rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Pewnego razu był sobie człowiek znany jako Yuval Noah Harari. Napisał dwie książki - "Sapiens" i "Homo deus" - opowiadające o rozwoju przez stulecia i możliwej przyszłości ludzkości w kolejnych wiekach. Obie książki przebojem wdarły się na listę bestsellerów. Autor zdobył wielu fanów i stał się swego rodzaju celebrytą - autorytetem w wielu różnych dziedzinach. Oczywiście słyszałam o nim i gdzieś w głowie miałam zapisane, że przeczytam jedno z jego dzieł przy najbliższej okazji. Trochę czasu minęło, zanim nadarzyła się taka okazja, ale w końcu dorwałam jedną z jego książek. Nie była to żadna z wcześniej wymienionych, ale zupełnie inna - "21 lekcji na XXI wiek". Tytuł brzmi bardzo obiecująco. Żyjemy w ciekawych czasach, bez względu na to, czy uważamy to za coś dobrego czy złego. Warto mieć "przewodnik" po tym XXI wieku, coś, co pozwoli nam lepiej zrozumieć i ogarnąć coraz bardziej skomplikowany świat. Harari wydaje się mądrym człowiekiem i dobrym nauczycielem, który może udzielić nam kilku lekcji dotyczących współczesności i nadchodzącej przyszłości.

No, ale teraz przejdźmy do konkretów.

Powiem tak: po przeczytaniu "21 lekcji na XXI wiek" chyba zaczynam rozumieć, na czym polega fenomen i popularność Harariego. Mogę z całą pewnością powiedzieć, że posiada on talent do pisania w przystępny, wręcz gawędziarski sposób. Jego styl pisania ułatwia przeciętnemu człowiekowi zrozumienie niektórych skomplikowanych terminów czy abstrakcyjnych dla niego zjawisk. W "21 lekcjach" porusza on wiele aktualnych i ważnych kwestii, wyzwań oraz problemów, z których, jak sądzę, osoby chcące uchodzić za obyte i inteligentne powinny zdawać sobie sprawę. Po zapoznaniu się z lekcjami Harariego rzeczywiście można odnieść wrażenie, że dużo się dowiedziało i zrozumiało, jak funkcjonuje oraz być może będzie funkcjonował świat w przyszłości. Żeby poczuć się mądrzejszym, bardziej świadomym, nie trzeba już czytać kilkunastu napisanych suchym i specjalistycznym językiem prac naukowych, omawiających skomplikowane problemy związane z równością, wojną czy sprawiedliwością. Wystarczy sięgnąć po "21 lekcji", w których wszystko zostało ładnie i przystępnie wyjaśnione.

Czy po przeczytaniu książki Harariego naprawdę można stać się bardziej świadomym i przygotowanym na taką lub inną przyszłość, która nas czeka? Znam już odpowiedź na to pytanie, ale zanim podzielę się nią ze wszystkimi, którzy czytają moje wypociny, przedstawię strukturę "21 lekcji". Otóż składa się ona z dwudziestu jeden rozdziałów poświęconych dwudziestu jeden zagadnieniom, a całość podzielona jest na pięć większych części. Pierwsza część "wyzwania techniczne", jak sama nazwa wskazuje, dotyczy wyzwań związanych z postępem technologicznym, zwłaszcza w odniesieniu do pracy i zatrudnienia, społecznej sprawiedliwości oraz równości. Druga część "wyzwania polityczne" porusza kwestie imigracji, religii i społeczeństwa. Trzecia część, wymownie nazwana "rozpacz i nadzieja", poświęcona jest bardziej trudnym problemom i wyzwaniom, takim jak terroryzm, wojna i istota Boga. Czwarta część, skupiona na prawdzie we współczesnym świecie, opisuje problematykę postprawdy czy choćby niewiedzy ludzkiej. Wreszcie, piąta część "odporność" próbuje określić rolę wiedzy i wykształcenia w przyszłości oraz zdefiniować, czym jest sens życia.

Pierwsza część jest według mnie najbardziej interesująca i warta uwagi. Autor przedstawia w niej problematykę rozwoju sztucznej inteligencji, która w najbliższej przyszłości może zmienić nasz styl życia - na lepsze lub gorsze. To już zależy od nas. Harari omawia zarówno szanse, jak i zagrożenia związane z zaawansowaną sztuczną inteligencją. W sekcji "wyzwania techniczne" omówiono również Big Data, czyli dane zbierane o nas na co dzień na podstawie mediów społecznościowych, stron internetowych, itp. Informacje o naszych upodobaniach, preferencjach politycznych, markach ubrań, czy miejscach, gdzie spędzamy wakacje, są cennym materiałem dla różnych firm, korporacji, a nawet partii politycznych, ponieważ pozwalają im zdobyć niezbędną wiedzę o społeczeństwie i wykorzystać ją do własnych celów. To, że jedna z lekcji Harariego jest temu poświęcona, ma ogromne znaczenie, ponieważ wydaje mi się, że wielu ludzi nadal nie zdaje sobie sprawy, że beztrosko udostępniając informacje o sobie w sieci, dają korporacjom i politykom broń, którą ci mogą użyć przeciwko nim. Nie wspominając już o tym, że sztuczna inteligencja i Big Data mogą przyczynić się do umacniania reżimów w krajach takich jak Rosja czy Iran.

Pierwsza część jest wartościowa również z tego względu, że autor zachowuje jeszcze pewną obiektywność. Przedstawia dobre i złe strony danego problemu i nie czuć, że opowiada się po czyjejś stronie. Niestety, później można powiedzieć, że im dalej, tym gorzej.

Jak łatwo zauważyć w "21 lekcjach" omawiane są wątki związane z geopolityką, filozofią, teologią, psychologią, ekonomią, socjologią, polityką, itd. I nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie to, że Harari jest historykiem. Wypowiadającym się tak, jakby był też socjologiem, psychologiem, ekonomistą, specjalistą od geopolityki, teologiem. Tyle że nie ma on aż tak wszechstronnego wykształcenia. Zresztą "wszechstronni" specjaliści znający się absolutnie na wszystkim kojarzą mi się ze starym powiedzeniem, że jak ktoś zna się na wszystkim, to nie zna się na niczym. Jednak Harari chce przekonać swoich czytelników do swojej wszechwiedzy. Formułuje różne stwierdzenia i wnioski w taki sposób, że na pierwszy rzut oka rzeczywiście wydają się one nowatorskie oraz odkrywcze. Sądzę, że ludzie, którym zdarza się od czasu do czasu przeczytać jakiś artykuł naukowy, tudzież być na bieżąco z interesującymi ich dziedzinami wiedzy i życia, dostrzegą, że autor wcale nie jest taki odkrywczy, jakby chciał. Częściej zdarza mu się powtarzać znane zwroty i wnioski niż tworzyć własne. Nie bez powodu ta książka ma dłuuuugą bibliografię, listę źródeł, z których korzystał przy pisaniu każdego rozdziału.

Ktoś mógłby powiedzieć, że nie trzeba być jakimś nowatorskim badaczem prowadzącym własne badania i stawiającym oszałamiające wnioski, żeby napisać coś wartościowego. To prawda. Nie trzeba. Należałoby jednak wymagać pewnej uczciwości. I tutaj Harari zawodzi. Mówiłam, że im dalej tym gorzej? Ano właśnie. Autor ma konkretny światopogląd i każdy kolejny rozdział coraz bardziej uwidacznia jego polityczne i filozoficzne poglądy. Co gorsza, potrafi być skrajnie krytyczny wobec tego, co mu się światopoglądowo nie podoba, i zupełnie bezkrytyczny wobec idei i pomysłów, które są mu bliskie. Tak jak pierwsza część dotycząca wyzwań technicznych była jeszcze w miarę zrównoważona, tak w dalszych takiej równowagi brakuje.

Niektóre opinie Harariego można uznać za kontrowersyjne. Na przykład, w rozdziale omawiającym problem terroryzmu twierdzi on, że ludzie powinni przyzwyczaić się do zamachów terrorystycznych i nie przejmować się nimi, gdyż mają one słabszy wpływ na świat niż wojna czy załamanie światowej gospodarki. Poza tym, więcej ludzi ginie co roku w wypadkach samochodowych niż w wyniku wysadzenia się terrorysty w powietrze na środku ulicy. Te słowa zostały napisane w 2018 roku. Jestem bardzo ciekawa, czy Harari powtórzyłby je w anno domini 2024, kiedy w wyniku działań organizacji terrorystycznej Hamas doszło do wybuchu krwawego konfliktu. Liczba ofiar śmiertelnych w samej strefie Gazy sięga kilkunastu tysięcy i nadal rośnie. Harari pomylił się też w kwestii wojny, uważając, że w przyszłości ludzkości nie będzie opłacało się prowadzić konwencjonalnych wojen. No cóż. Mamy wojnę rosyjsko-ukraińską. Autor nie wziął pod uwagę także wzrostu znaczenia tak zwanej wojny hybrydowej, która w ostatnim czasie staje się skutecznym narzędziem prowadzenia agresywnej polityki jednego państwa przeciw drugiemu. Harari opowiada, że coś będzie lub czegoś nie będzie w przyszłości i nawet przez chwilę nie zakłada, że w wyniku rozwoju technologii niektóre z tych zjawisk (na przykład wojna) wcale nie muszą zniknąć, lecz mogą ulec ewolucji. Wygląda więc na to, że "21 lekcji na XXI wiek" zaczyna brzydko się starzeć po paru latach.

Yuval Noah Harari, jak już wspomniałam, pragnie być autorytetem w wielu dziedzinach i często jest tak traktowany przez różne środowiska. Wystarczy wpisać jego nazwisko w Google, aby przekonać się, ile wywiadów udziela i ile razy jego wypowiedzi są cytowane w mediach. Jeśli ktoś chce traktować go jako swojego autorytetu i zgadza się z jego zdaniem, to w porządku. Mi to nie przeszkadza. Jednak zapamiętam, że Harari na kilku stronach swojej książki próbuje rozstrzygać problemy i odpowiadać na pytania, na które od wieków filozofowie, teolodzy czy socjologowie sami nie mogą znaleźć jednoznacznej odpowiedzi. Stosując przy tym nakładkę swoich poglądów polityczno-filozoficznych, bo czemuż by nie? Nie będę się nad tym dłużej rozwodzić. Niech to u was wybrzmi. I sami wyciągnijcie sobie wnioski.

Długo zastanawiałam się, czy w ogóle wystawić tej książce jakąś ocenę. Sama nie wiem, co mam o niej myśleć. Zaczęłam ją z dużymi oczekiwaniami, a skończyłam z frustracją i lekkim rozczarowaniem. Żeby było śmieszniej, najlepsza okazała się dla mnie pierwsza część, a najgorsza ta ostatnia, czyli piąta, w której Harari filozofuje na temat sensu życia. Wiecie, jakie rady udziela swoim czytelnikom? Nie macie co szukać sensu życia, bo pewnie i tak go nie znajdziecie. Lepiej zakochajcie się w kimś. Wasz/a ukochany/a sprawi, że przestaniecie zawracać sobie głowę takimi rzeczami. W tamtej chwili naprawdę miałam ochotę rzucić książkę i włączyć sobie utwór "The Future", w którym Leonard Cohen śpiewa, że "love is the only engine of survival". A żeby było jeszcze ciekawiej, Harari robi reklamę technikom medytacyjnym, w które sam się wciągnął i które, jak sam przyznaje, pozwoliły mu się ogarnąć i lepiej zrozumieć samego siebie. Miłość i medytacja mają zatem przyszłość, moi drodzy. Tak przynajmniej wynika z 21 lekcji Harariego.

