rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Miałam pewne obawy, sięgając po „Tancereczkę” Joanny Parasiewicz, bo na okładce przeczytałam hasło „O miłości w czasach piekła...” i zobaczyłam baletnicę, obok której leży czapka oficera SS. Pomyślałam więc: oho, kolejny romans z holocaustem w tle. Na szczęście tak nie było. Może dlatego, że autorka to pasjonatka historii i kultury żydowskiej, więc stworzenie naiwnej opowiastki romantyzującej czasy III Rzeszy kłóciłoby się z jej wiedzą.
Najprościej mówiąc jest to powieść o trójkącie uczuciowym, którego ramiona wyznaczają Frank Rauber- syn niemieckiego generała i oficer SS, Ingrid Stern- zdeklarowana nazistka i działaczka na rzecz czystości rasowej oraz Malka Freiman- żydowska dziewczyna i utalentowana baletnica, ukrywająca się po nocy kryształowej w berlińskim kabarecie jako Lulu. Akcja dzieje się w przededniu II wojny światowej w Berlinie.
No właśnie- Berlin. Joanna Parasiewicz doskonale odmalowała realia życia w tym mieście wraz z dojściem nazistów do władzy i chwilę przed. Ponieważ każde z bohaterów pochodzi z innego środowiska, więc mamy okazję poznać problemy i warunki życia zarówno ubogiej klasy mieszczańskiej, jak i zamożnych żydowskich rzemieślników i niemieckiej arystokracji. Beznadzieja i brak perspektyw po I wojnie światowej i ogromny kryzys, będący wynikiem drastycznych reparacji wojennych nałożonych na Niemcy stworzyły podatny grunt dla rodzącego się nazizmu i antysemityzmu. Upokorzeni Niemcy z nadzieją oddali władzę w ręce Hitlera, który obiecał im przywrócenie godności i zaraz po objęciu urzędu zaczął wcielać swoje obietnice w życie. Nie dziwi więc fakt, że matka Ingrid jest wdzięczna państwu za to, że nareszcie może żyć bez obawy, że jej córka będzie głodna, a sama Ingrid dostaje od państwa szansę na sukces- dlatego kocha Wielką Rzeszę z wzajemnością. Z kolei Malka na własnej skórze odczuwa, że jest gorszym gatunkiem człowieka, musi się ukrywać, liczyć na innych, a jej wielki talent poniekąd marnuje się w prymitywnym przedstawieniu, oglądanym przez żołnierzy i ich kochanki. Malka nie ma jednak wyjścia- jeśli chce przeżyć to musi zawiesić baletki na kołku. Frank Rauber też jest ofiarą ideologii. To dobry i wrażliwy chłopak, utalentowany student Akademii Wojskowej, który jest dumą ojca. Zostaje zmuszony do założenia munduru i przyjęcia posady mechanika samochodów samego führera. Nie jest jednak zdeklarowanym nazistą, co zresztą konfliktuje go z ojcem. W domu Rauberów są jeszcze inni, którym polityka złamała życie- niepełnosprawny brat Franka, jego matka i wychowanka Annika. Dużo tu smutnych historii.
Trochę byłam zaskoczona epilogiem i pomysłem na rozwiązanie tej historii, ale właściwie to podobała mi się scena finałowa. Pozostawia sporo do domysłu, nie jest oczywista, co daje pole dla wyobraźni.
Na tle mnożących się ostatnio powieści z II wojną w tle ta wypada całkiem dobrze. Dobrze odtworzone realia społeczno- obyczajowe, ciekawa i nienaiwna fabuła i uniknięcie schematyzmu w kreowaniu postaci są niewątpliwym walorem „Tancereczki”. Dlatego chętnie sięgnę też po inną powieść tej autorki- kusi mnie „Mistyfikator”. Polecam.

Miałam pewne obawy, sięgając po „Tancereczkę” Joanny Parasiewicz, bo na okładce przeczytałam hasło „O miłości w czasach piekła...” i zobaczyłam baletnicę, obok której leży czapka oficera SS. Pomyślałam więc: oho, kolejny romans z holocaustem w tle. Na szczęście tak nie było. Może dlatego, że autorka to pasjonatka historii i kultury żydowskiej, więc stworzenie naiwnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Robert Harris dał mi możliwość zajrzenia do świata, do którego zwykły śmiertelnik nie ma szans się dostać. Nawet sam autor potrzebował specjalnych zezwoleń, żeby choćby wejść do miejsc, gdzie odbywa się tajny proces wybierania każdego nowego papieża. Wiele miejsc w Watykanie dostępnych jest dla publiczności, ale nie to. Również sama procedura głosowania i organizacja konklawe są obwarowane klauzulą tajności, a wierni mogą co najwyżej czekać na Placu Świętego Piotra, wpatrując się w dym unoszący się z komina.
Miałam wątpliwość, czy powieść o konklawe będzie interesująca dla mnie, czyli osoby, która sprawami Kościoła nie interesuje się prawie wcale. Wydawało mi się, że niemożliwym jest napisanie thrillera z akcją osadzoną wyłącznie za murami Kaplicy Sykstyńskiej i Domu Świętej Marty, bo cóż ciekawego może dziać się wśród zanurzonych w modlitwie duchownych, którzy przez kilka dni nie robią nić innego, jak tylko głosują. Robert Harris udowodnił mi, że może się dziać bardzo wiele i że dobry thriller to nie tylko ten, w którym wydarzenia lawinowo następują po sobie, ale też taki, w którym napięcie budowane jest powoli i wynika raczej z ujawnianych kolejno informacji.
Przez zawiły proces wyboru nowego Biskupa Rzymu prowadzi nas jeden z kardynałów uczestniczących w konklawe, Jacopo Lomeli. To on po nagłej śmierci papieża musi czuwać nad przebiegiem konklawe, w którym uczestniczy 118 kardynałów. Od samego początku nad tym wydarzeniem ciąży jakaś tajemnica, poczynając od okoliczności śmierci głowy Kościoła, poprzez niespodziewane pojawienie się kardynała, o istnieniu którego nikt nie słyszał, na niepokojących plotkach o kolejnych kandydatach kończąc. I mimo że jest to thriller to nie ma w nim morderstw, psychopatów, czy innych aktów przemocy. Jednak napięcie wzrasta wraz z kolejnymi turami głosowania. I nie chodzi tylko o to, na kogo pada odpowiednia ilość głosów, ale o to, kto na tę zaszczytną i odpowiedzialną funkcję zasługuje. Lomeli kilkakrotnie staje przed dylematem: czy ujawnić prawdę o życiu tego czy innego kardynała; czy zdemaskować nieprawidłowości w pełnieniu posługi duszpasterskiej?
Najciekawsze w „Konklawe” było dla mnie zaglądanie w zakamarki budowli watykańskich i możliwość śledzenia całego procesu wyboru papieża, który jak się okazuje, nie jest wcale taki prosty. Autor na końcu powieści składa podziękowania osobom, które umożliwiły mu zapoznanie się z zasadami konklawe, ale zaznacza, że nie wszystkich może wymienić z nazwiska, bo konsultacje odbyły się nieformalnie. I właśnie dzięki temu taki laik jak ja ma okazję, by zapoznać się z ceremoniałem żegnania zmarłego papieża, zasadami obowiązującymi elektorów biorących udział w konklawe, samą procedurą kolejnych głosowań i w końcu ogłoszenia nowego Biskupa Rzymu.
Harris nie poprzestał w swojej powieści jedynie na relacjonowaniu wydarzeń. Dużo miejsca poświęcił dylematom i rozważaniom moralnym na temat odpowiedzialności Głowy Kościoła, kryzysu tej instytucji we współczesnym świecie i roli papieża w przezwyciężeniu trudności. Ciekawie przedstawia również poszczególnych kandydatów. Okazuje się, że konklawe to nic innego jak kampania wyborcza, tyle że pod wezwaniem Ducha Świętego. Widzimy kardynałów, którymi targają niezdrowe ambicje, zawiść, którzy różnymi metodami próbują zdyskredytować rywali, którzy manipulują opinią innych. Są też tacy, którzy modlą się o to, żeby nie zostać wybranymi, bo ciężar odpowiedzialności jest dla nic nie do udźwignięcia. Kto zostanie wybrany i zostanie przywódcą duchowym wszystkich chrześcijan? To jest dopiero zaskoczenie!
Pierwsze spotkanie z Robertem Harrisem uznaję za udane, a jego powieść polecam wielbicielom dobrych thrillerów.

Robert Harris dał mi możliwość zajrzenia do świata, do którego zwykły śmiertelnik nie ma szans się dostać. Nawet sam autor potrzebował specjalnych zezwoleń, żeby choćby wejść do miejsc, gdzie odbywa się tajny proces wybierania każdego nowego papieża. Wiele miejsc w Watykanie dostępnych jest dla publiczności, ale nie to. Również sama procedura głosowania i organizacja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chciałam sprawdzić o co tyle szumu. W końcu powieść japońskiego pisarza i reżysera odniosła ogromny sukces na całym świecie, a w serwisie LC została uznana książką roku 2022. Dlatego, odczekawszy swoje w bibliotece, dostałam niewielkiej objętości egzemplarz i po 2 dniach było po lekturze.
Rzecz jest z gatunku tych książek, które wprowadzają w błogi nastrój, wzruszają i relaksują. Nie ma w niej wartkiej akcji, wielkich namiętności, czy bohaterów przeżywających spektakularne przygody, a jest leniwie opowiadana historia, skromne środki wyrazu i postaci traktowane z czułością i delikatnością. To proza inna od europejskiej, bardzo oszczędna, wręcz ascetyczna w formie, a jednocześnie podejmująca tematy ważne i uniwersalne.
Po wizycie w Nowej Kaledonii, czy Izraelu tym razem trafiłam do Tokio, gdzie w małej uliczce mieści się kawiarnia, o której krąży miejska legenda, że jest tam jeden stolik, który umożliwia podróże w czasie. Każdy kto zajmie to miejsce może przenieść się wstecz lub w przyszłość, ale pod warunkiem, że wróci zanim wystygnie kawa. Ile czasu stygnie kawa? 10 minut? W dodatku nie można się ruszyć z krzesła. Trzeba mieć też świadomość, że ta podróż niczego nie zmieni w teraźniejszości. Pomyślałam więc: po co przenosić się w czasie, skoro niczego nie da się zmienić? I ile da się zrobić w tak krótkim czasie?
Autor pozwala doświadczyć tej fantastycznej przygody czterem osobom. Każda z nich ma swoje sprawy do załatwienia: Fumiko chce jeszcze raz odbyć rozmowę z ukochanym i powiedzieć mu coś, czego nie zrobiła wcześniej; Kohtake chce odbyć spotkanie z mężem i przeczytać list, którego kiedyś jej nie dał; Hirai chce zobaczyć po raz ostatni siostrę, a Kei marzy, aby poznać swoją córkę. Żadne z tych spotkań nie zmieni niczego w świecie, nikt nie zostanie ocalony przed śmiercią, czy przed chorobą, ale jednak każde z nich zmusi bohaterów do gruntownych przemyśleń, pomoże uporać się ze stratą, rozczarowaniem, da drugą szansę, którą bohaterowie wykorzystują.
Można się przyczepić do autora, że wykorzystuje oklepany motyw i oferuje nieco naiwną wizję świata. Jednak książka ta ma inny cel i nie rości sobie pretensji do bycia wybitną literaturą. Optymizm i otucha wlewająca się w serce czytelnika są mocą tej powieści. Człowiek przeczyta i jest mu po prostu lepiej.
Kto więc potrzebuje takiego otulenia, albo chwili wyciszenia to trafił w sedno. Niech robi kawę i czyta. Poprawa nastroju gwarantowana.

