Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Leibniz jest nie tylko filozofem, jest przede wszystkim ambitnym i inteligentnym człowiekiem, wykorzystującym wiedzę podpartą licznymi kontaktami osobistymi, do zdobycia wysokiego stanowiska. Jego pozycja rośnie, staje się uznanym w środowisku autorytetem do spraw polityki, teologii, filozofii. Prezentuje szeroki zakres zainteresowań, niesamowitą erudycję, umysł bez dna, będący w stanie zgłębić dowolny temat, od kwestii matematycznych, orzekania w sporach sądowych, poprzez gotowe pomysły na zorganizowanie służby zdrowia, zagadnienia inżynieryjne, geologiczne, konstruowanie maszyn do kopalni, na reformach społecznych kończąc. Wykazuje przy tym umiejętności prawdziwego przedsiębiorcy rozkręcającego kolejne złote biznesy, np. z jedwabnikami lub maszyną liczącą, mające przynieść mu fortunę.

Gdybym miała wybrać się w podróż po XVII wiecznej Europie, zrobiłabym to właśnie z Leibnizem. Jako jeden z niewielu, miał dostęp do wszystkich znaczących europejskich dworów. Wędrówka śladami tego wyjątkowego filozofa wiążę się z wizytą na każdym liczącym się europejskim dworze i znajomości z najpotężniejszymi władcami. Mamy okazję poznać Króla Słońce – Ludwika XIV nie tylko jako wielkiego mecenasa sztuki i twórcę Wersalu, ale także jako rwącego do konfliktu katolickiego imperialistę. Oprócz Burbonów poznajemy większość liczących się dynastii, nie tylko Welfów, dla której Leibniz pracował, ale także trzęsących Europą austriackich Habsburgów i tworzący się w Prusach, a dokładniej w Berlinie ród Hohenzollernów. Nie omieszkał również nawiązać współpracę z carem rosyjskim Piotrem Wielkim. Zresztą w zanadrzu miał już przygotowany dla cara pakiet reform gotowy do wprowadzenia w Rosji.

Niektóre z jego śmiałych planów są niezwykle nowoczesne, pokazują, że Leibniz nie uprawiał jedynie suchej polityki i nie był tylko na usługach możnych, skupiony wokół rozstrzygania sporów dynastycznych, ale także głęboko na sercu leżał mu standard życia zwykłych ludzi. Wiele miejsca poświęcił na plany wprowadzenia powszechnej opieki medycznej, ubezpieczeń, rozwoju edukacji, optował nawet za obowiązkiem chodzenia do szkoły dzieci do 14 roku życia, co w tamtych czasach stanowiło istną rewolucję.

Gdziekolwiek się nie pojawił, wszędzie zabierał ze sobą pomysły i próbował je sprzedać możnym, wkraść się w łaski władców, żeby doradzać i rozwijać swoje niezliczone plany i cele. Rzadko słyszymy o równie wszechstronnym człowieku. Interesował się wszystkim, znał się na każdej liczącej się rzeczy, nieraz nazywano go chodzącą encyklopedią, z chęcią zapraszano do towarzystwa, gdyż potrafił pokazać się od strony doskonałego rozmówcy (i przy tym nie śmierdział jak inni, lecz wyjątkowo dbał o higienę, co nie było standardem w tamtych czasach😊).

Nie było takiej sprawy, którą Leibniz by się nie zajmował. Maczał palce nawet w wyborze króla Polski, i to dwukrotnie!

O biografii autorstwa Antognazzy można by pisać bez końca, tyle w tej książce rozwijających się i rozwidlających przemyśleń, każda nitka prowadzi do innego kłębka ale ostatecznie otrzymujemy pełny obraz myśli Leibniza. Ten nico dziwaczny z wyglądu człowiek w przydługiej czarnej peruce, cierpiał na podagrę i megalomanię nie mniejszą niż Newton, jednak prawdopodobnie był od niego o wiele sympatyczniejszy. Jak inne wielkie postaci ze świata filozofii czy logiki, uważał, że rozwiązał wszystkie filozoficzne zagadnienia i nie ma już nad czym się głowić.

Cała recenzja na stronie Kujonka
https://kujonka.pl/grudniowe-wieczory-z-biografia-leibniza/

Leibniz jest nie tylko filozofem, jest przede wszystkim ambitnym i inteligentnym człowiekiem, wykorzystującym wiedzę podpartą licznymi kontaktami osobistymi, do zdobycia wysokiego stanowiska. Jego pozycja rośnie, staje się uznanym w środowisku autorytetem do spraw polityki, teologii, filozofii. Prezentuje szeroki zakres zainteresowań, niesamowitą erudycję, umysł bez dna,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z książki dowiemy się m.in., jak przytłaczająca większość z nas zachowałaby się w sytuacji, gdyby musiała zabić przeciwnika w starciu bojowym. Nakreślony obraz zawiera, pomimo trudnej tematyki i sugestii, że książka łamie tabu, nad wyraz optymistyczne przesłanie. Można powiedzieć, że wbrew wzorcom pokazywanym w filmach, serialach czy grach, propagującym łatwość zabijania, większość z nas nie byłaby w stanie strzelić do drugiego człowieka. Obrzydzenie przed zabiciem osobnika tego samego gatunku zaprogramowała w nas ewolucja. Ale ewolucyjne oprogramowanie można obejść w inteligentny sposób.

Możemy faktycznie pomyśleć, że książka „O zabijaniu” łamie tabu, dotyczy przecież nauki o zabijaniu człowieka, albo, że jest nieodpowiednia, szokująca czy zawiera pewnego rodzaju zakazaną wiedzę, której lepiej nie posiąść. Niezależnie od tego, co przyjdzie nam na myśl, jedno jest pewne, a mianowicie, że to cholernie dobry i praktyczny przewodnik po behawiorystyce. Zawiera cenne wskazówki, na podstawie których wiele dowiemy się o sobie samych, jeżeli tylko potrafimy uważnie czytać i wyciągać wnioski.

Autor ściśle określa ramy zabijania, a są to ramy wojenne, dotyczące zabijania w starciu bojowym, a więc mamy nawiązania do greckiej falangi, wojen napoleońskich, wojny secesyjnej, I wojny światowej, II wojny światowej, wojny w Korei, Wietnamie, bitwie o Falklandy, wojny w Zatoce Perskiej. Przeczytamy również psychologiczny obraz analizy masakry w My Lai w Wietnamie, a wcześniej prześledzimy celność oddanych strzałów z muszkietów w bitwie pod Gettysburgiem.

Książka nie rozpatruje kwestii zabijania przez seryjnych morderców ani zagadek morderstw rodem ze skandynawskich kryminałów. Chociaż mamy tutaj opisy psychopatów o agresywnych zdolnościach, jednak są to również przypadki wzięte z wydarzeń wojennych i sytuacji wynikających z wojskowych działań. Lektura „O zabijaniu” nie jest też ogólnym rozważaniem na temat ludzkiej natury i teoretyzowaniem typu: dlaczego ludzie w ogóle zabijają. Jej treść jest oparta na historii wojskowości i analizie sytuacji z pola bitwy. Dlatego będzie ciekawą lekturą dla osób interesujących się historią wojen oraz również psychologią wojskowości.

Grossman daje nam książkę bardzo przemyślaną, o zwartej strukturze, napisaną praktycznym, zrozumiałym językiem, bez zbędnych naukowych terminów i niepotrzebnych zawiłości. Jej styl określiłabym mianem amerykańskiego i pragmatycznego, w niektórych miejscach odrobinę sensacyjnego. Warto zwrócić uwagę na strukturę książki. Autor oparł ją na porządnym researchu i porządnie się do tej roboty przygotował. Jestem pewna, że przeczytał wszystkie możliwe badania dotyczące historii i psychologii wojskowości. I to nie tylko amerykańskie czy angielskie, ale również izraelskie. Zresztą, ciekawostkę niech będzie, że znajdziemy tu delikatne nawiązania do biblii.

Autor spotykał się z weteranami, przeprowadzał z nimi trudne rozmowy na temat ich doświadczeń z zabijaniem. Z przeprowadzonych powojennych badań i raportów wydobył najciekawsze relacje żołnierzy, opisujące ich przeżycia związane z zabiciem człowieka. A co najciekawsze, sięgnął do magazynów i czasopism wydawanych dla amerykańskich weteranów. Na forum tych magazynów weterani dzielili się przeżyciami z wojny i pisali emocjonalne listy, co stanowiło dla nich pewną formę terapii.