I tym samym wracamy do pytania z początku mojego przydługiego komentarza: Czy po przeczytaniu książki Harariego naprawdę można stać się bardziej świadomym i przygotowanym na przyszłość, która nas czeka? To zależy. Bo czym jest "21 lekcji na XXI wiek" i do kogo jest skierowana ta książka? Po przeczytaniu nasuwa mi się ochota, by sparafrazować naszą polską noblistkę i zaryzykować stwierdzenie, że Harari napisał ją dla ludzi takich jak on. Ludzi, którzy podzielają jego poglądy a jednocześnie nie mają zbyt wiele czasu na obszerniejszą lekturę dotyczącą ważnych zagadnień i problemów ostatnich czasów. Dzięki niemu mogą poszerzyć swoją wiedzę i jednocześnie czuć się komfortowo. Harari raczej nie zaburzy ich postrzegania świata. Tak dla odmiany: może mocno wkurzyć ludzi z przeciwnego bieguna polityczno - światopoglądowego.

Znacznie trudniej zdecydować, czym właściwie miały być "21 lekcje". Czy to próba przewidywania przyszłości? Traktat filozoficzny? Seria esejów? Swojego rodzaju manifest Harariego? Poradnik, jak dalej żyć, skoro czeka nas taka niepewna przyszłość? A może wszystko to po trochu? Nie wiem. Nadal się nad tym zastanawiam. W takiej sytuacji mogę tylko ocenić, jakie wrażenie wywarły na mnie te lekcje. I jest ono takie, jak wystawiona ocena - średnie. Tak jak i średnio podoba mi się historia z wydaniem "21 lekcji" w Rosji. Rosyjski wydawca, za zgodą Harariego, wprowadził zmiany w rozdziale poświęconym postprawdzie. W oryginalnej wersji autor krytykuje Władimira Putina. W putinowskiej Rosji takie coś nie ma szans na zielone światło od Kremla, dlatego wydawca zamienił Putina na Donalda Trumpa. Harari broni swojej decyzji, tłumacząc się, że nazwisko polityka nie ma znaczenia, bo liczy się przekaz. Tyle, że ma znaczenie, panie Harari. Rosjanie nie różnią się od Polaków tylko wyznawaną wiarą, jak twierdzisz w swojej książce. Rosjanie to naród pod dyktaturą i dyktatora należy zawsze krytykować, choćby miało się stracić przy tym duże rynek wydawniczy.

Chociaż moje pierwsze spotkanie z twórczością Harariego uważam za niezbyt udane, jestem bardziej skłonna polemizować z nim niż zgadzać się, chociaż nie utożsamiam się jakoś szczególnie z przeciwnym biegunem politycznym/światopoglądowym. Być może sięgnę po którąś z jego bardziej znanych książek, aczkolwiek zdążyłam dowiedzieć się, że budzą one zastrzeżenia wśród części środowiska naukowego, które zarzuca mu błędy naukowe i merytoryczne. Pożyjemy i zobaczymy, jak będę zaopatrywać się w przyszłości w jego książki. A na koniec: Harari sądzi, że przyszłość ludzkości nie będzie przypominała tej z dzieł science-fiction. Co wcale nie przeszkadza mu bawić się w futurologa i snuć wizje, które zdążyli już opisać twórcy science-fiction w powieściach i filmach.

Pewnego razu był sobie człowiek znany jako Yuval Noah Harari. Napisał dwie książki - "Sapiens" i "Homo deus" - opowiadające o rozwoju przez stulecia i możliwej przyszłości ludzkości w kolejnych wiekach. Obie książki przebojem wdarły się na listę bestsellerów. Autor zdobył wielu fanów i stał się swego rodzaju celebrytą - autorytetem w wielu różnych dziedzinach. Oczywiście...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

“Pierwszy róg” to jedna z tych książek, która wywołuje we mnie mieszane uczucia. Całościowo zapowiada się dobrze, nawet bardzo dobrze, ale w miarę postępów - przechodzenia od rozdziału do rozdziału, pojawiają się wątki, które powodują lekki grymas na twarzy albo uniesienie brwi w zdumieniu. Nie jest to źle napisana powieść, jednak nie wywołuje takiego efektu na jaki liczyłam sięgając po tą historię.

Tak jak wspomniałam, początek wygląda intrygująco. Akcja toczy się w położonej gdzieś na odludziu gospodzie. Goszczą w niej różni podróżni i przejezdni. Wśród tego barwnego towarzystwa szczególnie wyróżnia się podstarzały wojownik Havald, herszt bandytów Janos, mroczna elfka Zokora czy maestra Leandra. Tak gwoli wyjaśnienia: maestra to czarodziejka z magicznym mieczem noszonym na plecach. Wymieniona tutaj czwórka to główni bohaterowie całej powieści i na nich skupia się fabuła. Podczas gdy kompania grzeje kości przy ogniu okolicę zasypują zwały śniegu i robi się naprawdę mroźno. Wkrótce też okazuje się, że utrudniajaca podróżowanie pogoda to nie jedyny problem bohaterów. W gospodzie dochodzi do serii mordów i patrząc na stan ofiar można podejrzewać, że sprawcą nie jest człowiek. W pobliżu krąży i poluje coś nieludzkiego a jakby tego bylo jeszcze mało, pozornie zwykła gospoda skrywa w sobie wiele sekretów. Czy naszym bohaterom uda się odkryć je wszystkie i doczekać odwilżu?

Moim skromnym zdaniem motyw gromadki bohaterów, która przypadkowo spotykaj się w odciętym od świata miejscu i musi uporać się z nieznanym mordercą oraz tajemicami otaczajacymi owo miejsce prezentuje się bardzo obiecująco. Można na jego podstawie napisać ciekawe fantasy w klimatach horroru albo kryminału. Ano właśnie. Można. Niestety, nic nie jest idealne. “Pierwszy Róg” jest dobitnym przykładem na to, że nawet fajny pomysł da się… no, może nie zmarnować, ale z całą pewnością nie wykorzystać w pełni zawartego w nim potencjału. Dobitną oznaką, że Schwartzowi niezupełnie wyszło tak jak powinno wyjść jest fakt, że nikomu, oprócz Havalda i Leandry, tak naprawdę nie zależy na odkryciu co dzieje się w gospodzie, a co za tym idzie, zwększeniu swoich szans na przeżycie. Morderstwa, rosnący mróz i zaspy śnieżne - to coś nad czym większość postaci szybko przechodzi do porządku dziennego. Bardziej interesuje ich zajmowanie się jakimiś swoimi sprawami albo biesiadowanie niż szukanie wyjścia z trudnej sytuacji. Jeśli coś się nagle zdarzy to owszem, okażą trochę uprzejmego zainteresowania, ale zaraz potem wracają do wcześniejszych czynności polegajacych głównie na przesiadywaniu przy stołach. Havald i Leandra też momentami nie palą się zbytnio do działałania. Wolą posiedzieć przy swoich stole, najeść się, napić i trochę pogadać nawet wtedy, gdy wiedzą, że trzeba zająć się czymś w miarę pilnie.

Autor stara się budować atmosferę chłodu i izolacji. Po części udaje się mu to. Gospoda rzeczywiście sprawia wrażenie pogrążonego w nasilajacym się zimnie i otoczonego śniegiem budynku z którego nie sposób gdziekolwiek się przedostać. Jednak takie rzeczy jak niekończące się pogaduchy bohaterów przy stole (niekiedy zajmujące cały rozdział) oraz obojętno - bierna postawa większości postaci sprawiają, że cała ta atmosfera gdzieś się w międzyczasie rozmywa. W książce pojawia się może jedna czy dwie scenki w których poboczni bohaterowie martwią się swoją sytuacją, bądź próbują coś zdziałać. Trochę mało.

Przyznaję, że takie nieprzyjemne odczucia mogą wynikać z decyzji autora o prowadzeniu pierwszoosobowej narracji, która, jak wiadomo, ma swoje ograniczenia. Wydarzenia śledzimy z perspektywy Havalda. Co mogę o nim powiedzieć? Na pewno podoba się mi, że bohater nie jest kolejnym młokosem (których ostatnio pełno w fantasy), ale osobą w dojrzałym wieku, ze sporym doświadczeniem życiowym i obyciem w świecie. Niewiele o sobie mówi przez co jeszcze bardziej chce się poznać jego niejasną przeszłość. Havald jest też postacią przy której zdarzało mi się skrzywić albo unieść brwi. Bohater nie ukrywa, że fascynuje go płeć przeciwna. Do takiego stopnia, że nie przepuści okazji do zachwycania się kobiecymi piersiami, talią, ustami i innymi częściami ciała. Nie mówię, że facet nie ma prawa ponapawać się widokiem pięknej kobiety, ale co za dużo to niezdrowo. Wałkowanie w kółko macieja tego samego wątku w pewnym momecnie zaczyna być nudne i męczące. Najczęstszym obiektem tychże havaldowych zachwytów jest jego towarzyszka Leandra do której czuje fizyczny pociąg. Tak, pociąg. Nic mnie nie przekonuje, że między nim a czarodziejką istnieje jakaś głębsza miłość. Po prostu w ich relacji brakuje chemii. Kłopotliwe bywa również podejście Havalda do kwestii gwałtu. Opowiada wszystkich dookoła, że gwalt to coś, co po prostu może przydarzyć się kobiecie i nic nie da się z tym zrobić. Lepiej żeby bandyci zbiorowo zgwałcicli jedną dziewczynę, bo wtedy oszczędzą pozostałe. Nie wiem. Może postawa Havalda ma dawać nam do zrozumienia, że przedstawiony w powieści świat jest okrutny i rządzi się surowymi zasadami, ale sposób w jaki zostaje to ukazane, mimo wszystko, pozostawia niesmak.

Reszta co ważniejszych postaci w tym główny czarny charakter wpisuje się w szablon typowych bohaterów fantasy. Leandra to idealnie piękna i szlachetna czarodziejka, Jonas jest zawadiackim łotrzykiem, a Zokora klasyczną mroczną elfką. Tyle w tym dobrego, że przynajmniej nie są irytujący.

Denerwuje mnie za to jeszcze jeden zabieg zastosowany przez Schwartza. Chodzi o sposób odkrywania przed swoim czytelnikami, że jakaś postać nie jest tym za kogo się podaje. Jestem przekonana, że wprowadzenie czegoś takiego nie jest tak proste jak mogłoby się wydawać. Żeby osiagnąć dobry efekt trzeba umiejetnie grać z czytelnikiem. Podrzucać tropy, które pozwolą żauważyć, że z danym bohaterem coś jest nie tak czy też zręcznie posługiwać się tak zwanym “foreshadowningiem”. Schwartz nie bawi się w takie subtelności. Postać ujawnia swoją prawdziwą tożsamość z wdziękiem walącego po głowie młota. Przez jakieś 80 - 90% powieści każe nam i pozostałym bohaterom wierzyć, że autentycznie jest tym kim jest, by w ostatniej chwili wyskoczyć jak diabeł z pudełka z “haha, myśleliście, że jestem X, a ja tak naprawdę nazywam się Y i robię Z”. Nie ma jednak efektu zaskoczenia i “wow” tylko konsternacja. Bo co to wszystko do diaska ma znaczyć?

Chociaż marudzę i marudzę to muszę zaznaczyć, że dałam radę wytrwać do końca przy tej książce. “Pierwszy róg” nie wywarł na mnie takiego wrażenia, jakiego się spodziewam, ale chciałam dowiedzieć się, jak zakończy się przygoda Havalda i jego drużyny. Summa summarum, to typowo rozrywkowe fantasy i nawet nie próbuje udawać, że jest czymś ambitniejszym. Chyba można tak potraktować tą powieść. Jako lekką rozrywkę, która czyta się w przerwie od bardziej wymagających tytułów.