Chciałam sprawdzić o co tyle szumu. W końcu powieść japońskiego pisarza i reżysera odniosła ogromny sukces na całym świecie, a w serwisie LC została uznana książką roku 2022. Dlatego, odczekawszy swoje w bibliotece, dostałam niewielkiej objętości egzemplarz i po 2 dniach było po lekturze.
Rzecz jest z gatunku tych książek, które wprowadzają w błogi nastrój, wzruszają i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeczytawszy „Zamach” Yasmina Khadra, poczułam, że autor przeniósł mnie do świata tak innego od mojego, że bardziej się nie da. I nie chodzi tylko o to, że akcja rozgrywa się na Bliskim Wschodzie, czyli w Izraelu, gdzie toczy się konflikt izraelsko – arabski, co oznacza, że człowiek nie może być pewnym, czy w miejscu, gdzie akurat się znajdzie nie dojdzie do zamachu terrorystycznego. Inność tego świata i trudność jego zrozumienia wynika z odmiennego od europejskiego sposobu myślenia oraz systemu wartości tamtejszych ludzi. Problem, przed którym staje bohater na pewno nie dotyczy żadnego z moich znajomych, a to sprawiło, że tym chętniej zagłębiłam się w fabułę tej powieści. Moja ciekawość wzrosła, gdy dowiedziałam się, że na jej podstawie powstał film, który zdobył kilka prestiżowych nagród, a w krajach arabskich został zakazany.
Jest to poruszająca historia Amina Dżaafariego, chirurga ze szpitala w Tel Awiwie, który mimo arabskiego pochodzenia wypracował sobie prestiż i szacunek kolegów po fachu. Podczas kolejnego zamachu terrorystycznego z poświęceniem ratuje ofiary. Przeżywa jednak wstrząs, kiedy musi zidentyfikować zwłoki swojej żony, która zginęła w tym zamachu, ale nie jako przypadkowa uczestniczka, tylko zamachowczyni. To ona weszła do pełnej ludzi restauracji i odpaliła ładunki wybuchowe, którymi była opasana. Amin postanawia dowiedzieć się, kim naprawdę była jego ukochana żona i co popchnęło ją do zostania terrorystką. W tym celu jedzie w swoje rodzinne strony, z którymi stracił kontakt wiele lat wcześniej i odkrywa szokującą prawdę.
Podróż Amina jest dla autora okazją do oddania głosu różnym ludziom i przedstawienia ich racji. Bohater, który odciął się od tradycji i religii przodków i chciał żyć obok konfliktów targających Izraelem powoli poznaje racje ludzi myślących inaczej. Zadaje sobie pytanie, czy jego żona, którą widział jako nowoczesną i wyemancypowaną kobietę daleką od fanatyzmu religijnego, naprawdę taka była. I czy była szczęśliwa, czy tylko on chciał tak myśleć, bo było mu z tym wygodnie? Oczywiście czynu Sihan nie da się niczym usprawiedliwić, ale już jej pobudki przestają być takie jednoznaczne. Bo czy można odizolować się od tragedii dziejącej się tuż obok i zamknąć w złotej klatce, wiodąc wygodne życie, jeśli nasi rodacy są codziennie mordowani? Czy moralne jest mieszkanie w luksusowym apartamencie, korzystanie z pełnego konta, coroczne wakacje w pięknych miejscach, jeśli tuż obok ludzie żyją na granicy nędzy i w poczuciu stałego zagrożenia? Te pytania stawia sobie bohater, ale dla mnie są to problemy z innego świata. Na szczęście nigdy nie musiałam sobie na nie odpowiadać i niech tak zostanie. Nie potrafię zrozumieć człowieka, który zakłada na siebie ładunki wybuchowe i popełnia samobójstwo w imię idei. Ale dzięki tej powieści mogłam poznać motywacje takich osób.
„Zamach” to powieść trzymająca w napięciu. Wędrówka Amina jest bowiem próbą zejścia do samego jądra ciemności. Bohater wchodzi coraz głębiej w kręgi osób zaangażowanych w działalność terrorystyczną i ryzykując życiem szuka, drąży, analizuje. Jego determinacja, by zrozumieć jest naprawdę imponująca. I kiedy już wydaje się, że zrozumiał, autor funduje nam takie zakończenie...
Szczerze polecam jako sposób na dowiedzenie się tego, jak rodzi się przemoc i co ludzi do niej popycha.

Przeczytawszy „Zamach” Yasmina Khadra, poczułam, że autor przeniósł mnie do świata tak innego od mojego, że bardziej się nie da. I nie chodzi tylko o to, że akcja rozgrywa się na Bliskim Wschodzie, czyli w Izraelu, gdzie toczy się konflikt izraelsko – arabski, co oznacza, że człowiek nie może być pewnym, czy w miejscu, gdzie akurat się znajdzie nie dojdzie do zamachu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Anna Fryczkowska pierwszą częścią „Sagi o ludziach ziemi” przeniosła mnie na polską wieś pańszczyźnianą pierwszej połowy XIX wieku. Przedstawiając dzieje rodziny Józwiaków oraz ich sąsiadów stworzyła barwny obraz życia chłopa w czasach, kiedy w świecie słychać już echa zmian, a na Kujawach życie toczy się po staremu. Ludzie rodzą się, żenią, ciężko pracują na polu dziedzica i swoim, przeżywają swoje radości i dramaty, wreszcie na starość idą na wycug do dzieci, by zakończyć życie w chłopskiej chałupie, tam gdzie się ono zaczęło.
Można by rzec, że autorka stworzyła powieść, która w polskiej literaturze już jest. „Chłopi” W.S. Reymonta to przecież arcydzieło, którego temat wydaje się bardzo podobny do treści sagi Anny Fryczkowskiej. Jednak pomysł autorki był trochę inny. Owszem, podobnie jak polski Noblista pokazuje ona życie chłopa wpisane w rytm przyrody i kalendarza liturgicznego, ale w przeciwieństwie do Reymonta, którego Lipce były miejscem odległym od świata zewnętrznego, Naczachowo, a później Sokołów to wsie, do których echa wydarzeń dziejących się w na terenach ówczesnej Polski docierają, a nawet mają na nie duży wpływ. Każdy rozdział rozpoczyna się nawet krótką notką o tym, co w danym roku wydarzyło się w świecie. Na życie bohaterów wpływają powstania, bunt chłopów w Galicji, wynalazki, nowe podejście do gospodarki. Fryczkowska pokazuje chłopów w momencie ogromnych przemian, na które jedni są gotowi i chętni, a inni się przed nimi bronią i uparcie trzymają się starego. Dlatego mieszkańcy Naczachowa ciągle oddają cześć boginkom i drzewom, ale też chętnie uczą się nowinek rolniczych, uważają pańszczyznę za oczywisty element chłopskiej doli, ale powoli zaczynają się przeciw niej buntować, uważają, że powinnością kobiety jest bezwzględne posłuszeństwo mężczyźnie, ale coraz więcej żon ma decydujący wpływ na sprawy gospodarskie. To świat, który zmienia się na naszych oczach i zapewne zmieni się jeszcze bardziej, gdy przeczytam kolejny tom.
Wspaniały i godny podziwu jest zamysł autorki, by inspirację do napisania tej książki zaczerpnąć z rodzinnych dokumentów, opowieści i legend zasłyszanych od dziadka i ojca, którzy mieszkali w wymienionych w powieści wsiach. Nie jest to więc do końca fikcja literacka, ale raczej literackie odbicie prawdziwej historii rodzinnej. Sama autorka w posłowiu informuje, że wspomniane przez nią miejscowości i miejsca nadal istnieją, a jej rodzina była z nimi związana. Rzeczywiście warto było upamiętnić tych, którzy nie bali się zawalczyć o odmianę trudnego chłopskiego losu i odważyć się przenieść na nowo zasiedlane tereny i uczyć się innego sposobu gospodarowania od cudzoziemców.
„Saga o ludziach ziemi” jest pięknie napisaną opowieścią o ludziach, którzy właśnie ziemi oddali swoje życie. To ludzie prości, ale i niezwykli. Przeżywają namiętności, dramaty, kochają i nienawidzą, jak wszyscy, ale jest w nich jakaś szlachetność płynąca z szacunku do pracy i rodziny, z jasnego systemu wartości, z uczciwości i szczerej wiary. O takich ludziach zawsze dobrze się czyta.
Polecam powieść Anny Fryczkowskiej tym, którzy kiedyś zachwycili się dziełem Reymonta, albo tym, którzy lubią czytać sagi rodzinne. Lektura sprawia mi prawdziwą przyjemność.

