-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2014-11-21
2014-07-25
Były wampiry, wilki, elfy, wróżki, zmiennokształtni, ale o kosmitach do tej pory chyba jeszcze nie było,. Przynajmniej nie w taki wydaniu. Jennifer L. Armentrout postanowiła z tego skorzystać i tak powstała seria Lux. Początkowo do pierwszego tomu – „Obsydian” – podchodziłam bardzo nieufnie, ale w momencie przeczytania fragmentu coś się zmieniło, stwierdziłam, że warto jednak dać autorce szansę. I jak się okazało, to był jeden z lepszych czytelniczych wyborów tego roku.
http://zapatrzonawksiazki.pl/index.php/2014/07/26/obsydian-jennifer-l-armentrout/
Były wampiry, wilki, elfy, wróżki, zmiennokształtni, ale o kosmitach do tej pory chyba jeszcze nie było,. Przynajmniej nie w taki wydaniu. Jennifer L. Armentrout postanowiła z tego skorzystać i tak powstała seria Lux. Początkowo do pierwszego tomu – „Obsydian” – podchodziłam bardzo nieufnie, ale w momencie przeczytania fragmentu coś się zmieniło, stwierdziłam, że warto...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-03-11
Praca życia
„Nieważne, co człowiek robi w życiu, czy jest nauczycielem, sprzedawcą, profesorem, czy sprząta ulice. To, co robi, musi robić najlepiej, jak potrafi, z sercem. Chciałabym, żebyś nigdy nie żałowała tego wyboru. Chcesz być położną? Dobrze. Ale pamiętaj, musisz być w tym najlepsza.”*
Ciąża to dla każdej kobiety bardzo ważne przeżycie, noszenie własnego dziecka pod sercem, obserwowanie jak zmienia się jej ciało z każdym dniem gdy fasolka rośnie i się rozwija. Czucie pierwszych ruchów lub gdy zaczyna kopać. Przez te dziewięć miesięcy między matką, a dzieckiem powstaje bardzo silna wieź. Przychodzi jednak czas narodzin podczas których bardzo ważną osobą jest położna, kobieta, która wszystko kontroluje, dba o bezpieczeństwa obojga, która pierwsza trzyma dziecko. To ona musi nauczyć się odczytywać potrzeby rodzącej, uspokajać i wyjaśniać. Radzić sobie z osobami towarzyszącymi oraz nagłymi i niespodziewanymi zmianami.
„Położna. 3550 cudów narodzin” to autobiograficzna książka w której Jeannette Kalyta opisuje dwadzieścia pięć lat swojej pracy. Były one pełne wzlotów i upadków, naznaczone ciężką pracą, ciągłą nauką i walką z uprzedzeniami do jej nowatorskiego podejścia do swojego zawodu. Położnictwo kilkanaście lat temu wyglądało zupełnie inaczej niż teraz, tak samo jest z przebiegiem porodu. Jeannette w swoich historiach przedstawia również zmiany, które zaszły przez ten czas (często właśnie dzięki niej). Ale najważniejszym jej celem było umożliwienie urodzenie dziecka po ludzku, tak aby i matka i dziecko czuli się komfortowo na tyle ile w tym momencie można się tak czuć. Chciała pokazać, że rodząca to nie przedmioty ani maszyny wydające na świat automatycznie dziecko tylko istoty czujące (już na praktykach zaczęła przełamywać schematy i wbrew zasadom zaraz po urodzeniu położyła noworodka matce na brzuchu, co wtedy było jeszcze niedopuszczalne).
„To książka i dla rodziców, i tych, którzy chcą nimi zostać.” - tak jest napisane w blurbie, a ja bym jeszcze dodała, że książka ta może też być dla kobiet, które nie planują zostać w najbliższym czasie matkami. Na chwilę obecną ja jestem właśnie taką osobą, a publikacja ta wywarła na mnie ogromne wrażenie, czasem wręcz piorunujące. I choć zwykle nie czytuje biografii/autobiografii ta mnie bardzo ciekawiła i teraz już wiem, że był to strzał w dziesiątkę.
Książka ta to nie jest zapis samych porodów, ale również to jak się do nich Jeannette przygotowuje wraz z rodzicami, jak się z nimi zżywa, jak wygląda przebieg drogi jej pracy, trochę życia osobistego, tego co działo się w szpitalach, jaka była mentalność lekarzy, jak traktowano rodzące oraz jak z biegiem czasu się to zmieniało. To też niezwykłe, czasem przerażające lub zabawne historie, które coś wnosiły do życia Kalyty. Opisała blaski i cienie swojego zawodu, ale zrobiła to tak, że czytało się ją jakby powieść fabularną. Prosto szczerze, bez ubarwień, wyolbrzymiania. To bardziej forma wspomnień spotkanych ludzi, przeżytych chwil oraz emocji podczas przyjęcia dzieci na świat.
Nie jestem w stanie zliczyć ile razy się popłakałam w trakcie czytania, to jedna z lepszych książek, które miałam okazję poznać w tym roku i zdecydowanie trafi do mojej prywatnej listy „Perełki 2014”. Pochłonęła mnie całkowicie i gdyby nie inne obowiązki skończyłabym ją w jeden dzień, bo kartki praktycznie przewracały się same. Przeżyłam szereg emocji, bo śmiałam się i roniłam łzy, byłam zniesmaczona zła, konsternowana, w pewnych chwilach nawet sceptyczna. Ale to i tak nie zmieni faktu, że opisy porodów, tego jak każda kobieta je przetrwała, co jej pomagało, a co drażniło. Fakt jak bardzo była i jest zaangażowana oraz opisy kiedy kierowała się intuicją… To było piękne i trudne dopisania w kilku zdaniach. Na uwagę zasługuje również wydanie, twarda oprawa, okładka przyciągająca uwagę, mająca w sobie ciepło, kremowy papier. Wszystko zapowiada lekturę od której nie będzie można się oderwać i rzeczywiście tak jest.
Autobiografia Jeannette Kalyty to pozycja, którą trzeba przeczytać, jest ciekawie napisana szybko się ją czyta i mocno przeżywa. Jeannette posługuje się prostym w przekazie językiem, a gdy używa zwrotów służbowych od razu je tłumaczy. Widać, że poświęciła swojej pracy nie tylko większość czasu, ale i serce. Jedna z ważniejszych osób w życiu tych osób, których dzieciom pomogła przyjść na świat.
*str. 28
http://zapatrzonawksiazki.blogspot.com/2014/03/praca-zycia.html
Praca życia
„Nieważne, co człowiek robi w życiu, czy jest nauczycielem, sprzedawcą, profesorem, czy sprząta ulice. To, co robi, musi robić najlepiej, jak potrafi, z sercem. Chciałabym, żebyś nigdy nie żałowała tego wyboru. Chcesz być położną? Dobrze. Ale pamiętaj, musisz być w tym najlepsza.”*
Ciąża to dla każdej kobiety bardzo ważne przeżycie, noszenie własnego dziecka...
2014-03-18
Po trupach do celu?
„Wydaje się nam, dorosłym, że oswajamy świat, nazywając go. W rzeczywistości całe te frazeologie, pojęcia, mają nam tylko pomóc w tym, byśmy czuli się bezpieczniej. Byśmy mieli złudzenie, że panujemy… nad swoim życiem czy nad światem. Nazwij to, jak chcesz. Ale zauważ - jeśli jesteś normalna i wejdziesz w grupę nienormalną, w której dziwne zachowanie będzie normą, to czy nadal będziesz normalna?”*
W zawodzie, który wykonujesz ważne jest zdobywanie informacji, które będą smakowitym kąskiem dla odbiorców, przykują ich uwagę i poprawią statystyki pracodawcy. Właśnie zaczęłaś zbierać informacje na temat pewnej afery i nawet nie podejrzewasz, że przez swoje dążenie do prawdy wplączesz się w zupełnie coś innego i bardziej skomplikowanego niż mogłoby ci się wydawać.
Anna Rogozińska to trzydziestokilkuletnia dziennikarka śledcza, która pracuje dla Poznańskiego PrimoTV. Do kobiety zgłasza się osoba, która chce opowiedzieć o lekarzach, którzy wmawiają swoim pacjentom, że są chorzy na raka, a oni mają na to lekarstwo. Nie występujące jeszcze w Polsce i bardzo drogie, każą sobie słono płacić i zapewniają o efektach. Ania czuje, że trafia się jej dobry temat i zaczyna węszyć, niestety informatorka nie ma dowodów na potwierdzenie słów, a nikt inny nie chce rozmawiać z mediami. Sprawa stoi w miejscu dopóki nie dzwoni do niej lekarz, który zgadza się jednak z nią porozmawiać. Niestety w dzień ich spotkania zostaje zamordowany. Rogozińska jest pewna, że ma to związek z tematem, który drąży, ale nie jest w stanie połączyć wszystkich elementów układanki. Niespodziewanie odzywa się do niej tajemniczy B.K., który naprowadza ją na pewne tropy i poprzez zagadki pomaga odkryć prawdę. Kto kryje się za tajemniczymi inicjałami i jaki będzie finał tego dziennikarskiego śledztwa?
Joanna Opiat-Bojarska ma już na swoim koncie kilka powieści, które zbierają pozytywne opinie, ale mnie na dobre skusiła dopiero jej najnowsza publikacja. Blurb zapowiada książkę z tajemnicą trudną do rozwiązania, pełną niedomówień oraz tajemnic. Czy rzeczywiście tak było?
Polska powieściopisarka zaskakuje, a na pewno zaskoczyła mnie. Akcja powieści początkowo toczy się wolno, można nawet odnieść mylne wrażenie, że nic nie ma sensu i autorka sama nie wie o czym pisze. Odczucia te szybko na szczęście mijają - im więcej stron tym bardziej wszystko staje się zawiłe i bardziej intrygujące. Wszystko się rozkręca, nabiera tempa i sprawia, że kolejne linijki praktycznie czytają się same. Okazuje się, że fabuła jest doskonale przemyślana, wszystko jest opisane tak jak powinno i ostatecznie tworzy logiczną i spójną całość. Opiat-Bojarska ma tę umiejętność wodzenia czytelnika za nos, podsuwania mu tropów, insynuowania czegoś i zostawiania jeszcze z większą liczbą pytań niż był chwile prędzej. Nie podaje rozwiązania na tacy, a wręcz utrudnia odkrycie prawdy, kluczy do samego końca, a potem odkrywa wszystkie karty i… zaskakuje. Uwielbiam takie zagrania, a nawiązanie do pewnej książki było czymś naprawdę dobrym. Nie zdradzę tytułu, bo autorka do póki tego nie zdradzi chce żeby czytelnik sam spróbował się domyślić, ja niestety tego nie odgadłam.