“Pierwszy róg” to jedna z tych książek, która wywołuje we mnie mieszane uczucia. Całościowo zapowiada się dobrze, nawet bardzo dobrze, ale w miarę postępów - przechodzenia od rozdziału do rozdziału, pojawiają się wątki, które powodują lekki grymas na twarzy albo uniesienie brwi w zdumieniu. Nie jest to źle napisana powieść, jednak nie wywołuje takiego efektu na jaki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Niezbyt dobry początek czytelniczego roku, ale może będzie lepiej... Nie wątpię. A tymczasem na tapecie mam "Tusz". Kolejna młodzieżówka, którą kiedyś sobie kupiłam, chociaż w tym czasie byłam już niemal pewna, że treść tych książek do mnie nie przemawia. No, wiadomo. Od dawna nie jestem młodzieżą, ale to nie jest jedyny problem jaki mam z tym rodzajem literatury. Było, nie było, sięgnęłam po "Tusz" nie tyle ze względu na jej opis, co śliczną, metalicznie połyskującą okładkę. Taaa, dałam się urzec.

"Tusz" opowiada o świecie w którym ludzie tatuują sobie skórę, by upamiętnić ważne wydarzenia ze swojego życia. Nowa praca? Tatuaż symbolizujący to zdarzenie. Narodziny dziecka? Tak samo. Tatuaż. Zakup domu? Też trzeba to uczcić nowym tatuażem. I tak dalej i dalej. W ten sposób każdy może obejrzeć sobie czyjś życiorys. Teoretycznie więc nikt nie ma przed nikim żadnych sekretów. Jeśli człowiek prowadził dobre, godne życie to po śmierci jego wytatuowana skóra zostaje przerobiona na coś w rodzaju książki i oddana krewnym, by mogli podziwiać i wspominać zmarłego oraz jego dokonania. Oczywiście nic nie jest doskonałe. Wśród wytatuowanego społeczeństwa pojawiła się grupa ludzi nazwana Nienaznaczonymi, którzy jak sama ich nazwa wskazuje, nie dali naznaczyć skóry tatuażami. Za karę zostali uznani za odszczepieńców i potwory po czym wygnano ich gdzieś daleko poza miasto. Od tamtego czasu minęło sporo lat, jednak ludzie nadal boją się ich powrotu i rozwalenia staranie zbudowanego systemu w którym żyją.

Po tym długim wprowadzeniu chyba wypadałoby w końcu przedstawić główną bohaterkę. Leora to nastolatka mieszkająca z rodzicami w mieście Saintstone. Dziewczyna marzy o zostaniu tatuażystką po ukończeniu szkoły. Z oczywistych względów ten zawód cieszy się pewnym prestiżem. Jednak w przypadku bohaterki chęć do tatuowania czyjeś skóry wynika bardziej z pasji niż chęci bycia poważaną. Może mieć to też coś wspólnego z posiadanym przez nią rzadkim talentem do "odczytywania" ludzi, czyli rozumienia symboliki ich tatuaży. Czas sobie płynie, a spokojne życie Leory zostaje zaburzone z powodu śmierć ojca. To ogromna tragedia dla rodziny, ale nastolatka wierzy, że ukochany tata zgodnie z obowiązującą tradycją zostanie godnie upamiętniony w książce ze skóry. Był dobrym i uczciwym człowiekiem, więc czemu miałoby być inaczej? Wkrótce jedna odkrywa, że być może ojciec nie do końca był taką osobą za jaką go uważała. Skrywane przez niego sekrety wpływają nie tylko na życie bohaterki, ale również jej sposób postrzegania świata.

Leora martwi się, że niejasna przeszłość jej ojca sprawi, iż rządzący uznają go za niegodnego zapamiętania i spalą jego skórę, skazując go tym samym na zapomnienie. Postanawia coś zrobić w tej sprawie i.... i właściwie tyle. Bohaterka przeżywa różne rozterki i gryzie się ze swoimi dylematami. Czy władza odkryje tajemnice taty czy nie? Czy uda mi się zostać tatuażystką czy nie? Oh, na piersiach nadal są te paskudne rozstępy. Hmm. Trzeba pomyśleć nad swoim pierwszym tatuażem.
W przerwach od tych rozmyślań idzie odwiedzić najlepszą przyjaciółkę a potem wraca do domu na kolację. Idzie pracować na stażu w studiu tatuażu, a potem wraca do domu. Idzie spotkać się z miejscową bajarką i wraca do domu. I tak to się ciągnie jak flaki z olejem. Pół biedy, gdyby przemyślenia Leory byłby bardziej ciekawsze czy w jakiś sposób ważne dla rozwoju jej postaci. Nie wiem. Może młodsi czytelnicy uznają je za zajmujące, dla mnie niestety są dość nudne. W żaden sposób nie mogę zaangażować się w problemy trapiące Leorę. Przez to wszystko fabuła powieści z rozdziału na rozdział staje się coraz bardziej nużącą. Po prostu chce się, żeby wreszcie nastąpił jakiś konkretny zwrot akcji, coś zaczęło się dziać. I taki zwrot następuje, tyle że dopiero pod koniec książki. Przez to mam wrażenie, że "Tusz" to naprawdę bardzo długi prolog do właściwej fabuły, która rozegra się w drugiej i trzeciej części tej trylogii.

Drugą rzeczą, która wyjątkowo drażni mnie w takich historiach jest kiepskie światotwórstwo. Nie oczekuje od każdego autora, że stworzy spójny, wypełniony wieloma detalami świat. 'Tusz" jednak może posłużyć za przykład na to, że zaniedbywanie tego aspektem też nie jest dobrym rozwiązaniem. Wiemy, że bohaterka mieszka w Sainstone, ale nie wiemy co znajduje się poza murami miasta. Czy istnieją miasta podobne do Sainstone? Mieszkańcy mają w domach elektryczność, zaś urzędnicy dysponują czymś takim jak wariograf. Nie wiadomo za to czy wymyślono samochody albo komputery. Z załączonej do książki mapki wynika, że rodzinne miasto bohaterki jest spore, ale wszyscy chyba zasuwają wszędzie na piechotę. Nie ma nawet drobnej wzmianki, że to konie służą za środek transportu. Podobny problem można zauważyć w takich powieściach jak "Gracja i furia". Istnieje sobie jakiś świat, ale nie wiadomo na jakich zasadach on funkcjonuje ani jak bardzo rozwinięta jest cywilizacja. Ma się poczucie, że miejsca po których poruszają się bohaterowie zawieszone są w jakieś pustce. Obie pisarki wybierają sobie te elementy cywilizacyjnych osiągnięć, które im akurat pasują, nie patrząc czy ma to sens. W sumie to szkoda. Autorka mogłaby poświęcić trochę stron chociażby na lepsze ukazanie w jaki sposób funkcjonuje społeczeństwo w którym tatuaże odgrywają tak znaczącą rolę. Wyobraźmy sobie sytuację, że ukradliśmy bułkę ze sklepu i nikt nas na tym nie przyłapał. Brawo. Staliśmy się posiadaczami sekretu w społeczności w której nie powinno być sekretów. Co dalej? "Tusz" nie rozważa takich scenariuszy i nie próbuje wyjaśnić jak radzą sobie z takimi sytuacjami władze miasta.

Zamiast tego autorka woli od czasu do czas wstawić przerywnik w postaci wymyślonej przez siebie baśni opartej o znane baśnie i mity z naszego świata - Śpiąca Królewnie, Ozyrys i Izyda, Pandora i dalej. Widać, że te baśnie mają mieć duże znaczenie dla całego społeczeństwa i samej Leory. Można się zastanawiać czy faktycznie są to tylko i wyłącznie baśnie czy może prawdziwe historie przedstawione w formie baśni? A może baśnie oparte na prawdziwych historiach. Wprowadzenie wątku niepewności co do tego co jest prawdą w przedstawionych historiach uważam za plus i interesujące rozwiązanie.

Mogę bez większych wyrzutów sumienia określić "Tusz" jako przeciętną powieść napisaną prostym językiem. Nie jest szczególnie wciągająca. Nie razi też głupotą, tak że chce się rzucić nią o ścianę. To po prostu przeciętniak powielający znane schematy z wielu innych młodzieżówek. Bohaterka, która uważa, że nie jest atrakcyjna? Check. Posiadanie zdolności artystycznych? Check. Niezwykły i rzadki talent? Check. Przystojny chłopiec na horyzoncie? Check. Odkrycie, że jest się kimś ważnym i wyjątkowym? Check.

Jeśli ktoś szuka kolejnego typowego YA do przeczytania, cechującego się niezbyt śpieszną akcją, to "Tusz" może akurat przypaść mu do gustu. Ja na razie odpuszczam sobie kontynuację.

Niezbyt dobry początek czytelniczego roku, ale może będzie lepiej... Nie wątpię. A tymczasem na tapecie mam "Tusz". Kolejna młodzieżówka, którą kiedyś sobie kupiłam, chociaż w tym czasie byłam już niemal pewna, że treść tych książek do mnie nie przemawia. No, wiadomo. Od dawna nie jestem młodzieżą, ale to nie jest jedyny problem jaki mam z tym rodzajem literatury. Było,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Slashery to wciąż popularny gatunek horrorów. Nawet jeśli nie obejrzeliście jakimś cudem przynajmniej jednego filmu z tego gatunku to zapewne słyszeliście o takich postaciach jak Freddy Krueger, Michael Myers, Jason Voorhees czy Leatherface. Każdy z nich dokonywał serii krwawych mordów na ekranie do chwili, aż nie natknął się na swoją Final Girl. Ostatnią ocalałą, której w przeciwieństwie do koleżanek oraz kolegów udaje się zachować życie do ostatnich minut filmu i która ostatecznie pokonuje psychopatycznego mordercę. Przeważnie to miła, ułożona dziewczyna nie wyróżniająca się niczym szczególnym na tle rówieśników... do czasu aż przyjdzie jej walczyć o życie.

Byłam niezmiernie ciekawa, jak do tematu slasherów podejdzie Grady Hendrix. Ten pisarz akurat jest znany z tego, że lubi i umie bawić się różnymi znanymi motywami z popkultury. Tak też było w tym przypadku. Hendrix stworzył świat w którym slashery to nie wymyślone na potrzeby filmu historie, lecz coś, co zdarzyło się naprawdę. Gdzieś na letnich obozach albo w pobliżu leśnych chatek grasowali sobie psychopatyczni mordercy i mordowali każdego, kto nawinął się pod rękę, aż zostali powstrzymani przez tą jedną dziewczynę. Fabuła powieści skupia się na grupce takich Ostatnich ocalałych, które swego czasu starły się z psychopatą. Dziewczyny przeżyły, ale traumatyczne przeżycia sprawiły, że każda musiała poddać się terapii. Wspólnie utworzyły swoją grupę wsparcia na której spotykały się przez długie lata i dzieliły swoimi doświadczeniami. Każda z nich ułożyła sobie z czasem jako tako życie. Nooo… należałoby rzec, prawie każda. Lynnette Tarkington, pomimo upływu lat i udziału w terapii, nie może dojść do siebie po tym co ją spotkało. Przejawia się to w formie ekstremalnej paranoi i obsesji na punkcie bezpieczeństwa. Bohaterka nie wydaje się posiadać żadnej stałej pracy ani znajomych, ma nawet problem z wychodzeniem z domu, a gdy opuści już mieszkanie, rozgląda się czy ktoś przypadkiem nie zechce jej ukatrupić. Chociaż grupa wsparcia niewiele pomaga Lynnette w uporaniu się z traumą to właśnie ona najbardziej protestuje, gdy reszta członkiń dochodzi do wniosku, że być może pora zakończyć cykl ich spotkań i ruszać dalej. Sprawę jeszcze bardziej komplikuje wiadomość, że jedna z Ocalałych została zamordowana we własnym domu. Lynnette natychmiast dochodzi do wniosku, że ktoś planuje podstępnie wymordować pozostałe Final Girls. Koleżanki jej nie dowierzają i uważają, że jej teorie i podejrzenia są wynikiem silnej paranoi. Czy Lynnette rzeczywiście przesadza? Jeśli nie to jak udowodni im, że ma rację i pojawił się kolejny polujący na nie potwór?

