Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

bookpani.blogspot.com

Poznajcie kraj bez przyszłości. Na szczęście tylko tej gramatycznej, bo mieszkańcy Finlandii, a o niej mowa, nie znają czasu przyszłego. Aleksandra Michta-Juntunen przygląda się państwu słynącemu z Muminków, sauny i największej liczby zespołów metalowych z perspektywy mieszkanki Helsinek i żony Fina. Czy po lekturze książki „Finlandia. Sisu, sauna i salmiakki” spakowałam się i wylądowałam w Helsinkach? Nie. Lektura okazała się jak salmiakki: zapowiadało się słodko, skończyło się słonym posmakiem.

„Finlandia. Sisu, sauna i salmiakki” Aleksandry Michty-Juntunen, autorki bloga Fińskie smaki, to kolejna propozycja Wydawnictwa Poznańskiego po „Szczęśliwy jak łosoś” czy „Rekin i baran”, kiedy to otrzymujemy książkę blogera/blogerów, mającą – w zamyśle – być zgrabną kontaminacją blogowych wpisów a jednocześnie kompendium wiedzy o danym kraju. W przypadku tego typu pozycji zawsze istnieje ryzyko, że to, co się świetnie sprawdza na blogu albo na funpage’u na Facebooku, niekoniecznie będzie miało taką samą siłę oddziaływania, kiedy przyjmie postać książki. I rzeczywiście, to, co zdało egzamin w przypadku publikacji „Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii” Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka, autorów bloga IceStory, nie zadziałało w przypadku „Szczęśliwy jak łosoś” Anny Kurek czy „Rekin i baran” Marty i Adama Biernatów. Jeśli chodzi o książkę „Finlandia. Sisu, sauna i salmiakki” miałam nadzieję, że bliżej jej będzie do pozycji autorstwa Lenard i Mikołajczyka niż powyższych pozycji na temat Norwegii i Islandii. Niestety, ten smacznie zapowiadający się cukierek zazgrzytał solą między zębami.

Dlaczego? Ano dlatego, że jako wielbicielka skandynawskiego chłodu (tak, tak, wiem, że Finowie nie są spokrewnieni pod względem etnograficznym i językowym ze Szwedami, Norwegami czy Duńczykami, ale kulturowo i historycznie już tak) zawsze z wielką przyjemnością sięgam po publikacje na temat krajów Północy, zwłaszcza kiedy pisane są przez osoby przybywające z zewnątrz i konfrontujące się z nimi kulturowo. Czekam na zderzenie z rzeczywistością, owocujące smakowitymi anegdotami, zabawnymi historyjkami i gorzkimi refleksjami. Bardziej niż encyklopedycznych wywodów i słownikowych wyjaśnień spodziewam się opisów autentycznych doświadczeń z ewentualnym odesłaniem do słowniczka na końcu książki. A przede wszystkim domagam się lekkiego pióra, którym autor będzie tak chwalił, jak i rozprawiał się ze stereotypami. Czego możemy się dowiedzieć z książki „Finlandia. Sisu, sauna i salmiakki”? Tego, że imię nowonarodzonego dziecka w Finlandii nie jest ujawniane przez dłuższy czas. Że edukacja fińska jest najlepsza w Europie, ale generalnie sami Finowie nadal szukają dziury w całym i wciąż chcą ją udoskonalać. Jak się zachować w saunie, w której dobrze robi się interesu i ile jest fińskich określeń na śnieg. A także tego, że Finowie nie lubią, kiedy mówi się, że są Skandynawami i gramatyka języka fińskiego jest pozbawiona czasu przyszłego. Zabrakło mi zdecydowanie lżejszego wstępu i mniejszej liczby encyklopedycznych eksplikacji, a także większej liczby anegdot i ciekawostek, których nie znajdziemy raz dwa w Internecie. Od słownikowych wywodów wolałabym dużo więcej przedstawionej w sposób przystępny fińskiej codzienności, w którą uwikłana jest Polka, a właściwie to samą opowieść Polki odnajdującej się w fińskiej rzeczywistości, uzupełnioną słowniczkiem terminologicznym na końcu książki. Tak widzę rozłożenie proporcji w tego typu książkach.

„Finlandia. Sisu, sauna i salmiakki” to pozycja doskonała dla tych, którzy nie mają zielonego pojęcia o Finlandii albo chcą pomóc dziecku napisać o niej wypracowanie. Z pewnością książka Aleksandry Michty-Juntunen jest takim kompendium wiedzy na temat ojczyzny Muminków, które czyta się przyjemniej niż przewodnik Pascala, ale jednak nie tak dobrze jak książkę „Co Finowie mają w głowie: o jednym takim, co poślubił Finkę”, przypominającą zabawny pamiętnik pewnego Niemca zagubionego w fińskiej rzeczywistości. Obeszłam się smakiem.

PS Czekam na Agnieszkę Kamińską (której blog I’m not Swiss czytam z wypiekami na twarzy) i jej książkę o Polce w Szwajcarii. Wierzę, że będzie świetna!

bookpani.blogspot.com

Poznajcie kraj bez przyszłości. Na szczęście tylko tej gramatycznej, bo mieszkańcy Finlandii, a o niej mowa, nie znają czasu przyszłego. Aleksandra Michta-Juntunen przygląda się państwu słynącemu z Muminków, sauny i największej liczby zespołów metalowych z perspektywy mieszkanki Helsinek i żony Fina. Czy po lekturze książki „Finlandia. Sisu, sauna i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

bookpani.blogspot.com

Wyobraźcie sobie świat, w którym nie ma książek, a istnieją jedynie: telewizja i douszne radyjka. Nie ma edukacji, tylko zapamiętywanie danych. Religia sprowadza się do sloganów reklamujących pastę do zębów. Wszystkie zaś rozmowy polegają na krótkiej wymianie nic nieznaczących kurtuazyjnych zdań. Nie, to nie obrazek, który widzicie codziennie po wyjściu z domu, ale świat, jaki wyłania się z książki Raya Bradbury’ego „Fahrenheit 451”. Przerażające, prawda?

Fahrenheit 451 to temperatura, w jakiej pali się papier. Ogień jest ważnym bohaterem powieści Bradbury’ego. Zaraz po nim jest Guy Montag – strażak, który nie gasi, a… wznieca pożary. Zwłaszcza tam, gdzie pojawiają się zakazane książki. Ale w świecie Montaga każda książka jest zakazana, bo książki sprawiają, że ludzie za dużo myślą, w związku z czym są nieszczęśliwi. A telewizja, wypełniająca (i to dosłownie!) ich domy za sprawą wielkich na całą długość i szerokość ściany ekranów oraz nadające 24 godziny na dobę radio w postaci dousznej słuchawki, zapewniają im poczucie szczęścia. Pewnego dnia Montag spotyka swoją sąsiadkę, lubiącą spacery przy świetle księżyca i picie deszczu nastoletnią Clarissę, która zadaje mu proste pytanie: czy jesteś szczęśliwy? Oczywiście – odpowiada Montag. Ale to pytanie, a raczej odpowiedź na nie, nie daje mu spokoju. Bo w świecie Montaga, w którym wszyscy są szczęśliwi, zachodzi obawa, że nikt szczęśliwy nie jest. Montag zaczyna zadawać pytania. I to go gubi. Popełnia tym samym pierwszy błąd. Kolejnym jest ukrywanie książek przed spaleniem. Wreszcie pokazanie ich żonie, która donosi na niego, co kończy się doszczętnym spaleniem ich domu. Montag wie, że nie ma już odwrotu, więc rozpoczyna szaleńczą ucieczkę przez miasto, a po drodze dołącza do rebeliantów, którzy ocalają książki, czytając je i ucząc się ich na pamięć. W pogoni za nimi udaje się siejący zniszczenie ośmionogi Mechaniczny Pies...

W tej krótkiej dystopii, która pokazuje, że Bradbury podejmuje zasiane przez Orwella ziarno niepokoju i lęk o przyszłość, dynamiczny rozwój technologii i zmechanizowanie stosunków międzyludzkich, widzimy odbicie współczesnego świata. Książka napisana 60 lat temu idealnie oddaje to, co dziś możemy zobaczyć na własne oczy. Wystarczy wyjść na ulice, wsiąść do metra, zajrzeć do kawiarni i obejrzeć ludzi żywcem wyjętych z historii Bradbury’ego. Słuchawki w uszach, oczy wlepione w wyświetlacze telefonów, do tego zdawkowe rozmowy i nieodłączny uśmiech. W końcu każdy jest szczęśliwy, prawda? „Fahrenheit 451” nie cechuje drobiazgowość opisu futurystycznej wizji świata, jak ma to miejsce w „Roku 1984” George’a Orwella, to raczej nieco poetycka przypowieść o świecie, który stanął w ogniu, a który ugasić może jedynie inny ogień – rozpalenie w ludziach tego, co czyni ich ludźmi – emocji, pasji, twórczego myślenia. Bradbury snuje opowieść, która niesie w sobie obawy Orwella, że technologia zawładnie światem, a człowiek nie będzie umiał z niej rozsądnie korzystać, co sprawi, że zamienimy się w społeczeństwo ignorantów, zarówno intelektualnych, jak i emocjonalnych.

Książki, kolejny obok ognia i Montaga bohater powieści, symbolizują niezależność myślenia i odczuwania, indywidualizm i zwycięstwo humanizmu nad bezmyślną technologizacją życia. Nadzieja, z którą zostawia nas dzięki końcowym scenom Bradbury, że rebelianci przy pomocy zapamiętanych książek odbudują ignoranckie i pozbawione uczuć społeczeństwo, jest tak naprawdę nadzieją autora „Fahrenheita 451”, że jego powieść roznieci w czytelnikach ten sam pożar, który zapłonął w strażaku, niechcącym podpalać książki, a ludzkiego ducha.

bookpani.blogspot.com

Wyobraźcie sobie świat, w którym nie ma książek, a istnieją jedynie: telewizja i douszne radyjka. Nie ma edukacji, tylko zapamiętywanie danych. Religia sprowadza się do sloganów reklamujących pastę do zębów. Wszystkie zaś rozmowy polegają na krótkiej wymianie nic nieznaczących kurtuazyjnych zdań. Nie, to nie obrazek, który widzicie codziennie po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

bookpani.blogspot.com

„Najlepiej dla wszystkich” jest wszystkim tym, czego nie chcecie: solą w oku, wrzodem na tyłku i kulą u nogi. Jest wszystkim tym, czym dobra książka być powinna. Będzie was boleć, będzie was uwierać, będzie wam ciążyć, i to długo po przeczytaniu. Bo Petra Soukupová wali prawdę prosto w oczy. Boli, ale warto.

Poznajcie dziesięcioletniego Viktora, jego mamę Hanę i babkę Evę. Hana jest aktorką, raczej przeciętną, nie taką z pierwszych stron gazet, no chyba że tych lokalnych, która nie radzi sobie jako samotna matka. Kiedy tylko pojawia się okazja (a okazją są zdjęcia do popularnego serialu), podrzuca Vikiego swojej mieszkającej na prowincji matce, która piecze strudle, robi knedle i całkiem niedawno pochowała męża. Bo tak będzie najlepiej dla wszystkich. Ale że, jak wiadomo, „tylko w sejmie i w kościele recepty na udane czują się zawsze wyśmienicie*, bardzo szybko okazuje się, że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Dlatego ta, wydawać by się mogło, słuszna decyzja zamienia życie całej trójki w piekło.

Trzy pokolenia, trzy postaci, trzy różne głosy. A co za tym idzie, trzy naprzemienne (i nieprzerwane ani niewyróżnione cudzysłowem albo myślnikiem) narracje, które nie wchodzą sobie w paradę, a doskonale realizują zamysł autorki, by pokazać rzeczywistość z kilku różnych perspektyw przy jednoczesnym wyraźnym zaznaczeniu, że każdy z narratorów uważa, że jego racja jest największa. Soukupová jest genialna, jeśli chodzi o prowadzenie narracji: potrafi wypowiedzieć się zarówno z perspektywy dorosłego, jak i dziecka i robi to tak dobrze, że w tym drugim przypadku nie widać ani cienia fałszu. Każdy z bohaterów prowadzi swój monolog wewnętrzny, ale bliżej temu do behawioralnej techniki narracyjnej aniżeli do psychologicznej analizy. U Soukupovej wszystko kryje się w półsłówkach, lakonicznych zdaniach i języku stylizowanym na potoczny. Bez wątpienia ma autorka doskonałe ucho, co owocuje soczystymi dialogami (ma też bardzo dobrą tłumaczkę, dzięki której potrafią one równie znakomicie wybrzmieć**), które porażają autentyzmem a jednocześnie jest w nich mnóstwo miejsca na dowcip i ironię. Równocześnie pozornie banalne sytuacje czy dialogi kryją pod podszewką wulkan emocji, gotowy w każdej chwili do erupcji. To, jak autorka opisuje zwyczajną rzeczywistość, to absolutny majstersztyk. Trudnym rozmowom towarzyszą naleśniki albo knedle, co raz po raz rozbija narastające napięcie i pokazuje, że hamletyzowanie przystoi nie tylko bohaterowi Szekspira, ale i gospodyni domowej.

Sytuacja rodzinna Viktora, Hany i Evy, bo to oni i ich skomplikowane relacje są - mimo pojawienie się postaci drugoplanowych - główną osią fabuły, to festiwal wzajemnych oczekiwań, pretensji, a przede prób uszczęśliwienia drugiej osoby na siłę. Tutaj każdy wie, co jest najlepsze dla drugiego – Hana wie, czego potrzebuje Viktor, Eva, co potrzebuje Hana, a dzieci Evy, co potrzebuje ona sama – ale nikt nie żyje według rad, które daje innym. Świetnie sportretowane pełnokrwiste postaci, z których żadnej nie jesteśmy ani polubić, ani znielubić do końca, a także relacje interpersonalne i międzypokoleniowe to niewątpliwy atut tej książki. Ośmielę się stwierdzić, że już dawno nie spotkałam się w żadnej prozie z tak pełnowymiarowo skonstruowanymi postaciami. Tym bardziej, że po mistrzowsku przedstawia Soukupová relacje między nimi, gdzie punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Zagląda tym samym do głowy nie tylko swoich bohaterów, ale i naszej. Wymiata wszystko to, co zostało zamiecione pod dywan i każe nam się przypatrzeć temu w świetle dziennym. Za sprawą ich dylematów i rozterek zadaje nam samym pytania o nasze relacje i postawy życiowe. Przejrzeć się w bohaterach Soukupová to nie lada wyzwanie. Ale warto się go podjąć.

Skąd możemy wiedzieć, co jest najlepsze dla innych, skoro nie wiemy, co jest najlepsze dla nas samych? Z tym pytanie zostawia nas Petra Soukupová na koniec książki. Co jest najlepsze dla jej bohaterów? Nie wiadomo. Kto wyszedł najlepiej na decyzji, która zawiązuje akcje książki? Trudno powiedzieć. Jedno jest pewne: najlepiej wychodzi na tym wszystkim czytelnik.

bookpani.blogspot.com

„Najlepiej dla wszystkich” jest wszystkim tym, czego nie chcecie: solą w oku, wrzodem na tyłku i kulą u nogi. Jest wszystkim tym, czym dobra książka być powinna. Będzie was boleć, będzie was uwierać, będzie wam ciążyć, i to długo po przeczytaniu. Bo Petra Soukupová wali prawdę prosto w oczy. Boli, ale warto.

