dzięki wydawnictwu Esprit w tematyce poradnikowej, pragnę Wam dzisiaj przedstawić książkę, która doskonale opowiada o relacjach: rodzic - dziecko, wplatając do tego naszą wiarę w Boga. Jak się okazuje, jeśli pojawia się jakiś problem w tych międzypokoleniowych kontaktach, trzeba mieć świadomość, że wina leży po obu stronach, bo każde z pokoleń - choć bardzo różne - może mieć swoje racje. Najważniejsze jest, by ROZMAWIAĆ i umieć szukać wspólnie „aurea mediocritas” czyli słynnego, horacjańskiego złotego środka.
Kim jest dr Emerson Eggerichs żeby nas, czytelników, pouczać na temat życia w rodzinie? Jest autorem takich książek jak „Język miłości i szacunku”, czy „Miłość i szacunek” i choć te dwa tytuły nic Wam nie mówią, to w świecie jest znany jako ekspert w dziedzinie związków między kobietami i mężczyznami. Dr Emerson przez dziewiętnaście lat był głównym pastorem w Lansing w stanie Michigan, a jego najnowsza książka wydana przez wydawnictwo Esprit jest obrazem jego własnej rodziny i jednocześnie oddaniem głosu jego dzieciom. Pewnie dlatego książkę czyta się niezwykle dobrze. Bo jest przede wszystkim prawdziwa.
Być może dlatego tak dobrze czytało mi się tę książkę, bo wiele problemów w niej poruszonych jest mi bardzo bliskich. Czasem zastanawiałam się, że choć na parapecie leży książka o tytule „Miłość i szacunek w rodzinie” to często odczuwam deficyt i jednego i drugiego. Dr Emerson Eggerichs porusza w swojej książce takie problemy jak faworyzowanie przez rodziców jednego z dzieci, brak zrozumienia i porozumienia, bycie zbyt agresywnym wobec siebie nawzajem, które w sporadycznych przypadkach prowadzi nawet do przemocy. To wszystko zostaje zaprezentowane na przykładach z życia. Z pozoru nic nieznaczące historyjki z przysłowiowej „drogi po bułki do sklepu” nabierają głębszego znaczenia. (...)
Polecam tę książkę wszystkim wierzącym, bo mogą znaleźć w niej fantastyczne inspiracje, jak radzić sobie w relacjach z najbliższymi. „Miłość i szacunek w rodzinie” zmusza do refleksji na temat własnego ogniska domowego i choć jest skierowana przede wszystkim do rodziców, to opowieści z życia domowego dr Emersona, nadają się do przytoczenia nawet nieco młodszym czytelnikom. Dla osób zainteresowanych dodam, że książka jest wypełniona cytatami z Pisma Świętego, dokładnie z IV wydania Biblii Tysiąclecia. Znajdziecie tutaj wiele nawiązań do historii biblijnych i przypowieści. Dla mnie jest to bardzo dobry sposób poznawania własnej wiary. Jakie są cele naszej rodziny związane z miłością i szacunkiem? Jeśli chcecie je poznać, sięgnijcie po „Miłość i szacunek w rodzinie” - interesująca okładka, ciekawa treść i wbrew pozorom jeden z lepszych poradników, jakie miałam okazję czytać.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
Dwie najważniejsze wartości w rodzinie.
„By złamać ducha dziecka, nie trzeba bicia. Wystarczą ostre słowa, surowe spojrzenie, a nawet wypowiadane z dobrymi intencjami upomnienia.”
Pozostając dzięki wydawnictwu Esprit w tematyce poradnikowej, pragnę Wam dzisiaj przedstawić książkę, która doskonale opowiada o relacjach: rodzic - dziecko, wplatając do tego naszą wiarę w...
2014-07-07
"Spróbujcie sobie przez chwilę wyobrazić, że jesteście w tym domu i pomyślcie, jak musiała się czuć ta młoda kobieta i jej rodzina. Wyobraźcie sobie, że jest późno i leżycie sobie wygodnie w swoim łóżku, lecz wiecie, że w waszym domu czai się zło, więc nie możecie zmrużyć oka. Leżycie w przerażeniu, czekając, co się wydarzy za moment - czy zło zaatakuje was, czy któregoś z waszych najbliższych. I nagle słyszycie rozdzierający krzyk córki. Zrywacie się i pędzicie co sił w nogach, serce wali jak młotem i z trudem łapiecie powietrze. W takim koszmarze, przez okrągłą dobę od niemal trzech upiornych miesięcy żyła cała ta rodzina."
Jeśli wierzysz w Boga, kierujesz do niego swoje modlitwy. Nie żądasz, ale prosisz. Prosisz o siłę, o wytrwałość, o zdrowie, a także wiele innych łask. Przede wszystkim zależy Ci jednak na słowach: "... i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego." Te słowa stały się tytułem książki Ralpha Sarchie'go. Jak się okazuje, to zło nie występuje tylko w słowach modlitwy, ale czyha na nas każdego dnia...
Na samym początku przedstawmy autorów tej książki, a właściwie autora. Jest nim Ralph Sarchie, bo to jego wspomnienia zostały spisane w tej książce. Na co dzień pracuje na 46. posterunku w południowym Bronxie i jak sam o sobie mówi: "Nigdy nie sądził, że napisze książkę o zjawiskach nadprzyrodzonych". Życie jednak jak wiemy, bywa zaskakujące. Obecnie Ralph żyje "w dwóch światach: w jednym jest typowym gliną, a w drugim musi mierzyć się ze zbrodnią zupełnie innej natury". Po godzinach swojej regularnej pracy zajmuje się przypadkami opętań i brał udział w niejednym egzorcyzmie współpracując z biskupami i demonologami. Jego życie stało się dzięki tym przypadkom niezwykle interesujące, ale także ekstremalnie niebezpieczne dla niego i jego bliskich. "Zbaw nas ode Złego" jest przypomnieniem sytuacji i historii, które faktycznie miały miejsce, a które wydają się być tylko sceną z makabrycznego horroru.
To wszystko może zacząć się dość niepozornie. Mówiąc wszystko, mam na myśli opętanie przez demona. Niespotykany cień w rogu pokoju, który ukazuje się tylko nam. Poprzekładane krzesła w salonie. Siniaki na ciele. Z czasem jednak demon może posunąć się nieco dalej, atakując nas i nasze ciało. Ralph Sarchie opisuje na przykład sytuację, kiedy demon próbował zgwałcić kobietę! To wszystko wydaje się być tak przerażające, że zapominamy o tym, że to faktycznie może się zdarzyć. I nie zależy to od stopnia naszej wiary, ale tylko od wyboru jakiego dokonuje siła nieczysta.