Sam pomysł dopisania dalszych losów bohaterek slashera jest świetny. Początek książki jest świetny. Niestety gdzieś po drodze zaczyna się to sypać. Sporo winy leży po stronie głównej bohaterki, która jest niezwykle irytującą postacią. Rozumiem, że przeżyła koszmar i stanowi wyjątkowo ciężki przypadek PTSD. Nie potrafię za to pojąć czemu autor uznał, że kogoś interesowałoby śledzenie poczynań postaci, której przemyślenia i działania są w jakiś 70 - 80% poświęcone temu, że zaraz ktoś ją napadnie i zabije albo “O, Boże, nie wytrzymam, z tego pokoju nie ma żadnej drogi ucieczki” albo “Ratunku, on mi wygląda na seryjnego mordercę”. Co gorsza powieść napisana jest w pierwszoosobowej narracji, więc nieustannie czytamy o przejawach wyolbrzymionej paranoi bohaterki i wynikających z tego nie zawsze sensownych zachowaniach. Nasuwa się pytanie, jak ktoś taki może w ogóle funkcjonować, skoro żyje w permanentnym stresie. W dodatku Lynnette ma w zwyczaju kłamać, nawet wtedy kiedy oszukiwanie innych nie przynosi jej żadnych korzyści czy nie pozwala wyjść z tarapatów. Po prostu to robi i już. W moim przypadku nie budzi ona choćby cienia sympatii. To samo mogę powiedzieć o reszcie postaci. Nie wiem jak Hendrix tego dokonał, ale niemal każdy w tej książce zdaje się posiadać jedną albo parę z wymienionych cech: głupota, kłótliwość, chamstwo, bycie dupkiem. Także kobiety należące do grupy wsparcia dla Ostatnich ocalałych spędzają więcej czasu na narzekaniu, kłóceniu się ze sobą i wzajemnych oskarżeniach niż faktycznym wspieraniu się jak kobiety po trudnych przejściach. Śledząc ich dyskusje i poczynania parę razy miałam nadzieję, że nagle zjawi się psychopata i wszystkich pozabija, kończąc tym samym całą tą historyjkę.

Gromadka niesympatycznych postaci sprawia, że fabuła ciągnie się niemiłosiernie i staje męcząca. Tak jakby brnięcie przez obsesyjno - paranoiczne przemyślenia Lynnette nie było wystarczającą karą. Chyba tylko z chęci poznania zakończenia nie rzuciłam tej książki w kąt. Nie będę spojlerować, ale przyznam, że sama końcówka powieści wywołała u mnie lekkie wtf?! Poważnie, panie Hendrix?

W trakcie czytania doszłam też do wniosku, że w zasadzie slashery stały się dla Hendrixa pretekstem do skrytykowania przemocy wobec kobiet. W powieści pojawia się przekaz, że slashery wcale nie są takie fajne, bo seksualizuje się i brutalnie zabija się w nich kobiety. Autor zdaje się zapominać, że w takich filmach giną nie tylko kobiety. Psychopatyczni mordercy uganiają się zarówno za kobietami, jak i mężczyznami. Nie zapominajmy też, że w “Final Girls” slasher to coś realnego. Ostatnie ocalałe sprzedały wytwórniom prawa do nakręcenia serii filmów na podstawie ich “prawdziwej historii”. Wychodzi na to, że producenci filmowi czerpią zyski z czegoś, co zostało zbudowane na czyjeś krzywdzie i cierpieniu. Z fanami slasherów ( pst, w domyśle facetami) również musi być coś nie tak, skoro podobają się im filmy o czyjeś krzywdzie i cierpieniu. Są jak bomba z opóźnionym zapłonem. Wystarczy impuls, a chwycą za nóż, by zapolować na jakąś niewinną dziewczynę.

Nie mam pojęcia czy to powyżej pokrywa się z poglądami Hendrixa, który naczytał się jakiś naukowych prac intepretujących określone dzieło kultury w duchu Freuda. Czy też może stanowi to jedynie wywody takiej specyficznej postaci, jaką jest Lynnette. Ale niech to wybrzmi. Niech wybrzmi.
Nieco trafniejsza wydaje się za to pobrzmiewająca gdzieś w tle krytyka traktowania morderców jak celebrytów. Kiedyś miałam wątpliwą przyjemność natknąć się przypadkiem na ludzi, którzy na swoich profilach w mediach społecznościowych stawiali ołtarzyki sprawcom szkolnej strzelaniny i zachwycali się nimi jak gwiazdami filmowymi. Coś okropnego.

“Final Girls” można podsumować jednym słowem: szkoda. Możliwe, że Grady Hendrix miał pomysł na powieść, ale niezbyt wyszło mu jej wykonanie. Można ją przeczytać, chociaż nie gwarantuję, że nie wzbudzi ona irytacji czy frustracji. Najpewniej sięgnę po inne powieści Hendrixa, ale tą mogę spokojnie uznać za jedną ze słabszych w jego dorobku. Podobno ma powstać serial na podstawie książki. Chciałabym żeby okazać się od niej lepszy, bo tak jak wspomniałam, to pomysł ze sporym potencjałem. Widać, że autor zna tematykę slasherów. W “Final Girls” od czasu do czasu pojawiają się nawiązania do znanych tytułów z tego gatunku. Szóstka ocalałych kobiet z grupy wsparcia oraz psychopaci z którymi przyszło im się zmierzyć także była inspirowana bohaterami słynnych slasherów. Każdy może sobie odgadnąć o jakie slashery chodzi. Jeśli natomiast kogoś interesowałby dobra powieść w horrorowych klimatach o przemocy wobec kobiet to polecam “Rose Madder” Stephena Kinga. Nie dość, że jest sensowniejsza to mamy w niej kobiecą solidarność a główna bohaterka potrafi wzbudzić sympatię i współczucie. Chce się żeby uwolniła się od swojego prześladowcy i ułożyła sobie szczęśliwie życie.

Slashery to wciąż popularny gatunek horrorów. Nawet jeśli nie obejrzeliście jakimś cudem przynajmniej jednego filmu z tego gatunku to zapewne słyszeliście o takich postaciach jak Freddy Krueger, Michael Myers, Jason Voorhees czy Leatherface. Każdy z nich dokonywał serii krwawych mordów na ekranie do chwili, aż nie natknął się na swoją Final Girl. Ostatnią ocalałą, której w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przyjemnie czytało się mi wcześniejszą powieść Sager "Wróć przed zmrokiem". Wygląda na zdolną pisarkę*, zdolną tworzyć ciekawe thrillery. W każdym razie nie wahałam się długo czy sięgnąć po kolejną książkę jego autorstwa.

Główna bohaterka "Zamknij wszystkie drzwi" ma strasznego pecha i to w ciągu jednego dnia. Najpierw traci pracę, a potem odkrywa, że chłopak ją zdradza i musi wynieść się z dotychczasowego mieszkania. Serdeczna przyjaciółka przygarnia ją do siebie, ale Jules niezbyt podoba się takie pomieszkiwanie kątem. Beznadziejna sytuacja zmienia się, gdy otrzymuje ofertę pracy polegającej na kilkutygodniowej opiece nad mieszkaniem i to nie byle jakim mieszkaniem, bo znajdującym się w Bartholomew - jednym z najsłynniejszych apartamentowców na Manhattanie. Hmmm. Darmowy dach nad głową i niezła kasa praktycznie za nic? Kto by tak nie chciał. Nic dziwnego, że Jules traktuje ową propozycję jak mannę z nieba i przyjmuje ją bez większego wahania, chociaż przyjaciółka ma wątpliwości co do uczciwości pracodawcy. Oczywiście bohaterka nie za bardzo chce jej słuchać i zgadza się nawet na surowe zasady, które obowiązują w pracy: żadnych gości, żadnych nocy spędzanych poza mieszkaniem i żadnego naprzykrzania się pozostałym mieszkańcom. Jules godzi się na to wszystko i przeprowadza do nowego lokum. Szybko odnajduje się w swojej roli i zapoznaje ze swoimi sąsiadami do których należy przystojny lekarz oraz inni, specjalnie zatrudnieni tak jak ona do opieki nad mieszkaniami lokatorzy.

W Bartholomew przestaje być tak miło kiedy tajemniczo znika jedna z pracownic. Jules, która zdążyła się z nią zaprzyjaźnić martwi tym, że nie daje jej żadnego znaku życia. Próbując dowiedzieć się co stało się z koleżanką z pracy, dowiaduje się, że apartamentowiec ma ponurą przeszłość a jego mieszkańcy też skrywają parę sekretów.

Atmosfera w powieści zagęszcza się w miarę rozwoju fabuły. Autor zastosował tutaj na tyle sprytną sztuczkę, że historia zaczyna się od końca, czyli od pierwszych stron wiemy, że Jules spotkało coś strasznego w Bartholomew i zaraz cofamy się do początku, żeby dowiedzieć się, co dokładnie się wydarzyło. To zdecydowanie pomaga w budowaniu napięcia. Pozornie zwyczajny budynek, tajemnice, suspens i uprzejmi lokatorzy, którzy coś ukrywają przed bohaterką trochę przypomina mi klimatem “Dziecko Rosemary”. Całość jednak nie zmierza w tym kierunku w którym przez dłuższy czas myślałam, że będzie zmierzało. Nie wszystko jest takie jakie mogłoby się wydawać, że jest. Pojawia się spory plot twist i szczerze mówiąc sama nie wiem co o nim myśleć. Nie twierdzę, że jest zupełnie bezsensu, ale też nie wywołał u mnie jakiegoś “wow, to było świetne i niesamowite”. Nie będę w to głębiej wchodzić. Każdy sam sobie oceni jak podoba się mu rozwiązanie wielkiej zagadki Bartholomew.

Jules wokół której kręci się opowieść nie jest postacią szczególnie zapadającą w pamięć. Autorka niestety niewiele zrobiła by uczynić z niej ciekawą czy godną zapamiętania osobę. Nawet nie za bardzo potrafiłam jej współczuć straty rodziców i siostry. Machnęłabym ręką na nijakość Jules, gdyby nie to, że nader często postępuje jak ta stereotypowa głupia bohaterka horroru, która pakuje się w kłopoty i wbrew zdrowemu rozsądkowi lezie akurat tam gdzie czai się potwór/psychopatyczny morderca. Dziwne, że udało się jej połączyć niezbędne elementy układanki i załapać, że w apartamentowcu dzieje się coś niedobrego. Reszta bohaterów wypada równie blado jak ona. Mają swoje role do odegrania w fabule i po prostu je odgrywają. Nic więcej. W sumie warto wspomnieć o jednej postaci, która przechodzi nagłą przemianę i wychodzi na to, że nie jest tym na kogo wygląda. Szkoda, że Sager przed tą przemianą nie podrzuciła jakieś małej wskazówki czy tropu, że ta jedna postać nie ma dobrych zamiarów wobec bohaterki. To przynajmniej uwiarygodniłoby zmianę zachowania tejże osoby.

“Zamknij wszystkie drzwi” to nienajgorszej napisany thriller. Pomysł sam w sobie jest nawet ciekawy, trochę gorzej wyszło z wykonaniem. Tak jak wspomniałam, czuć tu inspirację “Dzieckiem Rosemary”, chociaż sporo brakuje do poziomu tego klasyka. Muszę jednak uczciwie przyznać, że pomimo drobnych potknięć i durnego zachowania głównej bohaterki napisana przez Sager historia nawet mnie wciągnęła i dałam radę dotrwać przy niej do końca. Mówiąc krótko: nie jest źle, ale mogłoby być lepiej.

* Tak. To pseudonim. Dla ułatwienia sprawy przyjmuję, że "Riley Sager" to prawdziwa osoba.

Przyjemnie czytało się mi wcześniejszą powieść Sager "Wróć przed zmrokiem". Wygląda na zdolną pisarkę*, zdolną tworzyć ciekawe thrillery. W każdym razie nie wahałam się długo czy sięgnąć po kolejną książkę jego autorstwa.