Bardzo, ale to bardzo spodobała mi się postać Anny, początkowo co prawda miałam mieszane co do niej uczucia, ale z czasem, jak coraz lepiej ją poznawałam to się zmieniało. Nastawiona na sukces, ale nie dążąca po trupach, czuła na krzywdę, dążąca do odkrycia prawdy. Pomiędzy toczącą się sprawą, która pokazuje, że jest ona uparta i pewna tego co robi, miałam możliwość wglądu w jej prywatne życie, które dużo wyjaśnia jeśli chodzi o jej zachowanie. Koniec końców nie jest to kolejna Sierotka Marysia, która z niczym sama sobie nie poradzi, a tak naprawdę mimo wszystko okazuje się być bardzo silna. Równie intrygującą postacią jest B.K., który odkrywa tylko tyle ile chce i do samego końca nie odkrywa prawdy o sobie. Świetnie wykreowany bohater, nie mogę zbyt dużo o nim napisać, ponieważ boje się, że mogę zbyt dużo ujawnić.
Z czytaniem „Słodkich snów, Anno” było różnie, mogłabym rzec, że szło mi to etapowo. Początek okropnie mi się dłużył i trudno było mi się wczuć w tekst, gdy docierałam ośrodka robiło się coraz ciekawiej, a zakończenie wręcz pochłaniałam. Ostatecznie uważam, że to naprawdę bardzo dobra pozycja, wciąga, zmusza do analizowania wraz z Anną kolejnych dowodów czy poszlak, skupiania się nad tym co się czyta i poświęcania temu całkowitej uwagi. Nawet nie zauważyłam kiedy wsiąkłam w te wydarzenia, kiedy z przejęciem zaczęłam śledzić losy Rogozińskiej. W życiu nie odgadłabym kto jest B.K. i za to z mojej strony wielkie brawa dla autorki. Już nie mogę doczekać się kolejnego tomu o dziennikarce śledczej, a między czasie nadrobię zaległości z pozostałymi utworami Opiat-Bojarskiej, bo czuję, że naprawdę warto.
Najnowsza książka Joanny Opiat-Bojarskiej to kryminał na bardzo wysokim poziomie. Jest emocjonująco i tajemniczo. Intryga, zakończenie, którego nie da się przewidzieć, świetna charakterologia bohaterów i dobry pomysł na fabułę. Bardzo, bardzo dobrze napisana książka!
*str.296
http://zapatrzonawksiazki.blogspot.com/2014/03/po-trupach-do-celu.html
Po trupach do celu?
„Wydaje się nam, dorosłym, że oswajamy świat, nazywając go. W rzeczywistości całe te frazeologie, pojęcia, mają nam tylko pomóc w tym, byśmy czuli się bezpieczniej. Byśmy mieli złudzenie, że panujemy… nad swoim życiem czy nad światem. Nazwij to, jak chcesz. Ale zauważ - jeśli jesteś normalna i wejdziesz w grupę nienormalną, w której dziwne zachowanie...
2014-09-12
Ostatnie zadanie
„Miłość potrafi skłonić człowieka do tego, by zabił albo zrobił coś strasznego, bez względu na to, co się z nim potem stanie”.*
Kiedyś nawet nie myślałaś o tym, że coś takiego jak podróże w czasie są w ogóle możliwe, a teraz sama bierzesz w nich udział. Przenosisz się w przeszłość i wykonujesz zadania mające na celu zapobiegać przemianom, które mogłyby zmienić bieg wydarzeń i być katastroficzne w skutkach. Wzbudza to w tobie ekscytacje, a zarazem strach i niepewność, bo nigdy nie wiesz co może cię spotkać w danym miejscu.
Tym razem Anna i Sebastiano muszą udać się do XIX-wiecznego Londynu, by uratować pana Turnera, dzieła tego malarza w przyszłości będą warte majątek. Ta misja kończy się powodzeniem i szybko wracają do swoich czasów. Niestety niezbyt długo cieszą się spokojem, bo Jose – jeden ze Starców - informuje ich, że czeka na nich kolejne zadanie. Jakiś inny Starzec niszczy wszystkie bramy, a oni muszą odkryć kim on jest i pokrzyżować mu plany. Para podróżników musi udawać niesamowicie bogate rodzeństwo i wejść w towarzystwo wyższych sfer. Czy uda im się powstrzymać Starca przed zniszczeniem świata?
Książek o podróżach w czasie jest dużo, ale najbardziej polubiłam Trylogię czasu Kerstin Gier oraz Obrońcy czasu autorstwa Evy Völler. Pierwsza część („Magiczna gondola”) była bardzo dobra, ale druga („Złoty most”) zachwyciła mnie i nie mogłam doczekać się kolejnego tomu, na który przyszło mi czekać cały rok. Jakie są moje wrażenia po zapoznaniu się z „Ukrytą bramą”?
Niemiecka powieściopisarka posiada niewątpliwy talent do snucia opowieści. Jej utwory są przemyślane, dopracowane i logiczne. Najbardziej u Völler lubię to, jak starannie i rzetelnie odwzorowuje czasy, w których akurat rzecz się dzieje. Dokładnie opisuje sposób życia w XIX w., sposób ubioru, zachowanie, jak się mieszka, co się robi w wolnym czasie oraz podział na klasy społeczne – im człowiek bogatszy i z większymi wpływami u tych znaczących tym lepiej dla niego. Völler przedstawia to bardzo obrazowo i bez trudu można wyobrazić sobie wszystko to, co widzą Anna i Sebastiano, zadbała też o realizm, co uważam za wielki plus. Kolejnym atutem autorki jest to iż w książce cały czas coś się dzieje, fabuła jest głównie oparta na zadaniu do wykonania przez podróżników, a wątek miłosny jest tematem pobocznym, zarysowanym tylko tak, by czuć więź łączącą zakochanych, ale brak tu dramatów sercowych i trójkątów (jaka miła odmiana!). Widać zażyłość łączącą bohaterów, ale są to zaledwie fragmenty wplecione w całość utworu. Wszystko jest zgrabnie połączone, w odpowiednim czasie tłumaczone, akcja zaś toczy się szybko i nie brak nagłych zwrotów wydarzeń. Cenie sobie również u Völler fakt iż praktycznie do samego końca nie wiadomo kto jest tym złym i wraz z biegiem wydarzeń trzeba starać się dopasować kolejne elementy układanki.
Bardzo ważnym punktem w każdej książce są bohaterowie i Eva Völler jest tego doskonale świadoma ponieważ i w tym przypadku zadbała o wachlarz przeróżnych osobowości, nadała im indywidualne cechy, sprawiła, że bez nich czegoś by brakowało i każdy miał do odegrania swoją rolę. Są oni realni oraz – co jest istotne – potrafią zaskakiwać, może się wydawać iż już kogoś się rozgryzło, a za chwilę ten ktoś nas zaskakuje. Jeśli chodzi o głównych bohaterów – Sebastiano jest znowu tym chłopakiem, którego tak polubiłam w „Magicznej gondoli”. Niezwykle inteligentny, charyzmatyczny, sprytny i przebiegły. Ponadto jest opiekuńczy i zakochany w Annie, ale potrafi skupić się na zadaniu i w granicach rozsądku udawać, że są tylko rodzeństwem. Anna pod tym względem jest taka sama, do tego uparta, stanowcza i z chęcią do działania. Podoba mi się zarys ich relacji, bez dramatów, ale z małymi sprzeczkami i scenami zazdrości zdarzającymi się w każdym związku. Są szczęśliwi i zgrani, co jest miłą odmianą pośród wszystkich związków z problemami.
„Ukryta brama” mnie zachwyciła i pochłonęła bez reszty, czytało mi się ją szybko i bardzo przyjemnie. Od samego początku zaczyna się dziać i nie było mowy, bym chociaż przez chwilę czuła znużenie. Historia wciąga od pierwszych stron i sprawiła, że kolejne przewracałam z coraz większym zaciekawieniem, bo jak najszybciej pragnęłam się poznać zakończenie. Bez większego problemu wczułam się w fabułę i na nowo zżyłam ze znanymi mi już postaciami, z żywym zainteresowaniem śledziłam ich poczynania i kibicowałam, aby wszystko szczęśliwie się skończyło. Lubię język i styl pisania powieściopisarki oraz to jak stworzyła całą historię, potrafi przykuć moją uwagę, sprawić, że nie zauważałam upływającego czasu ani tego co dzieje się w moim otoczeniu. I strasznie żałuję, że to już koniec przygód Anny i Sebastiano, ale z drugiej strony cieszę się iż trylogia nie będzie ciągnięta na siłę, bo tylko by to jej zaszkodziło. Mam jednak nadzieję, że Eva Völler będzie pisać nadal o czymś innym i ukaże się to również u nas.
Ostatni tom trylogii polecam fanom twórczości Evy Völler oraz Obrońców Czasu. Jeśli spodobały wam się pierwsze dwa tomy, to zapewniam, że i ten nie zawiedzie waszych oczekiwań. Tym, którzy nie mieli jeszcze styczności z autorką, a lubią temat podróży w czasoprzestrzeni, polecam całą serie. „Ukryta brama” jest przemyślana i świetnie napisana, dzieje się w niej dużo i wzbudza przeróżne emocje. Idealne zakończenie historii!
*Eva Völler, „Ukryta Brama”, s. 431
http://zapatrzonawksiazki.blogspot.com/2014/09/ostatnie-zadanie.html
Ostatnie zadanie
„Miłość potrafi skłonić człowieka do tego, by zabił albo zrobił coś strasznego, bez względu na to, co się z nim potem stanie”.*
Kiedyś nawet nie myślałaś o tym, że coś takiego jak podróże w czasie są w ogóle możliwe, a teraz sama bierzesz w nich udział. Przenosisz się w przeszłość i wykonujesz zadania mające na celu zapobiegać przemianom, które mogłyby...
2014-11-24
Najtrudniejsza decyzja
„Uświadamiam sobie nagle, że umieranie jest proste. To życie jest trudne” .”
Czasem wystarczy jedna mała chwila, zaledwie sekunda, a czyjeś życie całkowicie ulega zmianie. Moment, którego zupełnie się nie spodziewasz sprawi, że nic już nie będzie takie samo. Innym czas płynie dalej, bez zmian, ale ty musisz podjąć najtrudniejszą dotychczas decyzję. Zostać czy odejść.