Anna Fryczkowska pierwszą częścią „Sagi o ludziach ziemi” przeniosła mnie na polską wieś pańszczyźnianą pierwszej połowy XIX wieku. Przedstawiając dzieje rodziny Józwiaków oraz ich sąsiadów stworzyła barwny obraz życia chłopa w czasach, kiedy w świecie słychać już echa zmian, a na Kujawach życie toczy się po staremu. Ludzie rodzą się, żenią, ciężko pracują na polu dziedzica...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Za sprawą kwietniowego wyzwania znalazłam się tak daleko od mojego miejsca zamieszkania jak tylko się da. Na drugim końcu świata, na wyspie wyglądającej jak wałek do ciasta, w pobliżu góry o kształcie trzonowego zęba, w tropikalnej dżungli. Bohaterki powieści Rachel Joyce udają się bowiem z Anglii do Nowej Kaledonii. Ta nazwa tak niewiele mi mówiła, że musiałam sprawdzić, gdzie to jest. Włączyłam mapę i zobaczyłam niebieską płaszczyznę morza, na której przy bliższym przyjrzeniu się zamajaczyła mi niewielka wyspa, a bliższe analizy wykazały, że znajduje się ona niedaleko wybrzeży Australii.
Margery i Enid udały się tam na wyprawę badawczą, aby spełnić marzenie tej pierwszej i znaleźć okaz złotego chrząszcza. Bohaterka widziała go, będąc 10-letnią dziewczynką w książce pokazanej jej przez ukochanego ojca, który niedługo potem zmarł. To stworzenie na poły legendarne, bo nikt do tej pory go nie zbadał, a jego istnienie nie zostało niczym potwierdzone. Dlatego Margery, przeżywszy chwilę upokorzenia w nielubianej pracy w szkole, rzuca ją i postanawia znaleźć asystentkę i pojechać do Nowej Kaledonii. Na jej ogłoszenie odpowiada najmniej nadająca się do roli towarzyszki podróży młoda i niefrasobliwa Enid, a okoliczności sprawiają, że to właśnie ona wyrusza w podróż z początkującą entomolożką.
Autorka pokazuje powoli rodzącą się przyjaźń między kobietami, które są jak ogień i woda. Poważna, stateczna, skrupulatna i zawsze zgodna z przepisami 47-letnia Murgery i z początku okropnie ją irytująca, z pozoru głupiutka, ale o szczerym sercu i zadziwiającej zaradności życiowej Enid. Wydaje się, że przyjaźń między tak różnymi osobami jest niemożliwa, a jednak... Sposób, w jaki Rachel Joyce opisuje relacje między bohaterkami naprawdę chwyta za serce. Początki tej znajomości wywoływały we mnie uśmieszek. Wyobraziłam sobie tęgą, ponurą, ubraną w grube wełny i toporne buciory pannę Benson obok której kręci się, gadając bez przerwy, drobna postać w różowym kapeluszu i bucikach na obcasach. Jak poradzą sobie w trudnych warunkach tropikalnego lasu, same, w świecie, w którym podróżująca samotnie kobieta wzbudza ciągle niechęć i jest protekcjonalnie traktowana? Czy znajdą złotego chrząszcza? I czy będą chciały wracać do deszczowej i zimnej Anglii?
Oprócz ciepłej historii o rodzącej się przyjaźni autorka zainteresowała mnie opowieścią o determinacji w realizowaniu własnych pasji. Zadałam sobie nawet pytanie: czy byłabym zdolna do takiej odwagi, by porzucić całkowicie dotychczasowe życie i wyjechać na drugi koniec świata, żeby zrealizować swoje marzenie? Mam wątpliwości. Ale fajnie było przeczytać o kimś, kto miał w sobie taką odwagę.
Żeby napisać „Marzenie panny Benson” autorka musiała przeprowadzić solidny research, o czym zresztą pisze w podziękowaniach. Opisy kaledońskiej przyrody zauroczyły mnie do tego stopnia, że miałam wrażenie, jakbym sama się tam znalazła. Poczułam zapach mangowców, smak zielonych bananów i słodkich ziemniaków, zagrożenie płynące z wędrówek po gęstym buszu, gdzie liany mają grubość ramienia, a liście wielkość kołdry. Opis tego, co dzieje się w lesie podczas tornada przerażał, a niewygody, które musiały znosić bohaterki wywoływały współczucie. Poczułam, że znalazłam się naprawdę w innym świecie.
Książka Rachel Joyce to dobry kawałek literatury kobiecej: mądrej, nieprzesłodzonej, dowcipnej, wzruszającej, a przede wszystkim pokazującej wielką siłę tkwiącą w kobietach. A takie powieści ja bardzo lubię. Polecam.

Za sprawą kwietniowego wyzwania znalazłam się tak daleko od mojego miejsca zamieszkania jak tylko się da. Na drugim końcu świata, na wyspie wyglądającej jak wałek do ciasta, w pobliżu góry o kształcie trzonowego zęba, w tropikalnej dżungli. Bohaterki powieści Rachel Joyce udają się bowiem z Anglii do Nowej Kaledonii. Ta nazwa tak niewiele mi mówiła, że musiałam sprawdzić,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ovego nie da się nie polubić. Mimo że straszny z niego zrzęda, mimo że jego zafiksowanie na punkcie przepisów jest nieznośne, mimo że toczy boje z sąsiadami o błahostki, no i przede wszystkim- mimo że nie lubi kotów. Ten ostatni grzech mało komu jestem w stanie wybaczyć, a bohaterowi powieści Backmana wybaczam. Szczególnie, że okazuje się, że brak sympatii do tych zwierząt nie jest jednak prawdziwy. Ove to człowiek, którego życie nie oszczędzało. Szedł jednak przez nie, pokonując kolejne kłody rzucane mu pod nogi, nie analizując zbytnio swojej egzystencji i godząc się z losem. Do czasu...
Fredrik Backman postawił przede mną swojego bohatera w bardzo trudnym dla niego momencie. Powieść ta bowiem zaczyna się właściwie od przygotowań do śmierci. Scena, w której Ove skrupulatnie przygotowuje się do odebrania sobie życia jest smutna i komiczna zarazem. Jak cała ta powieść. Czytając o pozornie beznadziejnym życiu samotnego 58-latka na zmianę chichotałam i próbowałam uporać się z wielką gulą w gardle. Wystarczy przeczytać o kupowaniu przez Ovego iPada w sklepie komputerowym, albo o jego potyczkach z blond flądrą i jej mopem z oczami. To sceny bardzo dowcipne, ale nasze rozbawienie zaraz cichnie, bo autor przeplata je obrazkami chwytającymi za serce. Mnie poruszyły szczególnie opisy z przeszłości bohatera: jego relacje z ojcem, walka z urzędami o dom rodzinny, czy historia jego małżeństwa z Sonją. Okazuje się, że ten zgorzkniały na pozór mężczyzna kryje w sobie ogromne pokłady miłości, życzliwości i życiowej mądrości wyrastającej nie tyle z wiedzy, ile z klarownego systemu moralnego. Ove imponuje swoją determinacją w walce o żonę i przyjaciela, broni słabszych i zadziwiając nawet samego siebie potrafi się przywiązywać do ludzi i być wspaniałym dziadkiem dla obcych dzieci.
„Mężczyznę imieniem Ove” lekarze powinni zapisywać na receptę wszystkim malkontentom i narzekaczom oraz tym, którzy stracili radość życia. Ta książka jest jak najlepszy antydepresant. Nie tylko za sprawą doświadczeń bohatera, ale także sposobu, w jaki jest napisana. Lekkość pióra Backmana, prostota opowieści i brak egzaltacji i przesadnej czułostkowości czyni z tej książki rzecz niezwykłą. To pochwała zwyczajnego życia pełna wiary w człowieka i proste wartości, które nie dezaktualizują się mimo zmian zachodzących w świecie. To hymn na cześć życia, który wybrzmiewa jeszcze mocniej w zetknięciu ze śmiercią ( a jest jej tu trochę). Cudowna książka! Kto jeszcze nie czytał to biegiem do bibliotek i księgarni- każdemu Ove się przyda.

Ovego nie da się nie polubić. Mimo że straszny z niego zrzęda, mimo że jego zafiksowanie na punkcie przepisów jest nieznośne, mimo że toczy boje z sąsiadami o błahostki, no i przede wszystkim- mimo że nie lubi kotów. Ten ostatni grzech mało komu jestem w stanie wybaczyć, a bohaterowi powieści Backmana wybaczam. Szczególnie, że okazuje się, że brak sympatii do tych zwierząt...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie wiem, jak to jest wychowywać się w tak ogromnej rodzinie jak rodzina Toimich, więc lektura „Testamentu” szwedzkiej pisarki Niny Wähä była dla mnie jak przeniesienie się do świata zupełnie mi nieznanego. W dodatku akcja toczy się w wiosce na pograniczu szwedzko- fińskim, blisko granicy z Rosją, co jeszcze bardziej spotęgowało efekt przebywania w obcym świecie. Była to jednak podróż fascynująca i choć po lekturze czułam się sponiewierana emocjonalnie, to nie mam wątpliwości, że obcowałam ze znakomitą literaturą.
Nina Wähä stworzyła piękną i straszną historię rodzinną rozpisaną na dwanaścioro żyjących dzieci Siri i Penttiego. Surowe warunki życia w fińskiej wiosce u boku okrutnego i zimnego ojca oraz biernej i bezradnej matki spowodowały, że część rodzeństwa wyjechała, by układać sobie życie daleko od domu, ale są też tacy, którzy zostali. Zjeżdżają się z okazji Bożego Narodzenia i wtedy odżywają zadawnione krzywdy, konflikty i traumy. Czy uda się coś ocalić?
Autorka przedstawia sytuację w rodzinie przechodząc po kolei do różnych bohaterów, których historię poznajemy. Poruszając się po gęstym od znaczeń tekście powoli odkrywałam dramaty poszczególnych członków tej familii, poczynając od matki i ojca, a kończąc na ich synu, który wypełnia tę mozaikę i daje pełny obraz. To rodzina pokiereszowana najpierw przez wojnę i kilkakrotną konieczność opuszczania rodzinnej ziemi z powodu zmiany granic między Finlandią a ZSRR, później przez biedę i surowy klimat, wreszcie przez śmierć pierwszych dzieci. Ci, którzy przeżyli noszą w sobie piętno dramatu, z którego nie otrząsnął się Pentti, stając się nieczuły, okrutny i złośliwy oraz Siri, pogrążająca się w obojętności wobec męża. Myślę, że to dlatego ich dzieci, zmuszone do wyrywania z życia kolejnych kawałków, największą ulgę czują wtedy, gdy są z daleka od toksycznej atmosfery rodzinnej, a śmierć ojca jest dla nich ulgą.
Oprócz tego, że „Testament” przeniósł mnie do innego świata to również pozwolił doświadczyć bardzo innego od mojego sposobu wyrażania swoich przemyśleń. Nina Wähä opowiada spokojnie, wręcz monotonnie, a jednocześnie jej powieść kipi od emocji. Nie używa wielkich słów, ale dotyka wielkich spraw. I głosi prawdy, o których nieczęsto mówi się głośno. Że w rodzinie nie zawsze jest miłość. Że możliwa jest nienawiść w stosunku do rodzica. Że nie wszystkie winy się przebacza. I że można nienawidzić tak bardzo, że człowiek posuwa się do najokrutniejszych czynów. A tytułowy testament to nie tylko dokument prawny, w którym starzejący się ojciec zapisuje coś swoim dzieciom, ale także świadectwo, które kolejne pokolenia niosą ze sobą i przekazują swoim dzieciom.
Cudowna opowieść, a najciekawsze jest odkrycie, kto jest jej narratorem. Ale żeby to odkryć, trzeba doczytać do końca, do czego namawiam. Ja doczytałam i jestem w pełni usatysfakcjonowana z lektury. Polecam.