Książka "Zbaw nas ode Złego" porusza dużo poważniejszy problem, bowiem zadaje nam pytanie, czy tak naprawdę wierzymy w siły nadnaturalnego zła. Przyznam szczerze, że podchodzę do sprawy dość sceptycznie. Jest mi bardzo ciężko uwierzyć w ich działanie, jednak przykład tak wielu cierpiących osób, zdecydowanie przybliża mnie do tej wiary. Cały czas mam przed oczami słowa autora z pierwszych stron książki: "Nie może nazywać siebie chrześcijaninem, a już na pewno nie katolikiem ten, kto wątpi bądź nie wierzy w istnienie diabła."*. Z tego powodu bardzo cieszę się, że powstają takie książki, i że wszyscy mamy do tych niezwykłych historii dostęp, bo tak naprawdę uwierzyć w siły nieczyste możemy na dwa sposoby. Albo doświadczymy tego sami, albo spróbujemy zrozumieć przypadki innych osób.
Mimo tematyki jakiej porusza, "Zbaw nas ode Złego" to książka napisana w przystępny sposób. Nie znajdziemy tu skomplikowanych pojęć, ale historie z życia wzięte. Wydaje mi się, że Ralph Sarchie wielokrotnie, a może najczęściej spotyka się z brakiem wiary ze strony innych ludzi. I przez to wie jak sprawić, aby uwierzyli, albo chociaż wie jak zasiać w nich ziarno zainteresowania. Te ponad 400 stron są właśnie takim ziarnem. Jest tu sporo odwołań do religii jednak nie mają one charakteru upomnienia, czy zmuszania do wiary - od tego typu "mądrości" autor zdecydowanie stroni. "Zbaw nas ode Złego" jest podzielona na czternaście rozdziałów, w których znajdziemy przede wszystkim wspomnienia, ludzkie emocje i próbę wyzwolenia się od demona. Jest to kompendium wiedzy o rzeczach duchowych, o których wielokrotnie słyszeliście, ale założę się nadal nie macie pojęcia.
Polecam.
"Spróbujcie sobie przez chwilę wyobrazić, że jesteście w tym domu i pomyślcie, jak musiała się czuć ta młoda kobieta i jej rodzina. Wyobraźcie sobie, że jest późno i leżycie sobie wygodnie w swoim łóżku, lecz wiecie, że w waszym domu czai się zło, więc nie możecie zmrużyć oka. Leżycie w przerażeniu, czekając, co się wydarzy za moment - czy zło zaatakuje was, czy któregoś z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-06-07
Otwieram przeglądarkę. Wpisuję hasło: bracia Kliczko. Pojawia się tysiące stron, setki zdjęć. Prócz ujęć z ringu, praktycznie na każdej fotografii, bracia są razem. Szukam dalej. Z czasem zaczyna pojawiać się coraz więcej zdjęć z wieców politycznych na Ukrainie. W końcu partia "Udar" to obecnie trzecia co do wielkości siła polityczna w tym kraju. Wszystko wydaje się być na swoim miejscu. Udało im się. Odnieśli sukces. Wielokrotnie byli mistrzami świata. Teraz działają na rzecz swojego narodu, pokazując że prócz sił fizycznej cechuje ich jeszcze większa wytrzymałość i konsekwencja w dążeniu do celu. Jak im się to udało? Jak doszli do takiej perfekcji, że dzisiaj Witalij Kliczko na 47 walk poniósł 2 porażki, a jego młodszy brat Władimir na 65, tylko 3? To właśnie na te pytania odpowiedź znajdziecie w książce "Bracia Kliczko", o której postaram się Wam opowiedzieć więcej.
Kiedy patrzę na okładkę, widzę twarz która trochę mnie przeraża. Jest to Witalij, starszy z braci Kliczko który przyszedł na świat w 1971 roku. Witalij patrzy z okładki na czytelnika wzrokiem zaciekłym. Dla mnie jest to spojrzenie wprost z ringu. Odwracam książkę, a z tyłu - gdzieś w dal, rozmarzonym wzrokiem patrzy Władimir - pięć lat młodszy od swojego brata. Mimo tego, że wszędzie występują razem i wydają się być nierozłączni, zdają się także być różni jak ogień i woda.
"Witalijowi Kliczce nieustannie zarzucano - bądź też, odnosząc się do niego po prostu stwierdzano - że boksuje jak wściekły kowboj podczas bijatyki w salonie na Dzikim Zachodzie: wali mocno, aż wszyscy legną na podłodze lub uciekną za bar. Jego styl walki jest nieoszlifowany, nieokrzesany i sztywny. (...) Witalij wydaje się być niemal drobny. Od samego początku sprawia wrażenie skoncentrowanego, jakby był pogrążony w myślach, przez cały czas walczy w pewnym sensie wyniośle, uosabia siłę spokoju i niemalże zwierzęce opanowanie."
Taki właśnie obraz Braci pokazuje nam autor Leo G. Linder. Szczerze powiedziawszy, nigdy wcześniej nie słyszałam o tym autorze. Leo G. Linder to niemiecki pisarz, reżyser i producent. Autor licznych książek teologicznych, historycznych, biografii i wielu innych. W książce wydanej przez wydawnictwo Feeria stwarza nam fantastyczne portrety osób, które odgrywały i cały czas odgrywają bardzo ważną rolę w historii Ukrainy. W 28 krótkich rozdziałach, opowiada nam historię braci Kliczko, nie tylko od momentu urodzenia, ale zważając na ich korzenie i odwołując się do życia ich przodków.
Jeśli mam być szczera, powiem że nie przepadam za biografiami. O wiele łatwiej jest mi ocenić książkę, niż cudze życie, a biografia jest właśnie zapisem cudzego życia. Jednak doceniam autora za jego łatwy i przystępny język, który połączył z dokładnością tworząc bardzo ciekawą opowieść. Po pierwsze książkę polecam wszystkim fanom boksu. Uważam, że jest to wspaniały powrót do wielu kluczowych wydarzeń w historii tego sportu. Jest to powrót do sportowców, trenerów i walk, które do dzisiaj wspomina się z wielkimi emocjami. Książkę polecam także wszystkim zainteresowanym losami Ukrainy. Jest to niezwykle aktualna lektura, która uzmysławia nam tą trudną rzeczywistość i to co dzieje się obok nas.