Poznajcie dziesięcioletniego Viktora, jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

bookpani.blogspot.com

Pamiętacie dziewczynę, która rzuciła pracę w korporacji, żeby sprawdzić, czy faktycznie żadna praca nie hańbi? Ta sama dziewczyna sprzedała samochód i przerzuciła się na komunikację publiczną. Poświęciła prawie dwa lata, żeby przejechać Polskę wzdłuż i wszerz i przekonać się, że w XXI wieku są miejsca, do któych nie da się dojechać, gdzie najbliższe „zaraz” trwa niemal półtorej godziny, a do najbliższego przystanku idzie się kilkadziesiąt minut. Witajcie w świecie Olgi Gitkiewicz i tysięcy Polaków, którzy zaczynają dzień od słów „nie zdążę”.

Gitkiewicz jedzie pociągiem. Autobusem. Kiedy nie ma jak dotrzeć komunikacją publiczną, przesiada się do samochodu. Albo idzie pieszo. W 21 miesięcy pokonuje 2200 km busem, 34 000 pociągiem, 3 400 samochodem i 3000 km na piechotę. W międzyczasie spotyka ludzi, którzy codziennie nie mają jak dojechać. Albo mają, ale pokonują długą drogę do przystanku. Albo spędzają w podróży kilka godzin dziennie, bo tyle zajmuje im dotarcie do pracy i powrót do domu. W swojej drobiazgowej analizie sytuacji komunikacyjnej w Polsce reporterka pokazuje, że transport publiczny jest równie ważny )jeśli nie ważniejszy) co służba zdrowia. Tymczasem, jak słusznie zauważa jeden z jej rozmówców, nikt nie patrzy na niego jak na usługę, która powinna być zapewniona. „Sorry, taki mamy klimat” – słynne słowa byłej już minister infrastruktury i rozwoju Elżbiety Bieńkowskiej najlepiej oddają lekceważący stosunek państwa do państwowego (sic!) transportu. Olga Gitkiewicz z brutalną szczerością pokazuje efekty takiego stanu rzeczy, dając wyraźnie do zrozumienia, że w XXI wieku wciąż możemy mówić o wykluczeniu komunikacyjnym.

„Nie zdążę” to ważny głos we wciąż lekceważonej i zamiatanej pod dywan sprawie komunikacji publicznej w Polsce. Codziennie tysiące zmierzających do pracy ludzi zżyma się, porównując rozkład jazdy z rzeczywistym czasem przyjazdu pociągu czy autobusu i w tym samym czasie śmieje się gorzko, przeglądając internetowe memy z PKP w roli głównej. Tyle że wykluczenie komunikacyjne nie jest wcale zabawne. Bo kiedy politycy o mówią o tym wykluczeniu, zwykle mają na myśli wsie, do których nie dociera żaden pociąg czy autobus. Tymczasem w Polsce bardzo często nie dojedziemy nie tylko do wsi, ale i do podmiejskiego osiedla, bo nie ma tam żadnej infrastruktury. „Ale wykluczenie komunikacyjne to również końcówki filmów znane tylko z opowieści znane tylko z opowieści. Zajęcia dodatkowe, w których się nie uczestniczy. Zbierane miesiącami kwitki z zaświadczeniami o opóźnieniach. Wizyty u lekarzy, który się nie odbyły. Randki, na które nie udało się zdążyć, i związki, których nie udało się utrzymać”.

Reportaż Olgi Gitkiewicz to kawał dobrej lektury z obszernym wprowadzeniem, dokładną analizą problemu i prawdziwymi historiami, które potwierdzają gorzką prawdą: „miliony ludzi muszą dostosowywać swój plan dnia do rozkładu”. Doskonała lektura do pociągu. Zwłaszcza tego opóźnionego.

AUTORKA RECENZJI PRZECZYTAŁA CAŁĄ KSIĄŻKĘ W METRZE, CO POKAZUJE, ILE CZASU ZAJMUJĄ JEJ CODZIENNE DOJAZDY.

bookpani.blogspot.com

Pamiętacie dziewczynę, która rzuciła pracę w korporacji, żeby sprawdzić, czy faktycznie żadna praca nie hańbi? Ta sama dziewczyna sprzedała samochód i przerzuciła się na komunikację publiczną. Poświęciła prawie dwa lata, żeby przejechać Polskę wzdłuż i wszerz i przekonać się, że w XXI wieku są miejsca, do któych nie da się dojechać, gdzie najbliższe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

bookpani.blogspot.com

Autor na wstępie obiecał, że będzie dużo seksu i przemocy. Nie było. Bardzo się cieszę, że – w przeciwieństwie do polityków – złamał obietnicę. Po tej złamanej obietnicy było już tylko ciekawej. Homo scribens, jak sam siebie nazywa, podsłuchuje i donosi, ale tylko czytelnikowi, że owszem, koniec świata się zbliża, ale tragedii nie ma, bo można go odbudować na nowo. Tylko trzeba wiedzieć jak.

Wojciechowi Bonowiczowi daleko do biblijnego proroka albo dwóch uroczych pań, pukających do drzwi i z uśmiechem zachęcających do rozmowy o końcu świata; on wieszczy dowcipnie, z ciepłą ironią, a przede wszystkim przypominając, że koniec świata był już wczoraj i będzie na pewno jutro. Nie mówiąc już o tym, że staje się dziś. Właśnie w tej chwili. Ten koniec dla każdego jest inny. Dla autora może nim być to, co czuje wchodząc po schodach na trzecie piętro, ale i to, że nigdy już nie dozna tego samego, co wtedy, kiedy jako dziecko zasnął w pokoju, gdzie usypano górę jabłek.

Rzeczy ostateczne w „Dzienniku…” są raczej przewidywalne. To, że kiedyś trzeba będzie zacząć brać tabletki na nadciśnienie i to, że przestaniemy ze sobą rozmawiać, bo nie będziemy mieć o czym, nie noszą znamiona apokalipsy, a jednak mogą przerażać. Tyle że Wojciech Bonowicz nie chce straszyć. Jest coś w „Dzienniku końca świata” z tzw. katastrofizmu ocalającego. Że koniec czegoś może dać początek czemuś innemu, jeśli tylko go po pierwsze, zauważymy, po drugie, przyjmiemy, po trzecie, otworzymy się na coś nowego.

Choć „Dziennik końca świata” to zbiór publikowanych w „Tygodniku Powszechnym” felietonów, który został powiększony o nowe zapiski, to wolę nazywać je opowiastkami, bo Wojciech Bonowicz nie tyle pisze, co opowiada. I bardziej się go słucha, niż czyta. Bo wszystko rodzi się u niego z zasłyszanych w autobusie czy pociągu rozmów, jako że autor przyznaje, że uwielbia podsłuchiwać i nadsłuchiwać, o czym i jak mówią ludzie, ale też z konwersacji, które – jako przebiegły, bo bardziej słuchający niż mówiący rozmówca – prowadzi w taksówce czy kawiarni. Bo do opisu – jak twierdzi – nie można tylko posługiwać się tym, co się widzi, ale co się słyszy. Dlatego jest Bonowicz nie tylko świetnym gawędziarzem, ale i mistrzem poetyckiej anegdoty. Sprawnie skonstruowanej, ale i takiej, którą czyta się jak najczystszą poezję. Chyba tylko poeta jest w stanie taką stworzyć. Jak na przykład tę, która mówi o tym, jak czekał w kawiarni na spóźniającego się fotografa, zanim ten mu ze zdziwieniem oznajmił przez telefon, że przecież przed chwilą właśnie skończył mu robić zdjęcia… Albo tę mówiącą o tym, jak został pisarzem. Czyli jak wymyślał na poczekaniu koledze z kolonii fabułę filmów, których nigdy w życiu nie widział. Jest też autor „Dziennika końca świata” świetnym aforystą: „Pisanie podtrzymuje ludzi przy życiu. Przeważnie chodzi o życie konkretnego człowieka – tego, który pisze”. U Bonowicza słowo zawsze znaczy. Nie ma u niego słów zbędnych. Ani takich, które mają tylko zapełnić kolejne linijki, bo trzeba wyrobić normę liczby znaków. Przywraca mi to wiarę w to, że w czasach, kiedy słowa są jak wata cukrowa: słodkie, szybko rozpuszczające się w ustach i znikające zaraz po ich wypowiedzeniu, jakby nigdy ich nie było, one nadal coś znaczą. I mogą budować świat.

Ten świat może i jest straszny, ale Wojciech Bonowicz i tak widzi go pięknym. Mimo wszystko. „Kiedy wszystko zaczyna się rozpadać i nie wiadomo, gdzie szukać ratunku – zostaje słowo”. Jak się już ponazywa rzeczy po imieniu, wszystko wraca na swoje miejsce. Słowem stwarzamy świat. Swój i ten wokół. Warto by było, żeby był to piękny i wartościowy świat. Amen.

PS Panie Wojciechu, przez pana przejechałam trzy stacje metra! A przejechać trzy stacje metra w Nowym Jorku, to jak spóźnić się na dowolny pociąg w Polsce i czekać na następny. Dziękuję. Warto było.

bookpani.blogspot.com

Autor na wstępie obiecał, że będzie dużo seksu i przemocy. Nie było. Bardzo się cieszę, że – w przeciwieństwie do polityków – złamał obietnicę. Po tej złamanej obietnicy było już tylko ciekawej. Homo scribens, jak sam siebie nazywa, podsłuchuje i donosi, ale tylko czytelnikowi, że owszem, koniec świata się zbliża, ale tragedii nie ma, bo można go...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

bookpani.blogspot.ch

Czy soczewka kontaktowa może się przesunąć i dostać do mózgu? Nie, nie może. Czy dołeczki w policzkach to oznaka szczęścia? Nie, to efekt zbyt krótkiego mięśnia jarzmowego. Czy wypijamy dużo poniżej zalecanego dziennego spożycia wody? Nie, ponieważ nie ma czegoś takiego jak „zalecane dzienne spożycie wody”. Doktor James Hamblin niczym Sherlock Holmes w kitlu tropi pseudonaukowe bzdury i odpowiada na najbardziej kuriozalne pytania dotyczące naszej fizjologii. I robi to jak na medycznego showmana przystało: dowcipnie i ze swadą.

Kim jest James Hamblin? „Najbardziej rozkosznym doktorem w historii” – według popularnego amerykańskiego kanału internetowy poświęconego rozrywce BuzzFeed, jedną z 140 osób polecanych do śledzenia na Twitterze – według już poważniejszego „Timesa”. Dla reszty – współczesnym Doogiem Howserem (ci, którzy są dużo młodsi ode mnie, mogą go wygooglować), i to zapewne nie tylko z powodu młodzieńczego wyglądu, który czasem uniemożliwia mu wejście do kina bez dowodu. Wystarczy? Na szczęście Hamblin nie jest jedynie „najbardziej rozkosznym doktorem w historii”. Hamblin ma naprawdę coś do powiedzenia. I myślę, że dzięki temu, w jaki sposób to robi, jest w stanie dotrzeć do znaczniej większej liczby osób wierzących w to, że napicie się Red Bulla sprawi, że naprawdę wyrosną nam skrzydła. Nie wierzycie, że są tacy? Doktor Hamblin też nie. On to po prostu wie.

Gdyby nasze ciało potrafiło mówić, byłoby nam zdecydowanie łatwiej. Ale nie mówi. Przynajmniej nie po polsku. Ani po angielsku. Mówi po swojemu, dlatego nie zawsze wiemy, o co mu chodzi. Stąd też pewnie biorą się te wszystkie, niekiedy sięgające granic absurdu, pytania, na które bardzo często możemy się natknąć w sieci. Czy od wyciśnięcia pryszcza można umrzeć? Czy można sobie samemu zrobić dołeczki w policzkach? Czy obcisłe jeansy mogą zabić? Albo wręcz przeciwnie – uratować życie? Co ciekawe, odpowiedź na dwa ostatnie pytania brzmi: tak. „Gdyby nasze ciało potrafiło mówić” to w praktyce zbiór odpowiedzi na te i inne pytania, które Hamblin słyszał nie tylko od pacjentów, ale i od swoich znajomych, tyle że posegregowane i ułożone zgodnie ze spisem treści podręcznika anatomii oraz opatrzone zabawnymi rysunkami i wykresami. Siłą tej książki jest to, że nasz „najbardziej rozkoszny doktor w historii” po równo: trzyma się faktów i dowcipkuje. W ten sposób otrzymujemy solidną dawkę rzetelnej wiedzy medycznej podanej w zjadliwym (pysznym!) popkulturowym sosie. Co ciekawe, Hamblin śmieje się nie tylko z pseudonaukowego kitu, równoważąc go porcją faktów, ale też z samego siebie, bardzo często przedstawiając się jako obiekt badań. Największą z kolei zasługą jest to, że celnie punktuje wszystkie najbardziej znane pseudomedyczne bzdury, które każą nam wierzyć, że skutecznie nawodnimy się i namineralizujemy tylko wtedy, kiedy napijemy się napoju izotonicznego Gatorade reklamowanego przez Michaela Jordana (który równie ochoczo reklamował coca-colę) albo że 99 proc. ludzkości cierpi na nietolerancję glutenu, w momencie kiedy dotyka ona zaledwie...1 proc.

Oczywiście, mogę się czepiać, że książka bywa nierówna, bo jedne ciekawostki czyta się z wypiekami na twarzy, a inne giną w gąszczu dygresji (czasem tak długich, że można zgubić wątek), ale i na to można znaleźć radę, czytając jedynie wybrane pozycje. Książka jest tak dobrze pomyślana, że można ją czytać od początku do końca, od końca do początku, od środka w każdą stronę, czy też wybierając te medyczne kąski, które wydają nam się najsmaczniejsze. A takich jest tam mnóstwo. Bo „Gdyby nasze ciało potrafiło mówić” jest świetną lekturą dla laików, zwłaszcza takich, którym coś zgrzyta, kiedy słyszą w reklamie o „zwiększeniu odporności” albo „leku na erekcję”. Jest rzetelnie, ale i zabawnie, a co najważniejsze z pomysłem. Dołączam się tym samym do apelu „Timesa”, by śledzić doktora Hamblina na Twitterze. Naprawdę warto.

