-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński36
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant5
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na maj 2024Anna Sierant970
Biblioteczka
2024-05-02
2024-04-30
Robert Harris dał mi możliwość zajrzenia do świata, do którego zwykły śmiertelnik nie ma szans się dostać. Nawet sam autor potrzebował specjalnych zezwoleń, żeby choćby wejść do miejsc, gdzie odbywa się tajny proces wybierania każdego nowego papieża. Wiele miejsc w Watykanie dostępnych jest dla publiczności, ale nie to. Również sama procedura głosowania i organizacja konklawe są obwarowane klauzulą tajności, a wierni mogą co najwyżej czekać na Placu Świętego Piotra, wpatrując się w dym unoszący się z komina.
Miałam wątpliwość, czy powieść o konklawe będzie interesująca dla mnie, czyli osoby, która sprawami Kościoła nie interesuje się prawie wcale. Wydawało mi się, że niemożliwym jest napisanie thrillera z akcją osadzoną wyłącznie za murami Kaplicy Sykstyńskiej i Domu Świętej Marty, bo cóż ciekawego może dziać się wśród zanurzonych w modlitwie duchownych, którzy przez kilka dni nie robią nić innego, jak tylko głosują. Robert Harris udowodnił mi, że może się dziać bardzo wiele i że dobry thriller to nie tylko ten, w którym wydarzenia lawinowo następują po sobie, ale też taki, w którym napięcie budowane jest powoli i wynika raczej z ujawnianych kolejno informacji.
Przez zawiły proces wyboru nowego Biskupa Rzymu prowadzi nas jeden z kardynałów uczestniczących w konklawe, Jacopo Lomeli. To on po nagłej śmierci papieża musi czuwać nad przebiegiem konklawe, w którym uczestniczy 118 kardynałów. Od samego początku nad tym wydarzeniem ciąży jakaś tajemnica, poczynając od okoliczności śmierci głowy Kościoła, poprzez niespodziewane pojawienie się kardynała, o istnieniu którego nikt nie słyszał, na niepokojących plotkach o kolejnych kandydatach kończąc. I mimo że jest to thriller to nie ma w nim morderstw, psychopatów, czy innych aktów przemocy. Jednak napięcie wzrasta wraz z kolejnymi turami głosowania. I nie chodzi tylko o to, na kogo pada odpowiednia ilość głosów, ale o to, kto na tę zaszczytną i odpowiedzialną funkcję zasługuje. Lomeli kilkakrotnie staje przed dylematem: czy ujawnić prawdę o życiu tego czy innego kardynała; czy zdemaskować nieprawidłowości w pełnieniu posługi duszpasterskiej?
Najciekawsze w „Konklawe” było dla mnie zaglądanie w zakamarki budowli watykańskich i możliwość śledzenia całego procesu wyboru papieża, który jak się okazuje, nie jest wcale taki prosty. Autor na końcu powieści składa podziękowania osobom, które umożliwiły mu zapoznanie się z zasadami konklawe, ale zaznacza, że nie wszystkich może wymienić z nazwiska, bo konsultacje odbyły się nieformalnie. I właśnie dzięki temu taki laik jak ja ma okazję, by zapoznać się z ceremoniałem żegnania zmarłego papieża, zasadami obowiązującymi elektorów biorących udział w konklawe, samą procedurą kolejnych głosowań i w końcu ogłoszenia nowego Biskupa Rzymu.
Harris nie poprzestał w swojej powieści jedynie na relacjonowaniu wydarzeń. Dużo miejsca poświęcił dylematom i rozważaniom moralnym na temat odpowiedzialności Głowy Kościoła, kryzysu tej instytucji we współczesnym świecie i roli papieża w przezwyciężeniu trudności. Ciekawie przedstawia również poszczególnych kandydatów. Okazuje się, że konklawe to nic innego jak kampania wyborcza, tyle że pod wezwaniem Ducha Świętego. Widzimy kardynałów, którymi targają niezdrowe ambicje, zawiść, którzy różnymi metodami próbują zdyskredytować rywali, którzy manipulują opinią innych. Są też tacy, którzy modlą się o to, żeby nie zostać wybranymi, bo ciężar odpowiedzialności jest dla nic nie do udźwignięcia. Kto zostanie wybrany i zostanie przywódcą duchowym wszystkich chrześcijan? To jest dopiero zaskoczenie!
Pierwsze spotkanie z Robertem Harrisem uznaję za udane, a jego powieść polecam wielbicielom dobrych thrillerów.
Robert Harris dał mi możliwość zajrzenia do świata, do którego zwykły śmiertelnik nie ma szans się dostać. Nawet sam autor potrzebował specjalnych zezwoleń, żeby choćby wejść do miejsc, gdzie odbywa się tajny proces wybierania każdego nowego papieża. Wiele miejsc w Watykanie dostępnych jest dla publiczności, ale nie to. Również sama procedura głosowania i organizacja...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-26
Chciałam sprawdzić o co tyle szumu. W końcu powieść japońskiego pisarza i reżysera odniosła ogromny sukces na całym świecie, a w serwisie LC została uznana książką roku 2022. Dlatego, odczekawszy swoje w bibliotece, dostałam niewielkiej objętości egzemplarz i po 2 dniach było po lekturze.