Część cytatów zgromadził na podstawie dostępnej literatury, reportaży wojennych, wspomnień. Widzimy zatem, że zmierzył się z ogromną ilością materiałów, ale trzeba przyznać, że na potrzeby swojej pracy wybrał te najlepiej pasujące dla jego teorii zabijania. Jak sam pisze, jego celem było stworzenie podstaw nauki o zabijaniu, określenie czynników kształtujących gotowość do zabijania oraz zrozumienie mechanizmów zbrodni.

Szczegółowo analizuje wypowiedzi żołnierzy i na ich podstawie wysnuwa wnioski, tworząc podstawy nauki o zabijaniu. Nie są to jednak czyste teorie akademickie, lecz podwaliny tej nowej nauki są głęboko osadzone w doświadczeniu i przeżyciach żołnierzy wracających z pierwszej linii frontu, dotkniętych koszmarem wojny. Dostrzegamy tutaj amerykański pragmatyzm i nastawienie na praktycznie zastosowanie jego książki.

Praktyczne zastosowanie zostało ujęte w końcowym rozdziale, traktującym o weteranach wojny w Wietnamie. Autor skupia się szczególnie na tym okresie, a to dlatego, że książka była pisana i wydana na początku lat 90.,  kiedy jeszcze echa wojny w Wietnamie były w Ameryce szeroko dyskutowane. Grossman czuje powinność, żeby wyjaśnić pewne rzeczy i sprawić, by weterani czuli się zrozumiani i akceptowani, i przyjmowani z szacunkiem przez amerykańskie społeczeństwo.

Cała recenzja książki na Kujonka.pl
https://kujonka.pl/recenzja-ksiazki-o-zabijaniu-davea-grossmanana/

Z książki dowiemy się m.in., jak przytłaczająca większość z nas zachowałaby się w sytuacji, gdyby musiała zabić przeciwnika w starciu bojowym. Nakreślony obraz zawiera, pomimo trudnej tematyki i sugestii, że książka łamie tabu, nad wyraz optymistyczne przesłanie. Można powiedzieć, że wbrew wzorcom pokazywanym w filmach, serialach czy grach, propagującym łatwość zabijania,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Biografię Enrica Fermiego – Ostatniego człowieka, który wiedział wszystko, autorstwa Davida N. Schwartza, polubią laicy, którzy pierwszy raz mierzą się z naukową biografią. Z pewnością dostrzegą w książce uproszczenia, brak fizycznych zawiłości i przystępny, popularny styl pisania. Naprawdę można nie zauważyć, że czyta się o abstrakcyjnych procesach fizycznych. Z kolei zaawansowani w temacie czytelnicy poczują niedosyt, że biografia nie jest na miarę Abrahama Paisa, Infelda, czy choćby Grahama Farmello. No właśnie, czego brakuje tej pogrubianej na siłę przez duże akapity i przypisy publikacji?

Schwartz często streszcza książkę autorstwa Laury Fermi, dotyczącą życia ze słynnym fizykiem. Nie ma się co dziwić, nie znajdzie lepszego źródła, lecz gdy co trzeci przypis w biografii odnosi się do "Atomów w naszym domu", to mamy z początku wrażenie, że czytamy biografię żony Fermiego. Schwartz całkowicie i bezrefleksyjnie przyjął punkt widzenia nakreślony w „Atomach w naszym domu” i powiela wiele spostrzeżeń Laury. O sile biografii stanowią źródła do jakich dotarł. Jednak już na początku zdradził, że nie zna włoskiego i korzystał z Google translatora, także możemy sobie wyobrazić, do jakich źródeł dotarł, skoro zapiski Fermiego są przecież po włosku, pisane w jego ojczystym języku.

1/3 biografii i całe życie osobiste Fermiego są oparte na tym jednym źródle, sylwetka Fermiego została nakreślona bardzo jednostronnie, co jest ogromną szkodą. Nieznajomość języka nie jest przeszkodą do napisania biografii, ale znacznie ją utrudnia. Schwartz wspomina, że odtajniono jakieś notatki Fermiego, które są już dostępne, ale wydaje się, że z nich nie skorzystał. To, że biograf nie wykorzystuje wszystkich nowych źródeł, też nie świadczy jeszcze na niekorzyść, ale niestety w przypadku „Ostatniego człowieka, który wiedział wszystko” widać, że brakuje researchu. I zdecydowanie mało mamy fragmentów, w których Fermi dochodzi do głosu, chociaż jest głównym bohaterem opowieści, to w pewien sposób został zakrzyczany.

Głównym powodem, dla którego ta biografia jest inna od pozostałych tego typu, należy upatrywać w fakcie, że napisał ją politolog. Biografie naukowe fizyków pochodziły przynajmniej w większości z ich własnego środowiska, Pais czy Infeld byli współpracownikami Einsteina, również naukowcami, a Farmello, autor niedawnej biografii Diraca jest zawodowym fizykiem i popularyzatorem nauki.

Widać wyraźnie, że Schwartzowi brakuje wiedzy z zakresu nauk ścisłych, aby podołać tematowi, nie posiada dobrej orientacji w środowisku XX. wiecznych fizyków, nie dokopał się do fajnych źródeł i uprawia wodolejstwo. Niestety, to że jest synem noblisty, czym chwali się na okładce, naprawdę o niczym nie świadczy. Nie dorównuje poprzednikom, choć  bardzo się stara. Trzeba docenić każdą publikację o pionierach kwantowych ukazującą się w Polsce, lecz niestety ta biografia nie jest najlepsza. Napisana troszkę na kolanie, trochę w niej banalności i sztampowości, zapchajdziur, osobistych rozważań autora i dywagacji nie mających nic wspólnego z życiem Fermiego, a jedynie pozostających przypuszczeniami. W wielu miejscach widać brak profesjonalnego podejścia do tematu. Biografie naukowe są specyficzne i różnią się od biografii powiedzmy literatów, artystów, polityków czy celebrytów. Nie twierdzę, że tylko fizyk jest w stanie coś takiego napisać, tylko, że autor jakby zerwał z zasadami pisania obiektywnych biografii i snuje własne przypuszczenia.

Kolejnym dziwnym posunięciem jest porównywanie fizyków pod względem tego, który jest bardziej sławny. Wtf? W ten nowatorski sposób wyjaśnia, dlaczego do tej pory nikt nie napisał biografii Fermiego. A jego zdaniem nie napisał, gdyż Fermi nie występował w telewizji i nie był popularny! Hahaha! Schwartz tworzy ranking sławnych jego zdaniem fizyków, do których zalicza Einsteina i Hawkinga. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z podobną wyliczanką, jest to na poziomie gimnazjum i trochę niepoważne. Jak w takim razie wyjaśnić, że Newton jest dość sławną postacią, choć urodził się przed erą telewizji?

Myślę, że autor dorabia wiele rzeczy, które mu się uroiły w głowie, ale to tylko jego przypuszczenia i powinien rozdzielić je od faktów i źródeł. Interesuje się meandrami awansów na włoskich uniwersytetach. Lubi opisywać sytuacje towarzyskie i plotki, a mało skupia się na tle historycznym. Wydaje się również ignorować specyfikę włoskiego pochodzenia Fermiego i posiada mało zrozumienia dla interkulturalności. Na przykład zupełnie nie bierze pod uwagę tego, że w Getyndze Fermi był jedynym Włochem w środowisku Niemców. Może dlatego czuł się wyobcowany i źle zrozumiany, szczególnie, że działo się to na początku jego kariery, kiedy był jeszcze bardzo młody i nie miał doświadczenia. Ale i tak bardzo ciekawe, co miał na myśli mówiąc, że Maria Curie potraktowała go w najgorszy możliwy sposób. Chyba już się nigdy nie dowiemy, co zaszło.

Praca Fermiego na rzecz faszyzmu i związki z Mussolinim zostały słabo wyjaśnione, z biografii nie dowiemy się niczego więcej. Jak na politologa, to autor mało wnikliwie przedstawił historię, zadowalając się jej szkolną wersją. Poszedł drogą na skróty, to znaczy poprawności politycznej i dyplomacji. Nie rozprawił się z tym niewygodnym tematem, tylko troszkę ładnie przypudrował wrażliwe miejsca.