"Na Ukrainie przestała istnieć klasa średnia. Przepaść dzieląca bogatych od biednych staje się z każdym dniem coraz większa. Czyż to nie paradoks, że Ukraina jest jedynym na świecie krajem, w którym podczas światowego kryzysu finansowego i gospodarczego w latach 2008-2010 podwoiła się liczba miliarderów? Proszę spojrzeć na parking przez naszym parlamentem."
Książka odpowiada nam na podstawowe pytania, jak to się stało, że bracia Kliczko są dzisiaj symbolem światowego boksu. Dlaczego zaangażowali się w politykę i co dalej? Choć nie jest to autoryzowana biografia, a same wywiady z bohaterami są przedrukowane z innej książki, to "Bracia Kliczko" pokazuje nam w pewnym sensie, że tak naprawdę jesteśmy ignorantami. Kliczko = Boks. Nie do końca. Te postacie są wielowymiarowe i ze względu na to, że pełnią takie ważne funkcje w życiu Ukrainy, są idealnym materiałem, by napisać o nich książkę.
"Obraz dwóch zaskakujących postaci współczesnego świata, które przełamują niejeden mit i tabu"
Zdecydowanie tak. Z tych powodów warto sięgnąć po tą książkę. Jeśli znajdziecie ją w bibliotece lub na półce w księgarni, przypomnijcie sobie o tej recenzji. :)
Otwieram przeglądarkę. Wpisuję hasło: bracia Kliczko. Pojawia się tysiące stron, setki zdjęć. Prócz ujęć z ringu, praktycznie na każdej fotografii, bracia są razem. Szukam dalej. Z czasem zaczyna pojawiać się coraz więcej zdjęć z wieców politycznych na Ukrainie. W końcu partia "Udar" to obecnie trzecia co do wielkości siła polityczna w tym kraju. Wszystko wydaje się być na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-12-29
(...) Z pewnością zaletą książki Olgi Rudnickiej jest fakt, że czytelnik szybko zostaje wciągnięty przez starannie zbudowaną akcję. Bardzo łatwo po przeczytaniu pierwszych rozdziałów stać się częścią polskiego półświatka składającego się z gangsterów i ofiar życiowych. Nie nazwałabym tej książki kryminałem, a raczej komedią kryminalną. Dużo tu humoru, jednak najczęściej są to mało wymagające żarty, tak jakby autorka chciała byśmy się śmiali z każdej sytuacji, w której przez bohaterów został użyty wulgaryzm. To właśnie z ich powodu, a właściwie z ich nadmiaru „Fartowny pech” tak bardzo stracił dla mnie na wartości. Użycie przekleństw ani nie zbliżyło mnie bardziej do świata gangsterów, ani też nie spowodowało, że śmiałam się głośniej, a chwilami ich obecność w tekście stawała się naprawdę żenująca.
Bohaterowie w dużym stopniu przypominają mi postaci z polskich seriali. Znajdziemy tu niejedno oblicze polskiej wsi. Między innymi takiej, która wypełniona jest alkoholem i zaściankowym myśleniem. W powieści Olgi Rudnickiej znajdzie się też kilka silnych kobiet. Trzeba przyznać, że jest to dość panoramiczne ujęcie świata i ludzi.
Choć „Fartowny pech” czyta się lotem błyskawicy, nie poleciłabym Wam tej książki, bo bałabym się, że Wam się zwyczajnie nie spodoba. Może na początek „Martwe Jezioro”, albo „Lilith”, po które sama chciałabym niebawem sięgnąć, aby dowieść, że „Fartowny pech” to tylko jeden drobny niewypał w całej twórczości.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
(...) Z pewnością zaletą książki Olgi Rudnickiej jest fakt, że czytelnik szybko zostaje wciągnięty przez starannie zbudowaną akcję. Bardzo łatwo po przeczytaniu pierwszych rozdziałów stać się częścią polskiego półświatka składającego się z gangsterów i ofiar życiowych. Nie nazwałabym tej książki kryminałem, a raczej komedią kryminalną. Dużo tu humoru, jednak najczęściej są...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-12-24
2014-12-20
NIESZCZĘŚLIWY LĄD
Rykusmyku choć posiada dziwaczną nazwę to właściwie niczym nie różni się od każdego innego małego miasteczka. Spotkamy tu zarządcę miejscowości, ulubioną knajpę wszystkich mieszkańców, ale przede wszystkim samych ludzi, których możemy podzielić na wariatów, dziwaków i tych zwyczajnych, zameldowanych rezydentów.
Choć akcja książki Łukasza Orbitowskiego przenosi się do różnych miast Polski, to ostatecznie Rykusmyku zostaje tytułową Ziemią. Celowo nie użyję słowa szczęśliwą, bo szczęście nie jest czymś danym raz na zawsze, ale raczej stanem umysłu, o który walczy się każdego dnia.
Bohaterowie książki Łukasza Orbitowskiego postępują w codziennym życiu zgodnie z tą zasadą. Próbują walczyć o swoje marzenia, walczą żeby żyć i żyją, aby walczyć, a także pokonują swoje codzienne lęki. W sposób dobitny pokazane zostaje wkroczenie w dorosłe życie czwórki bohaterów.
Postaci, które w książce Orbitowskiego przyjmują dziwaczne imiona – za wyjątkiem najważniejszego Szymona – i żyją w mieście zwyczajnym, ale w tym negatywnym sensie. Rykusmyku jest nudne, bywa brudne i człowieka wkraczającego w dorosłość raczej nie może tam spotkać nic dobrego. Prawdopodobnie większość ludzi wywodzących się z mniejszych miejscowości tak postrzega swoje miejsce zamieszkania. Temat jest więc aktualny i ponadczasowy.
Choć pozornie nic złego się w powieści nie dzieje, to jej atmosfera budzi pewien strach, odrazę i lęk. Jest to chyba gorzki smak szarej rzeczywistości. Niezależnie od tego czy wyjedziesz z Rykusmyku, czy zostaniesz to i tak nie wygrasz z życiem, które założy ci na plecy ciężki bagaż doświadczeń.
Książka Orbitowskiego choć stanowi abstrakcyjną wizję rzeczywistości roztacza strasznie ponurą atmosferę. „Szczęśliwą ziemię” czyta się powoli i trzeba jej poświęcić pełnię swojego skupienia, bo przez jedną myśl odbiegającą od jej treści, możemy się zgubić. Podziwiam Łukasza Orbitowskiego za stworzenie takiej wizji i sugestii, które mogą mimo swojej abstrakcyjności wywrzeć tak głębokie wrażenie na czytelniku.