Mia jest nastolatką jakich wiele, posiada dość oryginalną, ale kochającą się rodzinę, przyjaciółkę od serca, znajomych, kochającego chłopaka i cechuje się niezwykłym talentem muzycznym. Pewnego dnia z powodu śnieżycy zostają odwołane zajęcia, jednak alarm jest fałszywy i nastolatka wraz z rodzicami oraz bratem wyrusza w odwiedziny do znajomych, a potem dziadków Zwyczajny, wolny dzień w jednej sekundzie zmienia się w moment, gdy dziewczyna traci tych których kocha, a sama będąc jakby w zawieszeniu, między życiem, a śmiercią, obserwując swoich bliskich i ratujących ją lekarzy musi zdecydować – chce odejść i zaznać spokoju czy dalej żyć i cierpieć po utracie najbliższych…
„Zostań, jeśli kochasz” jest drugim wydaniem „Jeśli zostanę”, wznowionym krótko przed wejściem do kin ekranizacji książki. Tytuł miałam w planach od dłuższego czasu, ale dopiero chęć obejrzenia filmu skłoniła mnie do przeczytania historii Mii. Lubię mieć zachowaną kolejność – powieść, a potem dopiero adaptacja. Jakie mam wrażenia po zakończeniu czytania?
„- To w porządku - mówi - jeśli zechcesz odejść. Wszyscy pragną, byś została. Ja też tego chcę bardziej niż czegokolwiek w życiu. - Głos załamuje mu się z emocji. Urywa, odkasłuje, nabiera oddechu i mówi dalej. - Ale to moje życzenie i możesz się ze mną nie zgadzać. Więc chciałem tylko powiedzieć, że zrozumiem, jeżeli odejdziesz. To w porządku, jeśli musisz nas opuścić. To w porządku, jeśli chcesz przestać walczyć”.*
Dosłownie kilka minut temu zakończyłam czytanie powieści, której z pewnością nigdy nie zapomnę. Gayle Forman prostym, ale przyjemny w odbiorze językiem, krótkimi zdaniami, w niewielkiej objętościowo książce umieściła historię przepełnioną masą emocji wylewających się wręcz z każdej strony. Losy głównej bohaterki trafiają wprost do serca i skłaniają do refleksji nad życiem, nad tym, że nigdy nie wiadomo, co może się stać w następnej chwili i co MY byśmy zrobili na miejscu Mii. Bo wybór istnieje zawsze i to od nas zależy którą drogę wybierzemy, ale obojętnie na co się zdecyduje trzeba ponieść tego konsekwencje. Powieściopisarka porusza temat niebywale trudny, ale dobiera słowa umiejętnie, dba by całość była rzeczywista i pozbawiona zbędnego dramatyzmu, oszczędza czytelnikowi wydumanych frazesów, nie koloryzuje, ale za to ofiaruje zwyczajną historię o wyborach, miłości, przyjaźni i pogodzeniu z utratą tych, których się kocha.
Szczerzę muszę przyznać, że obawiałam się tego jak zostaną stworzone i przedstawione postacie na niecałych trzystu stronach. I chociaż nad niektórymi można byłoby trochę jeszcze popracować, to z ulgą przyjęłam fakt iż te najważniejsze są dopracowane i wyróżniające się. Nieszablonowi rodzice Mii, Adam, Kim i ona sama. Każdy z tych bohaterów jest inny, różne zainteresowania, poglądy, charaktery. Odmienni jak dzień i noc, a jednak tworzący między sobą więź niezwykle silną i trwałą. Coś pięknego.
Książka praktycznie na jeden raz, do przeczytania w kilka godzin i chociaż pochłania się ją niebywale szybko, to cały czas wyłapuje się ten przekaz umieszczony na kartkach powieści. Początkowo czytało mi się ją spokojnie. Owszem, przeżywałam bieg wydarzeń, wczuwałam się w akcję, czułam emocje targające bohaterami, ale całość utworu uderzyła we mnie dopiero po zatrzymaniu wzroku na ostatniej kropce. To wtedy poleciały mi łzy i dotarło do mnie w pełni jak świetny jest ten tytuł. Niby niepozorny, taki cieniutki, a zawiera w sobie tyle mądrości i emocji. Posiada pewne niedociągnięcia, ale nie są na tyle istotne by przyćmić, to co jest w niej najważniejsze. Jestem pod urokiem historii i koniecznie, ale to koniecznie muszę poznać kontynuację.
„Zostań, jeśli kochasz” to zapis doby, przeplecionej wspomnieniami i planami na przyszłość, z życia osoby, którą spotkała niewyobrażalna tragedia. Wzruszająca, zapadająca w pamięć i serce niezwykła opowieść o zwykłym życiu z morałem, który czasem trudno zaakceptować, ale jest, istnieje i pokazuje jak w pełni żyć. To trzeba przeczytać…
„(…)Pozwolę ci odejść. Jeśli zostaniesz”.*
*Gayle Forman, „Zostań, jeśli kochasz”
http://zapatrzonawksiazki.blogspot.com/2014/11/najtrudniejsza-decyzja.html
Najtrudniejsza decyzja
„Uświadamiam sobie nagle, że umieranie jest proste. To życie jest trudne” .”
Czasem wystarczy jedna mała chwila, zaledwie sekunda, a czyjeś życie całkowicie ulega zmianie. Moment, którego zupełnie się nie spodziewasz sprawi, że nic już nie będzie takie samo. Innym czas płynie dalej, bez zmian, ale ty musisz podjąć najtrudniejszą dotychczas decyzję....
2014-04-04
2014-07-22
Napisane słońcem
„Miewam czasem takie momenty w życiu, kiedy czuję się tak nieważnym i nieznaczącym istnieniem, że świat wokół pochłania mnie bez reszty. Zatracam siebie w tym, co jest, w tym, co mnie otacza".
Zasiądź wygodnie w fotelu, na trawie, plaży lub gdziekolwiek indziej chcesz. Weź książkę do ręki i pozwól chociaż za pomocom słów oraz zdjęć zabrać się w podróż po Azji. Wyprawa, co prawda, stanowi namiastkę tego co mogłoby się poczuć udając się na nią osobiście, ale od czego ma się wyobraźnię oraz umiejętność wyczytywania tego co zawarte na stronach?
Maciej Roszkowski jest podróżnikiem, który przez dwa lata podróżował po Azji, poznawał ją, chłonął, a przy tym zaglądał w głąb siebie. „Pisane słońcem” jest zapiskiem tej dwuletniej wędrówki, w czasie, której odwiedził takie kraje jak: Kurdystan, Iran, Indie, Tajlandia, Malezja, Laos, Chiny, Tajwan, Korea, Japonia, Kirgistan i Kazachstan. Publikacja składa się z dziewiętnastu rozdziałów mówiących nie tylko o tym co widział autor, ale i co czuł i jak zmieniało się jego spojrzenie na wiele spraw. Dodatkiem jest duża ilość fotografii przyciągających oko oraz mini poradnik dotyczący podróżowania.
Lubię literaturę podróżniczą, daje mi możliwość zajrzenia tam gdzie raczej na pewno nie dotrę, poznania innych kultur, stylu życia, obyczajów. Chociaż tak pozwala mi zajrzeć w różne zakątki świata. O „Pisane słońcem” do niedawna nie słyszałam w ogóle, a szkoda by było gdym na nią nie trafiła, bo Maciej Roszkowski do swojej publikacji potrafi przykuć moją uwagę niemalże tak samo jak Tomek Michniewicz, a jego książki bardzo sobie cenię.
Pierwsze wrażenia po wzięciu książki do ręki są jak najbardziej pozytywne. Usztywniana okładka przykuwa od razu uwagę, gruby papier o kremowym kolorze i bardzo, bardzo dużo zdjęć. Szczerze? Już zacierałam rączki na myśl o tym, co mnie czeka, gdy zabiorę się za czytanie. W publikacjach tego typu musi być dużo fotografii, bo przeczytać, to jedno, a zobaczyć – drugie. Są one dopełnieniem treści i Roszkowski jest tego świadomy. Mam jednak małe zastrzeżenie, zabrakło mi podpisów pod nimi, myślę, że na przyszłość warto o tym pamiętać, bo liczę, że będę miała możliwość przeczytania jeszcze coś tego podróżnika. Oprócz tego jednego, malutkiego mankamentu nie mam nic do zarzucenia, praktycznie na każdej stronie jest coś do obejrzenia, a widoki nie raz i nie dwa zachwycają.
Podoba mi się w „Pisane słońcem”, że nie jest to tylko typowa literatura podróżnicza, ale zawiera również przemyślenia autora, dodać tutaj muszę iż są one bardzo trafne i nie sposób się z nimi nie zgodzić. W trakcie czytania od razu rzuciło mi się w oczy iż Roszkowski, tak jak Michniewicz, nie ocenia, nie krytykuje, a próbuje zrozumieć i poczuć to co czują inni. I to jest naprawdę fajne, bo ilu z nas gdzieś jedzie, neguje i kręci nosem z niezadowoleniem, bo nie jest po naszemu, a przecież dla tych, którzy przyjeżdżają do Polski też wiele rzeczy jest nie zrozumiałych. To, że coś jest inne, nie znaczy, że złe. Treść miejscami jest chaotyczna, ale to naprawdę nie stanowi problemu, podróżnik przeskakuje z tematu na temat, ale robi to tak umiejętnie, że nie ma mowy o pogubieniu się w tym co się czyta.
Roszkowski dużo miejsca poświęca na ludzi, których spotyka, to co mu pokazują i opis tego jacy są. Pokazuje, że czasem warto przełamać stereotypy, by zobaczyć, jak bardzo można się zdziwić tym, co się odkryje. Przykładowo, ja pierwszy raz w życiu dowiedziałam się o rozrywkowych chińskich parkach lub największej stołówce świata w Indiach. Nie skupia się na jednej kulturze, a obrazuje ich kilka przez co „Pisane słońcem” jest różnorodne i tak absorbujące. Każdy rozdział mówi o innym kraju, dzięki temu można czytać je w dowolnej kolejności, w zależności od tego czym w danej chwili jest się zainteresowanym.
Reasumując, debiutancka książka Macieja Roszkowskiego jest kawałkiem dobrej literatury podróżniczej i nie tylko, która z całą pewnością zaciekawi nie jednego sympatyka tego gatunku. Jest przemyślana, dopracowana, realna – bez ubarwień czy ukrywania jakiś niemiłych spraw, podróżnik szczerze opisuje to co widzi i słyszy. Czasami zachwyca, ale są i momenty wzbudzające oburzenie. Pozwala spojrzeć inaczej na pewne rzeczy, a do tego skłania do przemyśleń. Polecam!