„Medycyna opiera się na równowadze między pokorą a kontrolą”. I rzeczywiście, Hamblin w „Gdyby nasze ciało potrafiło mówić” nie tylko obnaża niewiedzę innych, ale też sam się do niej niejednokrotnie przyznaje. Wychodzi z założenia, że przyznanie się do tego, że się czegoś nie wie, niesie ze sobą mniej szkody, niż udawania, że wie się wszystko. W końcu, „po pierwsze, nie szkodzić”, prawda? A że – jak stwierdził neuropsycholog Serio Della Salla – „ludzie wolą wierzyć, a nie wiedzieć”, chcę wierzyć, że ci, którzy sięgają po książkę Jamesa Hamblina, są w tej drugiej grupie. Nawet jeśli dowiedzą się z niej, że ich ulubiony serial medyczny jest pełen bzdur…

bookpani.blogspot.ch

Czy soczewka kontaktowa może się przesunąć i dostać do mózgu? Nie, nie może. Czy dołeczki w policzkach to oznaka szczęścia? Nie, to efekt zbyt krótkiego mięśnia jarzmowego. Czy wypijamy dużo poniżej zalecanego dziennego spożycia wody? Nie, ponieważ nie ma czegoś takiego jak „zalecane dzienne spożycie wody”. Doktor James Hamblin niczym Sherlock Holmes w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

bookpani.blogspot.ch

Mam problem z „Tak czy inaczej” Johna Cleese’a. Polega on na tym, że kocham autora miłością ślepą, głuchą i… niepiśmienną. Bo jak pisać o kimś, kogo się wielbi, nie robiąc tego na klęczkach? Na szczęście wiem, że on by sobie tego na pewno nie życzył. Więc będzie nie na klęczkach, za to po montypythonowsku.

„Gdybym nie wszedł do „Monty Pythona”, pewnie - zgodnie z pierwotnym planem - skończyłbym studia i został księgowym, może adwokatem, miał uroczy dom na przedmieściach, uroczą żonę i urocze dzieci oraz członkostwo w elitarnym klubie osiedlowym, a później popełniłbym samobójstwo” – zwierzył się Cleese Terry Gross i… milionom słuchaczy podczas audycji na żywo. Rozumiem go. Gdybym nie poznała „Monthy Pythona”, też bym pewnie tak skończyła. Nie mówię o żonie, ale reszta mniej więcej się zgadza. Dzięki Cleese’owi i Pythonom odkryłam, że nie jestem sama. Że jest nas więcej. I że nie musimy się ukrywać. My, ludzie z absurdalnym, purnonsensowym i czarnym (aż po makabrę) humorem. Z pełną świadomością i ze wszystkiego tego konsekwencjami muszę wyznać, że to odkrycie odmieniło moje życie. Może powinnam wysłać autorowi „Tak czy inaczej” kosz kwiatów z tej okazji? A może… ser? W końcu o mały włos John Cleese nie nazywałby się… Cheese. Gdyby tylko jego ojciec miał większe niż syn poczucie humoru i nie bał się drwin ze strony kolegów z wojska i z tego tytułu nie pozbawił się jednej litery w nazwisku... Nie miałabym nic przeciwko, gdyby Cleese nazywał się Cheese. W końcu i Cleese, i cheese wywołują ten sam spazmatyczny śmiech.

Kto mógłby napisać o najlepszym brytyjskim komiku XX w. lepiej niż on sam? Otóż to. Nikt. Już po pierwszym zdaniu „Tak czy inaczej” wiadomo, że to ON. Facet, który przyszedł oddać martwą papugę, sir Lancelot, Drugi Rycerz Gadający o Jaskółkach, Trzeci Wieśniak, Krwawy Dirk, Basil z „Fawlty Towers”, Archie Leach z „Rybki zwanej Wandą” czy Rollo Lee z „Lemura zwanego Rollo” (o którym Cleese chciałby zapomnieć, zupełnie jak o swoim trzecim małżeństwie), etc. No, bo któż witałby swoich czytelników wyznaniem: „nie urodziłem się, by zostać macho, i bez słowa skargi pogodziłem się ze swoją niemęskością”? Ci, którzy doskonale znają Cleese’a z „Monty Pythona” czy „Fawlty Towers”, od pierwszych stron poczują się jak w domu. Bo autor mówi do nas z kart swojej biografii (w świetnym przekładzie Łukasza Praskiego) zupełnie tak samo jak swego czasu przemawiał z telewizora, przedstawiając kolejny skecz. W ten oto sposób otrzymujemy nie tylko zabawną, ale też inteligentną, błyskotliwą i soczystą (tak, tak, słowo „soczysty” – idąc za radą anglistów z podstawówki Cleese’a – powinno się pojawić w tym miejscu, gdyż jest „oznaką talentu twórczego”) opowieść nie tylko o samym Basilu Fawlty czy – jak kto woli – Drugim Rycerzu Gadającym o Jaskółkach, ale także o tym, jak trudnym (i niebezpiecznym) zadaniem jest rozśmieszanie ludzi. A John Cleese wie o tym jak nikt. Jako drugi – po Peterze Cooku – „najsłynniejszy komik wszech czasów” i pierwszy, który powiedział słowo „fuck” na (brytyjskiej) wizji. I o tym w gruncie rzeczy jest ta książka; o słodko-gorzkim losie brytyjskiego komika, który odważył się uczynić ze śmiechu, absurdu i purnonsensu sztukę. W końcu, jak stwierdziła córka Cleese’a, „komik ma dużo wspólnego z matadorem. Ocenę swojej pracy dostaje tak błyskawicznie, że nie ma sensu z nią dyskutować”.

Cleese nie byłby sobą, gdyby nie opowiadał o sobie samym z przymrużeniem oka. Dlatego dowiadujemy się o męczarniach chłopca, którego „główny kłopot polegał na tym, że był nie tylko małym chłopcem, ale też bardzo wysokim małym chłopcem”, czyli „metrem osiemdziesiąt przeżutego sznurka”, będącym synem starszych, nadopiekuńczych rodziców, co pozwalało mu pozostawać przez bardzo długi czas mięczakiem. Do tego synem matki cierpiącej na omnifobię, czyli bojącej się wszystkiego, co tylko można sobie wyobrazić. Poznajemy jego rozczarowanie angielskim systemem edukacji, który przedkładał znajomość Starego Testamentu i czasów w języku łacińskim nad praktycznymi umiejętnościami i pierwszą porażkę aktorską, kiedy to zagrał Lucyfera w trykocie, odsłaniającym jego pajęcze odnóża, wzbudzając tym samym u widowni zamiast przerażenia gromki śmiech. Przede wszystkim jednak dowiadujemy się, jak Cleese próbował przekuć swój niezwykły dar rozbawiania ludzi w zawód, z którego mógłby (wy)żyć i jak trudno mu było odnaleźć się wśród ludzi niemających poczucia humoru, czyli większości („(…) jeśli unikałem ironii, rozmowa płynęła dość swobodnie, mimo ubóstwa treści”).

John Cleese sprawnie i z wdziękiem, okraszonym rzecz jasna kpiną, i to głównie z siebie samego, wiedzie nas przez meandry swojej biografii: od mięczakowatego dryblasa w trykocie do jednego z największych komików na świecie. Ci, którzy wiedzą, kim jest Cleese i co to „Monty Python”, przeżyją niezapomnianą i absurdalną przygodę, która kończy się co prawda dość wcześnie, bo na latach 70., ale odsłoni kulisy nie tylko powstawania skeczy Pythonów, ale także zmagania się ludzi chcących rozbawiać świat z… resztą świata. Ci, którzy nie wiedzą, kto to Cleese i co to „Monty Python”, niech nawet nie zawracają sobie głowy tą książką. Bo skoro nie wiecie, kto zacz, to znaczy, że musielibyście czytać tę biografię z pominięciem ironii. A wtedy narracja popłynie swobodnie, mimo ubóstwa treści.

„Poczucie humoru to oznacza zdrowego punktu widzenia” – zapewnia Cleese, czyli Basil Fawlty, Trzeci wieśniak i facet przychodzący do sklepy, żeby oddać martwą papugę. Myślicie, że to głupie? „Smutne w prawdziwej głupocie jest to, że nie można z nią absolutnie nic zrobić”. Czego nie można powiedzieć o humorze.

bookpani.blogspot.ch

Mam problem z „Tak czy inaczej” Johna Cleese’a. Polega on na tym, że kocham autora miłością ślepą, głuchą i… niepiśmienną. Bo jak pisać o kimś, kogo się wielbi, nie robiąc tego na klęczkach? Na szczęście wiem, że on by sobie tego na pewno nie życzył. Więc będzie nie na klęczkach, za to po montypythonowsku.

„Gdybym nie wszedł do „Monty Pythona”, pewnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

bookpani.blogspot.ch

Fogelman to złodziej. Złodziej czasu. Ani się obejrzałam, jak ukradł mi kilka godzin z życia. Chłopak z Legnicy, który po antysemickiej nagonce w 1968 r. wyemigrował do USA, a w latach 90. wrócił do Polski, zabrał mnie w podróż śladami swoich awanturniczych przygód, w których brali udział m.in. Jimi Hendrix, Bob Marley, Jean-Paul Sartre czy… nalewka z mózgu Lenina. Tak okradana z czasu mogę być choćby i co dzień!

Lejb Fogelman. Już samo imię i nazwisko pozwalają puścić wodze fantazji i mogą stać się punktem wyjścia do snucia niekończącej się opowieści (w jidysz lejb znaczy lew a fogelman – człowiek-ptak). A Fogelman umie opowiadać. A przepytujący go (a właściwie dopytujący) Michał Komar nadaje tej opowieści kształt i porządkuje ów strumień świadomości, choć zdaje się przymykać co jakiś czas oko na nieustanne dygresje, a nawet przywołując adwersarza do porządku słowami: „Lonia, zmyślasz, przyznaj się”. Bo historie, które pomieściło 288 stron „Warto żyć”, przywodzą na myśl fantastyczne przygody barona Münchhausena albo niezwykłe przeżycia Forresta Gumpa. Począwszy od przypadkowego spotkania Hendrixa w toalecie, przez uznanie za szamana na Jamajce (i to zaraz po poznaniu Marleya), aż po zaoferowanie swoich usług CIA i picie nalewki z mózgu Lenina. Na ile są te wszystkie anegdoty prawdziwe, a na ile lekko podkoloryzowane? To już pozostanie słodką tajemnicą Fogelmana, barwnego człowieka-ptaka, który miał i wiele szczęścia, i tyle samo rozumu i odwagi, żeby wziąć życie za rogi. I móc nam o tym wszystkim opowiedzieć. Ale na własnych warunkach: „Opowiem, o tym, co naprawdę zapamiętałem, lecz opowiem tak, jak chce to pamiętać”.

To, że być może Fogelmanowi zdarza się ubarwić swoje historie, nie znaczy, że punktem wyjścia nie są fakty. A fakty są takie, że pewnego ponurego poranka do brzegów Ellis Island dobija parostatek z imigrantami z Europy. Wśród nich jest dziewiętnastoletni Lejb Fogelman, były student prawa na Uniwersytecie Warszawskim, który przybywa do USA z jedną walizką. No, dobrze. Tak naprawdę przylatuje samolotem, a walizki są dwie. Na lotnisku wita go wujek Joine Chaim i ciotka Fradla, którzy zupełnie przypadkiem mieszkają na Brooklynie. Pierwszym zapachem, który zaczyna się naszemu narratorowi kojarzyć z nową ojczyzną jest… napalm. A właściwie woń roztopionego asfaltu i marihuany. Od tego momentu towarzyszmy Fogelmanowi w jego zadomowianiu się w Ameryce. A że ten ma wyjątkowy talent gawędziarski, jest zabawnie, soczyście i inteligentnie. Co strona to anegdota. A to o Hendriksie, który zagaduje Fogelmana w toalecie, ale ten nie zna angielskiego, więc nie może z nim pokonwersować. A to o pracy w Nowojorskiej Bibliotece Publicznej na stanowisku research assistent, gdzie udaje mu się przez długi czas ukryć nieznajomość języka angielskiego. A to o drinku postawionym przez Micka Jaggera czy spuszczeniu łomotu Alice’owi Cooperowi. Czy ta o kłótni z Jeanem-Paulem Sartrem, siedzeniu przy tym samym stole z Brigitte Bardot czy piciu z Włodzimierzem Wysockim. Nie mówiąc już o trafieniu prosto z Mount Everestu do pierwszego rzędu na londyńskim przedstawieniu z Glendą Jackson w roli głównej.

Słuchając opowieści Fogelmana, możemy śmiało powiedzieć, że miał tyle samo szczęścia, co rozumu. I tyle samo odwagi. Nie tylko zdobył gruntowne wykształcenie (ukończył studia na uniwersytetach: Nowojorskim, Columbia i Harvardzie, na dwóch ostatnich uzyskał doktorat, posiada również dyplom Uniwersytetu Paryskiego a w ramach stypendium Fulbrighta IREX przebywał na Uniwersytecie Moskiewskim), pracował dla najbardziej prestiżowych kancelarii prawniczych w USA i Europie, to jeszcze los podsuwał mu coraz to ciekawsze znajomości i wikłał w coraz to bardziej awanturnicze przygody, co oczywiście nie obywało się bez jego czynnego udziału. Nie raz prowokował niesamowite zdarzenia, innym razem odważnie wychodził im naprzeciw. Ale nieprawdą byłoby stwierdzenie, że poznajemy Fogelmana wyłącznie jako barwnego ptaka, który snuje opowieść o swoich, często niewiarygodnych, przeżyciach. Przy okazji jego przygód, poznajemy świat przemian ustrojowych, społecznych i gospodarczych od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku aż po dziś dzień. Fogelman jest bystrym obserwatorem rzeczywistości i jej doskonałym komentatorem, co sprawia, że lektura „Warto żyć” staje się nie tylko rozrywką, ale i gimnastyką dla umysłu.

„Absolut poklepał mnie po ramieniu. Co najmniej trzy razy” – przyznaje Lejb Fogelman. Słuchając jego opowieści, mamy pewność, że miało to miejsce o wiele częściej. Czy ubarwiał jak Münchhausen? Zaprzecza: „Münchhausen zmyślał, żeby przetrwać. Ja nie muszę, bo przetrwałem”. To prawda. Tyle że nie przetrwał, a przeżył. I to ile! Na pewno tyle, żeby z całą pewnością stwierdzić: „Warto żyć”.

PS Liczę na to, że ktoś zrobi film na podstawie historii Fogelmana. Bo Bourne’owi nie starczyłoby tożsamości, jeśli stanąłby w szranki z biogramem Fogelmana, który mógłby obdzielić swoim życiorysem co najmniej kilka osób.

bookpani.blogspot.ch

Fogelman to złodziej. Złodziej czasu. Ani się obejrzałam, jak ukradł mi kilka godzin z życia. Chłopak z Legnicy, który po antysemickiej nagonce w 1968 r. wyemigrował do USA, a w latach 90. wrócił do Polski, zabrał mnie w podróż śladami swoich awanturniczych przygód, w których brali udział m.in. Jimi Hendrix, Bob Marley, Jean-Paul Sartre czy… nalewka z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

bookpani.blogspot.ch

Po czeskim filmie czas na czeski kryminał. Jeśli wygląda on tak jak „Przedawnienie” Jiříego Březiny, to ma ogromną szansę na to, by razem z piwem i knedlami stać się towarem eksportowym Czech. A może nawet być serwowany właśnie w takim trójpaku. I piszę to ja, która mam już szczerze dość kryminałów.

„Chciałem po prostu napisać kryminał” – kokietuje nas na wstępie autor. Dlaczego kokietuje? Bo nawet jeśli – jak tłumaczy – jego celem „nie było wywołanie dyskusji, zachęcenie kogoś do zmiany poglądów czy stworzenie wiernego portretu pewnej epoki czeskiej historii”, to właśnie za sprawą „Przedawnienia” dokonał tych wszystkich wymienionych rzeczy. I chwała mu za to. Bo nie dość, że napisał porządny kryminał (a o to chyba chodzi w tym gatunku, żeby książka "miała ręce i nogi" a jej akcja przebiegała według ściśle określonego schematu), to jeszcze wsadził kij w mrowisko, odsłaniając mało chlubną kartę w historii Czechosłowacji. I na tym polu też odniósł sukces.