Nie wiem, jak to jest wychowywać się w tak ogromnej rodzinie jak rodzina Toimich, więc lektura „Testamentu” szwedzkiej pisarki Niny Wähä była dla mnie jak przeniesienie się do świata zupełnie mi nieznanego. W dodatku akcja toczy się w wiosce na pograniczu szwedzko- fińskim, blisko granicy z Rosją, co jeszcze bardziej spotęgowało efekt przebywania w obcym świecie. Była to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo przyjemnie spędziłam czas w towarzystwie bohaterów powieści Lucindy Riley na upalnym Cyprze. To właśnie tam, wśród winnic i małych greckich miasteczek toczy się akcja „Sekretu Heleny”, a malownicza wyspa odgrywa tu równie ważną rolę co sama fabuła.
Autorka przyzwyczaiła mnie do opowieści rozpiętych co najmniej na kilku dziesięcioleciach, a tu niespodzianka, bo ta historia dotyczy tylko jednego lata, choć wspomnienia bohaterów przenoszą nas dziesięć lat wstecz, by później przedstawić jeszcze to, co wydarzyło się w ciągu kolejnych dziesięciu po zakończeniu wakacji na cypryjskiej wyspie Kathikas. Jednakże konstrukcja głównej bohaterki nie odbiega już od tego, co jest znakiem szczególnym pisarki: to piękna kobieta ukrywająca tajemnicę z przeszłości.
Główna oś fabularna wiąże się z rodziną Heleny, która spędza wakacje 2006 roku w domu zapisanym jej przez ojca chrzestnego na Cyprze. To stara willa o znaczącym imieniu Pandora. I tak jak otwarcie puszki przez mitologiczną bohaterkę spowodowało wypuszczenie na świat szeregu nieszczęść, tak i to lato spowoduje, że wszyscy bohaterowie przeżyją prywatne trzęsienia ziemi. A wszystko za sprawą kłamstw i sekretów ujawnionych zbyt późno, skrywanych przez lata.
Narratorem jest starszy syn Heleny, Alex, który wkracza w wiek dojrzewania, a że jest nieprzeciętnie inteligentnym chłopcem, więc wnikliwie obserwuje zachowania dorosłych. Oczywiście jak każdy nastolatek boleśnie doświadcza także procesu dorastania, przeżywając pierwsze zauroczenie, walcząc z kompleksami i rozpaczliwie próbując dowiedzieć się, kim jest. Alex bowiem nie zna swojego biologicznego ojca i to jest największy sekret Heleny.
Pomysł autorki, by do cypryjskiej willi zaprosić tak wielu różnych ludzi dał możliwość zaprezentowania galerii ciekawych postaci. Każda z nich obdarzona została wyrazistym charakterem, słabościami, czasem irytującymi przywarami. I o ile Helena, jej mąż William, czy dawny przyjaciel Alexis to ludzie praktycznie bez skazy, to pozostali... I jak to często w literaturze bywa właśnie ci niedoskonali są najciekawsi. Nie wiem, jak to o mnie świadczy, ale najbardziej podobali mi się ci bohaterowie, którzy mnie irytowali. Krzykliwa i arogancka Jules, która rozstawia wszystkich po kątach i na nikim i niczym nie zostawia suchej nitki; jej syn Rupes, zadufany w sobie nastolatek, przekonany, że przed nim kariera gwiazdy futbolu; wiecznie szukająca miłosnych wrażeń przyjaciółka Heleny, która wikła się w fatalne związki, a później wypłakuje się na ramieniu przyjaciółki. Bardzo trafnie ocenia ich zachowania 13-letni Alex, który przyglądając się im z boku zauważa, jak nieporadnie niektórzy dorośli radzą sobie z życiem.
Szkoda, że nie mam krewnego, który zrobiłby mi równie miły prezent, jaki Angus zrobił Helenie, bo chętnie przygarnęłabym taki domek na pięknej wyspie w ciepłym klimacie. Mimo że problemy bohaterów były naprawdę poważne, to jednak sceneria, w której musieli je rozwikłać zdecydowanie sprzyjała podejmowaniu ważnych decyzji. Znacznie przyjemniej snuć refleksje o życiu na piaszczystej plaży, czy wśród kwitnących krzewów wisterii niż w deszczowym i zimnym Trójmieście. Tym bardziej cieszę się, że przeczytałam „Sekret Heleny”, bo przez chwilę czułam się jak na egzotycznych wakacjach.

Bardzo przyjemnie spędziłam czas w towarzystwie bohaterów powieści Lucindy Riley na upalnym Cyprze. To właśnie tam, wśród winnic i małych greckich miasteczek toczy się akcja „Sekretu Heleny”, a malownicza wyspa odgrywa tu równie ważną rolę co sama fabuła.
Autorka przyzwyczaiła mnie do opowieści rozpiętych co najmniej na kilku dziesięcioleciach, a tu niespodzianka, bo ta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dzięki Ryszardowi Ćwirlejowi przeniosłam się do Poznania i okolic sprzed dwóch lat, a dokładniej do bardzo trudnego dla Polaków momentu, gdy do naszego kraju zaczęły napływać rzesze obywateli Ukrainy uciekających przed wojną. Fabuła „Ostatniej drogi” toczy się właśnie na początku wojny i wiąże się z szeroko zakrojoną akcją pomocy uchodźcom wojennym, w której większość Polaków pokazała wielkie serce.
Znana już z poprzednich części policjantka Aneta i jej kolega z pracy Szymon zabierają z granicy polsko- ukraińskiej rodziny z dziećmi i przywożą je do stolicy Wielkopolski. Jedna z kobiet z dwójką dzieci trafia do mieszkania Szymona, ale jej siostra, która miała dojechać za kilka dni znika bez śladu. Jednocześnie przy autostradzie zostaje znalezione ciało innej Ukrainki, a w lesie pod Szamotułami przypadkowy kierowca quada ratuje z opresji pobitą i zgwałconą dziewczynę. Wszystkie te sprawy prowadzą do zorganizowanej grupy handlarzy kobietami, a śledztwo będzie prowadziła oczywiście charakterna Aneta wraz z innymi policjantami z komendy w Poznaniu i Szamotułach.
Ryszard Ćwirlej jak zawsze zafundował mi kawał dobrej rozrywki, a jej motorem są świetnie wykreowani bohaterowie. Na pierwszym planie znajduje się ruda Aneta Nowak, która ciągle szuka miłości, trafiając jak kulą w płot. Inteligentna, sprytna, zadziorna, ale w sprawach męsko- damskich nieco nieporadna. Jej kolega Szymon, słynący do tej pory z mrukowatości, nagle znajduje w sobie pokłady czułości wobec przygarniętej Ukrainki i jej dzieci oraz uprowadzonej siostry. Jest też para młodych policjantów, którzy dopiero zdobywają szlify w zawodzie i idzie im wcale nieźle- Alina i Kruk oraz starzy znajomi: syn nieodżałowanego emerytowanego już Teofila Olkiewicza Przemek oraz Blacha, którego relacja z Anetką nabrała jakichś dziwnych kształtów (przyjaciele? zakochani w sobie?).
„Ostatnią drogę” znakomicie się czyta również z powodu wartkiej fabuły. I choć autor każe swoim bohaterom działać wbrew przepisom, a nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi, to właśnie te szaleńcze akcje powodują wyrzut adrenaliny i to, że nie można odłożyć książki przed przeczytaniem ostatniej strony. Ja też siedziałam na dzisiejszym świątecznym obiedzie jak na szpilkach, nie mogąc się doczekać powrotu do rozpoczętej lektury. Odczekawszy przyzwoitą ilość czasu, porzuciłam serniczek i keks, by dowiedzieć się, czy Sonia zostanie uwolniona z rąk oprychów, czy Anetka wreszcie trafiła na właściwego mężczyznę i czy Szymon zdecyduje się gościć u siebie Nadię dłużej niż tylko na czas działań wojennych.
Nie wiem, czy słowo „koniec”na ostatniej stronie oznacza, że pan Ćwirlej roztaje się już z bohaterami tej serii, czy to tylko koniec tego tomu. Gdyby jednak miał to być ten pierwszy wypadek to byłabym niepocieszona. No cóż, czas pokaże.