*cytat pochodzi z książki
http://zapatrzonawksiazki.blogspot.com/2014/07/napisane-soncem.html
Napisane słońcem
„Miewam czasem takie momenty w życiu, kiedy czuję się tak nieważnym i nieznaczącym istnieniem, że świat wokół pochłania mnie bez reszty. Zatracam siebie w tym, co jest, w tym, co mnie otacza".
Zasiądź wygodnie w fotelu, na trawie, plaży lub gdziekolwiek indziej chcesz. Weź książkę do ręki i pozwól chociaż za pomocom słów oraz zdjęć zabrać się w podróż po...
2014-10-07
2014-02-08
Żyjąc tajemnicami sprzed lat…
„Strach zawsze był moim domem. Myślałam kiedyś, że uda mi się z niego wyrwać. Na próżno. Już chyba nie potrafię funkcjonować bez tego wiecznego, czającego się, pełzającego wokół mnie lęku.
Wciąż się boję…”*
Straciłaś wszystko co kochałaś, stopniowo z twojego życia znikali kolejni członkowie rodziny, jedni odchodzili naturalną koleją rzeczy… inni już nie. W końcu zostałaś sama z wręcz szaleńczym pragnieniem dokończenia tego co zaczęli inni. Czułaś, że tylko to jest w stanie zapewnić i spokój, przywrócić względną równowagę w życiu i pozwolić normalnie funkcjonować… Tylko czy na pewno?
Przed wybuchem II wojny światowej na Żoliborzu mieszkała rodzina Bańkowskich, ojciec doktor, matka przykładna żona i dwie córki – starsza Hanka i młodsza Julka. Gdy zaczęły się walki Hania wstąpiła do Szarych Szeregów i jako łączniczka walczyła za ojczyznę. W nocy gdy podbito Warszawę zaginął o niej wszelki słuch, a rodzice dziewczynek zostali zastrzeleni, a potem spaleni, o czym nikt nie wiedział. Przeżyła tylko Julka, która w tym czasie była na wsi u jakichś gospodarzy. Po jakimś czasie trafia do Domu Dziecka skąd zabiera ją ciotka. Od tej pory wszystko mogłoby zacząć dobrze się układać i pozornie tak było, obie zamieszkały w Gdańsku dziewczynka poszła do szkoły, pilnie się uczyła, szybko dorastała, zakochała się i założyła rodzinę. Nigdy jednak nie zapomniała o Hani, wierzyła, że ta żyje, ale bieg jej życia nie pozwalał jej tego roztrząsać. Dopiero gdy zmarło jej młodsze dziecko zaczęła własne śledztwo wraz z mężem, a później nawet wciągnęła w to córkę Mariannę. Jaki był tego efekt?
To moje pierwsze spotkanie z twórczością Anny Klejzerowicz, ale już teraz wiem, że nie ostatnie. Jej najnowsza powieść zaintrygowała mnie od pierwszego momentu. Ciekawa nota wydawcy, okładka, która przyciąga oko i fakt, że w środku są wątki związane z II wojną światową. Musiałam ją po prostu przeczytać. Pierwsze podejście zakończyło się fiaskiem, nie dlatego, że mi się nie spodobała czy coś, ale dlatego że w danym momencie nic nie było w stanie mnie zaciekawić. Drugie było jak najbardziej udane i fascynujące.
Polska powieściopisarka ma niesamowity talent do snucia opowieści. Teraźniejszość przeplata się z retrospekcjami z czasów powojennych tworząc logiczną oraz spójną całość. Malowniczo opisuje czasy, które wtedy nastały, a dzięki mamie i wiedzy, którą posiadam stwierdzić mogę, że realnie i prawdziwie przedstawiła warunki życia, jakie wtedy były. Obrazowo pokazała co działo się z młodymi ludźmi, którzy patriotycznie walczyli nie tylko w godzinie „W”, ale podczas całej wojny oraz tymi, którzy sprzeciwiali się nowej władzy czy też drążyli w tematach niewygodnych dla pewnych wpływowych ludzi. Pokazała też jak bardzo obsesyjne dążenie do poznania prawdy może wpłynąć na bliskich osoby jej poszukującej, jak bardzo może zaplątać się życie i ile można przez to stracić. Klejzerowicz wodzi czytelnika za nos, podsuwa strzępki informacji, myli i zmusza do intensywnego myślenia, ale i tak nie pozwoli odkryć prawdy dopóki sama tego nie zechce. Już dawno nie czytałam książki, której nie mogłam rozgryźć dopóki nie podano mi tego na tacy, a w przypadku „Listu z Powstania” było to na samym końcu. Jestem pod wielkim wrażeniem tego jak autorka poprowadziła bieg wydarzeń, jak budziła nadzieje i je zabierała. Powieść dopracowana w każdym calu, nie mam do czego się przyczepić.
Bohaterowie są przeróżni, wyjątkowi i nietuzinkowi, a co ważniejsze cały czas czułam, że nie będę potrafiła rozgryźć ich do końca. Gdy w końcu myślałam, że niczym mnie nie zaskoczą działo się coś takiego, że musiałam zmieniać zdanie. Z czasem już sama nie wiedziałam kto jest przyjacielem, a kto wrogiem, komu pierwszoplanowe postacie powinny ufać, a kogo się bać. Przyznać muszę, że mam mieszane uczucia co do Julki, z jednej strony ta jej chęć poznania prawdy mnie fascynowała i cieszyłam się z jej uporu. Ale z drugiej miałam ochotę nią potrząsnąć, sprawić by się ogarnęła i zauważyła, że ma córkę, która potrzebuje matczynej uwagi oraz miłości. Co do Marianny zaimponowała mi, bo pomimo tak okrutnego losu, mimo załamania i strachu w którym żyła dawała sobie radę, raz lepiej, raz gorzej, ale trwała.
Książka ta to kawał dobrej obyczajowo-sensacyjnej lektury. Wciągnęła mnie i na dwa wieczory wsiąkłam w wykreowany przez autorkę świat. Żyłam losami rodziny Marianny, zżyłam się z nimi i próbowałam sobie to wszystko wyobrazić, a dzięki temu, jak pisze pani Anna udawało mi się to bez najmniejszego problemu. Opowieść jest smutna, czasami nawet mroczna i przerażająca, momentami miałam wrażenie jakby i mnie ogarniała beznadzieja, która dobijała bohaterów. Jednocześnie jest też jednak bardzo realna i autentyczna. To między innymi tym autorka mnie zachwyciła, a zaraz za tym, a może i obok jest to jak umiejętnie stworzyła fabułę powieści oraz w jaki sposób prowadzi akcje. Bardzo mi się ta książka podobała i cieszę się, że mam na półce dwa inne jej tytuły.
„List z Powstania” jest pełen emocji, tajemnic oraz zagadek do odkrycia. Z pewnością spodoba się wielbicielom tych wątków oraz czasów po zakończeniu wojny. Nie zabraknie i szczypty kryminału, co tylko dodaje napięcia. Książka posiada swój specyficzny klimat. Polecam, bo naprawdę warto.
*str. 19
http://zapatrzonawksiazki.blogspot.com/2014/02/zyjac-tajemnicami-sprzed-lat.html
Żyjąc tajemnicami sprzed lat…
„Strach zawsze był moim domem. Myślałam kiedyś, że uda mi się z niego wyrwać. Na próżno. Już chyba nie potrafię funkcjonować bez tego wiecznego, czającego się, pełzającego wokół mnie lęku.
Wciąż się boję…”*
Straciłaś wszystko co kochałaś, stopniowo z twojego życia znikali kolejni członkowie rodziny, jedni odchodzili naturalną koleją...
2014-07-24
Ty jesteś moje imię
„To takie dziwne wiedzieć od razu, że nie uda się uciec przed nieuchronnością zdarzeń, przed konsekwencjami jednego spotkania”*
W czasach niepewności jutra, tego czy się przeżyje, zobaczy swoich bliskich, czy Polska przetrwa, narodziła się nagła, ale ogromna i niezniszczalna miłość. Krzysztof Kamil Baczyński, poeta, którego wiersze były i są znane po dziś dzień spotkał na swojej drodze kobietę idealną, pasującą do niego jak nikt inny na świecie, będącą dla niego przystanią, muzą, towarzyszką życia, miłością od pierwszego wejrzenia…
Krzysztof poznał Basię przez ich wspólnego znajomego, który prędzej dał dziewczynie do poczytania wiersze poety. Spotkali się pierwszy raz na komplecie z logiki i już wtedy wiedzieli, chociaż żadne z nich nie chciało początkowo tego przyznać, że połączyło ich coś wielkiego i wspaniałego. Dlatego też po jakimś czasie w brew wojennej niepewności, wszelkiej logice, sprzeciwowi rodziców postawili na swoim i się pobrali. Swoją miłością i wzajemnym zgraniem starali odciąć się od zbliżającego się powstania oraz niechęci starszej pani Baczyńskiej wobec Barbary. Obdarzali się czułością spotykali ze znajomymi, Krzyś tworzył, oboje starają się nie poddać okupantom. Niestety realia czasów na to nie pozwalały…
„Nie mogę trwać dłużej w zawieszeniu. Można być poetą i żołnierzem zarazem. Muszę walczyć, Basiu. Muszę to zrobić bez względu na konsekwencje. Chcę być wolny!”**
O historii Krzysztofa Kamila Baczyńskiego przeczytałam pierwszy raz w czasach licealnych, kiedy to w moje ręce wpadł jeden z tomików jego wierszy. Cenie sobie jego twórczość, jest jednym z niewielu poetów, którego czytuję i w większym lub mniejszym stopniu potrafię zrozumieć. Kiedy zobaczyłam, że ma zostać wydana zbeletryzowana powieść o nim wiedziałam, że muszę się z nią zapoznać.
Chciałabym móc napisać tylko, że musicie przeczytać „Ty jesteś moje imię”, pragnę też uporządkować ten bałagan myśli i emocji pozostałych we mnie po przeczytaniu tejże książki, ale nie mogę, nie potrafię. Dlatego wybaczcie mi, że będzie trochę chaotycznie i bardzo emocjonująco, ale nie sądzę bym przez bardzo długi czas doszła ze sobą do ładu. Brak mi słów by opisać, to co się dzieje wewnątrz mnie. Katarzyna Zyskowska-Ignaciak idealnie opisała historię miłosną Basi i Krzysia, nadała suchym faktom literackiej formy, a do tego rzetelnie odwzorowała czasy, w którym przyszło im żyć. Opis zniszczonej Warszawy, łapanki, strach, niepewność i wszystko co wiązało się z tym okresem. Obrazowała całość w taki sposób, że obrazy stają przed oczami, emocje bohaterów czuje się jak swoje. Wszystko jest dopracowane, logiczne i naturalne – widać, że autorka przygotowała się do napisania tej książki i włożyła w nią mnóstwo serca. Każde zdanie coś znaczy, jest naładowane emocjami, a przy tym nie ma tu przekoloryzowania, nie znalazłam sztuczności. Nie wyłapałam żadnego, nawet najmniejszego mankamentu.