Książkę przeczytałam, ale nie zachwyciła mnie. Nie jest to zwyczajnie gatunek, w którym czuję się komfortowo. Fantastyka podszyta strachem nie przemawia do mnie. Wydaje mi się, że trzeba do tej książki dorosnąć i poświęcić jej dużo więcej czasu niż ja sama miałam do zaoferowania. Nadal podchodzę sceptycznie do tak wielkiego odrealnienia treści. Niemniej jednak rozumiem entuzjastów literatury fantastycznej, którzy w tej książce, a właściwie autorze dostrzegają objawienie na polskim rynku książkowym i doceniają jego język, pomysł i wyobraźnię. (...)
Obiektywnie rzecz ujmując, „Szczęśliwa ziemia” jest tak dziwna, że aż dobra. Szkoda tylko, że mój gust ze stylem Orbitowskiego rozmija się na pierwszym lepszym przecięciu dróg.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
NIESZCZĘŚLIWY LĄD
Rykusmyku choć posiada dziwaczną nazwę to właściwie niczym nie różni się od każdego innego małego miasteczka. Spotkamy tu zarządcę miejscowości, ulubioną knajpę wszystkich mieszkańców, ale przede wszystkim samych ludzi, których możemy podzielić na wariatów, dziwaków i tych zwyczajnych, zameldowanych rezydentów.
Choć akcja książki Łukasza Orbitowskiego...
2014-12-18
2014-12-13
2014-06-26
"W domu złudzeń było cicho. Złudzenia nie czynią hałasu, są bezgłośne, zawstydzone i niechętnie się ujawniają. Nie należy się ich wstydzić. Wstydzić się trzeba koniecznie, gdy nie ma już nic - ani złudzeń, ani marzeń i przemyśleń, gdy się boimy. Wtedy nie ma działania i nie ma życia. Bo życie to działanie."
Gdy po raz pierwszy spojrzałam na okładkę książki Iwony J. Walczak, poczułam zapach kwiatów, lata i bijącą od niej lekkość i ciepło. Pomyślałam sobie, że będzie to idealna książka na wakacyjne popołudnia i nieco chłodniejsze wieczory. Generalnie, nie spodziewałam się niczego wyszukanego. Raczej kolejnego babskiego czytadła. Tymczasem poznałam historię Igi - kobiety w pewnym sensie brutalnej wobec najbliższych i jednocześnie bezmyślnie zapatrzonej w siebie egoistki.
Zapraszam Was na recenzję książki, która według mnie opowiada o typie człowieka, którym nigdy nie powinniśmy się stać, a także o tym, że życie potrafi wymierzyć nam celny strzał z broni palnej w momencie, w którym się najmniej tego spodziewamy.
"Dom złudzeń. Iga" czyli propozycja na lipiec od wydawnictwa Replika.
Mówi się, że pieniądze to nie wszystko. Dla bohaterki książki Iwony J. Walczak, to jednak cały świat. Zdecydowanie nie można się bez nich obejść, ale przede wszystkim trzeba je mieć zawsze przy sobie. Odkąd Iga weszła w posiadanie dużego majątku wraz z kolejnym zamążpójściem, straciła całkowitą kontrolę nad swoim życiem. Bohaterka to kobieta "wyzwolona". Przelotne związki, skryte romanse, a przede wszystkim nikłe zainteresowanie córką z pierwszego związku i małym synem Stasiem to codzienność. Zachowanie Igi jest przerażające. Przerażające na tyle, że aż sama nie mogę wyjść z podziwu, jak bardzo można znienawidzić bohaterkę literacką. Może tak naprawdę jest ona ucieleśnieniem XXI wieku, rozwiązłości, a także wszechobecnego konsumpcjonizmu?
Akcja książki rozpoczyna się w momencie, gdy główna bohaterka znajduje się na Minorce - niewielkiej wyspie - najmniej znanej spośród Balearów. To właśnie tam Iga poznaje Ludwika Sommera, swojego przyszłego kochanka, nazywając go miłością swojego życia. Trzeba przyznać, że mimo wrednego charakteru, autorka uczyniła z kobiety także wielką szczęściarę. Mimo tego, jakie życie prowadzi bohaterka, to przez dłuższy czas jest rozpieszczana przez swojego męża, a także wielu ludzi dookoła. To pozwala nam sądzić, że w gruncie rzeczy, to oni wszyscy przyczynili się do ukształtowania jej podłego charakteru i wyrobienia sobie określonych opinii na temat pieniędzy, małżeństwa, czy dzieci.
Wielkim plusem jest fakt, że akcja książki jest przeplatana, raz poznajemy Igę z lat 70. i 80. czyli czasów jej młodości, a raz czytamy o tym, jak wyglądało jej życie począwszy od 2007 roku. To pozwala nam w pełni poznać główną bohaterkę i poznać dogłębnie jej charakter.
To co przykuło moją uwagę w szczególny sposób to wzmianki o tym, jak wyglądały lata 80. w perspektywie całego państwa polskiego, a także plastyczne opisy, które nie były obszerne, ale wpłynęły na ostateczny kształt książki.
Z czasem w charakterze głównej bohaterki zachodzą zmiany. Nagle musi stać się odpowiedzialna za swoje długi i poniekąd za swoją chorobę, bowiem dotyka ją reumatoidalne zapalenie stawów. Denerwujące jest to, że Iwona J. Walczak uczyniła ze swojej bohaterki kobietę uzależnioną od mężczyzn. Wystarczy jeden telefon, by Iga porzuciła wszystko i biegła na spotkanie z jednym z nich.
"Nieraz się przekonałam, że w nas kobietach, tkwi nieprawdopodobna siła."
Zdecydowanie tak, tylko w przypadku Igi jest ona tłumiona przez podatność na mężczyzn.
W książce "Dom złudzeń. Iga" brakuje mi szybkiej akcji. Ponadto książka zdaje się być neutralna pod względem wyrażania uczuć. Nie znajdziemy w niej nic co nas szczerze rozśmieszy, ani nic przy czym będziemy mogli się wzruszyć. Książka jest pisana lekkim piórem i Iwona J. Walczak zdecydowanie ma talent do opowiadania zwyczajnych historii, zwyczajnych dni - co sprawia że umie stworzyć typowe, niewymagające kobiece czytadło na letnie popołudnie. Morał tej książki jest taki, że nie można swojego życia opierać na złudzeniach i trzeba mieć w sobie choć szczyptę pokory żeby... Żyć.