Dzięki Ryszardowi Ćwirlejowi przeniosłam się do Poznania i okolic sprzed dwóch lat, a dokładniej do bardzo trudnego dla Polaków momentu, gdy do naszego kraju zaczęły napływać rzesze obywateli Ukrainy uciekających przed wojną. Fabuła „Ostatniej drogi” toczy się właśnie na początku wojny i wiąże się z szeroko zakrojoną akcją pomocy uchodźcom wojennym, w której większość...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak opisać tekst genialny? Zrobiono to już setki razy, gdzież więc mnie, zwykłej czytelniczce- śmiertelniczce, brać się za analizowanie czegoś tak doskonałego jak „Sklepy cynamonowe” Brunona Schulza. Poprzestanę więc na zapisaniu własnych przemyśleń, które przypałętały się do mojej głowy po lekturze tego zbioru opowiadań.
Schulz to twórca, którego zrozumienie wymaga odpowiedniego momentu w życiu. Ja sama, będąc nieco egzaltowaną licealistką, snobowałam się na miłośniczkę prozy tego pisarza, ale prawda jest taka, że nie rozumiałam jej ni w ząb. Intuicyjnie czułam, że obcuję z czymś wyjątkowym, ale gdyby mnie wtedy ktoś zapytał, o co w tym chodzi, to miałabym kłopot z odpowiedzią. A potem był IV rok studiów i niezapomniane zajęcia z literatury z profesorem Stefanem Chwinem (tak, tym od „Hanemanna” i „Złotego pelikana”). I nagle proza Schulza nabrała barw, zapachów, zaczęła być dotykalna, zmysłowa, wręcz drażniąca zmysły. I tak już zostało. Do dziś uwielbiam tego pisarza i bardzo mnie smuci, że moi uczniowie nie podzielają mojego zachwytu. Mówią wręcz, że facet musiał coś brać, żeby opisywać takie wizje. Może i brał, ale faktem jest, że to pisarstwo najwyższej próby.
Przez ostatnie dwa dni po raz któryś zanurzyłam się w duszną i tętniącą wrażeniami atmosferę żydowskiego miasteczka na wschodzie II Rzeczpospolitej i weszłam do domu i sklepu kupca bławatnego Jakuba, żeby oczami jego syna zobaczyć życie tej rodziny. Cóż tam się dzieje!
Na pierwszym planie pokazany jest ojciec. Niedostępny, odległy, skupiony na swoich zadaniach, a jednocześnie tak bardzo oderwany od rzeczywistości, że chłopcu wydaje się jakby istotą z innego świata. Mnie jednak szalenie bawią te fragmenty, kiedy Schulz opowiada o relacjach ojca ze służącą Adelą. Od razu widać, że prace Freuda były mu bliskie i dobrze znane. Scena, w której Adela doprowadza ojca do orgazmu (tak, to słowo pada w tekście!) wykonując prace domowe i machając miotełką do kurzu jest wprost bajeczna. Oto ona- zwykła służąca, a jednak Walkiria- jednym ruchem szczotki powoduje, że dojrzały mężczyzna pada przed nią na kolana i zalewa się łzami. A kiedy Adela wysuwa pantofelek spod sukienki! Amok prowadzący ojca do paraliżu zmysłów. Kiedyś oglądałam rysunki Brunona Schulza zamieszczone w „Xiędze bałwochwalczej” i widziałam te sceny, na których maleńcy skarłowaciali panowie wili się u stóp ogromnych i dominujących kobiet i adorowali a to pantofelki, a to stopy w pończochach. Adela to jedna z nich. W przeciwieństwie do ojca- marzyciela jest uosobieniem trzeźwego realizmu. Bezceremonialnie wkracza do ojcowskiego sanktuarium na strychu i kilkoma ruchami szczotki zaprowadza tam porządek, burząc jednocześnie misternie zbudowany świat, w którym to ojciec był panem i Demiurgiem. Cudowna konfrontacja kobiecego pragmatyzmu i męskiego oderwania od rzeczywistości. W ogóle kobiety są u Schulza jak pogańskie boginie. Oprócz Adeli jest jeszcze matka, której serdecznie współczuję, bo musi ona ogarnąć dom, którego głowa zamiast w salonie lub gabinecie siedzi na strychu i bawi się w Noego. Jest też ciotka, żona wuja Karola, która fizycznie się nie pojawia, bo pojechała do wód, ale jej nieobecność powoduje, że świat Karola chwieje się w posadach.
Urzekły mnie też opisy miejsc, które Schulz tworzy za pomocą licznych porównań i zmysłowych epitetów. Rośliny w dzikiej części ogrodu są jak stare czarownice, rozkładające swoje spódnice i zagarniające przestrzeń i światło tak, że dziecko boi się wejść w głąb takiego buszu. Albo ulice miasteczka- istny labirynt, gdzie można zabłądzić i tym sposobem trafić do innego świata, gdzie żyją inni ludzie i panują inne prawa. Nawet szkolna pracownia rysunku nabiera tajemniczego wymiaru. Jest jak mroczna jaskinia, w której przy blasku świec niektórzy tworzą, a inni wylegują się na poduszkach niby starożytni bogowie.
Pewnie wrócę jeszcze kiedyś do Schulzowskiego Drohobycza, żeby sprawdzić, czy znów odkryję coś nowego. Bo na tym polega urok dzieł doskonałych- każde czytanie odkrywa przed nami nowe rzeczy.
Przeczytane w ramach wyzwania czytelniczego MARZEC 2024.

Jak opisać tekst genialny? Zrobiono to już setki razy, gdzież więc mnie, zwykłej czytelniczce- śmiertelniczce, brać się za analizowanie czegoś tak doskonałego jak „Sklepy cynamonowe” Brunona Schulza. Poprzestanę więc na zapisaniu własnych przemyśleń, które przypałętały się do mojej głowy po lekturze tego zbioru opowiadań.
Schulz to twórca, którego zrozumienie wymaga...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powieść Marty Zaborowskiej angażuje i to bardzo. Robi to dzięki świetnie skonstruowanej akcji, która sprawia, że co chwila jesteśmy wyprowadzani na manowce i właściwie do końca nie możemy się domyślić, o co w tej łamigłówce chodzi. Nie dlatego jednak, że każdy wydaje się być niewinny, ale wręcz odwrotnie. Autorka opowiada o swoich bohaterach tak, że poznając ich na początku jednego po drugim mamy wrażenie, że każdy stoi za przestępstwem, którego ofiarą padła Miriam.
Fabuła obraca się wokół śledztwa w sprawie zaginięcia żony zamożnego lekarza, która w rocznicę ślubu zniknęła z domu, mimo że niedługo przedtem rozmawiała przez telefon z mężem wracającym ze szkolenia. Prawdziwy rollercoster zaczyna się jednak sześć miesięcy później, gdy na terenie zamkniętej fabryki zostają znalezione spalone kobiece zwłoki w samochodzie Miriam, a podczas rozpoznania mąż ofiary potwierdza jej tożsamość, w przeciwieństwie do siostry, która twierdzi, że to obca osoba. Zanim zostaną wykonane badania genetyczne poznajemy historie 6 osób, które były związane z Miriam: oprócz męża i siostry jest jeszcze były ukochany Florian, przyjaciel i wspólnik męża Stan, partnerka Floriana Natalia i przyjaciółka zaginionej Gina. Każda z tych osób ma swoje sekrety i każda zna fragment historii Miriam. Z tej układanki my jako czytelnicy musimy złożyć właściwy obrazek i dojść do prawdy.
Marta Zaborowska oddaje głos kolejnym bohaterom, ale robi to tak, że mamy podstawy podejrzewać każdego. W dodatku przeplata je relacjami dwójki policjantów prowadzących śledztwo najpierw dotyczące zaginięcia, a później morderstwa. To niezbyt przyjemny Neuman, stary policyjny wyga, nielubiący ludzi i raczej trudny w obejściu, ale za to słynący z ogromnej skuteczności oraz skośnooka Shi Lu- młoda i dopiero wkraczająca do świata śledczych, ale ciesząca się sympatią i zaufaniem Neumana. Determinacja tych dwojga w rozwiązywaniu zagadki jest imponująca i daje zadziwiające efekty. I tu uwaga do samej autorki: szkoda byłoby nie skorzystać z tego tak udanego duetu i nie umieścić ich w kolejnej części. W końcu potencjał jest- chętnie dowiem się, skończyła się historia Hetmana i co stało się z Miriam i jej przyjacielem.
Małym minusem tej jakże emocjonującej powieści jest nieco przesadzone zakończenie. Pomysł z szalonym przyjacielem (żeby nie spoilerować!), moim zdaniem, był już zanadto odjechany. Ale takie prawo autora, a czytelnik może co najwyżej pokręcić nosem. Jednakże całość bardzo mi się podobała, o czym świadczy fakt, że przeczytałam tę książkę w ciągu 3 dni, mimo nawału innych zajęć. Naprawdę szczerze polecam ją miłośnikom thrillerów psychologicznych, bo do tej odmiany powieści bym ją zakwalifikowała. Emocje murowane.

Bardzo dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca i Marcie Zaborowskiej za egzemplarz z autografem. Lektura sprawiła mi wiele przyjemności.