Jestem pełna podziwy dla Zyskowskiej-Ignaciak, bo pomimo tego, że zakończenie jest znane opisała losy Krzysia i Baś, tak że nie idzie się od nich oderwać, które przeżywa się słowo po słowie, zdanie po zdaniu… „Ty jesteś moje imię” to najbardziej magiczna historia o miłości w czasach okupacji jaką było dane mi poznać. Poruszyła najgłębsze zakamarki mojej duszy i zapadła w pamięci. Książka wciągnęła mnie od samego początku, strony czytały się praktycznie same, nie zauważałam upływającego czasu, zapomniałam o tym, że wiem co czeka na końcu i liczyłam, że jakimś cudem się zmieni, że jednak ta dwójka dostanie szansę na spełnienie swoich marzeń. Podobało mi się w tej publikacji wszystko: to, że tak pięknie zostały opisane losy bohaterów, że wiernie odwzorowano wydarzenia, że postacie są realni, z krwi i kości, że bez problemu mogłam się z nimi zżyć i przeżywać każdy jeden moment.
Tę przepiękną książkę trzeba po prostu poznać, tylko wtedy będzie można zrozumieć czemu tak trudno jest ubrać w słowa to co się czuje po jej zakończeniu. Nie wiem co bym nie napisała i tak gdzieś w środku będę miała wrażenie, że to za mało, tego się nie da opisać – to trzeba przeczytać. „Ty jesteś moje imię” – to tytuł obok, którego nie da przejść się obojętnie, który stanie się jednym z najlepszych tego roku.
Ty jesteś moje imię i w kształcie, i w przyczynie,
i moje dłuto lotne.
Ja jestem, zanim minie wiek na koniu-bezczynie,
ptaków i chmur zielonych złotnik.
Ty jesteś we mnie jaskier w chmurze rzeźbiony blaskiem
nad czyn samotny.
Ja z ciebie ulew piaskiem runo burz, co nie gaśnie,
każdym życiem i śmiercią stokrotny.
Ty jesteś marmur żywy, przez który kształt mi przybył,
kształt w wichurze o świcie widziany,
który o mleczne szyby buchnął płomieniem grzywy
i zastygł w dłoni jak z gwiazdy odlany.
I jesteś mi imię ruchów i poczynaniem słuchu,
który pojmie muzykę i sposób,
który z lądu posuchy wzejdzie żywicą-duchem
w łodygę głosu.***
*str. 72
**str.250
*** Ty jesteś moje imię..., tomik wierszy To jestem cały ja, Agencja Wydawnicza „AD OCULOS”, Warszawa–Rzeszów 2007
http://zapatrzonawksiazki.blogspot.com/2014/07/ty-jestes-moje-imie.html
Ty jesteś moje imię
„To takie dziwne wiedzieć od razu, że nie uda się uciec przed nieuchronnością zdarzeń, przed konsekwencjami jednego spotkania”*
W czasach niepewności jutra, tego czy się przeżyje, zobaczy swoich bliskich, czy Polska przetrwa, narodziła się nagła, ale ogromna i niezniszczalna miłość. Krzysztof Kamil Baczyński, poeta, którego wiersze były i są znane po...
2014-12-26
W jedną noc
„To, co dla jednych jest obłędem, dla innych stanowi gwarancję zdrowia psychicznego”.*
W czasie świąt dzieją się różne rzeczy, pod wpływem tej specyficznej magii, a może przez zbieg okoliczności, w to już nie wnikajmy. Mówi się, że w ten czas wszystko jest możliwe, jesteśmy weselsi, bardziej skorzy do wybaczania, mamy czas by usiąść spędzić wspólnie czas bez zerkania na zegarek. Czasem zatrzymujemy się i dumamy nad tym co było, jest i może być, podejmujemy decyzje, dajemy szansę, otwieramy serca.
„Podróż wigilijna” Maureen Johnson
Jubilatka w poprzez splot dość nieoczekiwanych wydarzeń trafia do małego miasteczka Gracetown i poznaje w nim Stuarta oferującego jej pomoc oraz spędzenie świąt z jego mamą oraz młodszą siostrą.
„Bożonarodzeniowy Cud Pomponowy” John Green
Rodzice Tobina utknęli przez śnieżycę gdzieś w Bostonie. Ten korzystając z okazji, wraz z przyjaciółmi spędza czas na wygłupach i oglądaniu filmów. W pewnym momencie dostają wiadomość, że w barze, w którym pracuje ich przyjaciel znajdują się cheerleaderki domagające się gry Twister. Tobin i reszta ruszają do baru.
„Święta patronka świnek” Lauren Myracle
Addie jest bardzo nieszczęśliwa, niedawno rozstała się z chłopakiem z własnej winy. Teraz za nim tęskni i chce żeby ten dał jej szansę. Nastolatka ma jeszcze jedno bardzo ważne zadanie – musi odebrać ze sklepy zoologicznego prezent dla swojej przyjaciółki. Niestety nie jest to takie proste, jak mogłoby się wydawać…
Tak, znowu opowiadania. Albo coraz bardziej przekonuje się do krótkiej formy albo miałam okres w którym odpowiadały mi takie teksty. Wszak kobieta zmienną jest. Bez bicia przyznam się, że do tej pozycji przekonały mnie dwie rzeczy – okładka, dodać trzeba iż jest ona cudowna – napatrzeć się na nią nie mogę – oraz nazwisko Johna Grena. Stwierdziłam, że muszę w końcu przeczytać coś jego autorstwa.
„Blasku życia zawsze towarzyszą cienie”.*
Trudno jest pisać o opowiadaniach, bo nigdy nie wiadomo czy czasem nie ujawni się czegoś za dużo, co zepsuje innym radość czytania. Dlatego też o każdym napisałam tak mało, zarysowałam mniej więcej fabułę każdego z nich, ale nie zdradziłam najważniejszego. Zapewniam, że to zaledwie wstęp do głównych wątków, które mogą odrobinę zaskoczyć. Trzech autorów miało napisać historie dziejące się w jedną śnieżną noc, w jednym miasteczku i być ze sobą połączone. Czy im to wyszło? Z mojego punktu widzenia owszem. Postacie z poszczególnych opowiadań pojawiają się w każdym, chociaż przez chwilę, tworząc tło, tak aby poświęcić im nawet kilka sekund uwagi, ale są. Niesamowite jest to, że Lauren Myracle, Maureen Johnson, John Green piszą różnym stylem I językiem, ale bez problemu utrzymali ten specyficzny klimat. Wszystkie trzy opowiadania były różniły się od siebie, ale wyczuwało się, to co je łączyło. Teksty były dopracowane, przemyślane i jak na krótką formę wypowiedzi, wyczerpujące.
„W śnieżną noc” przeczytałam w święta i muszę przyznać, że bardzo mi się ten zbiór podobał. Jak to przy tego typu tekstach bywa, jedne są lepsze, drugie gorsze, ale w tym przypadku wszystkie miały w sobie coś takiego, że mnie oczarowały. W mniejszym lub większym stopniu, ale jednak. Najbardziej zachwyciła mnie „Podróż wigilijna”, ma w sobie wszystko co powinno zawierać dobre opowiadanie. Akcja, emocje, klimat, tutaj świąteczny. I to „coś” sprawiającego, że jest ciepła i pogodna. Zdecydowanie najlepsza historia ze wszystkich. Kolejna, pióra słynnego Greena, również intrygująca i wciągająca, chociaż już nie tak świąteczna, jak poprzednie stworzone jest w dość ironicznym stylu z typowo młodzieżowym językiem. Najmniej podobała mi się opowieść „Świąteczna patronka świnek” – chociaż do samej treści nic nie mam, to bardzo irytowała mnie postać Addie, która każdą sprawę sprowadzała do siebie i jak coś jej nie wychodziło, to zaraz robiła z siebie biedną i pokrzywdzoną. Chętnie sięgnę po coś innego pióra tych autorów, bo nie zawiodłam się na ich opowieściach, miło spędziła, czas i dobrze się przy tym bawiłam.
Trzy różne opowiadania połączone ze sobą, trzy historie o miłości dziejące się w jedną śnieżną świąteczną noc. Pełne świątecznej magii, wzruszają, wprowadzają w bożonarodzeniowy klimat (przynajmniej mnie), a czasem nawet dające do myślenia. Serdecznie polecam!
„Nie ma znaczenia, co daje nam wszechświat. Ważne jest to, co my mu oferujemy”.*
*Lauren Myracle, Maureen Johnson, John Green, “W śnieżną noc”
http://zapatrzonawksiazki.blogspot.com/2015/01/w-jedna-noc.html
W jedną noc
„To, co dla jednych jest obłędem, dla innych stanowi gwarancję zdrowia psychicznego”.*
W czasie świąt dzieją się różne rzeczy, pod wpływem tej specyficznej magii, a może przez zbieg okoliczności, w to już nie wnikajmy. Mówi się, że w ten czas wszystko jest możliwe, jesteśmy weselsi, bardziej skorzy do wybaczania, mamy czas by usiąść spędzić wspólnie czas bez...
2014-02-09
Randki na wesoło
„Kiedy się zakochujecie, nie ma takiej trudności, która powstrzymałaby was przed byciem razem, bez względu na to, jak bardzo zdawałoby się to skomplikowane. Niezależnie od natury problemu, musicie po prostu uwierzyć, że uczucie, które żywicie względem siebie nawzajem, zdoła ów problem przezwyciężyć.”*
Zanim trafiliście na siebie musieliście przetrwać kilka randek z innymi osobami. Niekiedy pierwsze były ostatnimi, ale zdarzało się nawet kilka spotkań z jednym potencjalnym partnerem. Jednak zawsze okazywało się, że to jednak nie to, a do tego za każdym razem dochodziło do komicznych sytuacji, do których czasem lepiej byłoby się nie przyznawać i zagrzebać je w czeluściach pamięci. Okazuje się, że w poszukiwaniu drugiej połówki jest zachowanie powagi.