Rzecz jest z gatunku tych książek, które wprowadzają w błogi nastrój, wzruszają i relaksują. Nie ma w niej wartkiej akcji, wielkich namiętności, czy bohaterów przeżywających spektakularne przygody, a jest leniwie opowiadana historia, skromne środki wyrazu i postaci traktowane z czułością i delikatnością. To proza inna od europejskiej, bardzo oszczędna, wręcz ascetyczna w formie, a jednocześnie podejmująca tematy ważne i uniwersalne.
Po wizycie w Nowej Kaledonii, czy Izraelu tym razem trafiłam do Tokio, gdzie w małej uliczce mieści się kawiarnia, o której krąży miejska legenda, że jest tam jeden stolik, który umożliwia podróże w czasie. Każdy kto zajmie to miejsce może przenieść się wstecz lub w przyszłość, ale pod warunkiem, że wróci zanim wystygnie kawa. Ile czasu stygnie kawa? 10 minut? W dodatku nie można się ruszyć z krzesła. Trzeba mieć też świadomość, że ta podróż niczego nie zmieni w teraźniejszości. Pomyślałam więc: po co przenosić się w czasie, skoro niczego nie da się zmienić? I ile da się zrobić w tak krótkim czasie?
Autor pozwala doświadczyć tej fantastycznej przygody czterem osobom. Każda z nich ma swoje sprawy do załatwienia: Fumiko chce jeszcze raz odbyć rozmowę z ukochanym i powiedzieć mu coś, czego nie zrobiła wcześniej; Kohtake chce odbyć spotkanie z mężem i przeczytać list, którego kiedyś jej nie dał; Hirai chce zobaczyć po raz ostatni siostrę, a Kei marzy, aby poznać swoją córkę. Żadne z tych spotkań nie zmieni niczego w świecie, nikt nie zostanie ocalony przed śmiercią, czy przed chorobą, ale jednak każde z nich zmusi bohaterów do gruntownych przemyśleń, pomoże uporać się ze stratą, rozczarowaniem, da drugą szansę, którą bohaterowie wykorzystują.
Można się przyczepić do autora, że wykorzystuje oklepany motyw i oferuje nieco naiwną wizję świata. Jednak książka ta ma inny cel i nie rości sobie pretensji do bycia wybitną literaturą. Optymizm i otucha wlewająca się w serce czytelnika są mocą tej powieści. Człowiek przeczyta i jest mu po prostu lepiej.
Kto więc potrzebuje takiego otulenia, albo chwili wyciszenia to trafił w sedno. Niech robi kawę i czyta. Poprawa nastroju gwarantowana.
Chciałam sprawdzić o co tyle szumu. W końcu powieść japońskiego pisarza i reżysera odniosła ogromny sukces na całym świecie, a w serwisie LC została uznana książką roku 2022. Dlatego, odczekawszy swoje w bibliotece, dostałam niewielkiej objętości egzemplarz i po 2 dniach było po lekturze.
Rzecz jest z gatunku tych książek, które wprowadzają w błogi nastrój, wzruszają i...
2024-04-24
Przeczytawszy „Zamach” Yasmina Khadra, poczułam, że autor przeniósł mnie do świata tak innego od mojego, że bardziej się nie da. I nie chodzi tylko o to, że akcja rozgrywa się na Bliskim Wschodzie, czyli w Izraelu, gdzie toczy się konflikt izraelsko – arabski, co oznacza, że człowiek nie może być pewnym, czy w miejscu, gdzie akurat się znajdzie nie dojdzie do zamachu terrorystycznego. Inność tego świata i trudność jego zrozumienia wynika z odmiennego od europejskiego sposobu myślenia oraz systemu wartości tamtejszych ludzi. Problem, przed którym staje bohater na pewno nie dotyczy żadnego z moich znajomych, a to sprawiło, że tym chętniej zagłębiłam się w fabułę tej powieści. Moja ciekawość wzrosła, gdy dowiedziałam się, że na jej podstawie powstał film, który zdobył kilka prestiżowych nagród, a w krajach arabskich został zakazany.
Jest to poruszająca historia Amina Dżaafariego, chirurga ze szpitala w Tel Awiwie, który mimo arabskiego pochodzenia wypracował sobie prestiż i szacunek kolegów po fachu. Podczas kolejnego zamachu terrorystycznego z poświęceniem ratuje ofiary. Przeżywa jednak wstrząs, kiedy musi zidentyfikować zwłoki swojej żony, która zginęła w tym zamachu, ale nie jako przypadkowa uczestniczka, tylko zamachowczyni. To ona weszła do pełnej ludzi restauracji i odpaliła ładunki wybuchowe, którymi była opasana. Amin postanawia dowiedzieć się, kim naprawdę była jego ukochana żona i co popchnęło ją do zostania terrorystką. W tym celu jedzie w swoje rodzinne strony, z którymi stracił kontakt wiele lat wcześniej i odkrywa szokującą prawdę.