Powieść Marty Zaborowskiej angażuje i to bardzo. Robi to dzięki świetnie skonstruowanej akcji, która sprawia, że co chwila jesteśmy wyprowadzani na manowce i właściwie do końca nie możemy się domyślić, o co w tej łamigłówce chodzi. Nie dlatego jednak, że każdy wydaje się być niewinny, ale wręcz odwrotnie. Autorka opowiada o swoich bohaterach tak, że poznając ich na początku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wymęczył mnie Dostojewski do tego stopnia, że z ulgą dziś zamknęłam tę niewielką książkę i teraz nie przestaję o niej myśleć. Dochodzę do wniosku, że rosyjski geniusz literatury lepiej jednak sprawdza się w wielkich powieściach pokroju „Zbrodni i kary”, czy „Braci Karamazow”. Czytając „Wiecznego męża” miałam wrażenie, że ograniczenie stron, które autor sobie narzucił tłamsi go i nie pozwala rozwinąć zapewne ciekawych refleksji o naturze człowieka i demonach w nim tkwiących. Fabuła wydała mi się szkicowa, miejscami wręcz chaotyczna.
Tytułowy „wieczny mąż” to określenie na jednego z głównych bohaterów- Pawła Pawłowicza Trusockiego, który po śmierci żony przybywa do Petersburga wraz z córeczką, aby odwiedzić znajomego sprzed lat Wielczaninowa. Sednem ich relacji jest fakt, że 10 lat temu żona Trusockiego miała romans z Wielczaninowem, a jego owocem jest właśnie Liza. Bohaterowie na naszych oczach przeżywają niezrozumiałe dla mnie namiętności: kochają się i nienawidzą, szanują i gardzą sobą.
Trusocki jest jak niedźwiedź grający na harfie, przedstawiony na okładce. Toporny, niepotrafiący się zachować, bez klasy i finezji, a jednocześnie wrażliwy, by nie rzec czułostkowy. Topi swoje frustracje w alkoholu (Boże, ile on pije, praktycznie bez przerwy!) i co chwila wybucha płaczem. Niby opłakuje zmarłą żonę, ale córeczkę podrzuca nieznanym ludziom, a kiedy ta umiera to nie spieszy się z wizytą. Irytujący typ. W dodatku już po 3 miesiącach żałoby zaczyna starać się o rękę 15-latki ( koszmar! ), co biorąc pod uwagę jego wiek ( 60 lat) trąci patologią. Trusocki to mężczyzna, który nie potrafi być nikim innym jak tylko mężem, w dodatku wiecznym. Masochistycznie pcha się w niezdrowe związki, wręcz uprasza się o to, by zostać rogaczem, podnóżkiem u stóp żony, jednym słowem pantoflarzem. Poniewierany, zdradzany prawie na widoku, ośmieszany, żałośnie idzie na pasku kolejnej połowicy.
Równie żałosny jest drugi bohater- Wielczaninow. Cyniczny uwodziciel, skupiony na sobie, drwiący sobie z innych, hipochondryk i fałszywy przyjaciel. Wiemy, że kiedyś darzył żonę Trusockiego głębokim uczuciem, co powoduje, że teraz po latach widmo utraconej kochanki prześladuje go i nie pozwala zaznać spokoju.
Zestawieni na zasadzie kontrastu bohaterowie są jak niebo i ziemia. Mąż i kochanek, pijany i trzeźwy, ponurak i dusza towarzystwa. Zawiązuje się między nimi jakaś dziwna więź. Uciekają przed sobą i wciąż do siebie dążą. Obaj jednakowo nieszczęśliwi, obarczeni poczuciem winy, przerażeni życiem. Jak dla mnie za bardzo skomplikowani, a ich problemy zbyt abstrakcyjne.
No cóż, wolę inne dzieła Dostojewskiego.

Wymęczył mnie Dostojewski do tego stopnia, że z ulgą dziś zamknęłam tę niewielką książkę i teraz nie przestaję o niej myśleć. Dochodzę do wniosku, że rosyjski geniusz literatury lepiej jednak sprawdza się w wielkich powieściach pokroju „Zbrodni i kary”, czy „Braci Karamazow”. Czytając „Wiecznego męża” miałam wrażenie, że ograniczenie stron, które autor sobie narzucił tłamsi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lektura „Bezmatka” Miry Marcinów była bolesna, drażniąca i bardzo intensywna. Ta książka wlazła mi pod skórę jak drzazga i mimo przekręcenia ostatniej strony wciąż ją czuję. Intymność, wręcz ekshibicjonizm opisów zaprezentowany przez autorkę dotknął mnie osobiście. Bo ja też jestem jak córka z tej powieści- doskonale rozumiem, co to znaczy mieć trudne relacje z matką. Myślę, że rozumie to bardzo wiele kobiet.
Mira Marcinów pisze: Nasza miłość była piękna i niezdrowa.
„Bezmatek” dotyka relacji między matką a córką dogłębnie, podskórnie. To rzecz o radzeniu sobie ze śmiercią rodzica, a właściwie o nieradzeniu. Bohaterka towarzyszy swojej matce w ostatnim roku jej życia, który polega na powolnym umieraniu na nowotwór płuc. Jest z nią również w ostatniej chwili życia i tuż po śmierci. Myje ją, ubiera i robi trumienny makijaż. Nawet po pogrzebie matka jej towarzyszy. Wydawało by się, że skoro tak jest, to musiała to być matka wzorowa. Otóż nie. Była to matka na tyle dobra, na ile umiała. A macierzyństwo nie bardzo jej wychodziło. Owszem, kochała córkę, ale jeszcze bardziej kochała życie i siebie. Dlatego to córka musiała być matką swojej matki. Niańczyć ją, tłumaczyć z zaniedbań i radzić sobie samej.
Bezmatek to pszczela rodzina pozbawiona matki. Jej śmierć prowadzi w krótkim czasie do śmierci całego roju. I tak dzieje się właśnie po śmierci matki bohaterki. Nawet rok po pogrzebie nie może uporać się z żałobą- czuje się martwa, niepełna, niezdolna do pełni życia.
Najbardziej poruszyła mnie jednak nie część dotycząca śmierci, ale ta opisująca matkę za życia. To kobieta tocząca wieczny bój ze światem: o uznanie, o święty spokój, o możliwość życia według własnych zasad. Niby matka, ale jednocześnie wieczna dziewczynka. Traktuje córkę raczej jak koleżankę, a nawet opiekunkę. To matka jak u Witkacego: osaczająca dziecko, obarczająca je odpowiedzialnością za siebie, dusząca. Tworząca z córką (u Witkacego z synem) nierozerwalny twór (nowotwór?), co powoduje, że po jej śmierci dziecko nie potrafi iść dalej, bo czuje się niepełne. Więź jednocześnie piękna i krzywdząca. Mira Marcinów porównuje ją do uzależnienia od alkoholu, a nawet mówi, że powinno się z tego powodu chodzić na terapię do klubu Anonimowych Śmiertelników. Uzależniona od alkoholu i papierosów matka czyni swoją córkę osobą współuzależnioną- tyle że od siebie, a nie od używek.
Dużo można by mówić o tej książce, ale żadne słowa nie oddadzą jej wyjątkowości. Trzeba ją przeczytać i przeżyć. Jeśli więc niestraszna wam mocna, intensywna literatura to „Bezmatek” Miry Marcinów polecam z całego serca.

Lektura „Bezmatka” Miry Marcinów była bolesna, drażniąca i bardzo intensywna. Ta książka wlazła mi pod skórę jak drzazga i mimo przekręcenia ostatniej strony wciąż ją czuję. Intymność, wręcz ekshibicjonizm opisów zaprezentowany przez autorkę dotknął mnie osobiście. Bo ja też jestem jak córka z tej powieści- doskonale rozumiem, co to znaczy mieć trudne relacje z matką....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytałam już kilka powieści opartych na tym samym pomyśle. Miasteczko, w którym żyją bogaci ludzie. Szkoła, gdzie uczą się ich dzieci. Gładkie zielone trawniki, imponujące rezydencje, garaże na kilka samochodów,w ogrodach baseny i jacuzzi. I piękne kobiety, które pracują tylko dla zabicia czasu, a martwią się co najwyżej kolejną zmarszczką na czole. Świat, w jakim wielu chciałoby żyć, bo z pozoru wydaje się być spełnieniem marzeń każdego śmiertelnika. To z wierzchu, a co pod spodem? Zgnilizna moralna, zepsucie, snobizm, brak zainteresowania drugim człowiekiem.
W „Klubie kłamców” tak właśnie jest. Przyglądamy się życiu pięknych i bogatych z perspektywy Natalie- pracownicy sekretariatu w elitarnym liceum. Już na samym początku dowiadujemy się, że z sali gimnastycznej wyniesiono dwa ciała. Powoli, krok po kroku będziemy odkrywać szczegóły wydarzeń, które się tam rozegrały, a żeby to zrobić musimy poznać życie kilku kobiet, którym Natalie zazdrości. To Brooke- dziedziczka wielkiej fortuny, nieprzepuszczająca żadnemu przystojnemu mężczyźnie, a przy tym niemogąca się pogodzić z odejściem męża i próbująca spełnić swoje ambicje o karierze sportowej za pomocą córki oraz Asha- typowa mamuśka, skupiona na projektowaniu przyszłości uzdolnionej córki i obsesyjnie śledząca poczynania rzekomo niewiernego męża. Cała intryga skupia się wokół przystojnego trenera Nicka. Każda z kobiet będzie nim zainteresowana i każda w inny sposób. Sieć intryg, kłamstw, wzajemnych zależności jest bardzo skomplikowana, a poruszanie się po tym labiryncie sprawia, że powoli kruszy się piękna fasada luksusowego osiedla, a na wierzch wychodzą różne sprawy, które do tej pory były skrupulatnie ukrywane w obawie przed utratą pozycji.
Oprócz intrygi sensacyjnej autorka podejmuje tu kilka ważnych tematów, o których często mówi się we współczesnych mediach. Jeden z nich to ingerowanie rodziców w plany życiowe młodych ludzi i projektowanie ich przyszłości zgodnie z wyobrażeniem matki czy ojca. W „Klubie kłamców” starania dwóch matek o to, by ich córki trafiły po ukończeniu liceum do renomowanych uczelni jako zawodniczki futbolu prowadzą do nieporozumień, kłótni i niezdrowej rywalizacji. Determinacja kobiet, by dwa lata przed rekrutacją zacząć zabiegać o zdobycie upragnionego miejsca na uczelni jest ogromna, a one same gotowe są sięgnąć po wszelkie środki, również te niemoralne. Drugi problem to wykorzystywanie swojego stanowiska dla własnych potrzeb. Nauczyciel, czy trener to ktoś, kto bazuje na zaufaniu, jakim obdarza go młody człowiek, dlatego tak łatwo jest mu wykorzystać to zaufanie w niecny sposób.
Powieść Annie Ward nie jest arcydziełem, nie podnosi też ciśnienia w tempie kosmicznym, ale powoli budowane napięcie robi swoje i powoduje, że przyjemnie się ją czyta.
A, i jeszcze jedno: to na pewno nie jest thriller- co najwyżej powieść obyczajowa z wątkiem kryminalnym.