Jamie i Laura są singlami, którzy oszukują miłości. On prowadzi bloga, a ona pisze pamiętnik. Jedno i drugie opisuje swoje randki, na których nie raz i nie dwa dzieją się śmieszne rzeczy oraz spotykają dziwnych ludzi. Mężczyzna na swojej drodze spotkał rozwódkę - seksoholiczkę, kobietę tak piękną, że jego rozum poszedł na spacer i się zbłaźnił, oraz zwolenniczkę strzelnic i jeszcze kilka innych kobiet. Ona zaś na swojej drodze spotkała fana kolarstwa, agentem nieruchomości, który jest bardzo napalony, dostawcą towaru, który po kilku głębszych staje się bardzo otwarty… Każda ich randka kończy się jakąś wpadką lub niebezpieczną sytuacją, i nawet gdy zaczynają spotykać się ze sobą nie omieszkają popełnić jakiś wpadek oraz wplątać się w kłopoty.
Do książkę Spaldinga podchodziłam z dużą dozą niepewności, chociaż lubię książki z gatunku komedii to mało kiedy po nie sięgam, bo rzadko zdarza się naprawdę dobra pozycja, która chociaż w minimalny sposób przykułaby moją uwagę. Za tą pozycją przemawiała nota wydawcy oraz fragment, że jest to „mocna, ironiczna, ostra, pełna komizmu sytuacyjnego satyra na perypetie miłosne współczesnych trzydziestolatków”. Dodam tylko, że napisana przez mężczyznę. Cóż, ciekawie może być…
Nick Spalding wspomina na samym początku, że większość opisanych wydarzeń to anegdoty, które opowiadali mu znajomi. Stąd też właśnie pomysł na tę publikację. I przyznać muszę, że to jedna z lepszych komedii, jakie było dane mi czytać. Przez to, że Autor niczego nie upiększał i nie zmieniał wszystko okazało się być tym bardziej lepsze. Realność przeplatała się z komizmem, którego zaznać można na każdej stronie. Nieco kontrowersyjna, ironiczna, a nawet absurdalna. Spodobało mi się to, tak samo jak forma wypowiedzi, lubię książki, które są napisane w formie pamiętnika czy też wpisów na bloga, a tym razem mam to i to. Dzięki temu mogłam obserwować dwa różne punkty widzenia na te same sprawy i mieć tak jakby wgląd w ich myśli. Książka jest naprawdę dobra, ale nie jest też pozbawiona wad. Jako, że różne wersje poznajemy z punktu widzenia mężczyzny i kobiety powinno się widzieć różnice w przekazie, a czasem gdy czytałam wpisy z pamiętnika Laury nie dało się nie zauważyć tego, że ma męski punkt widzenia, to akurat Autorowi nie wyszło do końca. Czasami drażniły mnie też ciągłe wzmianki o seksie ze strony Jamiego.
Bardzo polubiłam zarówno Laurę, jak i Jamiego. Są bardzo rzeczywiści, wyraziści, a co za tym idzie łatwo wczuć się w ich położenie. Obydwoje posiadają poczucie humoru co nieraz było bardzo przydatne gdy po raz już nie wiadomo który ich randki kończyły się fiaskiem. Obydwoje poszukują miłości i wychodzi im to z różnym skutkiem, ale mimo wszystko się nie poddają. Potrafią pogodzić się z tym co było i walczyć o coś jeśli im na tym zależy. Godne pochwały, zwłaszcza w ich sytuacjach.
Książka ta kojarzy mi się ze śmiechem, nieprzerwanym, szczerym i głośnym. Już dawno nie śmiałam się tyle i nie tak swobodnie, jak w trakcie czytania tej powieści. W życiu nie pomyślałabym jakich głupstw można narobić na pierwszych randkach lub gdy może ci na czymś bardzo mocno zależeć. „Miłość… z obu stron” wciągnęła mnie od samego początku i pochłaniałam ją w ekspresowym tempie. Bywały momenty, że ze śmiechu nie mogłam czytać dalej, bo co spojrzałam na tekst od nowa zaczynałam się chichrać. Tak to zwykła komedia romantyczna, wiadomo jakie będzie zakończenie, ale dzięki humorowi oraz ciętemu językowi Autora staje się ona wyśmienitą lekturą. W pewnych sytuacjach miałam bardzo sprzeczne uczucia, bo coś budziło mój niesmak, ale było tak przedstawione, że nie dało się powstrzymać śmiechu. Mnie Spalding przekonał do siebie całkowicie i już zacieram ręce na myśl o kolejnej części, coś czuję, że będzie zabawnie tak samo jak w tym przypadku.
To książka przy której można się zrelaksować i poprawić humor po ciężkim dniu lub gdy ma się gorszy dzień. Bez problemu spodoba się każdemu odbiorcy, bo może być skierowana zarówno do kobiety czy mężczyzny, singla lub kogoś będącego w związku. Trzeba tylko mieć poczucie humoru oraz odbierać ją z przymrużeniem oka.
*str. 303
http://zapatrzonawksiazki.blogspot.com/2014/02/randki-na-wesoo.html
Randki na wesoło
„Kiedy się zakochujecie, nie ma takiej trudności, która powstrzymałaby was przed byciem razem, bez względu na to, jak bardzo zdawałoby się to skomplikowane. Niezależnie od natury problemu, musicie po prostu uwierzyć, że uczucie, które żywicie względem siebie nawzajem, zdoła ów problem przezwyciężyć.”*
Zanim trafiliście na siebie musieliście przetrwać...
2014-04-09
2014-10-28
2014-01-27
Historia jak z bajki
„Czasami wydawało się jej, że ugrzęzła w jakiejś naprawdę kiepskiej opowieści, nieświadoma tego, że istnieją również inne księgi i inne opowieści. A wtedy ktoś - Bóg - podarował jej nową księgę. Z jasnymi nie zapisanymi stronami, czekającymi na stworzenie nowej historii.”*
Byłaś pewna swojej przyszłości, którą sobie obmyśliłaś. Miałaś chłopaka od którego po tylu latach oczekiwałaś pierścionka zaręczynowego, a potem byłby ślub, dom, dzieci, rodzina. Byłoby idealnie. Nie podejrzewałaś nawet, że mogłoby być inaczej, nie w twoim tak poukładanym życiu. Dlatego też gdy wszystko idzie nie tak jak zaplanowałaś wszystko wali się jak domek z kart, a ty musisz zacząć żyć od nowa.
„(…) znalazłem właściwy pierścionek, ale nie właściwą dziewczynę"** - takie słowa usłyszała dwudziestodziewięcioletnia Susanna od swojego chłopaka Adama. Nie to spodziewała się usłyszeć, liczyła, że po dwunastu latach bycia razem będzie mogła w końcu powiedzieć „tak”. Kobieta jest zrozpaczona i musi poukładać swoje życie od nowa, o straciła nie tylko jego ale i pracę oraz mieszkanie. Niespodziewanie na jej drodze staje Nate, który pomaga jej wymienić koło w samochodzie. Mężczyzna jest bardzo przystojny, miły oraz pomocny. Rodzi się między nimi nić porozumienia, a po jakimś czasie może i coś więcej. Suz nie wie jednak kim tak naprawdę jest ten mężczyzna i nie jest świadoma, że nic oprócz przyjaźni nie wchodzi w grę. Tylko co zrobić gdy dwa serca wbrew rozumowi zabiją mocniej?
Tak, przyznaję się, uwielbiam książki romantyczne, miewam okresy, w których mogłabym czytać tylko ten gatunek literatury i jest mi z tym faktem naprawdę dobrze. Ostatnio mam nieustanną ochotę właśnie na takie powieści i pewnego dnia padło na „Był sobie Książę”. O książce dowiedziałam się z jednego bloga, a gdy przeczytałam jej blurb wiedziałam, że to może być coś co mi się spodoba. Jak się okazało, miałam całkowitą rację.
Rachel Hauck nie stworzyła niczego nowego, ale mimo tego sprawiła, że powieść pochłania się w mgnieniu oka. Historia to standard, jak w wielu książkach tego gatunku. Ona jest zwykłą kobietą z małej miejscowości gdzie każdy każdego zna, a on jest kimś wyjątkowym dla wielu ludzi, jest księciem, na którym spoczywają trudne obowiązki. Oczywiście tych dwoje się spotyka, spędza ze sobą dużo czasu, zaprzyjaźnia… każdy wie co będzie dalej. A jednak. Kto z nas nie marzył o swoim księciu (bez białego rumaka też może być)? Właśnie, podejrzewam, że każdy. Amerykańska powieściopisarka stworzyła bajkową historię, która pomimo braku oryginalności w jakiś sposób przyciąga do siebie. Fabuła jest przemyślana i dopracowana, akcja toczy się szybko i sprawnie, a o nudzie nie ma w tym przypadku mowy. Hauck ma lekki styl pisania, do tego w całość utworu umiejętnie wplata dużą dawkę humoru dzięki czemu powieść dużo zyskuje.
Suz jest kobietą, która w dzieciństwie musiała słuchać ciągłych kłótni rodziców, a potem przerwać ich rozstanie. I chociaż wrócili do siebie to przez pryzmat tego kobieta ukształtowała siebie oraz swoje spojrzenie na świat. Uważała, że zaplanowanie życia, kolejnych jego etapów sprawi, że będzie szczęśliwa. Planowanie każdego kroku dawało jej gwarancję, że Niesporka ją żadna niemiła niespodzianka. Autorka pokazuje jak bardzo wydarzenia z przeszłości wpływają na dalsze życie i jak trudno pozbyć się obaw z tym związanych. Poprzez postać Nathaniela można zaobserwować fakt, że nawet rody, na których ciąży odpowiedzialność to ludzie pragnący miłości, rodziny i spokoju, przyjaźni. Są jak zwykli ludzie, których ograniczają prawa ustalone przez kogoś innego. Polubiłam tą dwójkę choć tak naprawdę to Suz bardziej przypadła mi do gustu.
Wiedziałam, że autorka stawia duży nacisk na religię w tej powieści i trochę bałam się, że będzie mi to przeszkadzać, że będzie to sztuczne i takie na siłę wplecione w fabułę. Z dużym zadowoleniem zauważyłam, że w ogóle mi to nie przeszkadza, wątki te były bardzo naturalne, a to że Bóg był tak bardzo istotny w ich życiu było ich indywidualną sprawą. Niektórym takie obnoszenie się z wiarą w Boga może wydawać się nie na miejscu, a dla niektórych to nic niestosownego, co człowiek to inne zdanie. Książka wciągnęła mnie od początku, bez problemu wczułam się w życie małej miejscowości, poczułam sympatię lub zgoła odmienne uczucia do bohaterów i co ważniejsze, pomimo przewidywalności, wraz z nimi przeżywałam wszystkie wzloty i upadki. Podenerwowałam się, pośmiałam, powzdychałam i muszę powiedzieć, że jestem bardzo zadowolona z tego, że było mi dane poznać twórczość tej autorki. „Był sobie Książę” przypadło mi do gustu i sprawiło, że przez parę godzin mogłam pożyć innym życiem i się zrelaksować.