Przyłączenie się Fermiego do partii faszystowskiej autor określił zadziwiającym zwrotem: „wziął udział w grze”. Spodziewalibyśmy się czegoś więcej od doktora nauk politycznych. Biograf wymyślił sobie, że Fermi świadomie wziął udział w grze Mussoliniego. No pięknie. Cudownie.

Rozumiem, że niezręcznie może się pisać o takich rzeczach, gdyż biografia miała być próbą zbudowania legendy fizyka i oddania mu hołdu, ale zachachmęcenie jest uciekaniem od faktów historycznych. Jak niby czytelnicy mają zrozumieć co się działo, że faszyzm był rodzajem gry? To naprawdę słabe. A dalej jest jeszcze lepiej; Schwartz pisze o relacji z partią jak o pakcie z diabłem. Fermi niczym Faust, nie chciał ale musiał podpisać pakt, żeby reżim wspierał jego prace bez ingerowania w nie.

Podsumowując, jest to biografia popularna, ale niezbyt wnikliwa czy skomplikowana, nie trzyma się również przyjętych standardów. Trudniejsze momenty są traktowane z nonszalancją. Żeby nie pozostać gołosłownym, posłużmy się na koniec przykładem. W książce znajdziemy aż dwa zaskakujące zdjęcia, na których sam autor David N. Schwartz pozuje na tle pulpitu reaktora jądrowego. Zdjęcia nie zostały zamieszczone na końcu, przy nocie o autorze, ani nawet w podziękowaniach. Własne selfie zamieścił w środku książki, jakby miały stanowić jej istotną część. Pierwszy raz spotkałam się z podobną praktyką, może jest to nowa moda, nie mi oceniać. Lecz ktoś tu zapomniał, że nie pisze o sobie i nie on jest tutaj najważniejszy. Może wypadało raczej zadbać o ładne zdjęcia nie siebie, ale E. Fermiego, których w książce jest jak na lekarstwo. Bo w końcu o kim jest ta historia?

Cała recenzja na stronie Kujonka.pl
https://kujonka.pl/enrico-fermi-biografia-dla-fizyka-czy-moze-dla-laika/

Biografię Enrica Fermiego – Ostatniego człowieka, który wiedział wszystko, autorstwa Davida N. Schwartza, polubią laicy, którzy pierwszy raz mierzą się z naukową biografią. Z pewnością dostrzegą w książce uproszczenia, brak fizycznych zawiłości i przystępny, popularny styl pisania. Naprawdę można nie zauważyć, że czyta się o abstrakcyjnych procesach fizycznych. Z kolei...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie tak dawno przeglądałam recenzje książek dla kobiet i trafiłam na zadziwiająco dużo komentarzy w stylu: „Mam dość idiotek w komediach romantycznych”. Główna bohaterka zazwyczaj pozbawiona mózgu, ale na tyle cwana, żeby złapać męża i dobrze się ustawić życiowo, irytowała nie tylko współczesne czytelniczki, na wojnę z krzywdzącym stereotypem poszła sama Jane Austen i to w najbardziej niesprzyjającym czasie, kiedy zachowawcze społeczeństwo angielskie od kobiety wręcz głupoty wymagało.

Jane Austen lubiła rozkładać osobowość na części i ukazywać motywy kierujące zachowaniem jej bohaterek. Wyprzedziła czasy psychoanalizy, uprawiając psychologię zanim jeszcze stałą się modną akademicką dziedziną. W jej powieściach znajdziemy młode podlotki ganiające za wojakami w wyglancowanych mundurach; wyrachowane panny łapiące bogatego męża, żeby pożyć wygodnie w dużym domu i trochę się poszarogęsić; romantyczne idealistki, które naczytały się romansów i z przejęciem wyczekują sercowych uniesień. Jednak główną bohaterką jest zawsze rozważna i zrównoważona pod względem emocjonalnym kobieta, która nie popełnia głupstw, ale z rozumem idzie przez świat.

Jane Austen, chociaż w niczym nie ustępowała swoim braciom, nie mogła iść na studia, a kiedy oni wyjeżdżali kształcić się i robić kariery, musiała pozostać razem z siostrą w domu, pod kuratelą ojca. Trochę śmieszne jest, że nie miała wstępu na Cambridge, a dzisiaj na pewno wykładają tam jakieś ciekawe zajęcia poświęcone jej twórczości. Ciekawe jakby zareagowała wiedząc, że jej osoba jest przedmiotem badań profesorów i jegomości uniwersyteckich, którzy jeszcze dwieście lat temu okazaliby święte oburzenie na wieść, że młoda panna mieszkająca na plebanii chce się kształcić.

Z książki Worsley wyłania się naprawdę okropny obraz tradycyjnej rodziny ziemiańskiej z okresu georgiańskiego, z którą nikt normalny nie chciałby mieć nic wspólnego. Pod idylliczną fasadą rozmodlonej sielankowej plebanii, toczą się walki o spadek, podważanie testamentu, brak serca i współczucia nawet wobec najbliższych. Być może to właśnie trudne czasy wymagały zastosowania tak bezwzględnych środków.

Lucy Worsley zwraca uwagę, że w produkcjach telewizyjnych najbardziej eksploruje się wątek romantyczny powieści Jane. Największa popularność Austen przypada na XX wiek, razem z pojawieniem się najlepszych ekranizacji jej powieści, a ja ośmieliłabym się dodać, że lata 90. XX wieku stanowiły odrodzenie i powstanie na nowo „Dumy i Uprzedzenia”, czy „Rozważnej i Romantycznej”. Młode kobiety szukają wątków romantycznych w filmach z epoki i dostają to, czego oczekują.

Ale romantyzm to jedynie fasada, zasłona. W tym kontekście widzimy, jak niewłaściwa i krzywdząca jest ekranizacja biografii Jane Austen „Becoming Jane”, uwydatniająca romans i spychająca inne treści na drugi plan. Nawet polski tłumacz zdecydował, że zmieni tytuł filmu na „Zakochana Jane”, widocznie uznając, że kobietom podobają się tylko miłostki i zaręczyny. Z książki Worsley dowiadujemy się jednak, że żadnego romansu z Tomem Lefroyem nigdy nie było. A co do pisania, to Jane nie pisała na widoku, jak pokazuje film. Kryła się z pisaniem, robiła to dyskretnie, prawdopodobnie naprzemiennie z robótkami ręcznymi i pisaniem listów, także jej bliskim umykała ta czynność. Film „Zakochana Jane” jest w większości fantazją scenarzysty, powiela utarte stereotypy, jakie oczekują oglądać w kinie kobiety.

Autorka w cudowny sposób punktuje rodzinę Austenów, dociera do źródeł, w których pokazuje, jak Jane bardzo chciała zarabiać na pisaniu i stać się samodzielna finansowo. Marzyła, żeby kupować sobie i ukochanej siostrze różne rzeczy i przestać w końcu oszczędzać. Chciała po prostu rozwinąć skrzydła i poczuć się wolna. Ale podobnie jak innych kobiet z epoki, tak i jej żebra były zniekształcone od noszenia gorsetu.

Kobieta zablokowana życiowo, pozbawiona prawa do edukacji, prawa do dziedziczenia majątku, a nawet prawa do pójścia na pogrzeb własnej siostry, gdyż tylko mężczyźni mogli uczestniczyć w pochówku. Skazana na życie w czterech ścianach, oszczędzanie każdego grosza, proszenie się braci i ojca, słowem: dziadowanie. Tak bardzo lubimy romanse na podstawie prozy Jane Austen, pełne kolorowych sukien, ale pod teatralnością zachowań ludzi z epoki georgiańskiej, czy też późniejszej regencji, kryje się straszliwa prawda o losie kobiet pozbawionych elementarnego prawa do samostanowienia.