Główna bohaterka "Zamknij wszystkie drzwi" ma strasznego pecha i to w ciągu jednego dnia. Najpierw traci pracę, a potem odkrywa, że chłopak ją zdradza i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Opowieść o Tezeuszu, Minotaurze i sprytnej księżniczce Ariadnie, która pomogła bohaterowi pokonać potwora to jeden z klasycznych mitów na trwałe obecny w naszej kulturze. Mitologia ma to do siebie, że bywa poddawana różnym interpretacjom i reinterpretacjom. Nie ma w tym nic złego, bo opowiedzenie starej historii na nowo może być ciekawym doświadczeniem dla czytelnika. W ostatnich latach powstało sporo rettelingów znanych mitów, baśni i legend. Jeden z nich zwrócił moją szczególną uwagę i to nie tylko dlatego, że był nową wersją mitu o Minotaurze, ale również z powodu autorki, która wywodzi się z naszego rodzimego podwórka. Nie ukrywam, że byłam ciekawa, jak poradzi sobie z czymś takim polska pisarka.

"Pani Labiryntu" zaczyna się niewinnie. Ani przez chwilę nie podejrzewałam, co czekało na mnie później. Po kilkunastu stronach lektury przekonałam się czym jest i czym nie jest ta powieść. Co za tym idzie moja ciekawość i podekscytowanie w miarę czytania zmieniły się w zdumienie, by zakończyć na irytacji i znużeniu. Tak jest. "Pani Labiryntu" nie jest tym czym mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Zacznijmy jednak od początku.

Ariadna jest królewską córką. Wychowuje się w pałacu swojego ojca, Minosa - króla Krety. Despotyczny, uwielbiający władzę mężczyzna za nic ma swoją żonę i córki. Zależy mu wyłącznie na rządzeniu i męskich potomkach, którzy kiedyś go zastąpią. Ariadna i jej siostra Fedra jako córki są dla niego mniej wartościowe. Nic dziwnego, że nasza bohaterka czuje się bliżej związana z żeńską częścią rodziny, a jedynymi mężczyznami z którymi łączy ją głębsza więź są starszy brat oraz Dedal - genialny wynalazca i uczony. Dzieciństwo Ariadny upływa spokojnie i beztrosko jednak w miarę jak dorasta zdaje sobie sprawę, że jej rodzina ma wiele sekretów. Pragnie dowiedzieć się co znajduje się w podziemiach pałacu Minosa i co kryje się za dziwnym milczeniem matki i babki. Poszukiwania doprowadzają ją do poznania tajemnic wybudowanego przez Dedala labiryntu i przekonania się kim tak naprawdę jest zamieszkujący go Minotaur. To jeszcze nie wszystko. Czas spędzony na łąkach i w ogrodach, wśród zwierząt i roślin pomaga jej odkryć pozostałości dawnego kultu Bogini - Matki, który panował niegdyś na wyspie. Minos o wiele bardziej woląc greckich bogów (biorąc pod uwagę, jak kult Bogini nakazywał traktować królów, nie ma co go o to winić) robił co mógł, by wyplenić starą religię, lecz mimo to resztki wiary w Boginię przetrwały wśród mieszkańców Krety. Ariadna również czuje się się bliżej związana z Boginią i religią, która stawia na piedestale kobietę oraz samą Naturę. Do tego stopnia, że dochodzi do wniosku, że Posejdon czy Zeus to jakieś bujdy. Jest tylko jedna prawdziwa Bogini a Przyrodę należy bardzo szanować. Te prawdy objawione pozwalają jej zapanować nad Labiryntem (podczas gdy inni gubią się w nim i tracą rozum) i stać się tytułową Panią Labiryntu. Kobietą budzącą w otoczeniu szacunek i strach.

I w ten sposób dochodzimy do sedna problemu. Czytając tą książkę, przekonałam się, że w zasadzie nie chodzi tutaj o mit. Autorka użyła go jako pretekstu do opowiedzenia nam o feminizmie, naturze i Wielkiej Bogini, która jest jedyną prawdziwą boginią. W notatce autorki przeczytałam, że chciała stworzyć coś uniwersalnego a nie tylko niewolniczo odtwarzać dawną legendę i obyczaje, a także, że jej tekst nie jest źródłem historycznym, chociaż wiele czerpie z fundamentów historyczno - archeologicznych. Zerknęłam sobie na owe źródła z których czerpała Magda Knedler. Zobaczyłam między innymi Gimbutas i nagle wiele zrozumiałam. Wyjaśnienie dla niewtajemniczonych. Gimbutas była archeolożką, badaczką religii i kultur neolitycznych i epoki brązu. Szczególnie znana jest ze swojej teorii o istnieniu utopijnych społeczeństw opartych o system matriarchalny i wyznających religię w której naczelnym bóstwem jest Wielka Bogini. Jednym z ważniejszych miejsc kultu miała być właśnie starożytna Kreta. Matriarchalne społeczeństwa i kultura zostały zniszczone w wyniku najazdu agresywnych patriarchalnych plemion. Swego czasu prace Gimbutas uchodziły za rewolucyjne jednak rozwój archeologii i nowe odkrycia skłoniły badaczy do zakwestionowanie jej teorii. Dzisiaj archeolodzy i antropolodzy są raczej zgodni w tym, że nigdy nie istniała matriarchalna kultura będąca lustrzanym odbiciem tej patriarchalnej. Można go uznać bardziej za swego rodzaju eskapizm od represyjności Patriarchatu wobec kobiet. Chociaż prace Gimbutas budzą wątpliwości, nadal cieszą się uznaniem w niektórych środowiskach feministycznych i neopogańskich ruchach.

Nie trudno zauważyć, że autorka mocno zainspirowała się Gimbutas. Powiedziałabym, że nawet mocniej niż samym mitem o Tezeuszu i Ariadnie. W pewnym momencie wątek Bogini i naszych związków z przyrodą praktycznie dominuje w powieści. Gdyby miała sięgnąć po kieliszek za każdym razem, gdy Ariadna zaczynała nawijać o Bogini, najpewniej leżałabym po stołem nim jeszcze dotarła do połowy książki. To tak jakby autorka naczytała się matriarchalnej kulturze i zafascynowana nią postanowiła natychmiast podzielić się jak całą swoją wiedzą z czytelnikami. Mogę ją trochę zrozumieć. Jako nastolatka przechodziłam fazę fascynacji Matriarchatem i mocno mnie to kręciło. Potem jednak zaczęłam patrzeć no to wszystko bardziej krytycznie.

Dla jasności. Kreta najprawdopodobniej nie była matriarchalna, chociaż niewykluczone, że kobiety mogły zajmować w tamtejszym społeczeństwie wysoką pozycję. Kult Bogini - Matki w tej formie w której powszechnie sprzedaje się nam dzisiaj nie jest starą religią, jak uważa autorka. Jego początki sięgają XIX i XX wieku. Wiąże się ona również z różnymi noepogańskimi grupami, wiccą i New Age.

Dobór takich a nie innych źródeł dałoby się jeszcze przeboleć a "Panią Labiryntu" spokojnie przeczytać, gdyby nie tendencja Knedler do popadania w moralizatorstwo. Na kolejnych stronach często spotykałam się z wywodami o tych, że trzeba być dobrym dla innych (przede wszystkim kobiet) i szanować oraz dbać o całą Naturę bo inaczej srogo się na nas zemści. Nie twierdzę, że w retelling mitu nie można wpleść wątków proekologicznych i feministycznych. Rzecz w tym, że autorka nie próbuje zagłębić się w ten temat. Tak jak wspomniałam, ogranicza się do pouczania i moralizowania. Co z czasem staje się coraz bardziej irytujące. A może to ja jestem za stara, żeby dać się temu ponieść. Nie od dzisiaj wiem, że ludzkość jest odpowiedzialna za środowisko naturalne, a także spoczywa na niej odpowiedzialność za stan całej planety w przyszłości. Autorka niczym mnie tu nie zaskoczyła ani nie powiedziała niczego nowego.

Nie polubiłam też głównej bohaterki. Ariadna jest kreowana na mądrą, dzielną kobietą, chociaż tak naprawdę cała jej mądrość sprowadza się do rzucania frazesami na prawo i lewo. Takimi, które mogłoby znaleźć się na współczesnych plakatach lub transparentach. Niby jest feministyczna, ale cały ten feminizm przez większość czasu sprowadza się do gadania. Ariadna - feministka uważa na przykład, że damy dworu są głupie, bo nie chcą tak jak ona hasać cały dzień po łące. Wdaje się również w romans z żonatym mężczyzną i stwierdza, że nic nie obchodzi ją "tamta kobieta" - czyli żona jej kochanka. Liczy się wyłącznie jej, Ariadny szczęście. Mówiąc szczerze, nieszczęsna żona Poliejdosa była chyba jedyną postacią, której byłam gotowa autentycznie współczuć.
Oczywiście Ariadna przesłuchuje także Tezeusza w sprawie tego jak traktuje on inne kobiety i udziela mu moralizatorskiej lekcji.
Ogólnie w "Pani Labiryntu" feminizm tak jak i przyroda zdaje się krążyć wokół postaci Bogini. Narzekając na Ariadnę, muszę napomnieć, że zachowuje się ona jak osoba z XXI wieku a nie ze starożytności. Dysponuje wiedzą i informacjami, które starożytnym raczej były niedostępne. A przynajmniej nie w takiej formie jaką prezentuje w swoich wypowiedziach bohaterka. To dodatkowo psuje klimat powieści i samą postać.

Podeszłam do "Pani Labiryntu" ze sporym entuzjazmem, który jednak topniał w miarę czytania. Pomimo najlepszych chęci nie mogę powiedzieć, że książka mnie urzekła. Czuję się nią czuję trochę zawiedziona. Da się ją przeczytać, tyle że czytelnicy ubóstwiający mitologię mogą poczuć podobne rozczarowanie jak ja. Nie mogę nawet potraktować jej jako uniwersalnej opowieści. Dla mnie jest ona dość tendencyjna.

Opowieść o Tezeuszu, Minotaurze i sprytnej księżniczce Ariadnie, która pomogła bohaterowi pokonać potwora to jeden z klasycznych mitów na trwałe obecny w naszej kulturze. Mitologia ma to do siebie, że bywa poddawana różnym interpretacjom i reinterpretacjom. Nie ma w tym nic złego, bo opowiedzenie starej historii na nowo może być ciekawym doświadczeniem dla czytelnika. W...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Shirley Jackson może nie jest najbardziej znaną pisarką na świecie, za to bez wątpienia zdolną i wpływową. Dzisiaj słaba rozpoznawalność jej nazwiska prawdopodobnie wynika z tego, że za życia nie lubiła udzielać wywiadów ani nie poświęcała wiele czasu na promocję swoich książek, wierząc, że to co pisze samo w sobie przemówi do wyobraźni i wrażliwości czytelnika. W pewnym stopniu miała rację. Jej twórczość nadal cieszy się zainteresowaniem i niekiedy staje się inspiracją dla takich pisarzy jak Stephen King czy Richard Matheson. “Nawiedzony dom na wzgórzu” to jedna z popularniejszych historii, która wyszła spod jej pióra. Obecnie uchodzi za klasykę horroru, choć polska premiera kilkanaście lat temu przeszła raczej bez większego echa.

Zmieniło się to dopiero po tym, jak na platformie Netflixa pojawił się serial pod tym samym tytułem. Trzeba jednak od razu zaznaczyć, że bardzo luźno nawiązuje do samej książki. Tak właściwie to poza koncepcją nawiedzonego domu, imionami bohaterów i drobnymi smaczkami w poszczególnych odcinkach, praktycznie nic go nie łączy z powieścią Shirley Jackson. Mamy tu do czynienia z dwiema zupełnie różnymi historiami. Co nie oznacza, że serial jest słaby. Przeciwnie - to porządnie nakręcony horror z wieloma ciekawymi wątkami. W pełni zasługuje sobie na pochwały i nagrody filmowe. Co ważniejsze, dzięki serialowi, dostaliśmy wznowienie wydania “Nawiedzonego domu na wzgórzu”, który tym razem cieszy się większym zainteresowaniem czytelników.