Czytałam już kilka powieści opartych na tym samym pomyśle. Miasteczko, w którym żyją bogaci ludzie. Szkoła, gdzie uczą się ich dzieci. Gładkie zielone trawniki, imponujące rezydencje, garaże na kilka samochodów,w ogrodach baseny i jacuzzi. I piękne kobiety, które pracują tylko dla zabicia czasu, a martwią się co najwyżej kolejną zmarszczką na czole. Świat, w jakim wielu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ależ to się przyjemnie czytało!
Powieści Agnieszki Krawczyk są dowodem, że możliwe jest napisanie dobrej powieści obyczajowej, która nie jest przesłodzona i nie operuje wyświechtanymi motywami i rozwiązaniami. Autorka, która do tej pory pisała powieści z akcją osadzoną we współczesności, tym razem zdecydowała się przenieść część fabuły do czasów, które bardzo lubię i o których sporo wiem- okresu dwudziestolecia międzywojennego. Muszę stwierdzić, że zrobiła to wyjątkowo zgrabnie, a uchwycenie specyficznego klimatu epoki wyszło jej naprawdę dobrze.
Osią fabuły jest tu pałac w Łabonarówce, w którym matka głównej bohaterki Róży postanawia urządzić wielką fetę z okazji urodzin swoich i swojej matki. Wybór miejsca imprezy nie jest przypadkowy, jest to bowiem dawna siedziba ich rodziny, utracona jeszcze przed wojną, a teraz odrestaurowana i przerobiona na hotel. Tak zaczyna się historia, w której młoda marszandka sztuki Róża z determinacją próbuje odkryć tajemnicę przedwojennego dworu, zwanego palais fatale. Kolejne sukcesy w tym prywatnym dochodzeniu powodują, że przenosimy się do lat 30. XX wieku i uczestniczymy w życiu ówczesnych mieszkańców tego majątku: zmanierowanej Matyldy, dla której dom to demonstracja bogactwa, bez którego nie wyobraża sobie życia, jej nastoletniej pasierbicy Adelajdy, uzdolnionej pianistki i wrażliwej dziewczyny, której macocha nie może zdzierżyć, małej Giny, mimowolnej obserwatorki dramatycznych wydarzeń w pałacu i pana Augustyna, właściciela Łabonarówki i bardzo zdolnego przedsiębiorcy, który ożenił się ze zubożałą panną i nie potrafi jej niczego odmówić. Tymczasem ambicją znudzonej i zdemoralizowanej pani domu jest uczynić z Łabonarówki miejsce spotkań artystów, wymiany myśli, ekscentrycznych przyjęć, o których będzie się mówiło w stolicy. Dlatego do pałacu ściągają malarze, poeci, ale i różni pieczeniarze liczący na dobrą zabawę na koszt właścicieli. I właśnie z tego wynikają kłopoty i późniejsze dramaty, o których chce się czegoś dowiedzieć Róża przy pomocy syna hotelarzy. Historia dawnych właścicieli obfituje bowiem w liczne znaki zapytania. Dlaczego pan Augustyn popełnił samobójstwo? Jak zmarła jego żona? Wreszcie- co stało się z młodym poetą Tytusem Wilskim, o którym ślad zupełnie zaginął i jak potoczyły się losy Adelajdy, późniejszej gwiazdy kabaretu w Warszawie?
Bardzo mi się podobało, jak Agnieszka Krawczyk opisała realia życia polskiej arystokracji okresu międzywojnia. Wystrój pałacu, stroje, rauty, przyjęcia, ale także typowe dla tamtych czasów zainteresowanie sztuką, poezją, motoryzacją, czy sportem. I ten dekadencki urok burżuazji, ekscentryczność, nawet snobizm połączone z naiwnym przekonaniem, że taki świat będzie trwał wiecznie, że nic go nie naruszy.
Niestety, akcja kończy się wyjaśnieniem kilku zagadek, ale sporo pozostało jeszcze do wyjaśnienia. Dlatego muszę szybko zdobyć drugi tom tej opowieści, bo naprawdę mnie wciągnęła i czuję przymus dowiedzenia się prawdy o życiu Adelajdy oraz o jej ciotecznej wnuczce Róży.
Książka godna polecenia tym, którzy lubią powieści obyczajowe z akcją rozgrywającą się na dwóch płaszczyznach czasowych. Naprawdę można się zaczytać.

Ależ to się przyjemnie czytało!
Powieści Agnieszki Krawczyk są dowodem, że możliwe jest napisanie dobrej powieści obyczajowej, która nie jest przesłodzona i nie operuje wyświechtanymi motywami i rozwiązaniami. Autorka, która do tej pory pisała powieści z akcją osadzoną we współczesności, tym razem zdecydowała się przenieść część fabuły do czasów, które bardzo lubię i o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Balet fascynuje mnie jako forma sztuki, która jest szalenie wymagająca wobec tego, kto ją uprawia. W pełni zależna od sprawności ludzkiego ciała, które musi zostać ujarzmione, w drakoński sposób wyćwiczone i złożone na ołtarzu sztuki. Dziś spektakle baletowe nie poruszają tłumów, a sam balet jest sztuką dla znawców, ale w XIX wieku był bardzo popularny, a wybitni tancerze stawali się bożyszczami, którym rzucano pod nogi kwiaty i noszono na rękach. I właśnie zbeletryzowaną biografię najwybitniejszej polskiej baletnicy XIX wieku postanowiła napisać nieznana mi do tej pory Weronika Wierzchowska.
Celowo podkreślam, że jest to biografia zbeletryzowana, bo tak naprawdę autorka dodała do historii Heleny Cholewnickiej tyle elementów fikcyjnych, że śmiało można zaryzykować tezę, że biografii jest tu połowa, a reszta to wyobraźnia i to puszczona momentami za bardzo samopas.
Poznajemy życie tej utalentowanej tancerki od dnia wstąpienia jej do szkoły baletowej przy Teatrze Wielkim w Warszawie i towarzyszymy jej aż do śmierci. Odnalazłam w internecie informacje o Cholewnickiej i muszę stwierdzić, że Weronika Wierzchowska nie wyszła poza to, co można przeczytać w Wikipedii. Przedstawia pierwsze kroki młodej tancerki, debiut, wspinanie się po szczeblach kariery aż do uhonorowania jej przez cara Aleksandra II specjalnie dla niej stworzonym tytułem primaballerina assoluta i późniejszą błyskotliwą karierę z rolami kreowanymi na scenach Paryża, Neapolu, Wiednia. Weronika Wierzchowska najwyraźniej uznała jednak życie swojej bohaterki za zbyt monotonne i dlatego dołożyła trochę zbyt wiele, czyniąc ze swojej książki bardziej nieco naiwną powieść obyczajową niż biograficzną. Bo oto Helena obdarzona jest paranormalnymi zdolnościami: rozmawia z duchami, widuje anioła śmierci, umie czytać w ludzkich myślach... Czy nie zanadto pofolgowała autorka swojej wyobraźni? Co prawda sama w posłowiu przyznaje, że niektóre postaci i cechy zostały przez nią wymyślone, ale moim zdaniem było to zbyteczne.
Plusem tej powieści jest umiejętne odtworzenie klimatu Warszawy okresu zaboru rosyjskiego, a przede wszystkim realiów życia artystów i warunków, w jakich uprawiali sztukę. Opisy garderób, zwyczajów i przesądów tancerzy, informacje o zarobkach, traktowaniu tancerzy niemogących już tańczyć, funkcjonowania teatrów to naprawdę dobra robota. Udały się również sceny z opisami występów Heleny Cholewnickiej- dzięki nim wiem, o czym były spektakle, jakie okoliczności towarzyszyły ich wystawieniom, jak działała cenzura w balecie, a nawet, jakie kroki i figury musiała zrobić baletnica, odgrywając swoją rolę.
Nie uważam czasu spędzonego na lekturze „Tancerki” za stracony. Mało tego, czytało mi się naprawdę przyjemnie. Wybierając jednak tę książkę trzeba mieć świadomość, że to raczej powieść biograficzna (z naciskiem na powieść) niż biografia sensu stricte.

Balet fascynuje mnie jako forma sztuki, która jest szalenie wymagająca wobec tego, kto ją uprawia. W pełni zależna od sprawności ludzkiego ciała, które musi zostać ujarzmione, w drakoński sposób wyćwiczone i złożone na ołtarzu sztuki. Dziś spektakle baletowe nie poruszają tłumów, a sam balet jest sztuką dla znawców, ale w XIX wieku był bardzo popularny, a wybitni tancerze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wydawnictwo Znak Crime dostarczyło mi ogromnych emocji przysyłając powieść Michaela Robothama „Dobra dziewczyna, zła dziewczyna”. To thriller z rodzaju takich jakie lubię najbardziej. Fabuła skupiona jest na postaciach, ich psychice, a nie na sensacyjnych wydarzeniach, chociaż i tych tu nie brakuje. Już sam tytuł intryguje. Czy chodzi o dwie dziewczyny, czy o jedną, której czyny są trudne do oceny? Przeczytałam i myślę, że oba wyjaśnienia będą miały zastosowanie w wypadku tej powieści.
Jedną z nich jest główna bohaterka, Evie, której przeszłość jest wielką tajemnicą. Została ona znaleziona 6 lat wcześniej w zamaskowanym pokoju, gdzie ukrywała się przez wiele dni w mieszkaniu ze zwłokami zmasakrowanego mężczyzny. Nikt nie zna jej prawdziwego imienia, pochodzenia, ani wieku. Trafia pod opiekę organizacji rządowych, przenoszona z jednego domu opiekuńczego do drugiego, agresywna, niepokorna i niepokojąco inteligentna. Wyjątkową czyni ją jedna umiejętność- otóż Evie bezbłędnie rozpoznaje kłamstwa. Jej losy w pewnej chwili splatają się z losami Cyrusa, psychologa, zatrudnionego przez policję do pomocy w śledztwie w sprawie zamordowania nastoletniej łyżwiarki Jodie. Cyrus to mężczyzna o równie tragicznej przeszłości- jako dziecko odkrył, że jego starszy brat bestialsko zamordował ich rodziców i dwie siostry. Dlatego dobrze rozumie Evie i zyskuje jej zaufanie, a jednocześnie oboje postanawiają odkryć prawdę o okolicznościach śmierci mistrzyni łyżwiarstwa.
Na skomplikowany charakter Evie składają się cechy na pozór wykluczające się. Jest ona zamknięta w sobie i nieufna wobec ludzi, ale także całą sobą pragnie bliskości i ciepła; desperacko ukrywa prawdę o wydarzeniach z dzieciństwa, ale chciałaby zrzucić ten ciężar z ramion; wydaje się być silna, a nawet bezczelna, ale w rzeczywistości cechuje ją kruchość i wrażliwość. Nieznajomość okoliczności wydarzeń sprzed lat powoduje, że niektórzy widzą w niej morderczynię, a prawda jest zupełnie inna. Jej osobowość poznajemy wnikliwie dzięki zastosowanej tu narracji- niektóre rozdziały są napisane w narracji pierwszoosobowej i wtedy to właśnie Evie mówi swoim głosem.
Dobrą i złą dziewczyną jest także Judie, ofiara, znaleziona na ścieżce w lesie. Toczące się śledztwo ujawnia coraz więcej prawd, które burzą obraz wzorowej córki i znakomicie rokującej łyżwiarki. Ale na jaw wychodzą też dramatyczne fakty o jednej z rodzin zaprzyjaźnionych z dziewczyną. Autor stawia tu pytanie o to, czy rodzice mają prawo realizować swoje niespełnione marzenia kosztem własnych dzieci i wskazuje na konsekwencje takiego postępowania.
Powieść M. Robothama jest naprawdę znakomita w swoim gatunku. Autor umiejętnie operuje napięciem, zaskakuje, myli tropy, a to sprawia, że ma się ochotę łyknąć książkę na jeden raz.
Zakończenie fabuły sprawiło, że chciałabym, żeby powstała druga część, abym mogła wreszcie dowiedzieć się, kim jest Evie i co tak naprawdę zdarzyło się sześć lat temu w tajemniczym domu.
Polecam wszystkim miłośnikom thrillerów psychologicznych i ciekawych zagadek kryminalnych.