"Z życiem jest jak z biblioteczką z książkami. Są dzieła do przeczytania i są też przeczytane. Do tych drugich czasem się wraca, by sobie przypomnieć bądź by się znów nimi zachwycić. Niech wracają do mnie wszystkie moje życiowe karty, nie chcę niczego skreślić, odstawić na bok. Nie chcę już."
Polecam. ;-)
"W domu złudzeń było cicho. Złudzenia nie czynią hałasu, są bezgłośne, zawstydzone i niechętnie się ujawniają. Nie należy się ich wstydzić. Wstydzić się trzeba koniecznie, gdy nie ma już nic - ani złudzeń, ani marzeń i przemyśleń, gdy się boimy. Wtedy nie ma działania i nie ma życia. Bo życie to działanie."
Gdy po raz pierwszy spojrzałam na okładkę książki Iwony J....
2014-11-28
DZIWNE EONY
Stephena Kinga przedstawiać nie trzeba. Nie minął nawet rok od wydania przez wydawnictwo Albatros „Pana Mercedesa”, a już wydawnictwo Prószyński i S-ka serwuje nam nowość amerykańskiego pisarza. Od „Pana Mercedesa” nie mogłam się odkleić do momentu, aż nie ujrzałam ostatniej strony. Pisałam wtedy, że choć główny bohater był zły i zepsuty do szpiku kości, to chciało się go poznać bardziej i więcej.
Kupując „Przebudzenie”, chciałam przede wszystkim jeszcze raz poczuć ten sam dreszcz emocji, który towarzyszy czytaniu powieści Stephena Kinga i chciałam przekonać samą siebie (po raz kolejny), że sięgam po jego książki nie dlatego, że są modne i mają świetną reklamę, ale dlatego, że są naprawdę dobre.
I chyba się przekonałam.
Tym razem Stephen King zabiera nas do małej miejscowości w Nowej Anglii. Mieszka tam rodzina Mortonów. Jamie - najmłodszy - już w pierwszym rozdziale mówi „było nas pięcioro, czterech chłopaków i jedna dziewczyna - i jako najmłodszy przy każdej okazji dostawałem masę prezentów”. Wszystko wydaje się na pozór zwyczajne. Rodzina przynależy do Kościoła Metodystów i aktywnie uczestniczy w życiu duchowym swojej miejscowości. Stąd gdy na miejsce poprzedniego pastora, przyjeżdża nowy, do tego młody, przystojny, z piękną żoną i słodkim dzieckiem, staje się obiektem zainteresowania, a jego rodzina - rodziną idealną. Pierwsze spotkanie Charlesa Jacobsa - pastora i małego Mortona jest symboliczne dla całej powieści. Mały bawi się w piaskownicy, a pastor rzuca na niego ogromny cień - ten cień zdaje się na Mortonie „wisieć” przez całe życie. (...)
Cały spokój, jakim czytelnik zdąży się naelektryzować w pierwszej połowie książki, ulotni się bardzo szybko. Nie dajcie się zwieść tym pozornie szczęśliwym początkiem, a może nie tyle szczęśliwym co rutynowym i zwyczajnym, bo Stephen King przygotował jak zwykle piorunujące zakończenie. Pisząc to mam na myśli, że książka rozwija się naprawdę bardzo powoli. Autor po raz kolejny wykorzystuje fenomen małych miasteczek, które budują klimat, zdają się być oazą spokoju, by później nieźle przestraszyć czytelnika. Innymi słowy, gdy uśpisz choć na moment swoją czujność możesz przebudzić się w najmniej odpowiednim momencie.
Podobnie jak w „Panu Mercedesie” mamy tutaj dwóch głównych bohaterów, których losy się łączą. Pełno tu kontrowersji na temat wiary, tego czy Bóg istnieje, a nawet nazywania ludzi wierzących głupimi. Wszystko to z ust człowieka, który niegdyś stał na ambonie i wygłaszał kazania. Stephen King zdecydowanie potępia fanatyzm religijny i wiarę, którą dzisiaj definiujemy jako ślepą.
Oprócz wiary, znajdziemy tu nawiązanie do popkultury, w końcu Jamie Morton to całkiem niezły gitarzysta. Wszystkie te składniki w połączeniu ze sobą tworzą bardzo dobrą potrawę, trochę w stylu „Pana Mercedesa”, trochę w stylu „Carrie”, a dużo lepszą od „Joylandu”.
„Przebudzenie” to jednak przede wszystkim nauczka, że istnieją rzeczy, które ZAWSZE pozostaną dla nas tajemnicą i nie damy rady ich zgłębić, ani dzisiaj, ani jutro, bez względu na to, jakie odkrycia będą nam towarzyszyć.
Może nie przeczytałam wszystkich książek Kinga, a może nawet nie przeczytałam większości, mimo tego nie mogłam się doczekać powieści „Revival” i kilka dni po premierze pobiegłam do księgarni. Książka mnie zaintrygowała połączeniem wiary z elektrycznością i Boga z przepływem prądu. Wydaje mi się, że mało jest ludzi, którzy mogą się na tej powieści w jakikolwiek sposób zawieść.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
DZIWNE EONY
Stephena Kinga przedstawiać nie trzeba. Nie minął nawet rok od wydania przez wydawnictwo Albatros „Pana Mercedesa”, a już wydawnictwo Prószyński i S-ka serwuje nam nowość amerykańskiego pisarza. Od „Pana Mercedesa” nie mogłam się odkleić do momentu, aż nie ujrzałam ostatniej strony. Pisałam wtedy, że choć główny bohater był zły i zepsuty do szpiku kości, to...
2014-11-20
„Nie znam sekretu gór i sztucznego jeziora. Nigdy nie dowiem się, co ludzie tak serdeczni w pierwszym kontakcie, naprawdę o nas myśleli. (...) Przeczuwam, ale nie wiem. Nie wiem nic. Poza jednym.
Coś tam się zdarzyło.”
Gdybym zadała Wam pytanie, z czym kojarzy Wam się RPA, zapewne odpowiedzielibyście, że z Apartheidem i Nelsonem Mandelą. Dzisiaj mieszkańcy tego kraju określani jako „gniewny lud tęczy”, nie mają zbyt dobrej opinii słynąc z przemocy i „hardcore'u”.
Z jakiej więc przyczyny znalazł się tam Łukasz Orbitowski - autor wielu poczytnych książek z gatunku literatury grozy i fantasy. Jego najnowsza książka „Zapiski Nosorożca” to bowiem opowieść o RPA, wzbogacona o nieoswojone i pełne dzikości afrykańskie mity. Czy jego podróż możemy zaliczyć do udanych, inspirujących, czy może do największej życiowej pomyłki?