Książka ta to komedia romantyczna jakich wiele na rynku wydawniczym. Idealna gdy czuję się potrzebę przeczytania czegoś lżejszego, troszkę bajkowego. Należy jednak pamiętać, że jest w niej dużo Religi i nie każdemu może to przypaść do gustu. To opowieść o miłości, marzeniach i walce o to co dla nas najważniejsze. Niby zwyczajna, a jednocześnie mająca w sobie coś takiego co sprawia, że czyta się ją z ogromną przyjemnością.
*str. 124
**str. 18
http://zapatrzonawksiazki.blogspot.com/2014/02/historia-jak-z-bajki.html
Historia jak z bajki
„Czasami wydawało się jej, że ugrzęzła w jakiejś naprawdę kiepskiej opowieści, nieświadoma tego, że istnieją również inne księgi i inne opowieści. A wtedy ktoś - Bóg - podarował jej nową księgę. Z jasnymi nie zapisanymi stronami, czekającymi na stworzenie nowej historii.”*
Byłaś pewna swojej przyszłości, którą sobie obmyśliłaś. Miałaś chłopaka od...
2014-06-22
2014-03-30
Zmiany czasem są dobre
„Musisz zrozumieć swoje przeznaczenie”*
Żyjesz w ciągłym biegu, wszystko oddałaś pracy, którą wykonujesz, poświęciłaś jej życie prywatne, rodzinne, spędzasz w niej czas od rana do nocy. Nie opuszcza cię pewność tego, że wszystko jest dobrze, zgrany zespół, pewne stanowisko i opinie, że jesteś niezastąpiona. Nic nie wskazywało na to, że wkrótce może się to zmienić. Nagła i drastyczna zmiana powoduje niepewność oraz obawy, musisz pogodzić się z tym co zaszło i zacząć nowy rozdział w życiu.
Trzydziestoczteroletnia Joanna jest pracownicą korporacji, wysokie i dobrze płatne stanowisko pozwala żyć kobiecie na dość wysokim poziomie. Cieszy się też ona szacunkiem pośród współpracowników. Nic nie zapowiada, że jej poukładane życie może zachwiać się w posadach. Pewnego dnia zostaje zwolniona z pracy, za powód podano jej cięcie w kosztach, okazuje się, że ma teraz bardzo dużo wolnego czasu i nie do końca wie co ma z tym zrobić. W czasie pobytu u rodziców spotyka kolegę ze szkolnych lat, który proponuje jej pracę wiążącą się z wyjazdem do Tajlandii. Jaką decyzje podejmie Asia i jak poradzi sobie z utratą tego co do tej pory stanowiło sens jej egzystencji?
O „Dziewczyna z Ajutthai. Niezbyt grzeczna historia” słyszałam trochę przy okazji jej premiery, nie miałam jednak początkowo w ogóle jej w planach. Co prawda opis, jak i sama okładka oraz fakt, że jest to powieść debiutującej polskiej autorki kusił. Dlatego też ostatecznie sięgnęłam po nią prędzej niż początkowo planowałam.
Z blurbu na tylnej okładce dowiedziałam się, że Agnieszka Walczak-Chojecka sama kiedyś pracowała w korporacjach i zajmowała wysokie stanowiska dzięki czemu wiem, że sytuacje opisane w książce są oparte na własnych doświadczeniach, a co za tym idzie są one realistyczne i prawdziwe. Ciekawym doświadczeniem było zajrzeć w ten świat od środka. Autorka bez ubarwień przedstawiła go takim jaki jest w rzeczywistości. Często okrutny i bezwzględny, możesz poświęcić mu całe swoje życie, a i tak gdy ktoś zacznie ci bruździć możesz stracić w ciągu jednej chwili to na co tyle pracowałaś. Wątek funkcjonowania takich korporacji pokazuje jak daleko może posunąć się człowiek, aby dostać to czego chce, nawet kosztem innych. Całość tego tematu jest bardzo dobrze opisana i w dużej mierze podnosi moją ocenę tego utworu. O ile to mnie zainteresowało, o tyle reszta - z wyjątkiem tytułowej dziewczyny z Ajutthai - nie do końca mnie porwała. Oczywiście, nie brak w publikacji logiczności oraz prawdy życiowej, ale w trakcie czytania miałam nieodparte wrażenie, że brakuje w niej emocji, dobrze byłoby też rozpisać niektóre wątki, a już na pewno temat o legendzie, o której mowa w utworze. Cały czas odczuwałam jakby wątki były opisane po łebkach lub pozostawione bez zakończenia. Jakbym czytała urywki z pamiętnika, ale w przedstawionej suchej formie.
Nie do końca też wiem co mam myśleć o głównej bohaterce, Joanna jest typową kobietą, która po za pracą świata nie widzi, dlatego też jej utrata trochę nią wstrząsnęła (prawdą jest, że każdy kto traci pracę to przeżywa, bo bez pieniędzy trudno teraz funkcjonować). Podobało mi się, że kobieta szybko stara się dojść ze wszystkim do porządku i nie pokazuje po sobie, że nie do końca wie co ma robić z zaistniałą sytuacją. Może nie za bardzo było dane mi ją poznać, ale z całą pewnością widać, że należy do tych osób, które po upadku szybko się podnoszą. Niestety brakowało mi w bohaterach iskry, która pozwalałaby przykuć moją uwagę, wydawali mi się sztuczni i niedopracowani.
Książkę czytało mi się szybko i nawet przyjemnie, ale jest pozycją, której trzeba było by poświęcić trochę więcej czasu, dopracować szczegóły. Zabrakło mi w niej emocji, szerszych opisów i napięcia towarzyszącego przy wciągającym tytule. Fabuła nie sprawiła, że chciałam jak najszybciej poznać zakończenie, nie pochłonął mnie wir wydarzeń, nie zżyłam się z bohaterami, ale też się nie nudziłam. Strasznie żałuje, że tak mało było o Tajlandii i tytułowej dziewczynie, szczerze mówiąc, liczyłam na to, że to ten wątek będzie wiódł prym w publikacji. Mocno mnie to zainteresowało, a temat został zaledwie „liźnięty”. Zdaje sobie jednak sprawę, że to debiut autorki i uważam, że jak na początek nie jest źle. Mam nadzieję, że kolejne książki będą tylko lepsze.
„Dziewczyna z Ajutthai. Niezbyt grzeczna historia” to powieść z potencjałem, całkiem możliwe, że miałam względem niej zbyt wygórowane oczekiwania i gdy ktoś inny obniży poprzeczkę będzie z niej bardziej zadowolony. Nie twierdzę, że książka jest zła, zabrakło mi w niej tego „czegoś”, uczuć i opisów pobudzających wyobraźnię. To jeden z tych utworów, o którego przeczytaniu zadecydować musicie sami.
*str. 85
http://zapatrzonawksiazki.blogspot.com/2014/04/zmiany-czasem-sa-dobre.html
Zmiany czasem są dobre
„Musisz zrozumieć swoje przeznaczenie”*
Żyjesz w ciągłym biegu, wszystko oddałaś pracy, którą wykonujesz, poświęciłaś jej życie prywatne, rodzinne, spędzasz w niej czas od rana do nocy. Nie opuszcza cię pewność tego, że wszystko jest dobrze, zgrany zespół, pewne stanowisko i opinie, że jesteś niezastąpiona. Nic nie wskazywało na to, że wkrótce może...
2014-05-05
Jeszcze jedna szansa
„Mam nadzieję, że nigdy nie usłyszycie tych słów: „Twoja matka. Zmarła”. One różnią się od wszystkich innych. Są zbyt wielkie, by zmieścić się w uszach. Są częścią jakiegoś dziwnego, ciężkiego i potężnego języka, który pulsuje z jednej strony głowy, stalową kulą, która uderza w czaszkę raz za razem, aż wreszcie te wyrazy robią wystarczającą dziurę, by zmieścić się w mózgu. A przy tym rozdzierają cię na pół.”*
Dopóki czegoś nie stracimy nie potrafimy tego tak naprawdę docenić. Nie okazujemy jak nam zależy na tej osobie, jak ważna jest dla nas. Nie zdajemy sobie nawet sprawy, że to ona sprawia, że wierzymy w siebie swoje siły. Uważamy, że jest nadopiekuńcza, wiecznie się wtrącająca, a my się złościmy, kłócimy, nie mamy czasu by z nią porozmawiać. Ale gdy przychodzi dzień, kiedy odchodzi ona z naszego życia, nic wtedy nie jest już takie samo.
Kiedy Chich Benett był dzieckiem miał pełną i w miarę stabilną rodzinę, przynajmniej tak mu się wydawało do pewnego czasu, bo gdy kiedyś wstał w domu została tylko jego mama, siostra, no i on. Zabrakło ojca, który odszedł bez słowa i całkowicie. Nic już wtedy nie było takie samo, ale jakoś żyli, chłopiec dorastał, kończył szkołę za szkołą aż udał się na studia gdzie poznał swoją przyszłą żonę i rozpoczął karierę bejsbolową. Nie trwała ona jednak długo i mężczyzna musiał zacząć nowy etap w swoim życiu. Nie było to takie złe, czas płynął i wszystko byłoby może dobrze gdyby nie śmierć matki Genetta, która okazała się zarazem końcem i początkiem. O tym jednak musicie przekonać się sami.
„Zaklinacz czasu” Mitcha Albom bardzo mi się podobał i gdy tylko ukazała się zapowiedź kolejnej jego książki nie mogłam się doczekać jej lektury. Nie cierpliwie oczekiwałam ładunku emocji, które zawarte są w jego utworach, tego, że prostymi zdaniami oraz zwyczajną, a jednak piękną historią potrafi przekazać tak wiele. I powiem wam, że się nie zawiodłam.