Podróż Amina jest dla autora okazją do oddania głosu różnym ludziom i przedstawienia ich racji. Bohater, który odciął się od tradycji i religii przodków i chciał żyć obok konfliktów targających Izraelem powoli poznaje racje ludzi myślących inaczej. Zadaje sobie pytanie, czy jego żona, którą widział jako nowoczesną i wyemancypowaną kobietę daleką od fanatyzmu religijnego, naprawdę taka była. I czy była szczęśliwa, czy tylko on chciał tak myśleć, bo było mu z tym wygodnie? Oczywiście czynu Sihan nie da się niczym usprawiedliwić, ale już jej pobudki przestają być takie jednoznaczne. Bo czy można odizolować się od tragedii dziejącej się tuż obok i zamknąć w złotej klatce, wiodąc wygodne życie, jeśli nasi rodacy są codziennie mordowani? Czy moralne jest mieszkanie w luksusowym apartamencie, korzystanie z pełnego konta, coroczne wakacje w pięknych miejscach, jeśli tuż obok ludzie żyją na granicy nędzy i w poczuciu stałego zagrożenia? Te pytania stawia sobie bohater, ale dla mnie są to problemy z innego świata. Na szczęście nigdy nie musiałam sobie na nie odpowiadać i niech tak zostanie. Nie potrafię zrozumieć człowieka, który zakłada na siebie ładunki wybuchowe i popełnia samobójstwo w imię idei. Ale dzięki tej powieści mogłam poznać motywacje takich osób.
„Zamach” to powieść trzymająca w napięciu. Wędrówka Amina jest bowiem próbą zejścia do samego jądra ciemności. Bohater wchodzi coraz głębiej w kręgi osób zaangażowanych w działalność terrorystyczną i ryzykując życiem szuka, drąży, analizuje. Jego determinacja, by zrozumieć jest naprawdę imponująca. I kiedy już wydaje się, że zrozumiał, autor funduje nam takie zakończenie...
Szczerze polecam jako sposób na dowiedzenie się tego, jak rodzi się przemoc i co ludzi do niej popycha.
Przeczytawszy „Zamach” Yasmina Khadra, poczułam, że autor przeniósł mnie do świata tak innego od mojego, że bardziej się nie da. I nie chodzi tylko o to, że akcja rozgrywa się na Bliskim Wschodzie, czyli w Izraelu, gdzie toczy się konflikt izraelsko – arabski, co oznacza, że człowiek nie może być pewnym, czy w miejscu, gdzie akurat się znajdzie nie dojdzie do zamachu...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-21
Anna Fryczkowska pierwszą częścią „Sagi o ludziach ziemi” przeniosła mnie na polską wieś pańszczyźnianą pierwszej połowy XIX wieku. Przedstawiając dzieje rodziny Józwiaków oraz ich sąsiadów stworzyła barwny obraz życia chłopa w czasach, kiedy w świecie słychać już echa zmian, a na Kujawach życie toczy się po staremu. Ludzie rodzą się, żenią, ciężko pracują na polu dziedzica i swoim, przeżywają swoje radości i dramaty, wreszcie na starość idą na wycug do dzieci, by zakończyć życie w chłopskiej chałupie, tam gdzie się ono zaczęło.
Można by rzec, że autorka stworzyła powieść, która w polskiej literaturze już jest. „Chłopi” W.S. Reymonta to przecież arcydzieło, którego temat wydaje się bardzo podobny do treści sagi Anny Fryczkowskiej. Jednak pomysł autorki był trochę inny. Owszem, podobnie jak polski Noblista pokazuje ona życie chłopa wpisane w rytm przyrody i kalendarza liturgicznego, ale w przeciwieństwie do Reymonta, którego Lipce były miejscem odległym od świata zewnętrznego, Naczachowo, a później Sokołów to wsie, do których echa wydarzeń dziejących się w na terenach ówczesnej Polski docierają, a nawet mają na nie duży wpływ. Każdy rozdział rozpoczyna się nawet krótką notką o tym, co w danym roku wydarzyło się w świecie. Na życie bohaterów wpływają powstania, bunt chłopów w Galicji, wynalazki, nowe podejście do gospodarki. Fryczkowska pokazuje chłopów w momencie ogromnych przemian, na które jedni są gotowi i chętni, a inni się przed nimi bronią i uparcie trzymają się starego. Dlatego mieszkańcy Naczachowa ciągle oddają cześć boginkom i drzewom, ale też chętnie uczą się nowinek rolniczych, uważają pańszczyznę za oczywisty element chłopskiej doli, ale powoli zaczynają się przeciw niej buntować, uważają, że powinnością kobiety jest bezwzględne posłuszeństwo mężczyźnie, ale coraz więcej żon ma decydujący wpływ na sprawy gospodarskie. To świat, który zmienia się na naszych oczach i zapewne zmieni się jeszcze bardziej, gdy przeczytam kolejny tom.
Wspaniały i godny podziwu jest zamysł autorki, by inspirację do napisania tej książki zaczerpnąć z rodzinnych dokumentów, opowieści i legend zasłyszanych od dziadka i ojca, którzy mieszkali w wymienionych w powieści wsiach. Nie jest to więc do końca fikcja literacka, ale raczej literackie odbicie prawdziwej historii rodzinnej. Sama autorka w posłowiu informuje, że wspomniane przez nią miejscowości i miejsca nadal istnieją, a jej rodzina była z nimi związana. Rzeczywiście warto było upamiętnić tych, którzy nie bali się zawalczyć o odmianę trudnego chłopskiego losu i odważyć się przenieść na nowo zasiedlane tereny i uczyć się innego sposobu gospodarowania od cudzoziemców.