Cała recenzja na blogu Kujonka.pl
https://kujonka.pl/glupia-jak-kobieta-jane-austen-w-domu/

Nie tak dawno przeglądałam recenzje książek dla kobiet i trafiłam na zadziwiająco dużo komentarzy w stylu: „Mam dość idiotek w komediach romantycznych”. Główna bohaterka zazwyczaj pozbawiona mózgu, ale na tyle cwana, żeby złapać męża i dobrze się ustawić życiowo, irytowała nie tylko współczesne czytelniczki, na wojnę z krzywdzącym stereotypem poszła sama Jane Austen i to w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Co ma wspólnego "Ulisses" Jamesa Joyce’a z "Poklatkową Rewolucją"? Nic, poza pewnym spostrzeżeniem dotyczącym czasu. W "Ulissesie" mamy jeden dzień rozciągnięty na tysiącu stron powieści, a u Wattsa są miliony lat skondensowane na niewiele ponad stu stronach. W "Poklatkowej Rewolucji" czas wydarzeń jest tak gęsto upakowany, że widzimy go w formie klatek, krótkich fragmentów, które szybko się czyta. Ale długo o nich myśli. Żeby w pełni zasmakować w kolejnych rozdziałach trzeba dać sobie czas na refleksję. A nasze rozważania nie są błahe, gdyż obejmują zasięgiem aż 66 milionów lat trwających od opuszczenia Ziemi przez pewien statek kosmiczny, który udaje się w daleką podróż.

Wydaje się, że Peter Watts nie powołuje się na żadną konkretną szkołę filozoficzną, a czerpie jedynie ze swej filozofii pesymizmu.

Mimo to, w jego książkach aż kipi od głębokich, intelektualnych rozważań. Nieraz mnie to mocno uderza, że dobra fantastyka naukowa jest nawet bardziej filozoficzna od powiedzmy podręcznika do filozofii i posiada wyjątkową przestrzeń do rozmyślań, której próżno szukać gdzie indziej.

Kipiący tygiel gęsty od filozoficznych dygresji, zahaczających o wątki epistemologiczne, dotyczące granic ludzkiego poznania czy kognitywne, rozważające rozwój i ewolucję umysłu. Fundamentalne pytania o umysł, świadomość, inteligencję, procesy uczenia się, język i ewolucję to jedne z częściej przewijających się problemów i również najbardziej godne uwagi.

Ale nie możemy pominąć też pojawiających się wątków humanistycznych. Jak zachować człowieczeństwo miliony lat po Ziemi i czy ma to jakikolwiek sens? Czym jest życie? Kim jesteśmy jako gatunek ludzki, dokąd zaprowadzi nas ewolucja? Co to znaczy być człowiekiem? Do czego potrzebna jest wolność jednostki? Co ma przewagę: sztuczna inteligencja czy ludzka kreatywność? Czy jest możliwe, żeby zacząć od nowa gdzieś tam w przestrzeni kosmicznej? A jeśli nawet ludzie przystosują się do życia bez skafandrów, to czy nadal pozostaną ludźmi, czy będą to już zupełnie inne organizmy.

"Poklatkowa Rewolucja" jest kolejną piękną książką autora, z mnóstwem filozoficznych inspiracji i z dużym emocjonalnym ładunkiem. Aż miałabym ochotę przeczytać ją ponownie, gdyż mam wrażenie, że za pierwszym razem nie wychwyciłam wszystkiego.

Peter Watts operuje specjalistyczną wiedzą i hojnie okrasza nią swoje powieści. "Poklatkowa Rewolucja" jak i inne książki autora są przykładem fantastyki naukowej w najlepszym wydaniu. Watts posiada bardzo dobre kompetencje naukowca i precyzyjnie wykorzystuje posiadaną wiedzę, żeby zdeklasyfikować innych pisarzy tego gatunku. Kilka razy zdarzyło mi się szukać czegoś podobnego do czytania, ale z marnym skutkiem. Jego książki zdają się być nie do podrobienia.

Najbardziej robi na mnie wrażenie sposób, w jaki pisze o biologii. Doskonale operuje terminami biologicznymi i fajnie wplata je w tekst. Powiedzmy sobie szczerze, że jest to bardzo trudne. Nie znam innego pisarza, który posiadałby podobne umiejętności. Zazwyczaj pisarze sf lubują się w fizyce, matematyce, informatyce, ale tak dogłębna znajomość biologii, genetyki, biologii ewolucyjnej to rzadkość. Wyłapywanie podczas czytania takich fachowych terminów jest szczególnie przyjemne.

Odnoszę wrażenie, że wymiar intelektualny prozy Wattsa będzie rósł w przyszłości. Filozoficzne implikacje, kognitywne nastawienie i specjalistyczna wiedza biologiczna w zestawieniu z dużą wyobraźnią sprawiają, że pisarz stał się wykwalifikowanym autorytetem w swojej dziedzinie.

Do tego w jego twórczości obserwujemy nastawienie na nowoczesne neuronauki, które teraz bardzo mocno się rozwijają, i wiąże się z nimi ogromne nadzieje. Nauki o umyśle są prawdziwą interdyscyplinarną bombą, gdyż łączą ze sobą medycynę, psychologię i filozofię, tworząc holistyczną wizję umysłu.

Z kolei pytania o czas i człowieczeństwo są zawsze uniwersalne i sprawiają, że proza Wattsa nie straci na aktualności. Jeżeli dodać do tego egzystencjalny charakter, dzięki któremu literatura nabiera osobistej i intymnej głębi, to otrzymujemy receptę na intelektualną ucztę.

Cała recenzja książki na stronie Kujonka.pl
https://kujonka.pl/rozwazania-o-poklatkowej-rewolucji-petera-wattsa/

Co ma wspólnego "Ulisses" Jamesa Joyce’a z "Poklatkową Rewolucją"? Nic, poza pewnym spostrzeżeniem dotyczącym czasu. W "Ulissesie" mamy jeden dzień rozciągnięty na tysiącu stron powieści, a u Wattsa są miliony lat skondensowane na niewiele ponad stu stronach. W "Poklatkowej Rewolucji" czas wydarzeń jest tak gęsto upakowany, że widzimy go w formie klatek, krótkich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Alexandra Richie na podstawie przeprowadzonych badań historycznych uznała, że Goethe opisując w jednym fragmencie zatłoczone i brudne miasto, wzorował się na Berlinie. Wiedziona ciekawością odnalazłam ten fragment w "Fauście" i proszę. Mamy scenę, w której Mefistofeles kreśli wspaniałości mieszkania w miejskiej dżungli, zachwala nawet Faustowi berlińską cebulę i kapustę. Kto nie marzy o przeprowadzce do stolicy? Diabeł wie doskonale czym kusić.

Kreśląc historię Berlina autorka wyjaśnia, że na początku miasto nie posiadało najładniejszej opinii, nazywano je zadupiem Europy, miejscem pośrodku niczego, wymarłym kulturalnie i intelektualnie, zamieszkiwanym przez prostaków. Nie mniej wraz z kolejnymi rozdziałami odrywamy, że autorkę najmocniej interesuje historia najnowsza, przede wszystkim muru berlińskiego i do tego jesteśmy powolutku przygotowywani. Można się spodziewać, że prawdziwą moc książki ujawni dopiero drugi tom, gdzie osobiste doświadczenia autorki będą się przeplatać z socjalistyczną NRD. I chyba dlatego drugi tom, powinien być lepszy i bardziej wciągający, tym bardziej, że Alexandra Richie mieszkała w NRD, także z pewnością ciekawie opiszę atmosferę tamtych lat okiem historyka. Już w pierwszym tomie wspomina, że mieszkała w starym budownictwie, w dawnych robotniczych czynszówkach, których parter zajmowali agenci Stasi.

Ale wracając do tomu pierwszego, to prawdziwa nagroda czeka nas po przebrnięciu przez najstarsze wieki, które niestety nie są ciekawie napisane.

Sięgając po tę pozycję, na pewno warto zwrócić uwagę na wstęp autorki. Książka napisana w 1998 roku, a więc można powiedzieć, że już trochę stara, zawiera we wstępie coś w rodzaju kapsuły czasu i pokazuje przepaść jaka od tego czasu dokonała się w światopoglądzie. I jest chyba najbardziej fascynującą kwestią. Wstęp pokazuje palące sprawy, jakimi żył Berlin w roku 1998 r. W obliczu dzisiejszej polityki, mało kto już pamięta, jak przed nowym millenium wyglądały problemy ówczesnych Niemiec. Wydaje się, że lata 90. były tak niedawno, a to już niemalże skamielina.