Ale do rzeczy. O czym tak naprawdę opowiada „Przedawnienie”? Ano o… przedawnieniu. Tyle że i sam tytuł powieści okazuje się w trakcie lektury bardzo przewrotny. Bo choć sprawa, którą opisuje Březina, w świetle prawa już się przedawniła, jej wymiar etyczny pozostaje wciąż aktualny. Przekona się o tym młody policjant (a prywatnie długowłosy wielbiciel ciężkich metalowych brzmień) Tomáš Volf, który zostaje przeniesiony dyscyplinarnie z "dochodzeniówki", aby grzać ławę w policyjnym archiwum. Tam też trafia na nierozwiązaną sprawę dwóch morderstw z 1991 roku, w którą zamieszany jest prominentny polityk Ondřej Novotný (starający się aktualnie o stanowisko ministra spraw wewnętrznych). Okazuje się, że w przeszłości był milicjantem i jego nazwisko figuruje w aktach śledczych jako prowadzącego dochodzenie. Znudzony i sfrustrowany Volf dostaje nagle wiatru w żagle, bo widzi w odświeżeniu tej sprawy szansę na powrót do wydziału dochodzeniowego.

Jego prywatne śledztwo prowadzi tak jego, jak i czytelnika do maleńkiej wioski przy granicy czesko-austriackiej a jednocześnie cofa do czasów po drugiej wojnie światowej, kiedy to wskutek specjalnego dekretu mieszkający tam obywatele niemieccy mieli zostać przymusowo przesiedleni do kraju przodków, co dla Czechów okazało się doskonałą okazją do odwetu za doznane krzywdy. Jak się okazuje, zagadka podwójnego zabójstwa, której rozwikłania podjął się Novotný, a którą odkrywa Volf, nierozerwalnie wiąże się z dramatyczną historią wysiedleń Niemców z terytorium byłej Czechosłowacji. W ten sposób „Przedawnienie” z kryminału zamienia się w powieść psychologiczną o zemście, podwójnej moralności i „zwyrodnialcu, który czai się w każdym z nas”. Nie mówiąc już o tym, że staje się – nawet jeśli nie jest literaturą faktu – małą cegiełką służącą przypomnieniu o mało chlubnym epizodzie w historii Czechosłowacji. Bo choć autor zarzeka się, że książka nie przedstawia autentycznych wydarzeń, to nie mamy wątpliwości, że jego opowieść jest do pewnego stopnia odbiciem tamtych dziejów.

Březina wprowadza podwójną perspektywę czasową; śledzimy poczynania Volfa, a właściwie przysłuchujemy się jego rozmowom z Novotným, a jednocześnie bierzemy udział w toczącym się kilkanaście lat wcześniej śledztwie, kiedy to Novotný cofa się pamięcią do tamtej sprawy. Zarówno Volf, jak i Novotný chcą poznać prawdę, a my mamy możliwość przyjrzenia się nie tylko temu, jak wygląda, ale także jak wyglądało wcześniej dochodzeniu do niej, a na końcu spróbować samodzielnie rozwiązać tę zagadkę. Tyle że tak naprawdę nie tyle o samą zagadkę chodzi, ale o jej tło. I mimo że Březina odżegnuje się od tworzenia portretu pewnego wycinka czeskich dziejów, to i tak to robi. I robi to znakomicie. Bo kryminalna intryga zawsze budzi ciekawość, a tutaj prowadzi nie tyle do odkrycia sprawców zbrodni, co do przedstawienia dramatycznej historii wysiedleń Niemców, które w gruncie rzeczy sprowadzało się do zwrócenia się przeciwko sobie dawnych przyjaciół czy sąsiadów. „Wysiedlenia uznano w świetle prawa za sprawiedliwy odwet, wszystkie te morderstwa, grabieże, akty poniżania i znęcania nie mogły zostać ukarane. Jakby to wszystko nigdy się nie wydarzyło”. A jednak wydarzyło się. I Březina mówi o tym głośno.

W „Przedawnieniu” ma ani spektakularnych pościgów, ani popisowego morodbicia. I całe szczęście. Jak widać, dobry kryminał może się bez tego obejść. Osią powieści są rozmowy młodego policjanta z dawnym śledczym, a także wspomnienia tego drugiego; wszystko tak naprawdę dzieje się na płaszczyźnie dialogu i monologu. I to właśnie czyni „Przedawnienie” powieścią klaustrofobiczną, taką, która zamyka człowieka w świecie przedstawionym i trzyma – za sprawą narastającego napięcia – jak pod kluczem do ostatniej strony. Mimo że chwyta za gardło i nie puszcza, a my tracimy coraz bardziej oddech za sprawą sprawnych cliffhangerów, nie pozwala nam się wyrwać z tego morderczego uścisku. I jak dobrze to o niej świadczy!

Březina napisał coś więcej niż tylko kryminał, mimo że zarzeka się na wstępie, iż taka właśnie była jego intencja. Udało mu się nie tylko przykuć moją uwagę do ostatniej linijki, ale też pozostawić na długo zarówno z wysoko uniesionymi brwiami, jak i z wątpliwością, która tak naprawdę dotyczy i powinna dotyczyć każdego z nas. Zwłaszcza po słowach jednego z bohaterów: „W każdym z nas czai się zwyrodnialec. Pytanie, czy potrafimy utrzymać go na smyczy. (…) Wielu nie zdaje tego egzaminu i nie ma znaczenia, jakim językiem mówią”. Prawda, że przerażające? Strach obejrzeć się za siebie. Albo spojrzeć w lustro.

bookpani.blogspot.ch

Po czeskim filmie czas na czeski kryminał. Jeśli wygląda on tak jak „Przedawnienie” Jiříego Březiny, to ma ogromną szansę na to, by razem z piwem i knedlami stać się towarem eksportowym Czech. A może nawet być serwowany właśnie w takim trójpaku. I piszę to ja, która mam już szczerze dość kryminałów.

„Chciałem po prostu napisać kryminał” – kokietuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

bookpani.blogspot.ch

Kraj Ibsena, brązowego sera i skrzatów. A może raczej dyskusyjnej jeśli chodzi o smak ryby macerowanej w ługu, „nadpunktualności” i białych skarpetek do klapków. W swoim zbiorze norweskich impresji Anna Kurek przybliża nam, czym pachnie i jak smakuje Norwegia. A my szukamy odpowiedzi na pytanie, czy faktycznie norweski Ola Nordmann (czyli nasz Jan Kowalski) jest – jak głoszą wszelkie rankingi szczęścia – „Szczęśliwy jak łosoś”.

„Moja wizja Norwegii jest jedną z wielu. Ani lepszą, ani gorszą – to po prostu kolejny głos w norwesko-polskiej debacie, która ostatnimi czasy dosłownie buzuje w >>internetach<<” pisze w podsumowaniu swoich rozważań nad ojczyzną trolli i Ibsena Anna Kurek. I to w zasadzie mogłoby posłużyć za recenzję tej książki, bo autorka nie ukrywa, że o to właśnie w niej chodzi; żeby podzielić się własnymi obserwacjami nad temat „norwegian dream” bez podejmowania próby tak zachęcania, jak i zniechęcania do odwiedzin tego kraju. I tak też odebrałam tę pozycję. Po przeczytaniu „Szczęśliwy jak łosoś” nie spakowałam się od razu i nie wyruszyłam w poszukiwaniu norweskich trolli, ani też nie wykreśliłam kategorycznie Norwegii z wakacyjnych planów. Spędziłam za to całkiem miły i bardzo ciepły majowy wieczór, czytając na temat chłodnej Północy widzianej oczami kobiety pochodzącej tak jak ja z kraju schabowego, bigosu i coraz łagodniejszych zim.

Autorka już na wstępie zaznacza, że nie może się nazwać ekspertką od kraju brązowego sera, ale przyznaje, że chyba „zaczyna rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi”. W „Szczęśliwy jak łosoś” porusza wszystkie najbardziej interesujące, ale też powszechnie znane kwestie, jak chociażby to, że za punkt honoru każdy Norweg przyjmuje, by nie być jak Duńczyk i Szwed (co nie przeszkadza mu, oczywiście, wyruszać na zakupu do szwedzkiego supermarketu, gdzie ceny są dużo niższe), czy też to, że 50 proc. narodu mieszka w Oslo, a reszta jest rozsiana po całym kraju (to oczywiście popularny żart). Norwegia to jeden z najszczęśliwszych krajów świata (co potwierdzają coroczne rankingi szczęścia), a jednocześnie jeden z najdroższych. Ma także swój odpowiednik duńskiego „hygge”, czyli „kos”, który nie został jednak do tej pory odpowiednio wykorzystany marketingowo. Norwegowie pracują „od - do”, a ich dzieci mogą sobie pozwolić na urlop od szkoły, kiedy poczują się… wypalone. Do tego uwielbiają nosić kurtki ze sztucznym futrem, co nie przeszkadza im zakładać je na… polowania, tak samo jak słyną z pokojowego nastawienia, które nie kłóci się w ich odczuciu z przodowaniem jako kraj w lukratywnym biznesie, jakim jest sprzedaż broni. Nie wolno zapominać o tym, że w Norwegii nie można się pod żadnym pozorem spóźniać, co oznacza, że bycie pięć minut wcześniej już jest uznane za spóźnienie. Wśród tych mniej lub bardziej zaskakujących informacji nie znalazłam jednak jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, co sprawia, że Norwegowie są szczęśliwi jak przysłowiowy (norweski) łosoś. Chyba że kryje się ona w norweskiej filozofii „Det ordner seg”, czyli „Jakoś to będzie”. Bo „jedyne, co zdaje się martwi Norwegów, to koniec zapasów brązowego sera w chatce w górach lub przegrana w piłkę ręczną ze Szwecją" Bo "przegranej ze Szwecją nie zrekompensuje nawet pozytywne nastawienie”.

„Szczęśliwi jak łosoś” nie jest książką na miarę „Szwedzi. Ciepło na Północy” Katarzyny Molędy, ale zdaje się nie mieć takich ambicji. Sama autorka przyznaje, że punktem wyjścia do napisania tej książki był blog oraz czynione na bieżąco notatki. I rzeczywiście, książkę czyta się szybko i przyjemnie jak posty na blogu, tym bardziej że wzbogacona jest o interesujące fotografie. I choć nie jest ona specjalnie odkrywcza, to dla mnie ma wartość poznawczą o tyle, że zawsze dużą frajdę sprawia mi poznawanie krajów, które sama miałam okazję zwiedzić, okiem innych podróżników, aby móc porównać ich doświadczenia ze swoimi. A czy Norwegowie to trolle? O tym musicie przekonać się na własnej skórze. I tu już żadna książka nie pomoże. Trzeba stanąć oko w oko z prawdziwym Norwegiem, jak również zmierzyć się z lutefisk – rybą macerowaną w żrącym ługu. A to może się okazać większym wyzwaniem niż spotkanie prawdziwego trolla.

bookpani.blogspot.ch

Kraj Ibsena, brązowego sera i skrzatów. A może raczej dyskusyjnej jeśli chodzi o smak ryby macerowanej w ługu, „nadpunktualności” i białych skarpetek do klapków. W swoim zbiorze norweskich impresji Anna Kurek przybliża nam, czym pachnie i jak smakuje Norwegia. A my szukamy odpowiedzi na pytanie, czy faktycznie norweski Ola Nordmann (czyli nasz Jan...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

bookpani.blogspot.ch

„Uwielbiam dzieci, pod warunkiem, że są dobrze przyrządzone” – przyznał W. C. Fields. Zabawne? Makabryczne? A może jedno i drugie? Taki właśnie jest „Mainstream” Miroslava Pecha. Jeśli chcecie dowiedzieć się, jak wyglądałoby życie rodziców dziecka Rosemary po jego przyjściu na świat, sięgnijcie po makabreskę autora „Uczniów Cobaina”. Piekielnie dobra to książka.

Maciej to świeżo upieczony ojciec i niedoceniony pisarz, który miał ambicję „napisania WIELKIEJ POWIEŚCI”, bo „nic mniej wzniosłego go nie interesowało”. Ma na swoim koncie: żonę Klarę, dwumiesięczną córkę Sarę i wydaną książkę „Klaustrofobia otwarta”, która doczekała się „sześciu sprzecznych recenzji” i „wyprzedaży z osiemdziesięcioprocentową zniżką”. A teraz właśnie dostał anonimowego maila ze zdjęciami Klary, potwierdzającymi jej udział w castingu do filmu porno, więc zastanawia się, czy Sara jest jego córką, bo „czytał gdzieś, że aż trzydzieści procent ojców wychowuje nie swoje dzieci”, a poza tym nie powinien się w ogóle żenić. To, co początkowo wygląda na dobrze nam znany z „Uczniów Cobaina” komediodramat, ze strony na stronę zamienia się w coraz mroczniejszą i coraz bardziej nieprzewidywalną makabreskę. Aż po koszmarny finał.

„Mainstream” Miroslava Pecha to nic innego jak wariacja na temat ciągu dalszego „Dziecka Rosemary” Iry Levina. Tam mieliśmy do czynienia z obawami ciężarnej kobiety, które coraz bardziej przypominają paranoję, tutaj mamy szansę obserwować, co dzieje się tuż po przyjściu dziecka na świat. Co prawda mała Sara nie ma w sobie nic z czarciego pomiotu, ale powolny rozkwit obłędu u świeżo upieczonych rodziców wygląda już na diabelskie sprawki. „Mainstream” charakteryzuje taki sam jak w „Dziecku Rosemary” niepokój i podobna wieloznaczność. Z tą tylko różnicą, że tam, gdzie Levin wybiera niedopowiedzenie, Pech idzie w makabrę i groteskę. Nie zmienia to jednak faktu, że do końca nie wiemy, czy to, co się dzieje w powieści, wydarza się naprawdę, czy jest wstrząsającą projekcją lęków młodych rodziców, będących odpowiedzią na zderzenie oczekiwań z rzeczywistością. Wzajemna nieufność i niechęć Macieja i Klary przybiera coraz bardziej koszmarne i kuriozalne kształty, prowadząc w ostatecznym rozrachunku do zbrodni.