Na początku poznajemy Eleanor Vance, niespełnioną życiowo kobietę po trzydziestce, która większość swojej młodości poświęciła opiece nad chorą matką. Pewnego razu otrzymuje zaproszenie do Hill House, cieszącego się ponurą sławą domostwa. Eleanor, pomimo obiekcji rodziny, decyduje się przyjąć zaproszenie i wziąć udział w eksperymencie dotyczącym rzekomo występującym w Hill House zjawisk paranormalnych. Po przybyciu na miejsce, poznaje innych uczestników eksperymentu - Theodorę (wywodzącą się z cyganerii artystkę), Luke’a (młodego spadkobiercę Hill House) oraz doktora Montaque (badacza zjawisk paranormalnych który sprawuje pieczę nad całym eksperymentem). W Hill House przebywają również państwo Dudley, zatrudnieni przez rodzinę Luke’a, opiekunowie posiadłości, którzy z jakiś powodów nie chcą pozostawać w niej na noc.
Fabuła skupia się na czwórce wyżej wymienionych bohaterów, którzy w ciągu paru dniu swojego pobytu w Hill House, poznają przeszłość domu i doświadczają coraz dziwniejszych zjawisk. Wspominam o czwórce bohaterów, chociaż tak naprawdę śledzimy wydarzenia z perspektywy Eleanor. To ona wydaje się centralną postacią wokół której wszystko się kręci i której przeżycia są najbardziej widoczne dla nas, czytelników. Pozostałe postacie są opisane niejako z jej punktu widzenia, a co za tym idzie, to ona obserwuje i intepretuje ich zachowania.

Eleanor została ukazana jako wrażliwa, neurotyczna i nieco romantyczna osoba o żywej wyobraźni. Być może z tych powodów czuje się coraz bardziej związana z Hill House. Również wiele osobliwych incydentów do których dochodzi w posiadłości jest powiązana z jej osobą. Powieść za to nie poświęca aż tyle miejsca pozostałym bohaterom. W przeciwieństwie do Eleanor, są oni zarysowani w dość ogólny sposób. Wiemy, że Luke lubi podkradać z Hill House różne drobiazgi, Theodora to atrakcyjna, nie stroniąca od romansów artystka, zaś doktor Montaque chce naukowo udowodnić istnienie zjawisk paranormalnych. Ta oszczędna prezentacja postaci powoduje, że pozostają one gdzieś w tle. W tym przypadku okazuje się to jednak świetnym zabiegiem. W prawdzie ograniczamy się do spostrzeżeń Eleanor, ale w pewnym momencie zaczynamy zastanawiać się czy dana rzeczywistość faktycznie wygląda tak jak postrzega ją bohaterka? Zachowania Eleanor mogą budzić w nas podejrzenia, czy aby nie jest ona przewrażliwiona albo za bardzo daje się ponieść emocjom, przez co jej percepcja jest zaburzona.

Atmosferę niepewności i suspensu dodatkowo wzmacnia to, że w fabule pojawiają się różne niedopowiedzenia oraz dwuznaczne sytuacje. Nic nie jest takie, jakie mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Autorka podejmuje z nami swoistą grę, w której nieraz zastanawiamy się, co jest prawdziwe, a co stanowi wyłącznie wytwór wyobraźni pogrążającej się coraz większej paranoi Eleanor. Z pewnością coś nawiedza Hill House. Pytanie czy są to jedynie dawno zapomniane duchy czy też może jakaś inna siła, która wypływa z samej Eleanor. Ponury Hill House w pewnym sensie staje się odzwierciedleniem pogmatwanej, zaburzonej psychik bohaterki.

W każdym razie, “Nawiedzony dom na wzgórzu” stawia przed nami wiele pytań i udziela niewielu odpowiedzi. Pozostawia nas z dziwnym uczuciem niepokoju. W zasadzie to od nas zależy, jak zinterpretujemy przedstawioną nam historię. Co uznamy za prawdę, a co za wytwór fantazji Eleanor. Podobnej interpretacji podlega zachowanie i motywacja reszty bohaterów.
Z tychże względów “Nawiedzony dom na wzgórzu” nie każdemu przypadnie do gustu. Zdecydowanie odbiega od standardowych horrorów o nawiedzonych domach, gdzie można spodziewać się typowych "jumpscarów" i czających się kątach zjaw. “Nawiedzony dom na wzgórzu” ma więcej wspólnego z powieścią gotycką i psychologiczną. Straszy nie tyle gromadką duchów, co nieokreślną tajemnicą, czymś nieuchwytnym, co kryje się w czeluściach posiadłości oraz być może w psychice Eleanor. Do tego dochodzi mroczny, duszny klimat panujący w Hill House. Klimat, który przyciąga i sprawia, że z napięciem czeka się na to, co może się jeszcze wydarzyć na kolejnej stronie powieści. Tak jak już mówiłam, nie każdemu spodoba się tempo akcji i styl w jakim został napisana książka. Mimo to polecam chociaż spróbować się z nią zapoznać. No i obejrzeć sobie serial na deser.

Shirley Jackson może nie jest najbardziej znaną pisarką na świecie, za to bez wątpienia zdolną i wpływową. Dzisiaj słaba rozpoznawalność jej nazwiska prawdopodobnie wynika z tego, że za życia nie lubiła udzielać wywiadów ani nie poświęcała wiele czasu na promocję swoich książek, wierząc, że to co pisze samo w sobie przemówi do wyobraźni i wrażliwości czytelnika. W pewnym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Poznaj jej historię.
Na zawsze zachowaj w pamięci.

O to prosi autorka na samym wstępie. Cóż, przykro mi, autorko, ale pewno szybko zapomnę o twojej bohaterce i jej perypetiach. Może te słowa brzmią surowo, ale są usprawiedliwione. “Maresi” też mnie srogo rozczarowała i jest mi z tego powodu niemiło.

Gdzieś w wymyślonym przez Turtschaninoff świecie istnieje sobie wyspa Menos na której znajduje się Czerwony Klasztor. To miejsce zamieszkane wyłącznie przez kobiety. Dla wielu z nich stanowi schronienie przed niesprawiedliwym, cierpiącym na brak równouprawnienia społeczeństwem w którym jedna płeć jest traktowana gorzej od drugiej. Inne przybywają na wyspę, żeby otrzymać jako takie wykształcenie i zdobyć możliwość dobrego zamążpójścia. Jeszcze inne, tak jak tytułowa bohaterka, trafiają do Klasztoru, bo tylko w nim mogą uciec od biedy i głodu. Zamknięta społeczność kobiet prowadzi spokojnie, wręcz sielankowe życie, a dzięki hodowli zwierząt i uprawie roślin jest praktycznie samowystarczalne. Czas mija Maresi na nauce, pracy, opiece nad młodszymi nowicjuszkami oraz czytaniu książek. To ostatnie zajęcie sprawia jej najwięcej przyjemności. Pewnego dnia w Klasztorze pojawia się ktoś nowy. Od razu widać, że zahukana i milcząca Jai przeżyła coś okropnego w zewnętrznym świecie, zaś wyspa będzie dla niej miejscem schronienia. Maresi stopniowo zaprzyjaźnia się z dziewczyną. Razem pracują, czytają książki i rozmawiają. Obecność Jai w Klasztorze jednak naraża na niebezpieczeństwo resztę jego mieszkanek. Ojciec Jai uważa ucieczkę córki za hańbę na honorze całego rodu i zamierza zrobić wszystko, by wraz z innymi męskimi krewnymi ją dopaść.

“Maresi” to pod pewnymi względami bardzo frustrująca powieść. Pomysł na historię o grupie kobiet żyjących na praktycznie odizolowanej od świata wyspie brzmi interesująco. Można byłoby pokazać chociażby to jak radzą sobie z odosobnieniem, różnymi wyzwaniami i trudnościami, jak nawiązują ze sobą relacje. W “Maresi” niczego takiego nie ma. Główna bohaterka i pozostałe postacie nie mają jakiś większych dylematów czy problemów. Pozostawiają to tak jakby za sobą i oddają się błogiemu życiu w Klasztorze. No, może Jai na samym początku pobytu w Klasztorze stara się uporać ze swoją traumą, ale wkrótce wtapia się w otoczenie i staje jeszcze jedną członkinią idyllicznej społeczności. W sumie szkoda, że historia nie skupia się bardziej na Jai. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że mogłaby ze swoją przeszłością i bagażem doświadczeń być lepszą główną bohaterką od Maresi.

O samej Maresi wiadomo tyle, że pochodzi z ubogiej rodziny, uwielbia czytać, zdobywać wiedzę oraz to, że jest opiekuńcza wobec innych. Świetnie tylko czemu wydaje się przy tym taka nijaka? Otoczenie wychwala ją i uważa za kogoś niezwykłego. Można jeszcze zrozumieć, że młodsze dziewczynki, którymi się opiekuję ubóstwiają ją i widzą w niej swoją idolkę. Ogólnie jednak autorka nie potrafiła pokazać jej jako barwnej, interesującej osoby zasługującej na te wszystkie pochwały. Nie powiem, że budziła moją niechęć, ale nie zaskarbiła sobie niczym mojej sympatii albo chęci zaangażowania się w jej opowieść. Maresi przez większość czasu była mi dość obojętna. Jak zdążyłam już wspomnieć, Jai ma większy potencjał, tyle że nie jest on wykorzystany. Trudno powiedzieć coś konkretniejszego o pozostałych postaciach, bo niewiele o nich wiadomo. Parę z nich miałoby szansę stać się ciekawsze, gdyby je bardziej rozwinięto.

“Maresi” to krótka powieść. Fabuła rozkręca się powoli, bez pośpiechu. Jakąś połowę stron zajmują scenki obyczajowe z sielankowego życia w Klasztorze. Później pojawia się zagrożenie. I to chyba dobry moment na wspomnienie o największych wątpliwościach, jakie mam wobec tej książki. Promuje się jako feministyczną. Czy jest feministyczna? Zależy kto jak rozumie feminizm. Jeśli feminizm to przekonanie, że generalnie mężczyźni są źli a praktykowanie wicci daje siłę kobietom, to w “Maresi” znajdzie się mnóstwo feminizmu. Z tymże ja odcinam się od takiego feminizmu. Potrójna Bogini albo tańce w blasku księżyca to nie feminizm, tylko część neopogańskich wierzeń i tradycji. Solidarność i poświęcenie w obliczu niebezpieczeństwa świadczą nie tyle o feminizmie, co o humanitaryzmie. Postrzeganie mężczyzn jako degeneratów zagrażających kobietom tym bardziej nie jest feminizmem. W “Maresi” brakuje mi poczucia kobiecej wspólnoty, celebrowania kobiecości, różnorodnych kobiecych przyjaźni, wspólnych przeżyć, a nawet kłótni od czasu do czasu. Moim zdaniem to bardziej feministyczne niż gadanie o Bogini, która pozwala poznać tajemnice kobiecego ciała. Mogłabym postawić tezę, że tym co najbardziej łączy Maresi i jej towarzyszki jest wspólne miejsce zamieszkania i wiara w Boginię. Tak dla porównania wspomnę tutaj o “Pieśni krwi” i “Kronikach Drugiego Kręgu”. W obu przypadkach mamy do czynienia z grupą chłopców. W obu przypadkach dużo lepiej ukazano dynamikę tych grup. Chłopcy przyjaźnią się, sprzeczają, wspólnie radzą sobie z wyzwaniami, dzielą się przemyśleniami i doświadczeniami. Widać, że tworzą zwartą grupę, a nie są tylko ludźmi skazanymi na swoje towarzystwo. W “Maresi” czegoś takiego nie ma, bądź występuje w mikroskopijnych ilościach (takie potraktowanie po łebkach) dlatego autorka na próżno próbuje przekonywać mnie, że jej postacie łączą jakieś głębsze relacje. Nie jestem typem kogoś, kto doszukuje się wszędzie spisków, ale w pewnym momencie dopadło mnie dziwne odczucie, że “Maresi” wpycha mi jakiś podprogowy przekaz. Primo: zostawcie kobiety same sobie, a stworzą szczęśliwą, utopijną wspólnotę. Secundo: jeśli istnieją dobrzy mężczyźni to są homoseksualni mężczyźni. Nie pociągają ich kobiety, więc nie są dla nich zagrożeniem - przeciwnie mogą być ich sojusznikami. Nie wiem. Może przesadzam? W każdym razie mam już dość tych wywodów.