Niemcy żyły przede wszystkim kwestią podziału i awanturami o miasto Bonn - stolicę RFN. Atmosfera skupiała się przede wszystkim na skrupulatnym wyliczaniu w markach poniesionych kosztów i strat związanych ze zjednoczeniem. Punktem zapalającym każdej debaty była wewnętrzna awantura o to, czy stolicą nie powinno zostać Bonn. Mieszkańcy zachodnich Niemiec, niedotkniętych komunizmem, czuli nieodpartą wyższość nad wschodnioniemieckimi obywatelami NRD, nieustannie wyliczali, ile będę musieli władować w postsowiecką część kraju, żeby podnieść poziom gospodarczy tego zacofanego regionu.

Cała recenzja książki na stronie Kujonka.pl:
https://kujonka.pl/berlin-metropolia-fausta-recenzja/

Alexandra Richie na podstawie przeprowadzonych badań historycznych uznała, że Goethe opisując w jednym fragmencie zatłoczone i brudne miasto, wzorował się na Berlinie. Wiedziona ciekawością odnalazłam ten fragment w "Fauście" i proszę. Mamy scenę, w której Mefistofeles kreśli wspaniałości mieszkania w miejskiej dżungli, zachwala nawet Faustowi berlińską cebulę i kapustę....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Końcówka czytania „Idei Uniwersytetu” Karla Jaspersa zupełnie przypadkowo zbiegła się u mnie z Wielkim Grillowaniem na Morasku – imprezą plenerową dla studentów w Poznaniu. Nie wiem co jest bardziej abstrakcyjne, czy wieczna idea uniwersytetu nakreślona przez Jaspersa, czy wczorajszy płonący stóg siana na stadninie koni sąsiadującej z kampusem.

Karl Jaspers pisząc o idei uniwersytetu miał na myśli uniwersytety niemieckie, a w szerszej perspektywie – te w zachodniej Europie. Na pewno zaś nie obchodziło go, co się dzieje na polskich uczelniach. A jednak niektóre jego spostrzeżenia są na tyle uniwersalne, że dadzą się przełożyć na nasze polskie sprawy. Na przykład, gdy wspomina, że zagrożeniem dla uniwersytetów jest tworzenie się klik, które skupiają się na ochronie własnej przeciętności i dbają o prywatny interes, tracą wówczas ducha i przestają uczestniczyć w idei.

Jaspersowi można zarzucać, że wprowadził krzywdzące podziały na obdarzoną przeciętnością masę ludzką i uzdolnioną elitę wybrańców. Ale ten niemiecki myśliciel każdego dnia ubolewał nad obniżającym się poziomem nauczania i koniecznością dostosowania edukacji akademickiej do przeciętnie uzdolnionych mas.

Pomimo upływu czasu ten tekst jest nadal płodny, prowokujący do przemyśleń, z którym można wejść w owocny dialog. Zawiera wiele smaczków i jest skierowany głównie do pracowników naukowych wyższych uczelni. Jaspers pisał „Ideę Uniwersytetu” z myślą o niemieckim środowisku akademickim i szczerze myślę, że jest warta przeczytania, szczególnie dla kogoś związanego na co dzień z życiem uniwersyteckim.

Karl Jaspers musiał posiadać wiele cennych przemyśleń na temat działania uniwersytetu i środowiska akademickiego, w którym pracował. I prawdopodobnie wiele z nich zakamuflował w tej książce. W latach wojennych obserwował, jak namaszczeni przez NSDAP ludzie przejmują stanowiska naukowe w miejscu, w którym pracował. Upokorzono go zabraniając mu publikować. Z kolei po wojnie patrzył, jak jego koledzy, którzy wcześniej współpracowali z partią nazistowską, ponownie wracali na uniwersytety jak gdyby nigdy nic. Obserwował jak polityka przejmuje władzę na uniwersytecie i dlatego tak ostro sprzeciwiał się jej w ośrodkach naukowych.

Dlatego po wojennej zawierusze próbuje od nowa ustalić fundamenty, na jakich mają stanąć niemieckie uniwersytety i zasady, według których mają działać. Ta książka to jakby dokonanie oczyszczenia uniwersytetu ze zła, które się dokonało i przywrócenie mu właściwego statusu w społeczeństwie.

Myślę, że o wielkości danego filozofa świadczy, czy jego tekst przetrwa kolejne sto lat i nadal da się go przeczytać. Jaspers pisze o czymś tak uniwersalnym, jak niechęć przeciętnie uzdolnionych do tych wybitnie uzdolnionych. Potrafi wyjaśnić, jak te mechanizmy działają w społeczeństwie. Pisze, że masa zawsze wyróżnia się pewnymi cechami: jest roszczeniowa i stosuje wymówki, uważa siebie za bardzo zdolną, pragnie znaczenia i uznania ponad siły. Masa zawsze jest wrogiem wyjątkowości, a niechęć wobec intelektualistów jest ogólną prawdą.

Kiedy pomyślę na czym dzisiaj opiera się polska polityka, to przecież właśnie na tym schemacie. Na przekonaniu ludzi do niechęci wobec twórczych i kreatywnych jednostek, wobec przedsiębiorców i inteligencji. A to jest taka stara sztuczka, aż dziwne, że zawsze działa.

Jedno z najciekawszych pojęć z jakimi się spotkałam w filozofii Jaspersa to „arystokracja ducha”. Arystokracja ducha wymaga poświęceń. By do niej należeć, być może trzeba będzie opuścić rodzinny, wygodny dom i pożegnać się z obiadami mamusi. Wyruszyć w nieznane, wynająć pokój czy akademik w obcym mieście. Zaciągnąć kredyt studencki. Łapać weekendową czy wakacyjną pracę. Według Jaspersa, każdy kto czuje się predestynowany do tej arystokracji, powinien mieć możliwość odbycia studiów. Ostrzega również, że arystokracja ducha będzie zawsze mniejszością w społeczeństwie, a jak wiadomo większość odczuwa niechęć do uprzywilejowanych grup mniejszości.

Jednak wykształcenie może być udziałem całego społeczeństwa, a nie tylko mniejszości. Podnoszenie poziomu edukacji w naszym kraju może spowodować ogólny wzrost świadomości społecznej, wzrost zamożności i poziomu życia. Dlatego ja osobiście sprzeciwiam się trendowi, że studia nic nie dają i modzie na niestudiowanie. Uważam dokładnie za Jaspersem, że studiowanie powinno być udziałem jak największej części społeczeństwa.

Cała recenzja na stronie Kujonka.pl
https://kujonka.pl/rozmyslania-o-idei-uniwersytetu-karla-jaspersa-recenzja/

Końcówka czytania „Idei Uniwersytetu” Karla Jaspersa zupełnie przypadkowo zbiegła się u mnie z Wielkim Grillowaniem na Morasku – imprezą plenerową dla studentów w Poznaniu. Nie wiem co jest bardziej abstrakcyjne, czy wieczna idea uniwersytetu nakreślona przez Jaspersa, czy wczorajszy płonący stóg siana na stadninie koni sąsiadującej z kampusem.

Karl Jaspers pisząc o idei...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Duch Króla Leopolda” jest książką niezwykle poruszającą i cenną. Poszerza wiedzę o kolonializmie i również celnie zgłębia rozumienie literatury Josepha Conrada.

Jest to książka przede wszystkim o człowieku, a jej autor Adam Hochschild posiada humanistyczne nastawienie i dąży do uniwersalizmu, pokazuje podobieństwa w działaniu terroru kauczukowego i bolszewików w Związku Radzieckim. Jego sposób łączenia odległych faktów i zdarzeń sprawia, że całość nabiera cech lektury uniwersalnej. Człowiek jest zawsze taki sam i zachowuje się tak samo, niezależnie od czasów, w których przyszło mu żyć.

W „Duchu Króla Leopolda” prześledzimy proces powstawania oprawcy typu Kurtza i dowiemy się, że nie był on jedynie bohaterem wziętym z wyobraźni literackiej. Pierwowzoru słynnego conradowskiego Kurtza trzeba doszukiwać się w zdeprawowanych pracownikach posterunków rozstawionych wzdłuż rzeki Kongo i sadystycznych urzędnikach Leopolda, wysyłanych na kauczukowe żniwa. Co ważne, autor wskazuje konkretne nazwiska i do tego obrazuje je historycznymi zdjęciami. Ci ludzie nie są bezimienni, spojrzymy im w oczy i powiemy: "Ach, to ty jesteś tym Kurtzem".