W „Mainstreamie” doskonale widać, jak autor „Uczniów Cobaina” ewoluuje – zarówno temat, jak i styl jest dojrzalszy, a Pech coraz odważniej poczyna sobie z igraniem z konwencją. Tutaj jeszcze wyraźniej dochodzi do głosu nieczęsto spotykana umiejętność opisywania otaczającej rzeczywistości przy użyciu absurdu, groteski i czarnego humoru bez popadania w autokarykaturę. Pech bawi się z czytelnikiem, nawet na chwilę nie pozwalając mu odnaleźć się w konwencji ani tym bardziej poczuć się w niej bezpiecznie. To, co realne albo prawdopodobne, równie szybko ustępuje miejsca temu, co absurdalne i groteskowe i na odwrót. Znany już z „Uczniów Cobaina” oszczędny styl Pecha staje się w „Mainstreamie” jeszcze bardziej ascetyczny, acz treściwy, co perfekcyjnie wybrzmiewa w tłumaczeniu. Lakoniczność narracyjna autora stanowi doskonały kontrast makabrycznych opisów, którym – zwłaszcza w końcowych partiach powieści – blisko do scen gore. Autor nie szczędzi okrucieństwa, a my cały czas zastanawiamy się, na ile jesteśmy zdolni – jako ludzie – do podobnych zachowań, także, a może przede wszystkim, we własnej fantazji. Częściowo otwarte zakończenie książki nie daje pożądanej odpowiedzi na pytanie, czy to, czego byliśmy świadkami jako czytelnicy, faktycznie się zdarzyło, czy też zadziało się jedynie w głowach bohaterów. I tylko dziecko, będące przyczynkiem do rozkładu rodziny i rozpadu psychiki upchniętych na siłę w role społeczne rodziców, podobnie jak tytułowe dziecko Rosemary z powieści Levina pozostaje takie, jakie było – zupełnie nieświadome bałaganu, jaki narobiło.

„Mainstream” to mocna i niepokojąca makabreska obyczajowa albo – jak kto woli – horror społeczny, gdzie granica między tym, co realne, a tym, co zrodzone z podszeptów owładniętego paranoją umysłu, jest równie cienka jak między miłością a nienawiścią, prawdą a kłamstwem, dobrem a złem. Miroslav Pech w przewrotny sposób pokazuje nam, że nie trzeba wcale być rodzicem dziecka szatana, żeby znaleźć się w piekle. Piekle własnego umysłu. Piekle ról społecznych. A może po prostu piekle zwanym życiem. A sam „Mainstream”? Dobry jak diabli.

bookpani.blogspot.ch

„Uwielbiam dzieci, pod warunkiem, że są dobrze przyrządzone” – przyznał W. C. Fields. Zabawne? Makabryczne? A może jedno i drugie? Taki właśnie jest „Mainstream” Miroslava Pecha. Jeśli chcecie dowiedzieć się, jak wyglądałoby życie rodziców dziecka Rosemary po jego przyjściu na świat, sięgnijcie po makabreskę autora „Uczniów Cobaina”. Piekielnie dobra...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

bookpani.blogspot.com

Franz Kafka przekonywał, że „powinniśmy czytać tylko te książki, które nas ranią i przenikają”. Gdyby wpadły mu w ręce opowiadania Ivany Myškovej, nie zasnąłby, dopóki by ich nie przeczytał. A po przeczytaniu i tak by nie zasnął. Tak jak nie zasnęłam ja.

Dobrze by było, „żeby to, co się może wydarzyć, było dokładnie określone, żeby między jednym i drugim była wyraźna granica.(…) Ta granica jest wciąż umowna, co chwilę ją ktoś odsuwa lub przysuwa i nie ma w tym żadnych reguł! Czujemy jednak wyraźnie, co się stać może, co się stać nie może, co się stać mogło, a co z całą pewnością nigdy stać się nie mogło”. Ten cytat z opowiadania „Zasłona” otwierającego tom „Białe zwierzęta są bardzo często głuche” dokładnie oddaje to, co dzieje się w prozie Ivany Myškovej. Autorka nieustanne balansuje na granicy tego, co się wydarza i tego, co wydarzyć się może, i to na płaszczyźnie zarówno treści, jak i formy. W ten oto sposób otrzymujemy zbiór jedenastu tragikomicznych opowiastek, w których Myšková testuje możliwości tak języka, jak i percepcji czytelnika, po mistrzowsku igrając z przyzwyczajeniami tego ostatniego. Równocześnie przy minimalnej liczbie słów przekazuje maksimum treści. I tak się, proszę państwa, pisze opowiadania!

Wszystkie historie w gruncie rzeczy traktują o tym samym: o człowieku. Tyle że Myšková podchodzi do niego nie jak Dostojewski, ale jak Havel, który twierdził, że „człowiek poważny jest strasznie śmieszny”. Dlatego też autorka wrzuca swoich zwyczajnych bohaterów w sytuacje cokolwiek niezwyczajne. A czasami wręcz nadzwyczajne. Zanim jednak to zrobi, uprzedzi nas cytatem z klasyka (Gombrowicza, Musila czy Manna), a sens tej sentencji zacznie się wyłaniać z każdą kolejną linijką opowiadania. Punktem wyjścia dla autorki jest zawsze jakiś banał: zasłona okienna, wizyta teściowej, niewłaściwy pociąg, etc. Te z pozoru niemające wielkiego znaczenia sytuacje za sprawą jednego słowa albo gestu bohatera zamieniają się w absurdalne, groteskowe, a niejednokrotnie i fantastyczne historie. Autorka w najmniej oczekiwanym momencie zbacza z logicznego toku opowieści, prowadząc czytelnika na językowe manowce, a jednocześnie odkrywając przed nim drugie, a niekiedy i trzecie, i czwarte dno danej historii. A każde z nich coraz ciemniejsze. Okazuje się bowiem, że zarówno codzienność, jak i zwykli ludzie mają swoje ciemne zakamarki. I to właśnie robi Myšková w swoich tragikomicznych miniaturach; tak długo skrobie wierzchnią warstwę ludzkiej egzystencji, aż dojdzie do podszewki.

Tak jak wtedy, kiedy za sprawą niezasłoniętego okna spełnia marzenie Soni o tym, by „z jej powodu mężczyźni spadali z dachów, rowerów i wpadali wprost do kanałów” („Zasłona”). Albo kiedy podsuwa Ryszardowi, dziennikarzowi z perwersyjną pasją pożerania psich chrupków, znajomego z kuriozalnym hobby, by „przez cudzą namiętność przypomniał sobie (…) swoją własną” („Zew galasów”). Czy też wtedy, gdy przewraca do góry nogami światopogląd pewnego zgryźliwca, który „z trudem znosił czereśnie i Boże Narodzenie”, bo „nie rozumiał, dlaczego ludzie tak radośnie świętują urodziny kogoś, kto tak koszmarnie skończy” („Zgryźliwiec”). Myšková pozwala nam przejrzeć się w swoich bohaterach, niczym w krzywym zwierciadle. Jesteśmy jak ojciec konduktorki Sylwii, uwięziony w życiu jak głowa zabitego białego jelenia w czarnej oponie („Białe zwierzęta są bardzo często głuche”). Jak tytułowa „Kobieta z żabą”, która zawsze chciała mieć psa, a ma żabę, bo nie wierzy, że zasługuje na coś lepszego. Albo Szczepan z „Hostelu”, który dzięki przyjęciu pod swój dach nieznajomego Francuza uzmysłowił sobie, że „gdyby umiał grać na saksofonie, wszystko byłoby inaczej”, ale to i tak niczego w jego życiu nie zmienia. Czy też bohaterka „Podszewki”, która w chwili, kiedy staje się ofiarą złodzieja, każącego jej opróżnić torebkę, uświadamia sobie, jak wiele rzeczy wpadło pod podszewkę i rozumie już, że „życia nie powinno się odkładać na później”, bo nawet „niektóre rzeczy znoszą odkładanie na później tylko do pewnego momentu, a po nim są bezpowrotnie stracone”.

Za pomocą wyrafinowanego acz subtelnego języka, okraszonego szczyptą ironii (który mógł wybrzmieć jak trzeba dzięki doskonałemu tłumaczeniu Elżbiety Zimnej), kreśli Myšková portrety ludzi, którzy bardzo często wychodzą poza kontury. Bo każda historia jest tak naprawdę jedną i tą samą. To opowieść o człowieku w obliczu absurdu, jakim jest jego życie. Myšková, jak naukowiec podczas doświadczenia, wrzuca swojego bohatera w daną sytuację i przygląda się, co też on zrobi. A i my się przyglądamy, bo nie sposób nie dostrzec w zachowaniu i dylematach bohaterów nas samych. Niby nic nowego, ale miniaturki ze zbioru "Białe zwierzęta są bardzo często głuche" zachwycają świeżością i pomysłowością, bo jedno słowo, gest, sytuacja powoduje lawinę zdarzeń i zdań. Jednak tym, co stanowi o geniuszu opowiadań Ivany Myškovej jest to, że nie są one zamknięte, ale to my, czytelnicy, jesteśmy ich zakończeniem. Autorka – niczym podczas eksperymentu na martwej żabie drażnionej prądem elektrycznym – wysyła impuls, który pobudza nas do kończenia jej historii. W wyobraźni, a kto wie?, może i w realnym życiu.

„Ale co mamy robić? Mamy tylko to…” – mówi bohaterka zamykającego zbiór opowiadania „Długa czerwona nić”, a z nią i Myšková. W życiu najważniejsze jest życie. Reszta jest milczeniem.

bookpani.blogspot.com

Franz Kafka przekonywał, że „powinniśmy czytać tylko te książki, które nas ranią i przenikają”. Gdyby wpadły mu w ręce opowiadania Ivany Myškovej, nie zasnąłby, dopóki by ich nie przeczytał. A po przeczytaniu i tak by nie zasnął. Tak jak nie zasnęłam ja.

Dobrze by było, „żeby to, co się może wydarzyć, było dokładnie określone, żeby między jednym i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

bookpani.blogspot.com

Co do tego, że „człowiek to najokrutniejsze zwierzę” Lize Spit nie ma najmniejszej wątpliwości. Nawet jeśli tym „najokrutniejszym zwierzęciem” jest dziecko, czego nie zawsze chcemy przyjąć do wiadomości. Ja przyjęłam to bez wahania, bo powieść flamandzkiej autorki to precyzyjne, choć miejscami drastyczne studium kiełkującego zła, które w gruncie rzeczy bywa banalne. Dostałam „Szpadlem” w głowę. Bolało.

Historia, którą opowiada Lize Spit, mogłaby wydarzyć się wszędzie, nie tylko na belgijskiej prowincji. Trójka dzieci, przyjaźń na śmierć i życie i okrutna zabawa, która zaczyna wymykać się spod kontroli, prowadząc do tragicznego finału. Czy tak nie mógłby brzmieć nagłówek gazety codziennej albo tytuł reportażu telewizyjnego? Mógłby. Bo „Szpadel” to opowieść, która jest bardzo prawdopodobna. Pod warunkiem, że zaczniemy w końcu wierzyć w to, że dzieci nie są wcale takie niewinne, jak byśmy chcieli je widzieć. Zło u Lize Spit jest pozbawione wieku, płci i usprawiedliwień a jego źródło jest trywialne. I to przeraża najbardziej.

„Trzech muszkieterów”: Eve, Laurens i Pim mieszkają w sennym belgijskim miasteczku Bovenmeer, gdzie nic się nie dzieje. Z wyjątkiem buzujących hormonów głównych bohaterów. Trochę z nudów, a trochę z powodu wspomnianych hormonów chłopcy wpadają na pomysł niewinnej z pozoru zabawy z okolicznymi dziewczętami, którą od biedy można by nazwać czymś pomiędzy „rozbieranym pokerem” a grą „prawda czy wyzwanie”. Zadaniem Eve jest wymyślenie zagadki, którą muszą rozwiązać zaproszone koleżanki, jeśli nie chcą się rozebrać do rosołu, ale wygrać dwieście euro. Jak łatwo się domyślić, żadnej z uczestniczek nie udaje się zdobyć nagrody. Przynajmniej do momentu, kiedy w miasteczku nie pojawia się Elise, której Eve zdradza rozwiązanie łamigłówki. Od tej chwili jednak gra zaczyna toczyć się według zupełnie innych reguł. Kaci i ofiary zamieniają się rolami, ale nikomu nie przychodzi do głowy przerwać okrutnej zabawy. Trzynaście lat po dramatycznym finale gry, która zapowiadała się tak niewinnie, do rodzinne miasteczka wraca Eve. W bagażniku ma bryłę lodu, a w głowie… Otóż to. Trudno tak naprawdę stwierdzić, z czym i po co wraca do Bovenmeer. A przynajmniej nie od razu.

W „Szpadlu” narracja toczy się dwutorowo; towarzyszymy Eve, która jest narratorką, zarówno przez całe upalne lato 2002 roku, jak i w trakcie dnia, podczas którego odbywa ona podróż do rodzinnego miasteczka z niejasną dla nas intencją. Bo uczczenie kolejnej rocznicy śmierci kolegi nie jest jedynym powodem jej wyprawy z Brukseli, o czym bardzo szybko się przekonamy. Dzięki podwójnej perspektywie czasowej łatwiej nam połączyć pewne fakty i nabrać podejrzeń, czemu tak naprawdę służy powrót Eve do Bovenmeer. Tym bardziej, że akcja toczy się równie leniwie, co kolejne letnie dni w sennym belgijskim miasteczku. Dzięki oszczędnemu stylowi i niemal beznamiętnej narracji przyglądamy się temu, co się dzieje, niczym przez oko ukrytej kamery, rejestrującej każdy, nawet najintymniejszy ruch czy gest bohaterów. A wszystko to oczami Eve, która relacjonuje wszystko rzeczowo i bez emocji. Jeśli już pojawia się jakaś refleksja, to jest ona równie oszczędna, jak styl Lize Spit. Otrzymujemy w ten sposób niemal behawioralny zapis wydarzeń, który wcale nie daje odpowiedzi na pytanie, co i dlaczego się stało. I to jest siła tej książki, która co prawda odwołuje się do często podejmowanego tematu brutalnych zabaw dzieci, które wymykają się spod kontroli, ale nie stara się ani moralizować, ani tym bardziej podawać na tacy wyjaśnienia, skąd biorą się złe uczynki. U Lize Spit granica między katem, ofiarą i „ja tylko przy tym byłam” rozmywa się, a zło jest o ile nie banalne, to przynajmniej relatywne. I to udało się pokazać autorce jak na dłoni.

„Szpadel” to precyzyjne, choć miejscami okrutne studium dojrzewania. Zarówno głównych bohaterów, jak i zła. To także równie wnikliwa, co przerażająca powieść inicjacyjna z silnie wyeksponowanym wątkiem psychologicznym. Nasi „trzej muszkieterowie” nie muszą wcale jak bohaterowie „Władcy much” Williama Goldinga znaleźć się na bezludnej wyspie, by ustalać własne okrutne reguły. „Zawsze trzymamy się zasad tylko do pewnych granic” – stwierdza beznamiętnie Eve. I trudno odmówić jej racji.

bookpani.blogspot.com

Co do tego, że „człowiek to najokrutniejsze zwierzę” Lize Spit nie ma najmniejszej wątpliwości. Nawet jeśli tym „najokrutniejszym zwierzęciem” jest dziecko, czego nie zawsze chcemy przyjąć do wiadomości. Ja przyjęłam to bez wahania, bo powieść flamandzkiej autorki to precyzyjne, choć miejscami drastyczne studium kiełkującego zła, które w gruncie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

bookpani.blogspot.ch

Nie po drodze mi z dolce far niente, gelatto i włoskimi macho, ale kiedy Mario Giordano przedstawił mi ciotkę Poldi, wiedziałam już, że nie tylko wybiorę się z nią na Sycylię, ale i wskoczę za nią do Etny. „Ciotka Poldi i sycylijskie lwy” obfituje w dobry humor jak spaghetti bolonese w kalorie. Te ostatnie, na szczęście, można spalić podczas lektury. Mamma mia! Co to za smaczna i zdrowa książka!