„Saga o ludziach ziemi” jest pięknie napisaną opowieścią o ludziach, którzy właśnie ziemi oddali swoje życie. To ludzie prości, ale i niezwykli. Przeżywają namiętności, dramaty, kochają i nienawidzą, jak wszyscy, ale jest w nich jakaś szlachetność płynąca z szacunku do pracy i rodziny, z jasnego systemu wartości, z uczciwości i szczerej wiary. O takich ludziach zawsze dobrze się czyta.
Polecam powieść Anny Fryczkowskiej tym, którzy kiedyś zachwycili się dziełem Reymonta, albo tym, którzy lubią czytać sagi rodzinne. Lektura sprawia mi prawdziwą przyjemność.
Anna Fryczkowska pierwszą częścią „Sagi o ludziach ziemi” przeniosła mnie na polską wieś pańszczyźnianą pierwszej połowy XIX wieku. Przedstawiając dzieje rodziny Józwiaków oraz ich sąsiadów stworzyła barwny obraz życia chłopa w czasach, kiedy w świecie słychać już echa zmian, a na Kujawach życie toczy się po staremu. Ludzie rodzą się, żenią, ciężko pracują na polu dziedzica...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-18
Za sprawą kwietniowego wyzwania znalazłam się tak daleko od mojego miejsca zamieszkania jak tylko się da. Na drugim końcu świata, na wyspie wyglądającej jak wałek do ciasta, w pobliżu góry o kształcie trzonowego zęba, w tropikalnej dżungli. Bohaterki powieści Rachel Joyce udają się bowiem z Anglii do Nowej Kaledonii. Ta nazwa tak niewiele mi mówiła, że musiałam sprawdzić, gdzie to jest. Włączyłam mapę i zobaczyłam niebieską płaszczyznę morza, na której przy bliższym przyjrzeniu się zamajaczyła mi niewielka wyspa, a bliższe analizy wykazały, że znajduje się ona niedaleko wybrzeży Australii.
Margery i Enid udały się tam na wyprawę badawczą, aby spełnić marzenie tej pierwszej i znaleźć okaz złotego chrząszcza. Bohaterka widziała go, będąc 10-letnią dziewczynką w książce pokazanej jej przez ukochanego ojca, który niedługo potem zmarł. To stworzenie na poły legendarne, bo nikt do tej pory go nie zbadał, a jego istnienie nie zostało niczym potwierdzone. Dlatego Margery, przeżywszy chwilę upokorzenia w nielubianej pracy w szkole, rzuca ją i postanawia znaleźć asystentkę i pojechać do Nowej Kaledonii. Na jej ogłoszenie odpowiada najmniej nadająca się do roli towarzyszki podróży młoda i niefrasobliwa Enid, a okoliczności sprawiają, że to właśnie ona wyrusza w podróż z początkującą entomolożką.
Autorka pokazuje powoli rodzącą się przyjaźń między kobietami, które są jak ogień i woda. Poważna, stateczna, skrupulatna i zawsze zgodna z przepisami 47-letnia Murgery i z początku okropnie ją irytująca, z pozoru głupiutka, ale o szczerym sercu i zadziwiającej zaradności życiowej Enid. Wydaje się, że przyjaźń między tak różnymi osobami jest niemożliwa, a jednak... Sposób, w jaki Rachel Joyce opisuje relacje między bohaterkami naprawdę chwyta za serce. Początki tej znajomości wywoływały we mnie uśmieszek. Wyobraziłam sobie tęgą, ponurą, ubraną w grube wełny i toporne buciory pannę Benson obok której kręci się, gadając bez przerwy, drobna postać w różowym kapeluszu i bucikach na obcasach. Jak poradzą sobie w trudnych warunkach tropikalnego lasu, same, w świecie, w którym podróżująca samotnie kobieta wzbudza ciągle niechęć i jest protekcjonalnie traktowana? Czy znajdą złotego chrząszcza? I czy będą chciały wracać do deszczowej i zimnej Anglii?
Oprócz ciepłej historii o rodzącej się przyjaźni autorka zainteresowała mnie opowieścią o determinacji w realizowaniu własnych pasji. Zadałam sobie nawet pytanie: czy byłabym zdolna do takiej odwagi, by porzucić całkowicie dotychczasowe życie i wyjechać na drugi koniec świata, żeby zrealizować swoje marzenie? Mam wątpliwości. Ale fajnie było przeczytać o kimś, kto miał w sobie taką odwagę.
Żeby napisać „Marzenie panny Benson” autorka musiała przeprowadzić solidny research, o czym zresztą pisze w podziękowaniach. Opisy kaledońskiej przyrody zauroczyły mnie do tego stopnia, że miałam wrażenie, jakbym sama się tam znalazła. Poczułam zapach mangowców, smak zielonych bananów i słodkich ziemniaków, zagrożenie płynące z wędrówek po gęstym buszu, gdzie liany mają grubość ramienia, a liście wielkość kołdry. Opis tego, co dzieje się w lesie podczas tornada przerażał, a niewygody, które musiały znosić bohaterki wywoływały współczucie. Poczułam, że znalazłam się naprawdę w innym świecie.