„Ducha Króla Leopolda” warto przeczytać choćby dlatego, żeby dowiedzieć się o początkach powstawania public relations i ogromnym wpływie, jaki wywierały na społeczeństwo gazety amerykańskie. Czwarta władza w praktyce, która stworzyła mit Livingstone’a. Historię poszukiwań dżentelmena w Afryce śledziło kilka milionów czytelników New York Heralda. Kolejnym sukcesem tej gazety było stworzenie z człowieka o tajemniczej przeszłości, Stanleya, prawdziwego celebryty medialnego. Dodatkowo prasa kreowała dramy o jakich może pomarzyć dzisiejszy „Super Express” czy „Fakt”.

Cała recenzja książki:
https://kujonka.pl/kogo-nachodzi-duch-krola-leopolda/

„Duch Króla Leopolda” jest książką niezwykle poruszającą i cenną. Poszerza wiedzę o kolonializmie i również celnie zgłębia rozumienie literatury Josepha Conrada.

Jest to książka przede wszystkim o człowieku, a jej autor Adam Hochschild posiada humanistyczne nastawienie i dąży do uniwersalizmu, pokazuje podobieństwa w działaniu terroru kauczukowego i bolszewików w Związku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Za każdym razem, kiedy czytam o geniuszu Asimova i o tym, jak trafnie przewidział przyszłość, mimowolnie wyobrażam sobie poważnego mężczyznę w tweedowej marynarce, z fikuśnym kowbojskim krawatem i bujnymi faworytami okalającymi twarz, mężczyznę o stu rękach, który w wulgarny sposób molestuje kobiety.

No cóż. Jak na wizjonera science-fiction, to Asimov nie był wystarczająco przewidujący. Nie przewidział, że jego końskie zaloty przysporzą mu po śmierci czarnego PR-u. I w świecie przyszłości, o jakim tak ochoczo się rozpisywał, nie będą akceptowane.

Fundacja jest zbudowana na zasadzie rozmowy. Niczym w teatrze telewizji, w każdej scenie zbierają się panowie piastujący najwyższe urzędnicze funkcje. Dzielą wpływy, ustalają kto będzie rządził przez najbliższe lata oraz jaki zastosować spisek, żeby przechytrzyć wrogów. Dyskutują o sprawach Imperium i w ten sposób akcja posuwa się do przodu. Czytelników lubiących opisy świata może zaskoczyć ich brak, gdyż panowie najczęściej palą cygaro i nawet nie wyglądają przez okno.

W biografii autora przeczytamy, że lubił przebywać w małych pomieszczeniach i bał się latać. To z pewnością wyjaśnia, dlaczego każda kolejna scena jest statyczna, odbywa się w ciasnym pokoju a akcja toczy się jedynie w trakcie rozmowy.

Nie wiem, czy kiedykolwiek starano się wystawić „Fundację” w teatrze, ale na pewno pierwszy tom świetnie się nadaje na scenę. Już widzę scenografię: skromnie urządzony pokój, kilka rekwizytów, rozmawiający panowie palący cygara. Podzielić na akty i jest gotowe przedstawienie. Prawda, że proste w realizacji?

Okazuje się również, że sam Asimov bardzo lubił uczestniczyć w różnego rodzaju stowarzyszeniach i związkach. Gdy się nad tym głębiej zastanowić, to „Fundacja” przestanie stanowić dla nas tajemnicę. Akcja skupia się na różnego rodzaju funkcjach administracyjnych, na odczytywaniu statusów stowarzyszenia, na podziale ról. Trzeba przyznać, że autor ustalił podstawy administracyjne i polityczne, na których oparł Imperium przyszłości.

Zapewne ze względu na rozbudowaną biurokrację, politykę i umiejętność prowadzenia negocjacji, cykl Fundacji stanowi tak doskonały wzór oraz inspirację dla obecnych twórców i pisarzy, budujących własne światy.

Jednak pierwszy tom „Fundacji”, który przeczytałam nie jest najlepszy pod względem literackim, posiada słabe opisy postaci, brak żywego języka i emocjonalnej głębi. Ale najbardziej w tym wszystkim brakuje mi refleksji. Być może negatywna ocena wynika z uprzedzenia i tego jak autor traktował kobiety. Na pewno tak.

Cała recenzja książki Fundacja na stronie Kujonka:

https://kujonka.pl/fundacja-issaca-asimova-na-tropie-boomerskiej-fantastyki/

Za każdym razem, kiedy czytam o geniuszu Asimova i o tym, jak trafnie przewidział przyszłość, mimowolnie wyobrażam sobie poważnego mężczyznę w tweedowej marynarce, z fikuśnym kowbojskim krawatem i bujnymi faworytami okalającymi twarz, mężczyznę o stu rękach, który w wulgarny sposób molestuje kobiety.

No cóż. Jak na wizjonera science-fiction, to Asimov nie był wystarczająco...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Opowieść przodka. Pielgrzymka do początków życia Richard Dawkins, Yan Wong
Ocena 8,6
Opowieść przod... Richard Dawkins, Ya...

Na półkach:

Opowieść przodka Richarda Dawkinsa przypomniała mi o czasach, kiedy spór ewolucjonizmu z kreacjonizmem rozbrzmiewał na czołówkach gazet, kiedy kreacjoniści za grubą kasę organizowali spotkania, nawet w tak prowincjonalnym dla nich kraju jak Polska, żeby złowić świeży narybek i kiedy Richard Dawkins, spokojny angielski dżentelmen po Oxfordzie, zaciekle bronił ostatniego ateistycznego szańca ludzkości.

W pewien sposób moda na spór ewolucjonistów z kreacjonistami wywindowała jego twórczość i uczyniła z niego naczelnego wodza ewolucjonizmu, bezbłędnie punktującego religijnych fundamentalistów.

Richard Dawkins ma w rękawie wiele asów, między innymi jest naprawdę znakomitym zoologiem, spadkobiercą umysłowym najlepszych brytyjskich biologów, intelektualnym dziedzicem samego Darwina, do szpiku przesiąknięty tradycją postępu naukowego. I uważam, że swoją przeogromną wiedzę, mógł nieco przekierować na napisanie czegoś bardziej zoologicznego.

Kiedy w Opowieści przodka opisuje zachowania zwierząt, ewolucję gatunków, nawiązuje do wielu dzieł innych badaczy, w tym Darwina, na dodatek doprawia opowieści osobistymi doświadczeniami i wspomnieniami z dzieciństwa, wówczas wspina się na wyżyny naukowe i literackie.

W znacznej części fragmentów przełącza się z automatu na tryb maszyny, zaprogramowanej do wykazywania błędów w argumentacji kreacjonistów. Potrafi rozebrać każdą komórkę do ostatniego atomu a nawet kwarku, żeby tylko udowodnić wyższość ewolucji. Godzinami potrząsa kolbą z doświadczenia Millera i potrząsa nią tak zaciekle, aż w końcu z materii nieożywionej powstaje życie. I spala się w eksperymencie, a czytelnik spala się razem z autorem. Do tekstu wkrada się dłużyzna. Autor jest przy tym rozbrajająco uroczy, gdy mówi o sobie: „Mój wewnętrzny ultradarwinista zaczyna się jeżyć. Mój papierek lakmusowy mierzący herezję zaczyna się rumienić”.

Opowieść przodka posiada fragmenty absolutnie mistrzowskie, napisane na szóstkę z plusem, poprzeplatane fragmentami najwyżej na tróję na szynach. Znajdziemy tu odrobinę bardzo dobrej dydaktyki dla żółtodziobów, bo Dawkins potrafi skomplikowane rzeczy wyłożyć wręcz łopatologicznie, i odrobinę pisania na odczepnego. Przeczytamy streszczenie całej historii naturalnej zwierząt, częściowo roślin i bakterii.

Powiedziałabym, że ta książka wygląda dokładnie tak samo jak ludzki genom: eksony kodujące białka są poprzetykane długimi fragmentami intronów, w których nic się nie dzieje. Czytelnik pełni funkcję molekularnych nożyczek, oddzielając wartościowe fragmenty od śmieciowego DNA.