„Nowy, zaskakujący Orbitowski!”
Pisało wydawnictwo Sine Qua Non, reklamując książkę. Dla mnie to jednak kolejna książka należąca do literatury podróżniczej, którą mam okazję przeczytać. „Zapiski Nosorożca” są jednak pozycją intrygującą, bo opowiadają o Afryce - czarnym, tajemniczym lądzie, o którym wiemy naprawdę mało w porównaniu z innymi kontynentami. Teraz mamy okazję wybrać się w podróż z turystą, który jest autorem wielu poczytnych książek i jednocześnie nie pisze jak podróżnik. Podejście Łukasza Orbitowskiego znacznie różni się od klasycznych książek podróżniczych. To z czym spotkamy się w jego najnowszym dziele, to w pełni subiektywna relacja. Niekiedy porywająca. Okraszona szczyptą zdjęć i mnóstwem afrykańskich legend, nie oszukujmy się, abstrakcyjnych dla typowego europejczyka. Notatki Orbitowskiego przeplatają się z mitami rodem z Afryki w układzie 1:1. Jeden rozdział opowiada o podróży autora, a kolejny to magiczna historia - i tak do końca.
„Zapiski Nosorożca” są gęste od przemyśleń i nie brakuje tu refleksji nad życiem w RPA. Nie wiem czy sama zdołałabym się zdecydować na taką wyprawę, nawet gdybym podobnie jak Łukasz Orbitowski posiadała znajomych w miejscu docelowym. Z jednej strony widzę znajomych z Polski, którzy starają się wybić mu z głowy pomysł wyjazdu na południe Afryki, a z drugiej jego wielką chęć poznania dzikiego lądu.
Jeśli więc chodzi o sam pomysł na książkę z notatek stworzonych pod wpływem chwili - jestem jak najbardziej na tak. Jednak to co mi przeszkadzało to zbyt potoczny język, wielki chaos wydarzeń i niestety obecność wulgaryzmów, które może ilustrują uczucia autora pod wpływem wyżej wspomnianej chwili, ale jak dla mnie nie dodają ani grama do wartości artystycznej tej książki, a wręcz przeciwnie ją obniżają.
Kończąc swój wywód powiem, że w „Zapiskach Nosorożca” natraficie na dużą dawkę humoru i ironii. RPA to państwo warte uwagi i to prawda, że Łukasz Orbitowski opisał kraniec Afryki w sposób, w jaki nie zrobił tego nikt do tej pory. Pod względem wizualnym książka sprawia bardzo pozytywne wrażenie i jest niezbyt obszerna. Jeśli gustujecie w literaturze podróżniczej, to sięgnijcie po tę książkę i zobaczcie w jak niekonwencjonalny sposób można opisać swoją wyprawę.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
„Nie znam sekretu gór i sztucznego jeziora. Nigdy nie dowiem się, co ludzie tak serdeczni w pierwszym kontakcie, naprawdę o nas myśleli. (...) Przeczuwam, ale nie wiem. Nie wiem nic. Poza jednym.
Coś tam się zdarzyło.”
Gdybym zadała Wam pytanie, z czym kojarzy Wam się RPA, zapewne odpowiedzielibyście, że z Apartheidem i Nelsonem Mandelą. Dzisiaj mieszkańcy tego kraju...
2014-11-15
„It's Who You Know” to kompendium wiedzy o tym, jak tworzyć relacje międzyludzkie, jak budować i rozwijać sieć kontaktów i jak z nich korzystać w przyszłości. Jak wykazują badania, blisko 68% ludzi znajduje pracę dzięki swoim prywatnym kontaktom. Jest to jeden z tych powodów, dla których nie możesz istnieć jako pojedyncza jednostka, bo koegzystencja z innymi ludźmi da Ci o wiele więcej.
Jak wiemy, wiele ludzi na całym świecie walczy z wszechobecnym kryzysem. Klasyczny paradoks mówi, że potrzebujesz doświadczenia, ale jeśli nikt nie chce Cię zatrudnić, to jak masz go zdobyć? Trzeba wiedzieć, że kontakty z innymi ludźmi, mimo wielu swoich zalet nie stanowią panaceum, które rozwiąże problemy związane z bezrobociem, jednak dzięki nim możesz osiągać swoje cele szybciej i bardziej efektywnie. Musisz tylko współpracować z właściwymi osobami. Tego typu współpraca została przyrównana przez autorkę do wiatru który jest potrzebny aby latać - same skrzydła mogą nie wystarczyć.
„Think globally, act locally.”
Czego potrzebujesz, aby efektywnie nawiązywać relacje międzyludzkie? Z pewnością musisz być otwarty i mieć wyznaczony określony cel, czyli musisz być zdecydowany w swoim działaniu. Budowanie relacji zaczynasz od najbliższych sobie ludzi. Rodzina, przyjaciele, ludzie związani z Twoją edukacją, pracą, a nawet sąsiedzi. Nigdy nie wiesz, w jakim momencie wcześniej wypracowane kontakty mogą Ci się przydać. Cynthia Chin-Lee podaje bardzo dużo przypadków osób, które w kryzysowej sytuacji poradziły sobie właśnie dzięki wcześniej wzniesionym relacjom - czasem nawet z przypadkowymi ludźmi. W „It's Who You Know” znajdziesz nawet przykładowe tabele, które będziesz mógł zapełnić konkretnymi nazwiskami i numerami telefonów poznanych osób. Czy to głupie i infantylne? Być może tak, ale jak inaczej mamy się nauczyć, że im więcej kontaktów tym lepiej?
Książka została napisana i wydana w połowie lat 90., jednak niesie ze sobą bardzo aktualne problemy. Gdzieś w wysoko rozwiniętych państwach Europy Zachodniej czy kontynentu jakim jest Ameryka Północna, ludzie już dawno pojęli, że tylko współpraca międzyludzka jest warunkiem rozwoju. Mam wrażenie, że my nadal się tego dopiero uczymy i zaczynamy pojmować, ile dobrego potrafi wytworzyć synergia. Lepiej późno niż wcale.
„It's Who You Know” to książka, na którą trafiłam w gruncie rzeczy przypadkiem. Jest to też pierwsza pozycja w języku angielskim przeczytana przeze mnie. Książka C. Chin-Lee jest napisana bardzo prostym językiem (angielski poziom: B1-B2) i jeśli jeszcze nie zaczęliście swojej przygody z książkami pisanymi w języku angielskim, to od tej pozycji warto zacząć, a jeśli Wasze życie naukowe, czy też zawodowe wiąże się z zarządzaniem, komunikacją interpersonalną etc., to „It's Who You Know” jest pozycją idealną. Może nie jest to powieść trzymająca w napięciu od pierwszej do ostatniej strony, ale na dobry początek... Dlaczego nie?