“Maresi” opływa pochwałami booktuberów i nie booktuberów. Może widzą w niej coś, czego ja nie potrafię dostrzec. Żeby nie było - to nie jest fatalnie napisana książka. Mogę szczerze pochwalić styl pisania autorki. Bardzo przyjemny, elegancki i sprawiający, że łatwo się przyswaja tą powieść. Sama treść jednak nie daje większej satysfakcji. Nie takiej, jakiej mogłaby oczekiwać od książek chcących nieść feministyczne przesłanie. Nie odczuwam też większej potrzeby podsuwania jej młodym czytelniczkom. Znam fajniejsze bohaterki od Maresi, które mogłyby stać się dla nich wzorem feminizmu i zaradności.

Poznaj jej historię.
Na zawsze zachowaj w pamięci.

O to prosi autorka na samym wstępie. Cóż, przykro mi, autorko, ale pewno szybko zapomnę o twojej bohaterce i jej perypetiach. Może te słowa brzmią surowo, ale są usprawiedliwione. “Maresi” też mnie srogo rozczarowała i jest mi z tego powodu niemiło.

Gdzieś w wymyślonym przez Turtschaninoff świecie istnieje sobie wyspa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Powieść, która stała się inspiracją dla twórców “Stranger Things”. Prawdę mówiąc klimatem bardziej przypomina mi “To” Stephena Kinga niż serial Netfliksa. Nie jest lepsza od dzieła Króla Horrorów. Pod niektórymi względami niewiele mu ustępuje, pod innymi ustępuje mu o wiele bardziej. Ale zacznijmy od początku.


Simmons podobnie jak King rozpoczyna swoją opowieść w prowincjonalnym amerykańskim miasteczku Elm Haven gdzie na pozór nic ciekawego się nie dzieje. W starym, ponurym gmachu mieści się szkoła do której uczęszcza gromadka naszych bohaterów. Czy też należałoby powiedzieć, uczęszczała. Bowiem w momencie rozpoczęcia powieści trwa ostatni dzień nauki przed wakacjami, a po wakacjach szkoła ma zostać przeniesiona do nowszego budynku. Ostatniego dnia wybucha też wielka sensacja. Tajemniczo znika jeden z uczniów i nikt nie potrafi powiedzieć, gdzie podziewa się mały Tubby Cooke. Pracownicy szkoły są przekonani, że dzieciak zaginął w drodze do domu, jednak Cordie, siostra Tubbyego - niezbyt lubiana, postrzegana przez otoczenie jako ta postrzelona, upiera się, że nigdy nie opuścił on szkolnego gmachu i to na terenie szkoły przydarzyło mu się coś niedobrego. Co więcej, w miasteczku dochodzi do coraz dziwniejszych, trudnych do wyjaśnienia zjawisk. W okolicy pojawia się złowrogi Trupowóz oraz Nieumarli. W radosne, słoneczne wakacje szóstki bohaterów powoli wkrada się prawdziwy koszmar. Aby przetrwać będą musieli poznać ponure tajemnice kryjące się w starej szkole i stawić czoła złym siłom, które opanowały Elm Haven.

Dale, Lawrence, Duane, Harlen, Kevin i Mike są paczką zgranych przyjaciół. Oprócz tego, że razem spędzają przyjemnie wakacje, wspólnie poznają sekrety miasteczka i nawiedzających je mrocznych sił. I tu zarysowuje się wyraźna różnica między “Letnią nocą” a podobnymi dziełami. W “To” czy chociażby “Stranger Things” dostajemy bohaterów, którzy odróżniają się od siebie czy to cechami charakteru czy sposobem mówienia, zachowania lub po prostu cechami fizycznymi, dzięki czemu łatwo zapamiętać kto jest kim w grupie. Dzieciaki z “Letniej nocy” wypadają dość nijako i w tej nijakości są do siebie podobne. Przez kilka pierwszych rozdziałów zlewali się mi ze sobą i zdarzało się, że musiałam się chwilę zastanowić, by przypomnieć sobie, że np. Duane to ten co lubi książki i mieszka z ojcem - alkoholikiem na farmie, zaś Mike to ten co opiekuje się ciężko chorą babcią. Przyjaźń chłopców, łączące ich więzi też mogłyby zostać nieco lepiej rozpisane. Widać, że są przyjaciółmi, ale brakuje w tym jakieś spontaniczności i dziecięcej radości, która sprawiłaby, że śledzenie relacji bohaterów stałoby się bardziej interesujące, satysfakcjonujące. Zamiast tego cała ta przyjaźń wydaje się w niektórych momentach sztywna. Uderzyła mnie również dziwaczność scen w których chłopcy zdobywają broń palną i strzelają z niej do ludzi. Wiem, że fikcja rządzi się swoimi prawami, jednak dzieciaki z normalnych amerykańskich rodzin, które po raz pierwszy strzelają do innych traktują to jako coś normalnego i po całej sprawie przechodzą z tym do porządku dziennego. Czy autor chce zasugerować, że jego bohaterowie mają w sobie jakiś potencjał do stania się w dorosłości psychopatami?

Simmons bez pośpiechu rozkręca całą akcję. Czasami wręcz przeciąga opisy drobnych perypetii oraz wspólnych zabaw przyjaciół podczas wakacji. Przyznam, że owe przydługie opisy zdołały mnie ze dwa albo trzy razy znużyć, jednak dałam sobie radę z tym znużeniem i brnęłam dalej. Opłaciło się. Simmons pokazał, że potrafi straszyć. Bohaterowie stają się świadkami coraz bardziej przerażających zjawisk, a atmosfera zagęszcza się i wywołuje niepokój. Czyta się to z właściwym dla horroru napięciem. Pomysł na to skąd wzięły się w mieście złe moce całkiem niezły. Pojawiają się tylko poważnie niedomówienia odnośnie ludzkich pomagierów mrocznych sił. Nie wiadomo czemu niektórzy mieszkańcy miasteczka sprzymierzyli się ze złem. Opętało ich? Sprzedali dusze w zamian za benefity? Nie zostaje to w żaden sposób wyjaśnione. Ludzie pomagają miejscowemu nadprzyrodzonemu złu, bo tak.

Zarzucam “Letniej nocy” to i owo, ale w ostatecznym rozrachunku i tak uważam, że to przyjemna lektura. Simmons ładnie odtwarza klimat miasteczka z lat sześćdziesiątych w Stanach Zjednoczonych oraz sentymenty związane z wakacjami i dzieciństwem. “Letnia Noc” sprawdza się także jako horror. Jeśli komuś brakuje horrorów w klimatach “To”, może spodoba mu się właśnie “Letnia noc”.

Powieść, która stała się inspiracją dla twórców “Stranger Things”. Prawdę mówiąc klimatem bardziej przypomina mi “To” Stephena Kinga niż serial Netfliksa. Nie jest lepsza od dzieła Króla Horrorów. Pod niektórymi względami niewiele mu ustępuje, pod innymi ustępuje mu o wiele bardziej. Ale zacznijmy od początku.


Simmons podobnie jak King rozpoczyna swoją opowieść w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Debiutanci wywołują we mnie mieszane uczucia. Chcę poznawać nowych twórców. Szkopuł w tym, że nigdy nie wiem czy trafię na perełkę czy na coś, co udowodni mi, że przed danym debiutantem jeszcze daleka droga do stania się pełnoprawnym pisarzem, zaś “niedopracowania” powieść tylko niepotrzebnie napsuje mi krwi. Z tychże powodów podeszłam z pewnym dystansem do debiutanckiej powieści Wieczorkiewicz “Patrycjuszka. Choćby na koniec świata”. To fantasy, aczkolwiek sam tytuł nie brzmi nazbyt fantastycznie. Nie pojawia się w nim żadne słowo związane z płomieniem, mieczem, przeznaczeniem czy czymś podobnym do czego przyzwyczaiła mnie pojawiająca się w ostatnich latach fantastyka.

Na pozór cała historia wydaje się prosta. Pochodząca z zamożnej rodziny dziewczyna chce odnaleźć swojego zaginionego narzeczonego, chociaż osoby z jej otoczenia uważają, że ten już nie żyje. Kierowana nadzieją Eurein jednak nie zamierza rezygnować z poszukiwań. Wynajmuje do pomocy najemnika Avero an Daara. Należy on do rasy Amainów, znanych między innymi ze swoich nadzwyczajnych talentów do walki. Wynajęcie kogoś takiego jak Avero słono kosztuje, lecz zakochana Eurein nie liczy się z kosztami. Chce za wszelką cenę odnaleźć swojego rycerza. I tak dwójka bohaterów wyrusza w długą podróż przez nieprzyjazne i niebezpieczne Pustkowia. W wędrówce dodatkowo towarzyszy im żmijun - niezwykłe stworzenie połączone z Averem telepatyczną więzią oraz zbieranina ludzi, którzy w taki czy inny sposób służącą rodowi Eurein. Wielka wyprawa komplikuje się, gdy okazuje się, że nic nie jest takie, jakie mogłoby się na pozór wydawać, a Eurein i Avero odkrywają spisek mogący zagrozić całemu królestwu.

Eurein to pochodząca z dobrego domu, kupiecka córka, prawdziwa patrycjuszka. Jest młoda, niedoświadczona i momentami naiwna. Nie brakuje jej za to uporu i determinacji. Podoba się mi, że nie stworzono jej na modłę współczesnych stereotypowych kobiecych postaci z fantasy, czyli machających mieczem, twardych wojowniczek. Zawsze powtarzam, że ciekawe bohaterki nie muszą biegać z mieczem, by być ciekawymi bohaterkami. To, że Eurein zaczyna jako nie wojująca, bardziej dziewczęca postać uważam za miłą odmianą. To daje jej większe pole do rozwoju fabularnego. Avero to z kolei doświadczony wojownik potrafiący poradzić sobie w różnych sytuacjach. Taki twardziel ze swoimi zasadami. Istniejący między nim a Eurein kontrast sprawia, że przyjemnie śledzi się jego interakcje z dziewczyną i rozwijającą się relację. Trochę za szybko przekształca się ona w pełnokrwisty romans, przez co sam wątek romantyczny między bohaterami wydaje się nieco sztuczny, wprowadzony na siłę. To wyłącznie moje zdanie, ale wydaje się mi, że można byłoby z tym jeszcze poczekać i pozwolić lepiej rozwinąć, zwłaszcza, że autorka zaplanowała trylogię. Interesującą postacią jest również Kaasar będący przyjacielem ( i mentorem?) Avero, a zarazem prowadzący coś w rodzaju domu - schroniska dla utalentowanych ludzi, często postrzeganych przez resztę społeczeństwa jako wyrzutki. Poza tym żmijun też jest całkiem uroczy i zasługuje na wzmiankę. Jakby się temu przyjrzeć bliżej “Patrycjuszka” oferuje sporo pobocznych postaci, które w ten czy tamten sposób mogą okazać się dla nas czytelników ciekawe. Mają zarysowane cechy charakteru i motywację. Tak, bohaterowie to jedna z mocniejszych stron tej powieści.