Książka Rachel Joyce to dobry kawałek literatury kobiecej: mądrej, nieprzesłodzonej, dowcipnej, wzruszającej, a przede wszystkim pokazującej wielką siłę tkwiącą w kobietach. A takie powieści ja bardzo lubię. Polecam.
Za sprawą kwietniowego wyzwania znalazłam się tak daleko od mojego miejsca zamieszkania jak tylko się da. Na drugim końcu świata, na wyspie wyglądającej jak wałek do ciasta, w pobliżu góry o kształcie trzonowego zęba, w tropikalnej dżungli. Bohaterki powieści Rachel Joyce udają się bowiem z Anglii do Nowej Kaledonii. Ta nazwa tak niewiele mi mówiła, że musiałam sprawdzić,...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-15
Ovego nie da się nie polubić. Mimo że straszny z niego zrzęda, mimo że jego zafiksowanie na punkcie przepisów jest nieznośne, mimo że toczy boje z sąsiadami o błahostki, no i przede wszystkim- mimo że nie lubi kotów. Ten ostatni grzech mało komu jestem w stanie wybaczyć, a bohaterowi powieści Backmana wybaczam. Szczególnie, że okazuje się, że brak sympatii do tych zwierząt nie jest jednak prawdziwy. Ove to człowiek, którego życie nie oszczędzało. Szedł jednak przez nie, pokonując kolejne kłody rzucane mu pod nogi, nie analizując zbytnio swojej egzystencji i godząc się z losem. Do czasu...
Fredrik Backman postawił przede mną swojego bohatera w bardzo trudnym dla niego momencie. Powieść ta bowiem zaczyna się właściwie od przygotowań do śmierci. Scena, w której Ove skrupulatnie przygotowuje się do odebrania sobie życia jest smutna i komiczna zarazem. Jak cała ta powieść. Czytając o pozornie beznadziejnym życiu samotnego 58-latka na zmianę chichotałam i próbowałam uporać się z wielką gulą w gardle. Wystarczy przeczytać o kupowaniu przez Ovego iPada w sklepie komputerowym, albo o jego potyczkach z blond flądrą i jej mopem z oczami. To sceny bardzo dowcipne, ale nasze rozbawienie zaraz cichnie, bo autor przeplata je obrazkami chwytającymi za serce. Mnie poruszyły szczególnie opisy z przeszłości bohatera: jego relacje z ojcem, walka z urzędami o dom rodzinny, czy historia jego małżeństwa z Sonją. Okazuje się, że ten zgorzkniały na pozór mężczyzna kryje w sobie ogromne pokłady miłości, życzliwości i życiowej mądrości wyrastającej nie tyle z wiedzy, ile z klarownego systemu moralnego. Ove imponuje swoją determinacją w walce o żonę i przyjaciela, broni słabszych i zadziwiając nawet samego siebie potrafi się przywiązywać do ludzi i być wspaniałym dziadkiem dla obcych dzieci.
„Mężczyznę imieniem Ove” lekarze powinni zapisywać na receptę wszystkim malkontentom i narzekaczom oraz tym, którzy stracili radość życia. Ta książka jest jak najlepszy antydepresant. Nie tylko za sprawą doświadczeń bohatera, ale także sposobu, w jaki jest napisana. Lekkość pióra Backmana, prostota opowieści i brak egzaltacji i przesadnej czułostkowości czyni z tej książki rzecz niezwykłą. To pochwała zwyczajnego życia pełna wiary w człowieka i proste wartości, które nie dezaktualizują się mimo zmian zachodzących w świecie. To hymn na cześć życia, który wybrzmiewa jeszcze mocniej w zetknięciu ze śmiercią ( a jest jej tu trochę). Cudowna książka! Kto jeszcze nie czytał to biegiem do bibliotek i księgarni- każdemu Ove się przyda.
Ovego nie da się nie polubić. Mimo że straszny z niego zrzęda, mimo że jego zafiksowanie na punkcie przepisów jest nieznośne, mimo że toczy boje z sąsiadami o błahostki, no i przede wszystkim- mimo że nie lubi kotów. Ten ostatni grzech mało komu jestem w stanie wybaczyć, a bohaterowi powieści Backmana wybaczam. Szczególnie, że okazuje się, że brak sympatii do tych zwierząt...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-13
Nie wiem, jak to jest wychowywać się w tak ogromnej rodzinie jak rodzina Toimich, więc lektura „Testamentu” szwedzkiej pisarki Niny Wähä była dla mnie jak przeniesienie się do świata zupełnie mi nieznanego. W dodatku akcja toczy się w wiosce na pograniczu szwedzko- fińskim, blisko granicy z Rosją, co jeszcze bardziej spotęgowało efekt przebywania w obcym świecie. Była to jednak podróż fascynująca i choć po lekturze czułam się sponiewierana emocjonalnie, to nie mam wątpliwości, że obcowałam ze znakomitą literaturą.