Kim jest ciotka Poldi? Dużo by opowiadać. Niemniej jednak, spróbuję. Od czego by tu zacząć… Poldi, a właściwie Isolda Oberreiter to „ciekawa świata i rozkochana w rozkoszach zmysłów” niemiecka emerytka, która zaczynała dzień od „procecco na przebudzenie”, po nim „espresso z prądem, a potem aplikowała sobie porządny strzał prądu bez espresso”. Rycząca sześćdziesiątka z nieodłączną peruką w kształcie „potężnego czarnego monstrum”, o którym „nikt nie wiedział, co się pod nim kryje” i kolekcjonerka zdjęć policjantów z całego świata, która - mimo siódmego krzyżyka na karku i tuszy - wciąż budziła zainteresowanie płci przeciwnej (z czego zresztą skwapliwie korzystała). „Olśniewające zjawisko” uwielbiające dramatyczne występy, które w przeszłości chodziło „protestować przeciwko tyranii państwa, skandować za prawami kobiet, wyzwoleniem seksualnym i równością edukacyjną”, a także swego czasu „sypiające z rewolucjonistami, gwiazdami rocka, grzecznymi studentami biologii i późniejszymi terrorystami oraz ministrami”. A do tego jeszcze samozwańcza panna Marple. Wystarczy?

Tę bawarską (sex)bombę, gorącą jak Sycylia i wybuchową jak Etna, poznajemy oczami jej siostrzeńca, który jest narratorem, a także przyszłym niedoszłym pisarzem i „częścią inwentarza” ciotki, „na równi z afrykańskimi bożkami z hebanu i porcelanowym pudlem naturalnej wielkości”, w chwili gdy Poldi postanawia wyprowadzić się na Sycylię, by tam „elegancko zapić się na śmierć, spoglądając przy tym na morze”. Niestety, a na nasze czytelnicze szczęście - „stety”, coś wiecznie wchodzi Poldi w paradę i uniemożliwia realizację tej pretensjonalnej wizji własnej śmierci. A wszystko zaczyna się od trupa na plaży.

I to jest właśnie punkt wyjścia sycylijskich perypetii pani detektyw amator, choć mam wrażenie, że wątek kryminalny jest w tej powieści drugorzędny, bo na pierwszy plan wysuwa się komiczna postać bawarskiej panny Marple z fascynującą filozofią życia, która sprowadza się do dwóch podstawowych zasad: „Namaste (witaj), życie” i „A pocałujcie mnie wszyscy w dupę”. Jednym słowem: dolce vita i do przodu! Książka Mario Giordano jest dokładnie taka jak ciotka Poldi: wybuchowa i zabawna. Bo Poldi to bohaterka, która przełamuje stereotyp starszej pani, która dzierga sweterki na drutach i trzyma w książce do nabożeństwa zdjęcie ukochanego z młodości. Ta tutaj nie tylko nie da sobie w kaszę dmuchać (ani nawet w spaghetti), ale kiedy trzeba, błyśnie udem, rzuci mięsem, a nawet wypali z fuzji. Brawa dla tej pani! I dla autora, który ją powołał do życia. Jednak oprócz bawarskiej panny Marple Giordano serwuje nam całą galerię przezabawnych postaci; mamy tu safandułowatego siostrzeńca, który wiecznie „pisze”, ale nic z tego nie wynika, commissario Montanę, jawiącego się jako Marcello Mastroianni z lekkim brzuszkiem oraz tym i owym za uszami, temperamentne sycylijskie ciotki, eleganckich lokalnych mafiosów, fanatycznego wielbiciela Hörderlina i jeszcze kilka osób. A wszystko to na tle Sycylii wraz z całym jej kolorytem lokalny, który Giordano pokazuje raz z czułością, raz z przymrużeniem oka, a niejednokrotnie i z przekąsem.

Powieść Mario Giordano to zgrabnie skrojona humorystyczna powieść, która oprócz tego, że bawi i podaje w lekkostrawnej postaci garść całkiem przydatnych informacji i ciekawostek na temat włoskiej kuchni i kultury (wiedzieliście, że „im mniejszy mężczyzna, tym bardziej niebezpieczny i większe prawdopodobieństwo, że jest mafiosem”?), to jeszcze niesie jasne jak słońce na włoskim niebie przesłanie: język sycylijski nie zna czasu przyszłego; żyjemy tu i teraz. Amen.

bookpani.blogspot.ch

Nie po drodze mi z dolce far niente, gelatto i włoskimi macho, ale kiedy Mario Giordano przedstawił mi ciotkę Poldi, wiedziałam już, że nie tylko wybiorę się z nią na Sycylię, ale i wskoczę za nią do Etny. „Ciotka Poldi i sycylijskie lwy” obfituje w dobry humor jak spaghetti bolonese w kalorie. Te ostatnie, na szczęście, można spalić podczas lektury....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

bookpani.blogspot.ch

Czy da się odciąć Islandię od świata jeszcze bardziej niż już jest odcięta? Da się. Wystarczy zerwać łączność. I to właśnie robi Sigríður Hagalín Björnsdóttir w swojej dystopicznej powieści. I choć „Wyspa” nie ma w sobie grozy „Miasta ślepców” José Saramago czy „Pod kopułą” Stephena Kinga, to autorka daje kilka dość przerażających odpowiedzi na pytanie „co by było, gdyby…?”.

„Wyspa” wstrząsnęła Islandią, wywołując burzliwą dyskusję na temat fundamentów państwowości oraz norm społecznych. Chyba nie odkryję Ameryki, jeśli stwierdzę, że powieść opisująca katastrofę, która dotyka kraju czytającego, zawsze będzie odbierana przez niego bardziej osobiście i emocjonalnie niż zupełnie irracjonalna ślepota abstrakcyjnego społeczeństwa z książki Saramago. Zwłaszcza jeśli kryzys nawiedza kraj, który uchodzi za jeden z najlepiej zorganizowanych a jego społeczeństwo za wzorcowe. Polskiemu czytelnikowi trudno pewnie do końca pojąć lęk islandzkiego odbiorcy, bo gdzie nam tam pod względem organizacji do Islandii… Poza tym, zerwanie łączności w państwie, które leży w samym środku Europy, a nie na odciętej od świata wyspie, nie budzi jednak aż takiego strachu. Za dyskusję, którą wywołała „Wyspa” na Islandii, jak również za popularność tej książki na tytułowej wyspie odpowiada odwołanie się przez Björnsdóttir do dwóch lęków jej rodaków: strachu przez zaburzeniem idealnego wręcz porządku oraz przed zagrożeniem, jakim jest dosłowne odcięcie kraju od świata. Obydwie obawy są w przypadku Islandii uzasadnione. Dlatego mimo iż autorka pokazała pewne uniwersalne mechanizmy, które sprawiają, że nawet najlepiej zorganizowane państwo i społeczeństwo w obliczu kryzysu robi cywilizacyjny krok wstecz i pozwala dojść do głosu pierwotnym instynktom, to jej dystopiczna wizja wciąż pozostaje bardzo… islandzka. W tym kontekście „Wyspa” wydawać się może literacką odpowiedzią na islandzką traumę związaną z mającym miejsce dekadę temu kryzysem finansowym, który sprawił, że kraj ten musiał zmierzyć się z tym, że nie jest jednak tak autonomiczny i samowystarczalny, jak by się mogło wydawać. John Donne, którego słowa „żaden człowiek nie jest samoistną wyspą” są mottem „Komu bije dzwon” Ernesta Hemingaya a przywoływany są również przez Björnsdóttir, sprawdzają się – jak widać – także w przypadku… wyspy. I to dosłownie.

Islandia traci łączność z całym światem. Gospodarka upada w dwa miesiące, społeczeństwo dzieli się na coraz mniejsze, pierwotne zbiorowości, w szpitalach brakuje antybiotyków i środków przeciwbólowych, co sprawia, że ludzie umierają z błahych powodów, butiki i restauracje ustępują miejsca giełdom wymiany suszonych łbów dorsza i worków mąki, a brak kontaktu ze światem okazuje się "eliksirem życia" dla Kościoła i polityków, tym bardziej że zjednoczonemu do tej pory społeczeństwu zaczyna przeszkadzać każda inność. A odpowiedzi na pytanie, jak to się stało (katastrofa ekologiczna?, promieniowanie?, atak terrorystyczny?), nadal nie ma. Kraj, który mógł się pochwalić tym, że jest samowystarczalny i świetnie zorganizowany cofa się do średniowiecza, a może nawet do epoki kamienia łupanego, gdzie najważniejsza staje się walka o przetrwanie. Zwłaszcza że na pozbawionej kontaktu ze światem zewnętrznym wyspie kończą się zapasy żywności i głód zaczyna zaglądać Islandczykom w oczu. A kiedy brzuchy są puste, w głowach budzą się demony.

Na to, co dzieje się w Islandii po zerwaniu łączności, patrzymy oczami Hjaltiego (dziennikarza), Marii (skrzypaczki i matki dwójki dzieci: Margaret i Eliasa), Mary (córki Marii, która zmienia imię po ucieczce z domu) i Leifura (lekarza), co ma nam pomóc lepiej zrozumieć sytuację, w jakiej znaleźli się pojedynczy Islandczycy. Postaci nie są jednak pogłębione psychologicznie a imienne rozdziały – dzięki którym możemy oglądać to, co się dzieje, oczami poszczególnych bohaterów – nie dają, mimo tej zwielokrotnionej perspektywy, pełniejszego obrazu islandzkiej apokalipsy. Sytuacja każdej z postaci jest jedynie zarysowana, a to dlatego, że zbyt szybko wchodzimy w skórę kogoś innego a te relacje nie zawsze się uzupełniają. Szkoda, bo bohaterowie są przedstawicielami ważnych grup społecznych i zawodowych (dziennikarz, artystka, uczennica, lekarz) i ich historie mogłyby nam wiele powiedzieć o tym, jak katastrofa wpływa zarówno na relacje międzyludzkie, jak i na samą jednostkę. Tak szybki przeskok między historiami poszczególnych postaci nie daje czytelnikowi szansy ani na bliższe przyjrzenie się bohaterom (co pozwoliłoby na lepsze zrozumienie ich motywacji), ani na nawiązaniu z nimi więzi (co umożliwiłoby emocjonalne podejście do pojedynczych tragedii). To wszystko sprawia, że fabuła traci trochę na wyrazistości, dochodzi do osłabienia akcji, a co za tym idzie, także napięcia.

To natomiast, co się udało Björnsdóttir naprawdę dobrze pokazać, to przedstawienie reakcji rządu na to, co dzieje się w Islandii po zerwaniu łączności. Mimo że państwo to uchodzi za najlepiej zorganizowane, działania rządzących w obliczu kryzysu nie odbiegają wcale od tych, jakie mogły być udziałem władz każdego innym kraju i w przypadku każdej innej katastrofy. Działania Hjaltiego, który porzuca dziennikarstwo społeczne na rzecz współpracy z rządem i tworzenia „pokrzepiających materiałów edukacyjnych” oraz Elin – ambitnej i pozbawionej skrupułów polityk wykorzystującej sytuację kryzysową do zrobienia kariery, pokazują, że w przypadkach tego rodzaju tragedii pierwszą ofiarą jest zawsze prawda. Islandia upada, a rząd karmi ludzi mową-trawą, zapewniając, że kraj „pełną parą zmierza ku samowystarczalności i bezpieczeństwu”. Ukłon należy się też autorce za zwrócenie uwagi na to, co w postapokaliptycznym świecie dzieje się z ludźmi kultury i sztuki, bo raczej nikt o nich w takiej sytuacji nie pamięta. Na szczęście Björnsdóttir nie zapomina i pokazuje ich dramat na przykładzie historii skrzypaczki Marii, która bardzo szybko orientuje się, że choć granie na skrzypcach to i tak ciężki kawałek chleba, to w obliczu autentycznego głodu, ona i jej talent są zupełnie bezwartościowe. Artysta znajduje się na najniższym szczeblu hierarchii społecznej, bo „naród zawsze myśli o tym, żeby napełnić brzuch i bak, dopiero potem można zacząć rozmawiać o sztukach pięknych i literaturze”. W zasadzie nie potrzeba kryzysu, żeby to stwierdzić, niemniej jednak jako przedstawicielkę wolnego zawodu z jednej strony mnie to zafrapowało, z drugiej - ulżyło mi, że apokalipsa (dowolnego rodzaju) wciąż jeszcze przede mną.

Bez wątpienia potrzebne nam dziś dystopie. I nawet jeśli Björnsdóttir nie straszy tak jak Sarmago czy King, to i tak zasiewa ziarno niepokoju, które może trafić na podatny grunt naszej wyobraźni. I oby trafiło.

bookpani.blogspot.ch

Czy da się odciąć Islandię od świata jeszcze bardziej niż już jest odcięta? Da się. Wystarczy zerwać łączność. I to właśnie robi Sigríður Hagalín Björnsdóttir w swojej dystopicznej powieści. I choć „Wyspa” nie ma w sobie grozy „Miasta ślepców” José Saramago czy „Pod kopułą” Stephena Kinga, to autorka daje kilka dość przerażających odpowiedzi na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

bookpani.blogspot.ch

Nie polubisz jej. I dobrze. Kobieta to nie zupa pomidorowa, żeby ją wszyscy lubili. A bohaterka „Macochy” może zniesmaczyć: chodzi cały dzień w szlafroku, rzuca mięsem i wali prawdę między oczy. No, i „kiedy pije, jest najtrzeźwiejsza”. Upiłam się prozą Petry Hůlovej. I nie chcę trzeźwieć.

Choć stoi na balkonie i wygłasza monolog, żadna z niej szekspirowska Julia. To anty-Julia, a może po prostu Julia na miarę naszych czasów. Julie, główna bohaterka a zarazem narratorka „Macochy” Petry Hůlovej to „zarozumiała baba na samozatrudnieniu”, czyli korzystająca z „pomocnej dłoni alkoholu” pisarka produkująca taśmowo harlequiny, która „zostawiwszy piedestał tak zwanym poważnym autorom, zgarnia szmal do kabzy”. To także rozwiedziona („mąż był cholerykiem, ale cholerykiem radosnym jak szczypiorek na wiosnę”) matka dwójki dzieci („pragnienie rodzicielstwa zostało wymuszone jak odpowiedź ucznia przy tablicy, patrz, co narobiłeś, przez ciebie będzie nas więcej”). Jak również kochanka pana „złotej rączki” Jardy, „który potrafi naprawić wszystko co się popsuje, z wyjątkiem pęknięć pojawiających się w jego związku z Julie”. A tak poza tym, „ascetyczna introwertyczka ze skłonnością do ekshibicjonizmu”, posiadająca „rzadki dar: potrafi za pomocą ogromnej ilości słów nie przekazać zupełnie nic i na odwrót”. I to właśnie ów rzadki dar narratorki jest najbardziej urzekający w tej książce. Język „Macochy” idealnie oddaje zarówno gonitwę, jak i bijatykę myśli zachodzącą w głowie głównej bohaterki. To natomiast, co może się wydawać pozbawioną ładu i składu paplaniną, jest tak naprawdę lingwistyczną wiwisekcją kobiety XXI wieku. A dzięki fenomenalnemu przekładowi Julii Różewicz, która po mistrzowsku okiełznała żywioł, jakim jest język prozy Hůlovej, otrzymujemy powieść chwytającą za gardło od pierwszego do ostatniego zdania.