To nie jest książka, którą czyta się szybko, chociaż jest rewelacyjna i wciągająca trzeba ją sobie dawkować, przeczytać parę stron i odłożyć by móc pomyśleć o tym co Autor chce przekazać. A przyznać muszę, że chociaż gdzieś w głębi siebie wie o tym każdy z nas to i tak prawda zawarta na tych kartkach może być jak uderzenie czymś ciężkim. Albom poprzez historię Chicka pokazuje, że nigdy nie można mówić „mam czas”, nie w ważnych momentach, bo może się okazać, że wcale go nie masz, możesz nie zdążyć powiedzieć tego co najważniejsze, poczujesz pustkę oraz straconą możliwość naprawienie błędów, na swój ostatni dzień, w którym będzie miało się szansę… na wszystko. Powieściopisarz ma nietypowe pomysły i jego utwory mogą wydawać się odrobinę nierealne, ale z drugiej strony przez to oraz emocje w nich zawarte są one tak dobre, tak mocno trafiające do serca i zapadające w pamięć. Dla kogoś twardo stąpającego po ziemi może być bajką, ale w końcu ile się słyszy o wydarzeniach, które trudno racjonalnie wytłumaczyć?
„– Szkoda, że tracimy czas. Zawsze wydaje nam się, że mamy go tak dużo.”**
„Jeszcze jeden dzień” to opowieść przemyślana od początku do końca, posiadająca w sobie swojego rodzaju magnetyzm. Fabuła wciąga i intryguje, nie nuży, a sprawia, że cały czas się myśli, przypomina co jest ważne, uświadamia, że mimo pewności, którą czujemy może nie mieć się tego czasu, że może nam zostać odebrane to co najważniejsze i dopiero wtedy docenimy to co utraciliśmy. To też, co w przypadku twórczości Albom nie jest raczej niczym nowym, skarbnica cytatów, które chce się zapamiętać, które trafiają do człowieka bardziej niż nie raz jakaś cała książka. To tak naprawdę próba przypomnienia jak ważna w naszym życiu jest matka, jak istotne jest życie oraz jak ulotny jest czas, którego podobno mamy tak dużo.
Po raz kolejny ten amerykański powieściopisarz sprawił, że snuta przez niego opowieść mnie pochłonęła, sprawiła, że wczytywałam się w tekst i starałam jak najwięcej wyciągnąć z tego co zostało zawarte między słowami. Bo Alom nie pokazuje jednoznacznie co mamy myśleć, nie narzuca swojego punktu widzenia. Nie. On na prowadza i „zmusza” do tego by wyrobić swoje zdanie, by po swojemu, nawet okrężną drogą dojść do właściwych wniosków. Właśnie ten fakt najbardziej podoba mi się w jego twórczości najbardziej, a zaraz po tym jest forma przekazu, prosty język oraz emocje zawarte na każdej stronie. Ostatnio jestem strasznie sentymentalna i nie obyło się bez momentów wzruszeń. Piękna, wzruszająca, zapadająca w pamięć - taka właśnie jest ta powieść.
„Jeszcze jeden dzień” to publikacja, którą trzeba przeczytać. Chłonie się ją całym sobą, sprawia, że zaczyna się myśleć nad poruszonymi w niej tematami i nie można o niej zapomnieć. Do tego jest napisana bardzo dobrze, w sposób przemyślany, jest też dopracowana i śmiem twierdzić, że dla każdego. Polecam, naprawdę warto.
„(…) kiedy patrzysz na swoją matkę, masz przed oczami najczystszą miłość, jakiej kiedykolwiek zaznasz.”***
*str. 189-190
**str. 164
***str. 191
http://zapatrzonawksiazki.blogspot.com/2014/05/jeszcze-jedna-szansa.html
Jeszcze jedna szansa
„Mam nadzieję, że nigdy nie usłyszycie tych słów: „Twoja matka. Zmarła”. One różnią się od wszystkich innych. Są zbyt wielkie, by zmieścić się w uszach. Są częścią jakiegoś dziwnego, ciężkiego i potężnego języka, który pulsuje z jednej strony głowy, stalową kulą, która uderza w czaszkę raz za razem, aż wreszcie te wyrazy robią wystarczającą dziurę, by...
2014-06-21
Bo przyjaźń najcenniejsza jest
„Przyjaciel to ktoś, kto pomoże ci wstać, jeśli się potkniesz o życie.”*
Kiedy rozpoczynamy samodzielne życie układamy sobie zawsze plany: konkretna praca, mieszkanie, znalezienie partnera. Chcemy być niezależni i samowystarczalni aby pokazać, że damy radę w tym dorosłym etapie życia. Niestety bardzo często bywa tak, że początki są trudne i nie zawsze może wyjść tak jak to zostało obmyślane, los bywa przewrotny i potrafi sprawić, że zrealizowanie chociaż jednego punktu z listy marzeń może być niesamowicie trudne oraz frustrujące. Trzeba jednak pamiętać, że po burzy zawsze wychodzi słońce i gdy ma się obok siebie przyjaciół, to nic nie może być straszne.
Zosia, Kaśka i Bartek są trójką przyjaciół, którzy w czasie studiów w Warszawie zamieszkali razem i pozostało tak już do chwili obecnej. Kaśka jest charakteryzatorką na planie najpopularniejszego serialu. Bartek zaś rzucił studia i szuka swojego sposobu na życie – niestety chwilowo z marnym skutkiem. Zosia jest z zawodu magister psychologii, ale obecnie pracuje w biurze doradztwa zawodowego o wątpliwym prestiżu. Pewnego dnia cała trójka postanawia zapisać swoje marzenie na karteczkach i zakopać bez ujawniania treści. I nie wiadomo czy zadziałały „sekrety” czy w końcu los postanowił zacząć mącić, ale Zosia niespodziewanie dostała pracę psychologa – konsultantki na tym samym planie co pracuje jej współlokatorka, a tam… O tym co dalej musicie przekonać się sami.
Zapewne każdy chociaż raz widział jeden z odcinków popularnego serialu „Przyjaciele”, przedstawiającego losy grupy przyjaciół. Mi samej zdarzyło się obejrzeć większą jego część i do dziś pamiętam jak zaśmiewałam się przy nim do łez. Dlaczego akurat o nim wspominam? Tak się składa, że „Zaczaruj mnie” jest porównywane właśnie do „Przyjaciół”. I chociaż zazwyczaj nie lubię czegoś takiego, to w tym przypadku stwierdzić muszę, że nawiązanie do tej produkcji jest niezwykle trafne.
Karolina Frankowska może i nie stworzyła czegoś ambitnego, ale napisała powieść o przyjaźni, która bawi, wzrusza, i jest realnie przedstawiona. Autorka w sposób lekki i z dużą dawką humoru przedstawia z punktu widzenia Zosi perypetie trójki przyjaciół. Niewątpliwym atutem są tutaj bohaterowie i łącząca ich więź. Zawsze mogą na siebie liczyć, znają się jak mało kto i potrafią zrozumieć się bez słów. Każdy jest inny, czasem się kłócą i mają siebie dość, ale gdy tylko jednemu z nich coś się nie udaje lub chce zrobić cokolwiek, nawet głupiego, stają za sobą murem. W powieści nie jest tylko kolorowo, bywa też jak w prawdziwym życiu, nic nie przychodzi łatwo, postacie nie raz i nie dwa muszą zmierzyć się z przeszkodami oraz ogarniającym zniechęceniem. Całość utworu jest przemyślana i dopracowana, akcja toczy się szybko, a co najważniejsze, co chwilę zaskakuje i wywołuje niekontrolowane napady śmiechu.
Spodobała mi się charakterologia całej trójki. Tym bardziej, że są to osoby, które tak samo jak my pragną samodzielności, stabilizacji i kogoś do kochania. Zosia, Kaśka i Bartek różnią się od siebie pod wieloma względami, ale jednocześnie tworzą zgraną grupę przyjaciół, której dosłownie nic nie jest w stanie zniszczyć. Chyba to mnie w nich ujęło najbardziej, ten fakt, że nawet pomimo znania swoich wad, słabości czy też popełniania błędów mogli zawsze na siebie liczyć. Podobało mi się również to, że postacie nie są jak bezwiedne kukiełki, ale osoby z krwi i kości, realne. Posiadają wady, zalety, wątpią, mają nadzieję, walczą z przeciwnościami.
Wiedziałam, że będzie to książka lekka i zabawna, ale nawet przez chwilę nie sądziłam iż pochłonie mnie do tego stopnia, że uda mi się ją przeczytać w parę godzin i uśmiać się przy tym do łez. Karolina Frankowska napisała powieść o przyjaźni na dobre i na złe, umieściła w niej dużą dawkę humoru oraz życiowych sytuacji przez co „Zaczaruj mnie” sprawdza się jako książka dzięki której można zapomnieć o codzienności i się odprężyć. Zżyłam się z bohaterami i wraz z nimi przeżywałam ich wzloty i upadki, kibicowałam by wszystko poszło po ich myśli. Dużym plusem jest dla mnie fakt, że pomimo lekkiej formy przekazu nie zabrakło w niej głębszych refleksji oraz rzeczywistego stanu rzeczy. Mam nadzieję, że to nie jest jedyna książka jaką napisała autorka, bo z miłą chęcią przeczytałabym coś jeszcze jej pióra.
Dowcipna, pozytywna, poprawiająca humor, idealna na lato lub chandrę. Napisana z dowcipem oraz plastycznie. Jednocześnie zawiera w sobie przekaz o tym jak ważna może być przyjaźń w naszym życiu. Karolina Frankowska potrafi przykuć uwagę i utrzymać ją do samego końca. Gorąco polecam!
*str. 67
http://zapatrzonawksiazki.blogspot.com/2014/06/bo-przyjazn-najcenniejsza-jest.html
Bo przyjaźń najcenniejsza jest
„Przyjaciel to ktoś, kto pomoże ci wstać, jeśli się potkniesz o życie.”*
Kiedy rozpoczynamy samodzielne życie układamy sobie zawsze plany: konkretna praca, mieszkanie, znalezienie partnera. Chcemy być niezależni i samowystarczalni aby pokazać, że damy radę w tym dorosłym etapie życia. Niestety bardzo często bywa tak, że początki są trudne i...
Po pierwszym tomie nie mogłam doczekać się, aż druga część wpadnie w moje ręce. Zakończenie Obsydianu było takie, że natychmiast potrzebowałam sięgnąć po Onyks. Na to przyszło mi jednak trochę poczekać, ale w końcu książka jest już za mną.
http://zapatrzonawksiazki.pl/index.php/2014/10/24/onyks-jennifer-l-armentrout/
Po pierwszym tomie nie mogłam doczekać się, aż druga część wpadnie w moje ręce. Zakończenie Obsydianu było takie, że natychmiast potrzebowałam sięgnąć po Onyks. Na to przyszło mi jednak trochę poczekać, ale w końcu książka jest już za mną.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo tohttp://zapatrzonawksiazki.pl/index.php/2014/10/24/onyks-jennifer-l-armentrout/