Nina Wähä stworzyła piękną i straszną historię rodzinną rozpisaną na dwanaścioro żyjących dzieci Siri i Penttiego. Surowe warunki życia w fińskiej wiosce u boku okrutnego i zimnego ojca oraz biernej i bezradnej matki spowodowały, że część rodzeństwa wyjechała, by układać sobie życie daleko od domu, ale są też tacy, którzy zostali. Zjeżdżają się z okazji Bożego Narodzenia i wtedy odżywają zadawnione krzywdy, konflikty i traumy. Czy uda się coś ocalić?
Autorka przedstawia sytuację w rodzinie przechodząc po kolei do różnych bohaterów, których historię poznajemy. Poruszając się po gęstym od znaczeń tekście powoli odkrywałam dramaty poszczególnych członków tej familii, poczynając od matki i ojca, a kończąc na ich synu, który wypełnia tę mozaikę i daje pełny obraz. To rodzina pokiereszowana najpierw przez wojnę i kilkakrotną konieczność opuszczania rodzinnej ziemi z powodu zmiany granic między Finlandią a ZSRR, później przez biedę i surowy klimat, wreszcie przez śmierć pierwszych dzieci. Ci, którzy przeżyli noszą w sobie piętno dramatu, z którego nie otrząsnął się Pentti, stając się nieczuły, okrutny i złośliwy oraz Siri, pogrążająca się w obojętności wobec męża. Myślę, że to dlatego ich dzieci, zmuszone do wyrywania z życia kolejnych kawałków, największą ulgę czują wtedy, gdy są z daleka od toksycznej atmosfery rodzinnej, a śmierć ojca jest dla nich ulgą.
Oprócz tego, że „Testament” przeniósł mnie do innego świata to również pozwolił doświadczyć bardzo innego od mojego sposobu wyrażania swoich przemyśleń. Nina Wähä opowiada spokojnie, wręcz monotonnie, a jednocześnie jej powieść kipi od emocji. Nie używa wielkich słów, ale dotyka wielkich spraw. I głosi prawdy, o których nieczęsto mówi się głośno. Że w rodzinie nie zawsze jest miłość. Że możliwa jest nienawiść w stosunku do rodzica. Że nie wszystkie winy się przebacza. I że można nienawidzić tak bardzo, że człowiek posuwa się do najokrutniejszych czynów. A tytułowy testament to nie tylko dokument prawny, w którym starzejący się ojciec zapisuje coś swoim dzieciom, ale także świadectwo, które kolejne pokolenia niosą ze sobą i przekazują swoim dzieciom.
Cudowna opowieść, a najciekawsze jest odkrycie, kto jest jej narratorem. Ale żeby to odkryć, trzeba doczytać do końca, do czego namawiam. Ja doczytałam i jestem w pełni usatysfakcjonowana z lektury. Polecam.
Nie wiem, jak to jest wychowywać się w tak ogromnej rodzinie jak rodzina Toimich, więc lektura „Testamentu” szwedzkiej pisarki Niny Wähä była dla mnie jak przeniesienie się do świata zupełnie mi nieznanego. W dodatku akcja toczy się w wiosce na pograniczu szwedzko- fińskim, blisko granicy z Rosją, co jeszcze bardziej spotęgowało efekt przebywania w obcym świecie. Była to...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-07
Bardzo przyjemnie spędziłam czas w towarzystwie bohaterów powieści Lucindy Riley na upalnym Cyprze. To właśnie tam, wśród winnic i małych greckich miasteczek toczy się akcja „Sekretu Heleny”, a malownicza wyspa odgrywa tu równie ważną rolę co sama fabuła.
Autorka przyzwyczaiła mnie do opowieści rozpiętych co najmniej na kilku dziesięcioleciach, a tu niespodzianka, bo ta historia dotyczy tylko jednego lata, choć wspomnienia bohaterów przenoszą nas dziesięć lat wstecz, by później przedstawić jeszcze to, co wydarzyło się w ciągu kolejnych dziesięciu po zakończeniu wakacji na cypryjskiej wyspie Kathikas. Jednakże konstrukcja głównej bohaterki nie odbiega już od tego, co jest znakiem szczególnym pisarki: to piękna kobieta ukrywająca tajemnicę z przeszłości.
Główna oś fabularna wiąże się z rodziną Heleny, która spędza wakacje 2006 roku w domu zapisanym jej przez ojca chrzestnego na Cyprze. To stara willa o znaczącym imieniu Pandora. I tak jak otwarcie puszki przez mitologiczną bohaterkę spowodowało wypuszczenie na świat szeregu nieszczęść, tak i to lato spowoduje, że wszyscy bohaterowie przeżyją prywatne trzęsienia ziemi. A wszystko za sprawą kłamstw i sekretów ujawnionych zbyt późno, skrywanych przez lata.
Narratorem jest starszy syn Heleny, Alex, który wkracza w wiek dojrzewania, a że jest nieprzeciętnie inteligentnym chłopcem, więc wnikliwie obserwuje zachowania dorosłych. Oczywiście jak każdy nastolatek boleśnie doświadcza także procesu dorastania, przeżywając pierwsze zauroczenie, walcząc z kompleksami i rozpaczliwie próbując dowiedzieć się, kim jest. Alex bowiem nie zna swojego biologicznego ojca i to jest największy sekret Heleny.