Cała recenzja książki na Kujonka.pl
https://kujonka.pl/opowiesc-przodka-richard-dawkins-kreacjonisci-i-ewolucja/

Opowieść przodka Richarda Dawkinsa przypomniała mi o czasach, kiedy spór ewolucjonizmu z kreacjonizmem rozbrzmiewał na czołówkach gazet, kiedy kreacjoniści za grubą kasę organizowali spotkania, nawet w tak prowincjonalnym dla nich kraju jak Polska, żeby złowić świeży narybek i kiedy Richard Dawkins, spokojny angielski dżentelmen po Oxfordzie, zaciekle bronił ostatniego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka nie skupia się na tradycyjnym podejściu do historii ewolucji człowieka, jak pisze sam autor, nie zajmuje się „kośćmi i kamieniami”, ale czymś bardziej złożonym, czyli przemianami społecznymi i umysłowymi. A że trudno tak naprawdę odtworzyć, co myślał na przykład Australopitek, czy jak wielkie społeczności tworzyli wcześni przedstawiciele Homo, to im dłużej czytamy, tym bardziej odnosimy wrażenie, że całe badanie jest jednym wielkim przypuszczeniem i wymyślaniem teorii. Choć pierwsze rozdziały są naprawdę świetne, to kiedy docieramy to najciekawszego, czyli rozdziału o Homo Sapiens, robi się już sennie, a temat się przeciąga.

Autor buduje swoje teorie na pojęciu budżetu czasowego. Im dalej w las, tym książka zaczyna fiksować się tylko na tym. Myślę, że końcowe rozdziały już w ogóle sobie odpuścił. Ważną informacją jest fakt, że książka powstała na podstawie badań i projektów, większość fragmentów to odtworzenie tych badań, co wiele tłumaczy jeżeli chodzi o monotonność fabuły. Biografię człowieka otrzymałam w gratisie. Sądzę, że właśnie na takie gratisy się nadaje, albo na nagrodę za dobre wyniki w nauce, wręczanej na zakończenie roku szkolnego.

Cała recenzja książki na Kujonka.pl
https://kujonka.pl/przeglad-ksiazek-popularnonaukowych-wydawnictwa-copernicus-center-press/

Ta książka nie skupia się na tradycyjnym podejściu do historii ewolucji człowieka, jak pisze sam autor, nie zajmuje się „kośćmi i kamieniami”, ale czymś bardziej złożonym, czyli przemianami społecznymi i umysłowymi. A że trudno tak naprawdę odtworzyć, co myślał na przykład Australopitek, czy jak wielkie społeczności tworzyli wcześni przedstawiciele Homo, to im dłużej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Myślę sobie, że z mitów o Cthulhu Lovecrafta dowiemy się więcej o ośmiornicach, aniżeli z tej książki.

Lekturę polecił mi dobry znajomy, posiadający sporą wiedzę o książkach, ale który tak naprawdę jej nie przeczytał. Jednak stwierdził, że skoro została napisana przez filozofa, to będzie prezentowała ciekawą perspektywę i mi się spodoba. Teraz już wiem, że nie należy przyjmować zachęt od ludzi udających, że coś przeczytali.

Jednak, żeby tak surowo nie oceniać, gdyż jedną rzecz zapamiętałam z Innych Umysłów. Mianowicie to, że ośmiornice zmieniają kolor w zależności od nastroju, łatwo nawiązują komunikację i strzykają złośliwie wodą w ostro świecące żarówki w laboratorium, a na dnie oceanu zrobiły sobie posłanie z muszli gromadzonych od pokoleń. Prastare posłanie jest ich domem, a one są piekielnie inteligentne i stoją na straży wielkiej tajemnicy przedwiecznego Cthulhu.

Pełna recenzja na moim blogu Kujonka.pl

https://kujonka.pl/przeglad-ksiazek-popularnonaukowych-wydawnictwa-copernicus-center-press/

Myślę sobie, że z mitów o Cthulhu Lovecrafta dowiemy się więcej o ośmiornicach, aniżeli z tej książki.

Lekturę polecił mi dobry znajomy, posiadający sporą wiedzę o książkach, ale który tak naprawdę jej nie przeczytał. Jednak stwierdził, że skoro została napisana przez filozofa, to będzie prezentowała ciekawą perspektywę i mi się spodoba. Teraz już wiem, że nie należy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Teksty zaprezentowane w tym zbiorze są bardzo oficjalne. Przypominają oświadczenia, które mogłyby napisać sekretarki z Biura Prasowego Einsteina. I już widzę tę scenę: "Pani Halinko, wystąpienie mam na jutro, napisze coś pani na zbliżającą się konferencję?" A jakże panie profesorze, a jakże, napiszę. Halo? Tu biuro prasowe, przygotowujemy oświadczenia dla prasy i treści wystąpień".

Odnoszę wrażenie, że Einstein zaprezentował charakterystyczne dla jego stulecia poglądy na tematy społeczne i polityczne, modne w owym czasie na salonach wśród ludzi wykształconych. Zdanie na każdy temat nawet w kwestiach, na których niekoniecznie się znał. Jego poglądy na temat socjalizmu, czy gospodarki są głupie i dziecinne. Aż strach się bać, z jaką gracją najwięksi intelektualiści minionego wieku łykali socjalistyczny kit. Modne kiedyś poglądy obecnie przypominają wielkiego suchara.

Był naprawdę sławną w świecie postacią, fizykiem celebrytą. To powodowało niezliczone ilości zaproszeń i przymus przygotowania przemówień na różne okazje, dla słuchaczy z różnych środowisk. Ale, czy te przemówienia oddają charakter osobowości i jego autentyczne przemyślenia? Po przeczytaniu tej książki wciąż nie wiem, jakim był człowiekiem, ani co tak naprawdę myślał.

Nadal szukam Einsteina na miarę Einsteina, czyli geniusza wszech czasów. A dostaję tylko kilka zgrabnych cytatów, z których jest znany ten wybitny fizyk. Owszem, trafnych i inteligentnych, gdyż posiadał talent do tworzenia aforyzmów, ale to tylko zabawne cytaty i odnoszę wrażenie, że jego postać wciąż się za nimi skrywa. Być może głębia jego filozofii kryje się w formalizmach STW i OTW, języku matematyki i fizyki, którego mój skromniutki umysł nie przeniknie. Ale mimo wszystko wciąż szukam swojego Einsteina, takiego głęboko filozoficznego. Mówił dużo o wyobraźni, posiadał ją przy tworzeniu fizyki i to zawsze mi się w nim podobało, ale jeżeli chodzi o własne przemyślenia, to gdzieś mu ta wyobraźnia się omsknęła. Może nie wypada, ale chciałoby się powiedzieć, stać Pana przecież na więcej.

Cała recenzja na stronie Kujonka.pl
https://kujonka.pl/przeglad-ksiazek-popularnonaukowych-wydawnictwa-copernicus-center-press/

Teksty zaprezentowane w tym zbiorze są bardzo oficjalne. Przypominają oświadczenia, które mogłyby napisać sekretarki z Biura Prasowego Einsteina. I już widzę tę scenę: "Pani Halinko, wystąpienie mam na jutro, napisze coś pani na zbliżającą się konferencję?" A jakże panie profesorze, a jakże, napiszę. Halo? Tu biuro prasowe, przygotowujemy oświadczenia dla prasy i treści...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ostatnio odnoszę wrażenie, że biologia ewolucyjna i antropologia, to spoko dziedziny do trzaskania doktoratów. Autor tej książki najwyraźniej też tak pomyślał, kiedy sprzedawał czytelnikom patent na podkręcenie danych naukowych w przeprowadzanych badaniach terenowych. Jednak najwyraźniej nawet nie podejrzewał, do czego zdolna jest nasza polska kadra (Doktorat Copy Paste). Mógłby się od nas tylko uczyć.

Amerykański badacz i biolog ewolucyjny o niepokornym usposobieniu, w iście szpanerskim stylu (co mi się akurat szalenie podoba!), chwali się własnym gabinetem na Harvardzie, trudzi przy łapaniu jaszczurek, przy okazji przedstawiając własne poglądy na życie. Czytając jego przygody na Jamajce można się uśmiać, ale na pewno nie zanudzić. Na uwagę zasługuje fakt, że pisze o polityce Black Live Matters, jeszcze przed powstaniem tego ruchu, czyżby pionier?