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
„It's Who You Know” to kompendium wiedzy o tym, jak tworzyć relacje międzyludzkie, jak budować i rozwijać sieć kontaktów i jak z nich korzystać w przyszłości. Jak wykazują badania, blisko 68% ludzi znajduje pracę dzięki swoim prywatnym kontaktom. Jest to jeden z tych powodów, dla których nie możesz istnieć jako pojedyncza jednostka, bo koegzystencja z innymi ludźmi da Ci o...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-11-09
2014-11-08
6 listopada.
Wtedy to pobiegłam do najbliższego Empiku i za 36,90 kupiłam sobie książkę, a wraz z nią dużą dawkę dobrego humoru i ogólnie rzecz biorąc cały jeden udany dzień. (...)
Żaden z nich nie spodziewał się, że napisze książkę. Książkę, która ma blisko 320 stron. „Lekko Stronniczy - jeszcze więcej” składa się z fragmentów rozmów, co przypomina mi nieco dialogi Szymona Hołowni i Marcina Prokopa z „Bóg, kasa i rock'n'roll”, a także z felietonów każdego z twórców. Jest zabawna, napisana bez zbędnej spiny i idealnie odzwierciedlająca nastrój każdego odcinka. Książka odmóżdża, relaksuje i wprawia w świetny humor. Autorzy w genialny sposób wykorzystali pomysł na podsumowanie własnej działalności. Mam nadzieję, że po zakończeniu cyklu Lekko Stronniczy jeszcze nie raz usłyszymy o Karolu i Włodku.
Po tej książce mam ochotę wybrać się z nimi na piwo.
Niestety nie ja jedna.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
6 listopada.
Wtedy to pobiegłam do najbliższego Empiku i za 36,90 kupiłam sobie książkę, a wraz z nią dużą dawkę dobrego humoru i ogólnie rzecz biorąc cały jeden udany dzień. (...)
Żaden z nich nie spodziewał się, że napisze książkę. Książkę, która ma blisko 320 stron. „Lekko Stronniczy - jeszcze więcej” składa się z fragmentów rozmów, co przypomina mi nieco dialogi...
2014-10-29
Na przełomie sierpnia i września miałam okazję przeczytać „Niebo istnieje... Naprawdę!” oraz „Dowód” i wcale nie ukrywam, że pierwsza z tych pozycji podobała mi się bardziej, bo zawierała według mnie dużo więcej prawdy i autentyczności. Dzisiaj - przybywam z odpowiedzią na obydwie te książki. (...)
„Ci, którzy wrócili z zaświatów” to książka, która została napisana pod wpływem impulsu. Tym impulsem był wypadek Cateriny. Caterina to córka Antonia Socciego, która po zapadnięciu w śpiączkę i zatrzymaniu akcji serca - po prostu, zwyczajnie - przeżyła. „Była praktycznie martwa” - jak pisze autor. Wtedy do sali, na której leżała dziewczyna wszedł duszpasterz studentów - ksiądz Andrea i zaczął się modlić. Po niecałej minucie serce Cateriny zaczęło ponownie bić. Czy to mogło być wskrzeszenie z martwych?
Na to i inne pytania Antonio Socci próbuje znaleźć odpowiedź w pięciu rozdziałach „Ci, którzy wrócili z zaświatów”. Czy mu się udaje? Z pewnością tak, bo jego publikacja jest o wiele bardziej obszerna i wielowarstwowa od książek, które wspominałam wcześniej, a które jednocześnie poruszają w gruncie rzeczy ten sam temat. Antonio Socci nie ogranicza się do suchej relacji, ale wzbogaca ją całą swoją wiedzą na temat Pisma Świętego. Łączy ludzkie doświadczenia z istotą naszej wiary i przytacza historie świętych. Ta książka w przeciwieństwie do innych publikacji, które skupiają się na „tu i teraz” powraca do historii i uzmysławia nam, że wizyta w zaświatach to proces, który trwa od wielu, wielu wieków. Proces, który przydarzył się wielkiej rzeszy ludzi. Dlaczego więc te wszystkie dowody nie wystarczają nam, by w niego uwierzyć?
„Powszechny jest pewien zasmucający i powierzchniowy sceptycyzm, wyrażający się w stwierdzeniu: Jeszcze nikt nigdy nie wrócił z zaświatów, które jest równoznaczne z konstatacją, że wszystko, co wiemy o zaświatach, to tylko i hipotezy - być może nawet prawdziwe, któż jednak może wiedzieć na pewno, czy rzeczywiście coś tam istnieje?”
Antonio Socci robi wszystko, by wykazać, że prawda jest inna, a co więcej jest w tym bardzo przekonujący. Imponuje mi jego umiejętność zawierania w swoich opisach wiedzy biblijnej i łączenia jej ze współczesnością. Tematyka książki jest specyficzna - tego nie można ukryć. Ale jednocześnie jestem pewna, że „Ci, którzy wrócili z zaświatów” wnosi na rynek książek religijnych świeży powiew. Warto skonfrontować ten utwór z tym co już wcześniej oferowały nam księgarnie. Jeśli tylko interesuje Was ta tematyka - polecam!
Nie mogę nie wspomnieć o pięknej twardej oprawie, która oddaje klimat książki. Mimo blisko 300 stron, czyta się ją niezwykle szybko. Mi zajęła jedynie dwa popołudnia.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
Na przełomie sierpnia i września miałam okazję przeczytać „Niebo istnieje... Naprawdę!” oraz „Dowód” i wcale nie ukrywam, że pierwsza z tych pozycji podobała mi się bardziej, bo zawierała według mnie dużo więcej prawdy i autentyczności. Dzisiaj - przybywam z odpowiedzią na obydwie te książki. (...)
„Ci, którzy wrócili z zaświatów” to książka, która została napisana pod...
2014-10-24
W 2014 roku pewien wirus zaczyna rozprzestrzeniać się w zastraszającym tempie. 20 lat później rodzeństwo Georgia i Shaun Masonowie, którzy są blogerami oraz dziennikarzami wybranymi do uczestniczenia jako niezależne media w kampanii wyborczej pewnego senatora, chyba nie zdają sobie sprawy, jaką cenę mogą zapłacić za pracę w tym zawodzie.