Pomysł autorki, by do cypryjskiej willi zaprosić tak wielu różnych ludzi dał możliwość zaprezentowania galerii ciekawych postaci. Każda z nich obdarzona została wyrazistym charakterem, słabościami, czasem irytującymi przywarami. I o ile Helena, jej mąż William, czy dawny przyjaciel Alexis to ludzie praktycznie bez skazy, to pozostali... I jak to często w literaturze bywa właśnie ci niedoskonali są najciekawsi. Nie wiem, jak to o mnie świadczy, ale najbardziej podobali mi się ci bohaterowie, którzy mnie irytowali. Krzykliwa i arogancka Jules, która rozstawia wszystkich po kątach i na nikim i niczym nie zostawia suchej nitki; jej syn Rupes, zadufany w sobie nastolatek, przekonany, że przed nim kariera gwiazdy futbolu; wiecznie szukająca miłosnych wrażeń przyjaciółka Heleny, która wikła się w fatalne związki, a później wypłakuje się na ramieniu przyjaciółki. Bardzo trafnie ocenia ich zachowania 13-letni Alex, który przyglądając się im z boku zauważa, jak nieporadnie niektórzy dorośli radzą sobie z życiem.
Szkoda, że nie mam krewnego, który zrobiłby mi równie miły prezent, jaki Angus zrobił Helenie, bo chętnie przygarnęłabym taki domek na pięknej wyspie w ciepłym klimacie. Mimo że problemy bohaterów były naprawdę poważne, to jednak sceneria, w której musieli je rozwikłać zdecydowanie sprzyjała podejmowaniu ważnych decyzji. Znacznie przyjemniej snuć refleksje o życiu na piaszczystej plaży, czy wśród kwitnących krzewów wisterii niż w deszczowym i zimnym Trójmieście. Tym bardziej cieszę się, że przeczytałam „Sekret Heleny”, bo przez chwilę czułam się jak na egzotycznych wakacjach.
Bardzo przyjemnie spędziłam czas w towarzystwie bohaterów powieści Lucindy Riley na upalnym Cyprze. To właśnie tam, wśród winnic i małych greckich miasteczek toczy się akcja „Sekretu Heleny”, a malownicza wyspa odgrywa tu równie ważną rolę co sama fabuła.
Autorka przyzwyczaiła mnie do opowieści rozpiętych co najmniej na kilku dziesięcioleciach, a tu niespodzianka, bo ta...
2024-04-01
Dzięki Ryszardowi Ćwirlejowi przeniosłam się do Poznania i okolic sprzed dwóch lat, a dokładniej do bardzo trudnego dla Polaków momentu, gdy do naszego kraju zaczęły napływać rzesze obywateli Ukrainy uciekających przed wojną. Fabuła „Ostatniej drogi” toczy się właśnie na początku wojny i wiąże się z szeroko zakrojoną akcją pomocy uchodźcom wojennym, w której większość Polaków pokazała wielkie serce.
Znana już z poprzednich części policjantka Aneta i jej kolega z pracy Szymon zabierają z granicy polsko- ukraińskiej rodziny z dziećmi i przywożą je do stolicy Wielkopolski. Jedna z kobiet z dwójką dzieci trafia do mieszkania Szymona, ale jej siostra, która miała dojechać za kilka dni znika bez śladu. Jednocześnie przy autostradzie zostaje znalezione ciało innej Ukrainki, a w lesie pod Szamotułami przypadkowy kierowca quada ratuje z opresji pobitą i zgwałconą dziewczynę. Wszystkie te sprawy prowadzą do zorganizowanej grupy handlarzy kobietami, a śledztwo będzie prowadziła oczywiście charakterna Aneta wraz z innymi policjantami z komendy w Poznaniu i Szamotułach.
Ryszard Ćwirlej jak zawsze zafundował mi kawał dobrej rozrywki, a jej motorem są świetnie wykreowani bohaterowie. Na pierwszym planie znajduje się ruda Aneta Nowak, która ciągle szuka miłości, trafiając jak kulą w płot. Inteligentna, sprytna, zadziorna, ale w sprawach męsko- damskich nieco nieporadna. Jej kolega Szymon, słynący do tej pory z mrukowatości, nagle znajduje w sobie pokłady czułości wobec przygarniętej Ukrainki i jej dzieci oraz uprowadzonej siostry. Jest też para młodych policjantów, którzy dopiero zdobywają szlify w zawodzie i idzie im wcale nieźle- Alina i Kruk oraz starzy znajomi: syn nieodżałowanego emerytowanego już Teofila Olkiewicza Przemek oraz Blacha, którego relacja z Anetką nabrała jakichś dziwnych kształtów (przyjaciele? zakochani w sobie?).
„Ostatnią drogę” znakomicie się czyta również z powodu wartkiej fabuły. I choć autor każe swoim bohaterom działać wbrew przepisom, a nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi, to właśnie te szaleńcze akcje powodują wyrzut adrenaliny i to, że nie można odłożyć książki przed przeczytaniem ostatniej strony. Ja też siedziałam na dzisiejszym świątecznym obiedzie jak na szpilkach, nie mogąc się doczekać powrotu do rozpoczętej lektury. Odczekawszy przyzwoitą ilość czasu, porzuciłam serniczek i keks, by dowiedzieć się, czy Sonia zostanie uwolniona z rąk oprychów, czy Anetka wreszcie trafiła na właściwego mężczyznę i czy Szymon zdecyduje się gościć u siebie Nadię dłużej niż tylko na czas działań wojennych.