„Macocha” to nawet nie monolog, to – pozornie niekontrolowany – słowotok, który jest wygłaszany przez narratorkę na jednym wdechu. I jednym tchem się go czyta. Bo powieść Petry Hůlovej powinno czytać się bez odkładania książki; tylko tak może wybrzmieć jak należy rytm tej prozy. A właściwie prozy graniczącej z poezją, prowadzącej nieustannie grę słowną, naszpikowanej spiętrzonymi metaforami balansującymi na granicy kiczu i artyzmu, nieujarzmionej językowo, a równocześnie utrzymanej w ryzach. „Macocha” jest jak otwarcie drzwi z buta, jak siarczysty policzek i jak uderzenie pięścią w brzuch. Zapiera dech w piersiach zarówno tym, o czym mówi główna bohaterka, jak również tym, jak mówi. A ma wiele do powiedzenia. Kiedy jednak zdamy sobie już sprawę, że bierzemy udział w pijackiej odysei umysłu Julie, będziemy musieli łapać w lot, o co jej chodzi. Oczywiście, jeśli zdążymy złapać oddech.

„Macocha” to bluźniercza spowiedź trzech kobiet ukrytych w jednej. Kobiety pijącej, która po kolei traci wszystkie punkty oparcia. Kobiety piszącej, borykającej się z dramatycznym dysonansem, bo z jednej strony jest dumna ze swoich książek, mimo że „jedna od drugiej się nie różni”, bo „wszystkie są o miłości i dobrze się kończą”, a z drugiej wciąż ją boli, że „Czech zainteresowany ambitną twórczością rówieśników to zjawisko tak samo rzadkie jak szafran w czeskiej kuchni”. Kobiety rodzącej i wychowującej, która chciała dziecko „odhaczyć, mieć z głowy i już do końca życia myśleć tylko o pisaniu”. To fenomenalny mentalny striptiz. Bohaterka „Macochy” rozbiera się słowo po słowie, zrzucając z siebie każdą z przypisanych jej a priori ról. Aż staje się tytułową macochą, czyli kobietą nienależącą do jedynie słusznej kategorii kobiet, czyli matki. Pejoratywnie nacechowane słowo zyskuje w ten sposób u Hůlovej zupełnie nowe znaczenie. A to dlatego, że Julie wie, że „rzeczywistość ma konsystencję lepką i mokrą jak wypluty cukierek, do którego klei się co bądź, lecz przy odrobinie chęci można go umyć i dużo wyraźniej zobaczyć świat, z tym że większość z nas woli pod żadnym pozorem nie opłukiwać cukierka. Lepkość chroni niczym tłusta osłonka niemytego ciała przed bakteriami niechcianych wątpliwości”. Monolog tytułowej macochy to nic innego jak nieustanne wycieranie tego lepkiego cukierka za pomocą narastających watpliwości.

„Macocha” jest prowokacyjną, bezkompromisową i brutalnie szczerą powieścią, która rozprawia się z mitem „prawdziwej kobiety”. Choć „wszystkie bohaterki, które tworzy, niepoprawnie romantyczne, rodzą się z jej wyrzutów sumienia”, Julie z powieści Hůlovej nie jest i nie będzie „Julią wierną na balkonie”. Będzie z tego balkonu krzyczeć, co myśli. Głośno, na całą ulicę i na cały świat. Dlatego pozwolę sobie doradzić co wrażliwszym czytelnikom, którzy uważają, że kobiecie nie przystoi pić, przeklinać i otwarcie mówić o przeznaczeniu kobiety per „błogosławiony bęben”, by raczej sięgnęli po harlequiny pisane przez bohaterkę „Macochy”. Tam kobiety są miłe i nieskomplikowane. Jak to z kobietami, które istnieją tylko na papierze, bywa.

bookpani.blogspot.ch

Nie polubisz jej. I dobrze. Kobieta to nie zupa pomidorowa, żeby ją wszyscy lubili. A bohaterka „Macochy” może zniesmaczyć: chodzi cały dzień w szlafroku, rzuca mięsem i wali prawdę między oczy. No, i „kiedy pije, jest najtrzeźwiejsza”. Upiłam się prozą Petry Hůlovej. I nie chcę trzeźwieć.

Choć stoi na balkonie i wygłasza monolog, żadna z niej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

bookpani.blogspot.ch

Ta książka jest jak irlandzka whisky: uderza do głowy, zwala z nóg i zapewnia kaca, tyle że trwającego zdecydowanie dłużej niż jeden poranek. A jednak warto się nią upić. I to nie tylko jeden raz.

Nie spodoba się wam ta Irlandia. Zielona Wyspa z „Herezji chwalebnych” Lisy McInerney nie ma nic wspólnego z pocztówkowym widokiem z krzyżem celtyckim w tle, stepującym Riverdance czy przebojami U2. Jeśli już, to jedynie z symbolizującą ojczyznę Jamesa Joyce’a trzylistną koniczynką, która nigdy nie przyniesie szczęścia. To Irlandia uchwycona i zatrzymana (i to na długo) w momencie, kiedy „kraj zszedł na gówniane manowce a zdesperowani ludzie dostawali obłędu”, czekając na przyszłość „świetlaną jak dziura w dupie”. Posmakujcie tego „raju” na ziemi, do którego zaprasza McInerney. Będzie piekło.

Cork. Południowo-zachodnia Irlandia. Czasy współczesne. Maureen, „stary babsztyl (…) o wyglądzie stracha na wróble w zimę stulecia i gębie, na której widok rzeka zawróciłaby bieg” zabiła człowieka. Nie chciała. Tak wyszło. Na dodatek zrobiła to świętym kamieniem, będącym doskonałym przykładem „disnaylandu religijnego kiczu”. Teraz lokalny mafiozo Jimmy Phelan ma problem, bo w „matczynej kuchni wciąż leżały zwłoki człowieka z dziurą w głowie wybitą dewocyjnym bublem w służbie tandetnej irlandzkiej religijności”. A że matka „narobiła chlewu i po raz pierwszy w życiu poczuł, że ma słaby punkt”, musi teraz po niej posprzątać. O pomoc prosi winnego mu (niejedną) przysługę Tony’ego Cusacka, rozpoznającego w trupie miejscowego narkomana Robbiego O’Donovana, którego prostytuująca się dziewczyna Georgie zaopatruje się w towar u syna Tony’ego – Ryana. Ten ostatni z kolei w przerwach między dilowaniem a nadstawianiem ojcu drugiego policzka przeżywa trudy dorastania i pierwsze poważne zauroczenie. Ostatecznie to on właśnie stanie się osią historii o chwalebnych herezjach i punktem odniesienia dla pozostałych postaci.

Losy poszczególnych bohaterów splatają się po tym, jak zabójstwo Robbie’go wywołuje lawinę mniej lub bardziej dramatycznych zdarzeń, bo „jego śmierć (…) naruszyła układy, o których nie miał pojęcia”. Co ciekawe, w powiązaniach między postaciami jesteśmy w stanie zorientować się dopiero wtedy, kiedy zdążyliśmy już każdą z nich porządnie znielubić. Bo u Lisy McInerney wszyscy są jeśli nie źli, to przynajmniej niekoniecznie dobrzy. A jeśli nie dobrzy, to niekoniecznie źli. I niezmiennie zaskakujący. Zarówno w poczynionych postępach, jak i regresie na swojej drodze krzyżowej. Bo Irlandia z „Herezji chwalebnych” to kraj ludzi na klęczkach. I to nie tylko dlatego, że nosi on brzemię swojej katolickości wraz ze wszystkimi możliwymi grzechami, których dopuścił się w imię Boże, ale dlatego, że – jak mówi Maureen – „jedyną władzą Trójca Święta: księża, zakonnice i sąsiedzi”. To Irlandia bigoteryjna, a jednocześnie bezbożna, gdzie ludzie – rozpięci jak na krzyżu między miłością a nienawiścią do swojego kraju – uciekają do ziemi obiecanej, czyli sąsiedniej Anglii, a jednocześnie są „zadomowieni w konającej Irlandii, warczący zajadle na każdą możliwość jej zmartwychwstania jako inny kraj”. To kraj prostytutek ze szkaplerzem i spowiadających się zabójców, gdzie brak wiary, nadziei i miłości wypełnia się alkoholem, narkotykami i seksem. Piekło na ziemi, w którym każdy na własną rękę szuka odkupienia, bo przecież „Jezus nie powinien być zniewalającym wszystkich sukinsynem”.

Sposób przedstawiania Irlandii, konstrukcja bohaterów, wreszcie sam język – to wszystko sprawia, że proza McInerney ma coś z dramatopisarstwa Martina McDonagha. Postaci taplające się we własnej beznadziei, dążące do zbawienia i – paradoksalnie – unikające go jak ognia, Irlandia pokazana bez znieczulenia, za pomocą czarniejszego od Guinessa humoru i ostrego jak brzytwa języka, niemogącego wybrzmieć jak należy bez slangowych zwrotów i wulgaryzmów – to przecież znaki rozpoznawcze „Quentina Tarantino Szmaragdowej Wyspy”. Oczywiście, nie zamierzam porównywać McInerney do McDonagha, bo trudno z nim odnieść remis, o wygranej nie wspominając. Niemniej jednak ten rodzaj czarnego humoru, soczysty język, zwłaszcza błyskotliwych dialogów i celnych ripost (przy których tłumaczeniu Robert Sudół musiał się nieźle nagimnastykować, bo na pewno nie było łatwo przełożyć naszpikowany idiomami slang ulic Cork) oraz naprzemienne profanowanie sacrum i sakralizowanie profanum czynią z „Herezji chwalebnych” kawał smacznego literackiego mięsa. Nie mówiąc już o odważnym spojrzeniu autorki na Irlandię, skupiając w Cork – jak w soczewce – wszystkie grzechy kraju, bo „miasto działa w makroskali, ale co to jest, jeśli nie tętno, oddech, pot agonii i ekstazy tysięcy małych istnień”. McInerney zaleca „wyostrzyć obiektyw. Spojrzeć bliżej”. Perspektywa przetnie nam oczy rzeźnickim nożem; to zaboli, ale będzie warto.

O „Herezjach chwalebnych” pisze się bardzo często, że to książka, która pokonała głośne „Małe życie” Hanyi Yanagihary, zdobywając prestiżową Baileys Women’s Prize. Jeśli o mnie chodzi, to uważam, że nie było to wcale trudne, więc wolałabym, żeby powieści Lisy McInerney nie promowano w ten sposób. Ta książka obroni się sama, nokautując czytelnika, który jeszcze długo po zakończeniu książki nie będzie mógł się podnieść.

bookpani.blogspot.ch

Ta książka jest jak irlandzka whisky: uderza do głowy, zwala z nóg i zapewnia kaca, tyle że trwającego zdecydowanie dłużej niż jeden poranek. A jednak warto się nią upić. I to nie tylko jeden raz.

Nie spodoba się wam ta Irlandia. Zielona Wyspa z „Herezji chwalebnych” Lisy McInerney nie ma nic wspólnego z pocztówkowym widokiem z krzyżem celtyckim w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

bookpani.blogspot.ch

Lubię Pablopavo. I Pawła Sołtysa też lubię. I choć obaj potrafią w prozie życia dostrzec czystą poezję, to ten drugi przemawia do mnie bardziej. Na szczęście ten pierwszy się nie obrazi, bo to ta sama osoba.

Nie zdziwiłam się, kiedy pojawiły się „Mikrotyki”. Tak naprawdę czekałam na nie od dawna. Jednak Pablopavo, czyli „pan od piosenek”, którego teksty wręcz domagały się nie tylko wysłuchania, ale i przeczytania, zrobił mi jeszcze większą niespodziankę, bo jako Paweł Sołtys pokazał, że potrafi pisać bardzo dobre opowiadania: zdyscyplinowane językowo, acz treściwe, dalekie co prawda od realizmu magicznego, a jednak w jakiś sposób magiczne.

Nie będę ukrywać, że niektóre „mikrotyki” (czyli, jak dla mnie, mikre erotyki poświęcone światowi lat 90., który odszedł, a jest podtrzymywany jedynie lękiem utraty albo wiarą w to, że „pięknem jest wszystko ginące – gdy mija”) z debiutanckiego tomu opowiadań Pawła Sołtysa chwyciły mnie, urodzoną w latach 80., za gardło, ale myli się ten, to myśli, że Paweł Sołtys żeruje na sentymentalizmie mojego pokolenia. Oczywiście, dla tych, którzy przyszli na świat na przełomie lat 70. i 80. (sam autor to rocznik ‘78) ten literacki powrót do czasów meblościanki, kaset magnetofonowych i coca-coli w szklanych butelkach powoduje bliżej nieokreślony ucisk w gardle. I to nawet nie dlatego, że przywołuje słodko-gorzkie (a z biegiem czasu coraz bardziej słodkie) wspomnienia, ale dlatego, że autor potrafi tymi migawkami z życia na warszawskim osiedlu powiedzieć dużo więcej niż wielogodzinne filozoficzne rozważania o istocie czasu i przestrzeni. Bo innego końca świata nie będzie. A ten, który odszedł, żyje tylko dzięki pamięci.

Przeszłość i teraźniejszość w „Mikrotykach” wciąż się przenikają, a to dlatego, że u Sołtysa jedno wspomnienie, jak choćby to o rodzajach wypalanych papierosów, niczym proustowska magdalenka przenosi nas do lat 90. A piękne to były czasy. Czasy, kiedy "byliśmy oczywiście pijani, ale wciąż tak młodzi, że staliśmy niemal prosto". Wystarczy jedna scena, by uruchomić lawinę wspomnień i skojarzeń: „Spali moi rodzice, sąsiedzi, sąsiedzi sąsiadów, spali rodzice moich kolegów. Spał ojciec Kaltowicza, który lubił lać go kablem od żelazka, póki się nie przeliczył w dorastaniu syna i od tego czasu kulał, spały obie moje byłe dziewczyny, śniąc o mnie wszystko, co złe, spał Radzio Wariat dziecinnym snem, bo mimo lat czterdziestu miał nadal lat pięć. (…) spał Tomek, we śnie skacząc z dachu czteropiętrowca – na próbę, bo dwa lata później skoczy z najwyższego budynku przy Iberyjskiej (…).

Sołtys to nie skrupulatny kronikarz, ale swobodny opisywacz zmieniającej się rzeczywistości, gdzie na pierwszym miejscu jest zawsze historia pojedynczego człowieka. Zwyczajnego. Takiego, który ani myśli stać się bohaterem. Tym bardziej żadnej książki. Myślę, że Hrabal, do którego zresztą Paweł Sołtys się odwołuje, doceniłby umiejętność autora „Mikrotyków” do przedstawiania za pomocą zwyczajnych, nieliterackich sytuacji znacznie szerszej perspektywy. I większej aniżeli Grochów rzeczywistości. Zwłaszcza tej emocjonalnej. Autor wskrzesza świat, który już dawno odszedł, siłą pamięci, ale przefiltrowanej przez własny ogląd rzeczywistości, a co za tym idzie, także tej, która zaczyna już żyć własnym życiem. A język, za pomocą którego przywołuje miniony czas, jest jak jego bohaterowie - prosty i bezpretensjonalny. Sołtys opowiada naturalnie, swobodnie, jakby siedział na ławce przed blokiem, palił marlborasy, pił tanie wino i przyglądał się dzieciakom na trzepaku. A jednak jest coś w tym języku... Niby zbliżony do potocznego, a jednak literacki. Niby to proza, ale z lirycznym zaśpiewem.