Trzeba zaznaczyć, że to co stworzyła Mira Grant to szalona wizja przyszłości. Opis rzeczywistości z perspektywy głównych bohaterów jest niezwykle przekonujący, choć jednocześnie odebrałam go jako coś chaotycznego. Pełno tu żywych trupów, które zostały wykorzystane jako marionetki do politycznych rozgrywek. W „Feed” nie zabraknie także „kosmicznych urządzeń”, dużej dawki nauki, jaką jest medycyna i organizacji życia społecznego podporządkowanej atakom zombie.
Co do samych bohaterów, mimo iż są rodzeństwem, są też bardzo różni - można by rzec, jak ogień i woda. Zarówno Georgia jak i Shaun to mocne charaktery. Wydaje nam się, że niemal niezniszczalne. Ta kreacja osobowości bohaterów jest z pewnością celowa, aby zwiększyć efekt zaskoczenia przy końcu pierwszego tomu.
Wizja końca świata jest interesująca, a świat w którym na bohaterów czyha mnóstwo niebezpieczeństw wciąga. Mimo wszystko, akcja mogłaby być bardziej skondensowana, bo ostatnie strony dłużyły mi się niemiłosiernie.
Siódemka jest optymalną oceną dla tej książki i pokazuje moje zaciekawienie kontynuacją, czyli „Deadline”. Mam nadzieje, że w niej znajdę także mnóstwo ironii i czarnego humoru.
www.NiebieskaObwoluta.blogspot.com
W 2014 roku pewien wirus zaczyna rozprzestrzeniać się w zastraszającym tempie. 20 lat później rodzeństwo Georgia i Shaun Masonowie, którzy są blogerami oraz dziennikarzami wybranymi do uczestniczenia jako niezależne media w kampanii wyborczej pewnego senatora, chyba nie zdają sobie sprawy, jaką cenę mogą zapłacić za pracę w tym zawodzie.
Trzeba zaznaczyć, że to co...
"Hyperversum to akronim hyper universum - hiperwszechświata. Był to najlepszy dostępny na rynku produkt rozrywkowy, doceniony przez miliony graczy na całym świecie."
W ten sposób zostaje wyjaśniony tytuł książki. Jest to dość logiczna droga na wytłumaczenie czytelnikowi z czym spotka się na kolejnych kartach książki. Sześcioro bohaterów Ian, Daniel, Jodie, Martin, Donna i Carl korzystają właśnie z tego produktu reklamowego i nie zdają sobie sprawy dokąd ich to może zaprowadzić. Ale kto z nas by się spodziewał? Przecież każdy grał kiedyś w gry komputerowe i na pewno nikomu nie przyszło nigdy do głowy, jak zachowałby się w realiach, w których została osadzona jego postać. Na tym chyba polega niezwykłość fantastyki.
Prócz fantastyki w "Hyperversum" ważne miejsce zajmuje historia. Sama autorka zdefiniowała gatunek książki jako: powieść fantastyczna - nie historyczna. Dzięki temu uniknęła ewentualnych ataków ze strony krytyków i historyków, a zapewniła sobie dowolność, której jej zazdroszczę. Cecilia Randall napisała książkę, której realia umiejscowione są we Francji w XIII wieku. Postacie z XXI wieku przeniosła do Wieków Średnich. Napisałam, że zazdroszczę jej dowolności, bo Cecilia Randall stworzyła książkę z jednej strony kreującą nowe postaci, a z drugiej strony opisała czas średniowiecza. Autorka zdaje nie martwić się szczegółami bitew, profilami władców - tutaj zapewnia sobie wspominaną dowolność, ale w przypadku opisu obyczajów, jak sama mówi była dużo bardziej rygorystyczna. Wydaje mi się, że są to idealne proporcje na młodego czytelnika. Hyperversum jest książką o czymś, a jednocześnie nie jest nudną lekcją historii.
Każdy bohater posiada swoje własne cechy charakterystyczne. Ian to fantastyczny rycerz. Daniel potrafi wcielić się w złodzieja i świetnego łucznika, a Jodie jest idealnym materiałem na towarzyszkę damy dworu. Taki typ tworzenia postaci przypomina mi bajki z dzieciństwa, w których każdy jest jasno określony: dobry, albo zły, a przy tym wyróżnia się jakąś zdolnością, która w odpowiednim momencie książki może uratować pozostałych.
Nowe realia, w których znajdują się bohaterowie początkowo ich przerażają, ale z czasem postaci zdają się idealnie dopasowywać do wszystkiego co ich otacza. Biorą udział w bitwach, turniejach, ulegają chłoście czy też odnajdują swoje miłości. Prowadzą nowe życie, jedni słabiej, a drudzy mocniej tęskniąc za swoim domem z XXI wieku. Niektórzy chcą wrócić do swojego domu, a inni wręcz przeciwnie, odnaleźli swoje przeznaczenie i nie zamierzają się mu sprzeciwiać. Przebieg losów bohaterów cechują liczne zwroty akcji. Jest to wielką zaletą książki, jednocześnie jednak książka jest bardzo przewidywalna. Nie wiem czy zależy to od sposobu pisania autorki, czy może raczej od tłumaczenia, ale już na początku danego starcia jesteśmy w stanie przewidzieć, co zdarzy się na końcu. Nie ma tu miejsca na czytanie między wierszami, wszystko jest podane czytelnikowi na tacy. Przez to książka staje się czasami zbyt infantylna.
Polecam książkę przede wszystkim młodym ludziom. Uważam, że jest to niezwykły prezent dla nastolatka. Według mnie jest to książka idealna żeby się rozluźnić i zapomnieć o codzienności. Z zegarmistrzowską starannością zostały tu ukazane zwyczaje średniowieczne. Co do samej historii, "Hyperversum" może nas skłonić do poszukania w Internecie lub w innych książkach informacji na temat XIII-wiecznej Francji i na przykład Bitwy pod Bouvines. Jest to dobra książka, bez której da się żyć, ale niewątpliwie warto po nią sięgnąć, dzięki temu została doceniona przez wielu czytelników portalu lubimyczytac.
"Hyperversum to akronim hyper universum - hiperwszechświata. Był to najlepszy dostępny na rynku produkt rozrywkowy, doceniony przez miliony graczy na całym świecie."
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toW ten sposób zostaje wyjaśniony tytuł książki. Jest to dość logiczna droga na wytłumaczenie czytelnikowi z czym spotka się na kolejnych kartach książki. Sześcioro bohaterów Ian, Daniel, Jodie, Martin, Donna i...