Nie wiem, czy słowo „koniec”na ostatniej stronie oznacza, że pan Ćwirlej roztaje się już z bohaterami tej serii, czy to tylko koniec tego tomu. Gdyby jednak miał to być ten pierwszy wypadek to byłabym niepocieszona. No cóż, czas pokaże.
Dzięki Ryszardowi Ćwirlejowi przeniosłam się do Poznania i okolic sprzed dwóch lat, a dokładniej do bardzo trudnego dla Polaków momentu, gdy do naszego kraju zaczęły napływać rzesze obywateli Ukrainy uciekających przed wojną. Fabuła „Ostatniej drogi” toczy się właśnie na początku wojny i wiąże się z szeroko zakrojoną akcją pomocy uchodźcom wojennym, w której większość...
więcej mniej Pokaż mimo to
Miałam pewne obawy, sięgając po „Tancereczkę” Joanny Parasiewicz, bo na okładce przeczytałam hasło „O miłości w czasach piekła...” i zobaczyłam baletnicę, obok której leży czapka oficera SS. Pomyślałam więc: oho, kolejny romans z holocaustem w tle. Na szczęście tak nie było. Może dlatego, że autorka to pasjonatka historii i kultury żydowskiej, więc stworzenie naiwnej opowiastki romantyzującej czasy III Rzeszy kłóciłoby się z jej wiedzą.
Najprościej mówiąc jest to powieść o trójkącie uczuciowym, którego ramiona wyznaczają Frank Rauber- syn niemieckiego generała i oficer SS, Ingrid Stern- zdeklarowana nazistka i działaczka na rzecz czystości rasowej oraz Malka Freiman- żydowska dziewczyna i utalentowana baletnica, ukrywająca się po nocy kryształowej w berlińskim kabarecie jako Lulu. Akcja dzieje się w przededniu II wojny światowej w Berlinie.
No właśnie- Berlin. Joanna Parasiewicz doskonale odmalowała realia życia w tym mieście wraz z dojściem nazistów do władzy i chwilę przed. Ponieważ każde z bohaterów pochodzi z innego środowiska, więc mamy okazję poznać problemy i warunki życia zarówno ubogiej klasy mieszczańskiej, jak i zamożnych żydowskich rzemieślników i niemieckiej arystokracji. Beznadzieja i brak perspektyw po I wojnie światowej i ogromny kryzys, będący wynikiem drastycznych reparacji wojennych nałożonych na Niemcy stworzyły podatny grunt dla rodzącego się nazizmu i antysemityzmu. Upokorzeni Niemcy z nadzieją oddali władzę w ręce Hitlera, który obiecał im przywrócenie godności i zaraz po objęciu urzędu zaczął wcielać swoje obietnice w życie. Nie dziwi więc fakt, że matka Ingrid jest wdzięczna państwu za to, że nareszcie może żyć bez obawy, że jej córka będzie głodna, a sama Ingrid dostaje od państwa szansę na sukces- dlatego kocha Wielką Rzeszę z wzajemnością. Z kolei Malka na własnej skórze odczuwa, że jest gorszym gatunkiem człowieka, musi się ukrywać, liczyć na innych, a jej wielki talent poniekąd marnuje się w prymitywnym przedstawieniu, oglądanym przez żołnierzy i ich kochanki. Malka nie ma jednak wyjścia- jeśli chce przeżyć to musi zawiesić baletki na kołku. Frank Rauber też jest ofiarą ideologii. To dobry i wrażliwy chłopak, utalentowany student Akademii Wojskowej, który jest dumą ojca. Zostaje zmuszony do założenia munduru i przyjęcia posady mechanika samochodów samego führera. Nie jest jednak zdeklarowanym nazistą, co zresztą konfliktuje go z ojcem. W domu Rauberów są jeszcze inni, którym polityka złamała życie- niepełnosprawny brat Franka, jego matka i wychowanka Annika. Dużo tu smutnych historii.
Trochę byłam zaskoczona epilogiem i pomysłem na rozwiązanie tej historii, ale właściwie to podobała mi się scena finałowa. Pozostawia sporo do domysłu, nie jest oczywista, co daje pole dla wyobraźni.
Na tle mnożących się ostatnio powieści z II wojną w tle ta wypada całkiem dobrze. Dobrze odtworzone realia społeczno- obyczajowe, ciekawa i nienaiwna fabuła i uniknięcie schematyzmu w kreowaniu postaci są niewątpliwym walorem „Tancereczki”. Dlatego chętnie sięgnę też po inną powieść tej autorki- kusi mnie „Mistyfikator”. Polecam.
Miałam pewne obawy, sięgając po „Tancereczkę” Joanny Parasiewicz, bo na okładce przeczytałam hasło „O miłości w czasach piekła...” i zobaczyłam baletnicę, obok której leży czapka oficera SS. Pomyślałam więc: oho, kolejny romans z holocaustem w tle. Na szczęście tak nie było. Może dlatego, że autorka to pasjonatka historii i kultury żydowskiej, więc stworzenie naiwnej...
więcej Pokaż mimo to