Ale niektóre jego manifestacje polityczne mógł sobie darować, szczególnie tę głupkowatą o Czarnych Panterach, Bushu czy inne o policji. Koktajl z nauki i współczesnej amerykańskiej polityki nie jest niestety lekkostrawny. Trzeba jednak przyznać, że wpisuje się w szerszy konspekt fabuły, ukazując ogólny stan mentalny pracowników naukowych o lewicowych poglądach, z amerykańskich wyższych uczelni.

Najciekawsze fragmenty skupiają się na opisie życia na Jamajce i noszą znamiona ciekawego reportażu, niektóre przygody ocierają się o brawurę i zakrawają na sensację. Dowiedziałam się na przykład, że jeżeli nie chcę dostać po gębie albo zostać okradziona i zamordowana, to lepiej się na Jamajkę nie wybierać, gdyż jest to miejsce tylko dla prawdziwych twardzieli.

Więcej na stronie Kujonka.pl
https://kujonka.pl/przeglad-ksiazek-popularnonaukowych-wydawnictwa-copernicus-center-press/

Ostatnio odnoszę wrażenie, że biologia ewolucyjna i antropologia, to spoko dziedziny do trzaskania doktoratów. Autor tej książki najwyraźniej też tak pomyślał, kiedy sprzedawał czytelnikom patent na podkręcenie danych naukowych w przeprowadzanych badaniach terenowych. Jednak najwyraźniej nawet nie podejrzewał, do czego zdolna jest nasza polska kadra (Doktorat Copy Paste)....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Studia ze specjalnością Komunikacja Społeczna ukończyłam paręnaście lat temu, lecz dopiero po przeczytaniu tej książki zdałam sobie sprawę, jak bardzo na owe lata był to kierunek nowoczesny i rozwijający się. Z pewnością nie jestem na bieżąco, ale "Język. Narzędzie kultury" (Daniel L. Everett) to pierwsza tak kompleksowa publikacja zawierająca popularne zagadnienia z komunikacji społecznej, na którą trafiłam. I muszę powiedzieć, że przypomniała mi kilka ważnych kwestii językowych i w ogóle.

Komunikacja faktycznie stała się dziedziną przyszłościową, stała się teraźniejszością i na niej oparliśmy współczesny świat. Powstały social media, oszaleliśmy na punkcie szybkiego komunikowania się, facebooka, twittera, innych aplikacji, smartfony, sieć 5G itp. Komunikacja społeczna stała się kluczową dziedziną, przydatną w pracy i w życiu, i jestem pewna, że ta wiedza nieraz pomogła mi w pracy.

Polecam tę książkę. Przybliży wam ona tematykę języka i komunikacji, a może nawet zachęci do dalszego zgłębiania tematu, lub nawet podjęcia studiów w tym zakresie.

Pełna recenzja na stronie Kujonka.pl

https://kujonka.pl/czy-warto-studiowac-komunikacje-spoleczna/

Studia ze specjalnością Komunikacja Społeczna ukończyłam paręnaście lat temu, lecz dopiero po przeczytaniu tej książki zdałam sobie sprawę, jak bardzo na owe lata był to kierunek nowoczesny i rozwijający się. Z pewnością nie jestem na bieżąco, ale "Język. Narzędzie kultury" (Daniel L. Everett) to pierwsza tak kompleksowa publikacja zawierająca popularne zagadnienia z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeczytałam i powiem szczerze, że rozdziały książki wyglądały jak nieco bardziej rozwinięte fragmenty z Biologii Campbella, wręcz wydaje się, jakby każdy rozdział pisała inna osoba. Przypuszczam, że otwierając Wikipedię przeczytałabym to samo. W żadnym momencie podróży przez tekst nie miałam wrażenia, że obcuję z wielkim umysłem i podążam za tokiem rozumowania autora. Nic, co pozwoliłoby mi poznać jego sposób patrzenia na świat. I żebyśmy się zrozumieli, książka bardzo dobra, podobała mi się, tylko niestety nie posiadała duszy. Sprawia wrażenie dobrze napisanego copywritingu.

Być może współczesnym autorom naukowych tomiszczy brakuje literackiego podejścia? Całkiem niedawno na okładce książki antropologa Dunbara przeczytałam sobie, że w środku znajdziemy połączenie naukowej precyzji z talentem narratorskim. Coś w tym z pewnością jest.. talent narratorski.

Cała recenzja książki na blogu Kujonka.pl
https://kujonka.pl/przeglad-ksiazek-popularnonaukowych-wydawnictwa-copernicus-center-press/

Przeczytałam i powiem szczerze, że rozdziały książki wyglądały jak nieco bardziej rozwinięte fragmenty z Biologii Campbella, wręcz wydaje się, jakby każdy rozdział pisała inna osoba. Przypuszczam, że otwierając Wikipedię przeczytałabym to samo. W żadnym momencie podróży przez tekst nie miałam wrażenia, że obcuję z wielkim umysłem i podążam za tokiem rozumowania autora. Nic,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Biografia wciąga nas w meandry funkcjonowania pokaźnej instytucji, jaką jest Cambridge. Naprawdę fajnie się czyta o wewnętrznych sporach i całej społeczności studenckiej. Dowiadujemy się różnych ciekawostek, jak wyglądało studiowanie i kariera naukowa na Cambridge. Na przykład, każdy student posiadał służącą do ścielenia łóżka oraz chłopca na posyłki, i jadał posiłki z kadrą nauczycielską.

Dużo miejsca poświęcono na fragmenty o powstającej na uczelni siatce, mającej rozkręcić myśl socjalistyczną. Czasem aż trudno uwierzyć, jak sprytnie i pod przykrywką na tej przepełnionej tradycją uczelni, instalowano agentów, aby stworzyć siatkę socjalistów, werbować nowych ochotników i siać propagandę.

Śledzimy po kolei ścieżkę kariery Diraca, od jego narodzin aż do emigracji i późniejszych lat życia na Florydzie. Ale biografia skupia się nie tylko na jego osobie. Otrzymujemy bardzo ładny przekrój środowiska znanych fizyków, dowiadujemy się m.in, że Schrodinger był niezłym playboyem, mamy również dużo opisów Heisenberga, a wszystko ładnie spaja osoba Nielsa Bohra, nauczyciela i mentora całego pokolenia naukowców. To grube tomiszcze ukazuje również życie ciekawego rosyjskiego fizyka, Piotra Kapicy, przyjaciela Diraca. Ich losy łączą się i dzielą, aż do momentu, kiedy Kapicy uniemożliwiono wyjazdu z Rosji i zmuszono do pracy na rzecz Stalina.

Bardzo dokładnie śledzimy losy najbardziej znanego i renomowanego laboratorium Cavendisha, będącego częścią Cambridge. Laboratorium Cavendisha przez dziesięciolecia stanowiło przyczółek do zrobienia wielkiej kariery naukowej i wielu młodych badaczy starało się w nim pracować. Badania prowadzili tam przyszli nobliści, tacy jak Crick i Watson, odkrywcy struktury podwójnej helisy oraz inni.

Nie wiem za to, czy do gustu przypadła mi teza autora, że Dirac chorował na autyzm. Miało o tym świadczyć jego zachowanie i to, że poślubił cudzoziemkę. Przecież równie dobrze na jego przedziwne zachowanie mógł wpływać fakt, że był typowym Anglikiem, człowiekiem może lekko aroganckim i skrycie pogardzającym innymi. Albo, że po prostu dużo myślał i przez to sprawiał wrażenie wyobcowanego. Biorąc pod uwagę całość jego osobowości, nawet miałoby to sens.

Cała recenzja książki na blogu Kujonka.pl :
https://kujonka.pl/przeglad-ksiazek-popularnonaukowych-wydawnictwa-copernicus-center-press/

Biografia wciąga nas w meandry funkcjonowania pokaźnej instytucji, jaką jest Cambridge. Naprawdę fajnie się czyta o wewnętrznych sporach i całej społeczności studenckiej. Dowiadujemy się różnych ciekawostek, jak wyglądało studiowanie i kariera naukowa na Cambridge. Na przykład, każdy student posiadał służącą do ścielenia łóżka oraz chłopca na posyłki, i jadał posiłki z...

więcej Pokaż mimo to