Wydawnictwo Znak Crime dostarczyło mi ogromnych emocji przysyłając powieść Michaela Robothama „Dobra dziewczyna, zła dziewczyna”. To thriller z rodzaju takich jakie lubię najbardziej. Fabuła skupiona jest na postaciach, ich psychice, a nie na sensacyjnych wydarzeniach, chociaż i tych tu nie brakuje. Już sam tytuł intryguje. Czy chodzi o dwie dziewczyny, czy o jedną, której...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie jest to najlepsza powieść Roberta Małeckiego, ale w dalszym ciągu jest dobra. Autor operuje w niej wszystkimi trickami, które stanowią o jakości utworu określanego jako thriller i robi to wyjątkowo umiejętnie i sprytnie.
Zaczyna się od zagadki, która sprawiła, że pomyślałam: oho, nieźle, muszę wiedzieć, co będzie dalej. Brat głównego bohatera znika bowiem nagle po imprezie w ogrodzie, a zaraz później okazuje się, że kilka dni wcześniej zaginęła bez śladu jego dziewczyna. Żeby było jeszcze ciekawiej w dziwnych okolicznościach znika syn sąsiadów, zaraz po tym, jak został podwieziony przez Piotra wieczorem pod same drzwi. Oczywiście główny bohater, popularny pisarz Piotr Warot, stara się odnaleźć ukochanego brata, prowadząc własne śledztwo, niezależnie od dochodzenia policji. Na drodze do prawdy napotyka jednak ciągłe tajemnice, które powodują, że jego śledztwo co chwila utyka w martwym punkcie lub prowadzi go w ślepe zaułki.
No właśnie, poziom skomplikowania tej historii jest, według mnie, zbyt duży. W pewnym momencie zupełnie się pogubiłam i zmuszona byłam odtworzyć sobie wydarzenia, aby poukładać je sobie w głowie. Łapałam też Roberta Małeckiego na braku konsekwencji ( a może to zbyt duże skróty myślowe?)- relacja Piotra Warota z policjantem Słomskim najpierw wydawała się oparta na zaufaniu i wspólnym celu, bo obu zależało na rozwiązaniu zagadki zaginięcia trójki ludzi, by zaraz potem okazać się fałszywa- jakieś podrzucanie dowodów, oskarżenia. Jakieś niedopracowane to było. Niemniej jednak powieść jest dobrze zbudowana, wzbudza emocje i zaciekawienie, a jej finał w pełni satysfakcjonuje.
Mimo że „Najsłabsze ogniwo” jest thrillerem to zaryzykuję tezę, że o wiele ciekawsze od zagadki zaginięcia bohaterów są wątki pokazujące skomplikowane relacje rodzinne. A jest ich sporo. Mamy małżeństwo Warotów, które wydaje się być idealne i pełne miłości, ale wiemy, że Piotr jeden raz zbłądził. Co zrobi z tym faktem? Czy wyzna żonie swoją nielojalność? Również relacje w rodzinie Magierów okazują się być inne niż się na początku wydaje. Bo dlaczego nastoletni Kuba nie chce, by jego ojciec ( a właściwie ojczym) dowiedział się o jego przejażdżkach rowerowych? I dlaczego tej samej nocy znika z domu? I czy naprawdę dawny chłopak zaginionej Aliny, podejrzany o to, że przyczynił się do zaginięcia swojej pierwszej żony, naprawdę jest niebezpieczny? Po co przeprowadził się do miejscowości, gdzie mieszka jego była dziewczyna? I czy relacja między bratem Piotra i jego dziewczyną naprawdę była udana? Tajemnice się mnożą i to właśnie w nich kryje się rozwiązanie zagadki zaginięcia Aleksa, Aliny i Kuby.
Niezła powieść, trochę wzorowana na książkach Cobena, co zresztą sam autor przyznaje w posłowiu, ale jednak oryginalna. Można przeczytać.

Nie jest to najlepsza powieść Roberta Małeckiego, ale w dalszym ciągu jest dobra. Autor operuje w niej wszystkimi trickami, które stanowią o jakości utworu określanego jako thriller i robi to wyjątkowo umiejętnie i sprytnie.
Zaczyna się od zagadki, która sprawiła, że pomyślałam: oho, nieźle, muszę wiedzieć, co będzie dalej. Brat głównego bohatera znika bowiem nagle po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Świetnie czytająca się powieść stanowiąca połączenie komedii rodzinnej z bardzo poważną powieścią o tragizmie losów emigrantów, dla których tłem staje się wojna w Ukrainie. Autorka nie pisze jednak o wojnie, a o tym, w jaki sposób wpływa ona na życie zwykłych ludzi i jak wywraca je do góry nogami.
Główny bohater, Tolik, jest Ukraińcem, który wyjechał z kraju i osiedlił się w Hiszpanii, realizując swoje marzenie o wyrwaniu się z objęć osaczającej go rodziny. Dobrze mu się wiedzie, realizuje więc kolejne swoje marzenie i kupuje „dom z potencjałem”, czyli starą willę pełną artefaktów po zmarłej właścicielce, mającej upodobanie do haftowanych obrazków i gipsowych aniołków. Kilka dni po odebraniu kluczy wybucha wojna w Ukrainie, a Tolikowi zwala się na głowę rodzina: matka, ciotka, wuj, siostra z przyjaciółką oraz dwa koty i pies. I w hiszpańskiej willi nagle nastaje Ukraina. Matka z ciotką zaczynają urządzać Tolikowi życie, gotować ukraińskie potrawy i wprowadzać własne porządki. Wuj uzależnia się od gry na fliperze, ciotka sadzi pomidory w fontannie, a przez okno do jego sypialni codziennie wieczorem wchodzi kotka i kładzie się na jego piersi.
Wydawało by się, że dla Tolika pojawienie się rodziny stanie się koszmarem, a jego marzeniem będzie jak najszybsze pozbycie się krewnych. Ano nie. Sam bohater dziwi się, że ich wizyta wzbudza w nim niezrozumiałą tęsknotę za tym, co z taką ulgą porzucił, a nawet poczucie obowiązku wobec kraju, do którego nie chciał przecież wracać. Tolik za sprawą męczącej rodzinki czuje się rozerwany między pragnieniem bycia Europejczykiem i życia w ciepłej Hiszpanii a niemożliwą do wyrugowania duszą Ukraińca. Można wręcz powiedzieć, że od momentu pojawienia się krewnych żyje w dwóch światach, czego symbolem jest tytułowa drabina. Stoi ona przy ścianie sypialni bohatera i pozwala mu niepostrzeżenie wydostać się z domu, bez konieczności odpowiadania na wścibskie pytania matki, spełniania dziwnych próśb wujka i ciągłego bycia ocenianym.
Poruszające były fragmenty, w których bohaterowie mówią o swoich uczuciach związanych z koniecznością opuszczenia ojczyzny. Mimo że trafili do raju na ziemi to jednak tęsknią za roślinami, zwierzętami, sąsiadami, swoimi nie tak przecież wygodnymi mieszkaniami. Ledwie przyjechali, a już planują powrót, bo bycie emigrantem to doświadczenie bolesne, a straty, jakie ponieśli są niepowetowane.
Eugenia Kuzniecowa dotyka w tej powieści problemu postrzegania wojny w Ukrainie przez mieszkańców zachodniej Europy. Dla znajomych z pracy Tolika to jedynie sensacyjna wiadomość, będąca pretekstem do zorganizowania imprezy, na której przeprowadza się zbiórkę pieniędzy na pomoc walczącym. Są też tacy, którzy widzą w wojnie szansę na przeżycie przygody i deklarują udział w niej, przygotowując się do tego tak samo jak na wyprawę turystyczną.
Cudownie się to czyta. To książka zabawna i jednocześnie smutna; przygnębiająca, ale też niosąca nadzieję na przezwyciężenie trudności i odrodzenia się życia, które wojna zburzyła. Polecam z całego serca.

Świetnie czytająca się powieść stanowiąca połączenie komedii rodzinnej z bardzo poważną powieścią o tragizmie losów emigrantów, dla których tłem staje się wojna w Ukrainie. Autorka nie pisze jednak o wojnie, a o tym, w jaki sposób wpływa ona na życie zwykłych ludzi i jak wywraca je do góry nogami.
Główny bohater, Tolik, jest Ukraińcem, który wyjechał z kraju i osiedlił się...

więcej Pokaż mimo to