Dużo w tych mikrotykach cierpkiej słodyczy. Tylko słowa ciotki Stefanii: „To nie wróci. Ani dobre, ani złe nie wróci. I po co o tym?” bolą najbardziej. Bo wiemy, że „już nigdy nie będzie takiego lata”. Ani dobrego, ani złego. Więc po co o tym, panie Sołtys? A jednak dobrze, że pan napisał.

bookpani.blogspot.ch

Lubię Pablopavo. I Pawła Sołtysa też lubię. I choć obaj potrafią w prozie życia dostrzec czystą poezję, to ten drugi przemawia do mnie bardziej. Na szczęście ten pierwszy się nie obrazi, bo to ta sama osoba.

Nie zdziwiłam się, kiedy pojawiły się „Mikrotyki”. Tak naprawdę czekałam na nie od dawna. Jednak Pablopavo, czyli „pan od piosenek”, którego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

bookpani.blogspot.ch

No, i poszłam w tango. Petr Stančík ostro mnie przeczołgał, ciągając po praskich knajpach, burdelach oraz prosektoriach i każąc pożerać wzrokiem pieczone ślimaki z masłem truflowym, słodkie miłosne igraszki, a także wypatroszone zwłoki. Jego „Młyn do mumii” to hedonistyczno-mistyczna podróż po zakamarkach ludzkiego podniebienia, przyrodzenia i umysłu, która pozwala osiągnąć szczyt lingwistycznej rozkoszy. Palce lizać! Głównie od gorączkowego przewracania kartek.

Jeśli coś nazywa się „mistyczny gastro-porno thriller”, to oznacza tylko jedno: porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy zaczynacie to czytać, bo… nie będzie wam do niczego potrzebna. Możecie mieć za to niezachwianą wiarę w to, że zabawa będzie przednia.

Komisarz Durman kocha napychać brzuch, chędożyć niewiasty (głównie te przypadkowo spotkane albo lekkich obyczajów, co – rzecz jasna – się nie wyklucza) i łamać sobie głowę zagadkami kryminalnymi. Dokładnie w tej właśnie kolejności. Nic więc dziwnego, że kiedy na jego drodze – gdzieś między knajpą a burdelem – pojawi się „tajemniczo okaleczony trup”, zabije mu to ćwieka i wzmoże detektywistyczny apetyt. A ten rośnie w miarę jedzenia. To znaczy, czytania. Bo nabieramy go razem z komisarzem, który – otwierając śledztwo – otwiera przed nami podwoje XIX-wiecznej Pragi, a właściwie jej ciemnego oblicza. A że Durman ma ogromny apetyt, i to po równo na: krowie i dziewczęce policzki, przepiórcze i kobiece piersi oraz gęsie i damskie kupry, włóczymy się z nim głównie po oberżach i domach publicznych. Tam, gdzie raczej sami byśmy nie trafili bez wtajemniczonego przewodnika. Paradujemy po czeskiej stolicy w przededniu wojny austriacko-pruskiej, rozkoszując się wraz z komisarzem jadłem, napojem i kobiecym udem (choć jako czytelniczka wolałabym, rzecz jasna, męskie…), a równocześnie – za sprawą obecności sekretnej organizacji Ordo Novo Ordini, niemniej zagadkowych Czcicieli Srebrnej Kotki czy tajemniczego Pana – przyglądamy się odchodzącemu staremu światu i nieśmiałym zapowiedziom nowego porządku. Widzimy, jak odchodzi do lamusa papier gazetowy na rzecz rzyciowego i smakujemy nowego narkotyku ludzkości – cukru. A że śledztwo toczy się leniwie, bo komisarza Durmana bardziej zajmują kulinarne i seksualne eksperymenty, jak również platoniczne (sic!) uczucie do panny Libuszki Jedwabnej, mamy czas na przyjrzenie się temu niezwykłemu światu. I choć po drodze wstępujemy do egzaltowanego Paryża i robimy wypad do egzotycznego Meksyku, to i tak na koniec wracamy do Czech, żeby spokojnie doczekać zaskakującego końca całej historii. Oczywiście, od początku do końca grubymi nićmi szytej.

„Młyn do mumii” to przede wszystkim hołd złożony Pradze i czeskiemu humorowi. Bo chyba nikt nie miał wątpliwości, że Stančík robi nas w konia, prawda? Powieść jest jak wyborny koktajl gatunkowy; wstrząśnięty, zmieszany i polany grubą warstwą ironii. Czego tutaj nie ma! Jest powieść historyczna i grozy, podróżnicza i fantastyczna, detektywistyczna i erotyczna, a wszystkiemu patronuje wszechobecna groteska i przesada. W końcu już sama postać głównego bohatera to jawna kpina, jako że Durman to krzyżówka dystyngowanego Sherlocka Holmesa, wyuzdanego Casanovy, a także sprytnego detektywa Nicka Cartera z czechosłowackiej komedii „Adela jeszcze nie jadła kolacji”, który w tym doskonałym pastiszu kryminału stawia czoła krwiożerczej… roślinie. Co ciekawe, ta misternie utkana historia, z narracją stylizowaną na XIX-wieczne powieści, gdzie nie tyle istotna jest intryga, co sam sposób jej opowiedzenia, dotyka w gruncie rzeczy spraw metafizycznych, które wyzierają niekiedy spod groteski i hiperboli. Wtedy między zębami Durmana obok kości i chrząstek z mięsiwa zazgrzyta ziarno prawdy.

Jednak ta barwna i iście wybuchowa mieszanka potraktowanych z przymrużeniem oka faktów historycznych i naukowych, a także odniesień do innych niż literatura gałęzi sztuki, jak również rozbuchana i nieposkromiona jak apetyt Durmana na gęsie i damskie kupry fantazja autora, nie mogłaby wybrzmieć jak należy bez dobrego przekładu. A „Młyn do mumii” to kilkugodzinny lingwistyczny orgazm. Język powieści jest równie giętki i miękki co język, którym komisarz próbuje potrawki z piersi nietoperza i dziewiczych ust Libuszki Jedwabnej. Mięsisty i soczysty niebywale sugestywnie opisuje zarówno gastro- jak i pornoekscesy, a jednocześnie świetnie radzi sobie z archaiczną leksyką i urzeka karkołomnymi słowotwórczymi konstrukcjami. Już same tytuły rozdziałów to wyżyny lingwistycznej finezji. Mirosław Śmigielski mógłby – a mogę to śmiało powiedzieć, bo nie jest to moje pierwsze spotkanie z tym tłumaczem – przełożyć nawet czeską książkę telefoniczną, a i tak czytałoby się ją z zapartym tchem i wypiekami na twarzy.

Jeśli czujecie wilczy apetyt na kawał dobrej, niesztampowej literatury, dodajcie „Młyn do mumii” do swojego książkowego menu. Zapewniam, że będziecie jeść Stančíkowi z ręki.

bookpani.blogspot.ch

No, i poszłam w tango. Petr Stančík ostro mnie przeczołgał, ciągając po praskich knajpach, burdelach oraz prosektoriach i każąc pożerać wzrokiem pieczone ślimaki z masłem truflowym, słodkie miłosne igraszki, a także wypatroszone zwłoki. Jego „Młyn do mumii” to hedonistyczno-mistyczna podróż po zakamarkach ludzkiego podniebienia, przyrodzenia i umysłu,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

bookpani.blogspot.ch

Lustereczko, powiedz przecie, kto pisze najlepsze kryminały na świecie? Do tej pory myślałam, że Brytyjczycy i Skandynawowie. Wygląda jednak na to, że depczą im po piętach Rumuni. A właściwie jeden – E. O. Chirovici. Jego „Księga luster” jest jak oryginał, który zawieruszył się wśród powielanych w nieskończoność ksero-kryminałów. Łatwo go przeoczyć, ale kiedy się już go znajdzie, można mówić o faktycznym szczęściu. Odetchnęłam z ulgą. Prawdziwe kryminały nadal istnieją.

To, że do moich rąk trafiła "Księga Luster", można uznać za szczęśliwy traf. Tym bardziej, że mało brakowało, a pierwsza anglojęzyczna powieść E.O. Chiroviciego nie zostałaby w ogóle wydana. Ale o tym opowie sam autor i to tylko tym, którzy przeczytają jego książkę do końca. Wielbiciele ksero-kryminałów mogą się nie fatygować i od razu odłożyć tę powieść na półkę. Nie znajdą tu nic, co mogłoby ich zainteresować. Bo tak jak u Agathy Christie ważne jest, kto zabił, a u Fiodora Dostojewskiego – dlaczego, tak u Chiroviciego nie ma to naprawdę żadnego znaczenia. Nawet jeśli wyżej wspomniani dadzą się zwieść opisowi na czwartej stronie – sugerującemu, że mamy do czynienia z opowieścią z cyklu „zabili go i uciekł”, czyli „kto by się tam przejmował związkami przyczynowo-skutkowymi, ważne, żeby w rolach głównych wystąpili: psychopata i zmęczony życiem policjant” – to i tak będą srodze zawiedzeni. I całe szczęście. Ponieważ „Księga luster” nie ma nic do zaoferowania mało wymagającemu czytelnikowi. Tylko na tych, którzy odważą się przyjąć reguły gry Chiroviciego, czekać będzie intrygująca literacka zabawa w kotka i myszkę, która potrwa jeszcze długo po zamknięciu książki.

Agent literacki Peter Katz otrzymuje manuskrypt, w którym autor, przedstawiający się jako Richard Flynn, nawiązuje do nadal nierozwiązanej sprawy morderstwa znanego profesora psychologii Josepha Wiedera. Niestety, tekst urywa się w najciekawszym i najbardziej kluczowym momencie. Katz próbuje skontaktować się z Flynnem, ale ten mu się wymyka. I to dosłownie. Kiedy okazuje się, że autor manuskryptu umarł i nikt nie ma pojęcia, gdzie znajduje się reszta powieści, agent literacki – podobnie zresztą jak czytelnik – zostaje z niczym. Oprócz, rzecz jasna, szeroko otwartych ust. Na tym kończy się część pierwsza książki, która jest tak naprawdę fragmentem rzeczonego manuskryptu. W kolejnej Katz przekazuje pałeczkę (i rolę narratora, tak jak już to zrobił, oddając głos Flynnowi) zaprzyjaźnionemu dziennikarzowi śledczemu Johnowi Kellerowi. Ten podejmuje się rozwiązania zagadki manuskryptu, a przy okazji także tajemniczej śmierci profesora Wiedera. Tak oto czytelnik poznaje kolejnych bohaterów zarówno książki Flynna, jak i powieści Chiroviciego. Towarzyszymy Kellerowi przez całą drugą część „Księgi luster”, dopóki sprawa tekstu, a co za tym idzie, również zabójstwa, nie zostaje przekazana w części trzeciej kolejnemu narratorowi – emerytowanemu detektywowi Royowi Freemanowi, który okazuje się policjantem zamykającym śledztwo w sprawie śmierci Wiedera. I nagle zauważamy, że wciąż tkwimy w martwym punkcie. Bo co mamy? Niedokończoną książkę, zawierającą czytelną informację, że jej autor posiada wiedzę na temat okoliczności, a może nawet samego sprawcy morderstwa, martwego pisarza, który zabrał tajemnicę do grobu. I jedyną osobę mogącą rozwikłać tę zagadkę, tyle że właśnie zdiagnozowano u niej chorobę Alzheimera. Co za ironia losu!

Cóż zatem pozostaje? Pamięć. A raczej to, co uda się naszym bohaterom, a właściwie bohaterom manuskryptu Flynna, odtworzyć z pamięci. W każdej z trzech części powieści postaci pojawiające się równolegle w tekście Flynna i książce Chiroviciego przywołują wspomnienia związane z profesorem, tak żywym, jak i martwym. Jednak im dalej w treść, tym więcej znaków zapytania. Mamy bowiem do czynienia jedynie z reminiscencjami, które zaczynają się – w miarę rozwoju akcji – wzajemnie wykluczać. Pytanie brzmi: komu mamy wierzyć? Albo inaczej: na czyjej pamięci polegać? I chociaż wiemy, że czytana powieść to fikcja literacka, to wewnątrz tej fikcji balansujemy nieustannie na granicy prawdy i kłamstwa, a właściwie prawdy i pamięci. Bo czy pamięć ludzka rejestruje jedynie prawdę? Czy może po równo: prawdę i kłamstwo? A może kłamstwo, które przyjmuje za prawdę? Czy też prawdę braną za kłamstwo? Chirovici podaje w wątpliwość to, że istnieje jedna, obiektywna rzeczywistość. Pokazuje za to nieskończoną liczbę jej interpretacji, bo tak naprawdę jest ona taka, jaką ją chcemy (lub nie) widzieć. Dochodzenie naszych bohaterów do prawdy jest równie żmudne, jak podążanie czytelnika za mniej lub bardziej mylnymi tropami, które co chwilę podsuwa nam autor. Czujemy się jak w labiryncie tytułowych luster, tak dobrze znanych z parków atrakcji, odbijających zarówno prawdziwy, jak i wypaczony obraz rzeczywistości, która nie jest taka, jaka jest, ale taka, jaka nam się wydaje. Zaczynamy wierzyć, że prawda – paradoksalnie – oparta jest na… oszustwie. I o tym tak naprawdę jest ta książka.

„Ludzi nigdy nie interesowała rzeczywistość, tylko opowieść” – mówi jeden z bohaterów „Księgi luster”. Nie znajduję lepszego podsumowania tej książki. Czytając powieść Chiroviciego, operującego doskonałym stylem, popisowo igrającego z naszymi oczekiwaniami i przyzwyczajeniami, a jednocześnie mówiącego między (zwodniczymi) wierszami prawdę o psikusach, które robią nam nasze neurony, tracę zainteresowanie tym, kto i dlaczego zabił. Skupiam się na fenomenie tego, kto i dlaczego pamięta to, co pamięta. Pamięć płata figle. A czytelnikowi figle płata autor. E.O. Chirovici to literacki iluzjonista, który wodzi nas za nos i robi to po mistrzowsku. Jeśli w magii najważniejsze jest, abyśmy uwierzyli, że niemożliwe jest możliwe, to Chiroviciemu udało się ten cel osiągnąć. Mnie zaczarował. Nawet, jeśli oszukał.

bookpani.blogspot.ch

Lustereczko, powiedz przecie, kto pisze najlepsze kryminały na świecie? Do tej pory myślałam, że Brytyjczycy i Skandynawowie. Wygląda jednak na to, że depczą im po piętach Rumuni. A właściwie jeden – E. O. Chirovici. Jego „Księga luster” jest jak oryginał, który zawieruszył się wśród powielanych w nieskończoność ksero-kryminałów. Łatwo go przeoczyć,...

więcej Pokaż mimo to