“Patrycjuszka” jest stosunkowo krótką historią. Napisaną w lekkim stylu, dzięki czemu można ją szybko przeczytać. Wieczorkiewicz zdołała mnie w krótkim czasie przekonać, że posiada talent do słowa pisanego oraz umie tworzyć zgrabne dialogi. Jeśli mogę się już do czegoś przyczepić to do istniejącego w powieści świata. Nie wątpię, że jest on dobrze przemyślany, z tymże ja miałam na początku problem z odnalezieniem się w nim. Może to tylko moje subiektywne odczucia, ale czułam, że powinnam wcześniej przeczytać coś, co pozwoliłoby mi lepiej poznać jego dzieje, relacje panujące między zamieszkującymi go ludźmi czy chociażby dowiedzieć się czegoś więcej o przeszłości samego Avera (np. jak stał się tak znanym najemnikiem, zawarł znajomości z niektórymi bohaterami). W kontekście historii świata pojawia się wzmianka o Erze Herosów, chociaż bez wyjaśnienia czym była ta Era. Dziwnie kojarzy mi się ona z Erą Herosów w “Pieśni Lodu i Ognia”. Jakby nie było, “Patrycjuszka” przez pierwszych kilka stron sprawia wrażenie kontynuacji jakieś wcześniejszej powieści niż pierwszej części trylogii. Na szczęście w moim przypadku owo poczucie “obcości” szybko minęło i nie miałam już większych trudności w wejściem w świat “Patrycjuszki”. Mimo to liczę, że autorka zechce w przyszłości bardziej szczegółowo opisać swoje uniwersum, zwłaszcza, że w pewnym momencie obok przygodowych wątków Avera i Eurein pojawiają się ważne wątki polityczne rozbudowujące zawartą w powieści intrygę.

Końcem końców “Patrycjuszka” okazała się miłym zaskoczeniem. Pojawiają się w niej drobne potknięcia, ale mogę spokojnie nazwać ją jednym z bardziej udanych debiutów. Chętnie poznam kolejną część tej historii (gdy się pojawi) i przekonam się w jaki sposób rozwija się warsztat pisarski autorki.

Debiutanci wywołują we mnie mieszane uczucia. Chcę poznawać nowych twórców. Szkopuł w tym, że nigdy nie wiem czy trafię na perełkę czy na coś, co udowodni mi, że przed danym debiutantem jeszcze daleka droga do stania się pełnoprawnym pisarzem, zaś “niedopracowania” powieść tylko niepotrzebnie napsuje mi krwi. Z tychże powodów podeszłam z pewnym dystansem do debiutanckiej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Stephen King po latach powraca do fantasy. Pomyślałam, że to dobra wiadomość. King całkiem nieźle umie bawić się fantasy. A “Baśniowa opowieść” zapowiadała się naprawdę dobrze. Jak twierdził King miała to być historia inspirowana między innymi twórczością klasyków gatunku: Roberta E. Howarda czy Edgara Rice’a Burroughsa. Czego chcieć więcej. Hmm... no, właśnie, czego? Może lepiej napisanej powieści?

Zaczyna się bardzo kingowsko. W prowincjonalnym amerykańskim miasteczku Sentry mieszka sobie z ojcem Charlie Reade. Chłopak dobrze się uczy, uprawia sport, jest pomocny i miły. Nic nie wskazuje na to, że w przeszłości przeżył tragedię - śmierć matki oraz alkoholizm ojca. Jego spokojne, normalne życie całkowicie się zmienia, gdy pewnego dnia pomaga starszemu mężczyźnie, miejscowemu odludkowi Howardowi Bowditchowi. Wkrótce potem zaprzyjaźnia się z nim i jego podstarzałą suczką owczarka niemieckiego o imieniu Radar. Kiedy pan Bowditch umiera, zostawia Charliemu w spadku swój dom oraz wielką tajemnicę. W przydomowej szopie znajduje się przejście do innego, magicznego świata. Nasz bohater głównie kierowany chęcią uratowania umierającej Radar decyduje się odwiedzić to nieznane miejsce. Odkrywa że w niegdyś wspaniałej krainie Empis źle się dzieje. Opanowało ją zło, a na tronie zasiadł tyran i uzurpator. Charlie będzie musiał ocalić nie tylko swojego psa, lecz także całą magiczną krainę i jej mieszkańców. Czy okaże się długo wyczekiwanym przez nich bohaterem?

Moje pierwsze wrażenie po przeczytaniu “Baśniowej opowieści” było takie, że to nierówna książka. Jakieś pierwsze dwieście stron wyglądało bardzo obiecująco, dawało poczucie, że czyta się coś dobrego i ciekawego. Czytając, po prostu chciałam wiedzieć, co wydarzy się dalej. Potem fabuła przeniosła się do magicznej krainy i całość zaczęła staczać się po równi pochyłej. Tak jakby King miał pomysł jak zacząć, ale zabrakło mu weny i pomysłu jak to zakończyć. Empis czyli świat do którego trafia główny bohater przypomina Krainę Czarów/Krainę OZ/ Nibylandię, tyle że panoszą się w niej złe moce oraz choroba, która sprawia, że większość mieszkańców staje się coraz bardziej zdeformowana. Niegdyś wspaniała stolica królestwa popadła w ruinę i ogólnie jest kiepsko. Chociaż rozumiem zamysł i koncepcję autora odnośnie sposobu przedstawienia Empis oraz przesłania jakie ze sobą niesie, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że King nie wykorzystał całego potencjału wypływającego ze swojego pomysłu. Dowiedziałam się o Empis więcej z opowieści różnych postaci niż z samej wędrówki Charliego po tej krainie. Większość opisów pozostała jednak tak generyczna, że trudno mi było polubić ten świat czy też poczuć jego baśniowy klimat. Główny czarny charakter mógłby go do końca zniszczyć. Mnie by to jakoś specjalnie nie obeszło. To bardziej przykre niż irytujące, bo tak jak wspomniałam, Empis ma w sobie potencjał, który nie zostaje w pełni wykorzystany. To mogła być fascynująca baśniowo - magiczna kraina, ale coś nie wyszło.

Charlie to bohater, którego jako tako polubiłam. Częściej budził moją sympatię niż niechęć. Oczywiście jak przystało na bohatera baśniowej opowieści odważnie mierzy się z wyzwaniami i zagrożeniami. Postępuje dobrze i szlachetnie niczym książę. Taka wyidealizowana postać pasuje jednak do tej całej baśniowej otoczki powieści. Dwie kolejne sympatyczne postacie to pan Bowditch i Radar. Urok Bowditcha opiera się na jego pozornej szorstkości i zgryźliwości. Jest takim samotnym, starszym panem ze swoimi sekretami, które chciałoby się poznać. A Radar to Radar. Uroczy pies. Chyba już samo to wystarczało, by ją lubić. W postaciach z Empis pobrzmiewały pewne bajkowe archetypy. Trafiła się księżniczka (obowiązkowo z mieczem u boku, bo w dzisiejszych czasach księżniczka bez miecza to słaba kobieca postać), wredna olbrzymka czy złośliwy karzełek lubujący się w dręczeniu słabszych. Ci bohaterowie wypadają dość blado na tle wymienionej wcześniej trójcy. Może to dlatego, że nie dostają wystarczająco dużo czasu na stronach książki, tak by dało się ich lepiej poznać i przywiązać do nich. A może King po prostu nie był w stanie zrobić z nich ciekawszych, bardziej godnych zapamiętania bohaterów. Nie wiem. I nie chce w to wnikać.

Wiele sobie obiecywałam po tej książce. Naprawdę chciałabym dać “Baśniowej opowieści” znacznie wyższą ocenę. Tyle że nie mogę. Nie byłabym wówczas sama ze sobą szczera. Gdyby King zdecydował się napisać obyczajową powieść z elementami horroru albo kryminału, której główny wątek obracał się wokół przyjaźni nastolatka ze starszym mężczyzną i podstarzałym psem, to może wyszłoby mu z tego coś ładnego. Jednakże King zdecydował się pójść dalej. Paradoksalnie to co miało być głównym daniem “Baśniowej opowieści” okazało się tym, co ją pogrążyło. Cóż, dobrze, że istnieje Radar. Gdyby nie pies, przygody Charliego w Empis byłby jeszcze mniej ekscytujące. Bo który miłośnik zwierząt nie chciałby dowiedzieć się czy bohater zdołał uratować ukochanego pieska? Sama jestem miłośniczką zwierząt, ale nie cieszy mnie, że atrakcyjność powieści miałaby opierać się w sporej mierze na psie.

“Baśniowa opowieść” to sprawnie napisana powieść. Nic ponadto. Przeczytałam ją, choć nie sprawiła mi tyle frajdy, ile bym chciała. Starszy o kilkanaście lat “Talizman” z podobnym wątkiem podróżującego między światami młodego bohatera bardziej mnie wciągnął niż “Baśniowa opowieść”. Dodatkowo w nowej powieści Kinga z czasem zaczęły irytować mnie fragmenty o sikaniu i załatwianiu się. Nie żebym miała coś przeciw wspominaniu o potrzebach fizjologicznych postaci, ale ile można? Jedna z postaci dała się poznać przede wszystkim tym, że miała problemy z żołądkiem i nie mogła się wypróżnić. Jakież to nie fascynujące. King dziwnie zafiksował się też na zwrocie typu “chciałem powiedzieć do nich siemka, ale z moich słów wyszło słowo będące empisowym odpowiednikiem tegoż powitania”. Przytoczony tutaj tekst powtarza się parokrotnie na kartach powieści. Chyba po to, żeby czytelnik nagle nie zapomniał, że Charlie rozmawia postaciami w obcym języku. Żeby nie było, że rzucam samymi negatywami. Podobają mi się kingowski hołd dla różnych twórców i tworów fantastyki. Można spokojnie wychwycić nawiązania do “Gry o tron”, Lovecrafta oraz paru innych mniej lub bardziej znanych dzieł.

Niestety. Muszę zaliczyć “Baśniową opowieść” do swoich Rozczarowań Roku. Wyszedł z niej mocny średniak. Stać pana na więcej, panie King*.



*Chociaż mogę trochę zrozumieć. King już nie jest młody i pisanie nie wychodzi mu jak dawniej…

Stephen King po latach powraca do fantasy. Pomyślałam, że to dobra wiadomość. King całkiem nieźle umie bawić się fantasy. A “Baśniowa opowieść” zapowiadała się naprawdę dobrze. Jak twierdził King miała to być historia inspirowana między innymi twórczością klasyków gatunku: Roberta E. Howarda czy Edgara Rice’a Burroughsa. Czego chcieć więcej. Hmm... no, właśnie, czego? Może...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"Czas Żniw"promuje się jako powieść new adult z motywem dystopii, nawiązująca chociażby do Orwella. Moja pierwsza myśl po zapoznaniu się z tą informacją, dotyczyła pytania: czy to prawda czy tylko taki chwyt marketingowy? A jeśli tkwiło w tym jakieś ziarenko prawdy, to na ile Shannon udało się udźwignąć styl tak dobrego pisarza jak Orwell?

Autorka przenosi nas do alternatywnej przyszłości. Przyszłości, dlatego, że jest rok 2059, a alternatywnej z powodu tego, że w pewnym momencie historia Wielkiej Brytanii potoczyła się nieco inaczej niż historia znanego nam Zjednoczonego Królestwa. W tejże alternatywnej rzeczywistości pojawili się ludzie przejawiający różnego rodzaju zdolności związane z jasnowidztwem i spirytualizmem. Wzmianki o ich pojawiają się nawet w XIX wieku, co można uznać za zaletę, jeśli chodzi o budowanie przedstawionego świata. Wiemy przynajmniej, że nie wzięli się oni znikąd. Los jednak nie był dla nich łaskawy. Wielka Brytania przekształca się w Sajon - totalitarny reżim, który naznaczył ich na swoich wrogów numer jeden. Przywódcy reżimu po dziś dzień prześladują, zamykają w więzieniu, torturują i zabijają jasnowidzów. Nie mają więc oni łatwego życia. Jedynym sposobem na przeżycie jest ukrycie się i modlenie, by nie zostać odkrytym albo dołączenie do przestępczego półświatka kierowanego przez rozmaite gangi. Przestępcy, jak to po przestępcach można się spodziewać, wykorzystują umiejętności jasnowidzów do własnych celów, ale też zapewniają im bezpieczeństwo.
Właśnie w ten sposób stara się przeżyć główna bohaterka, niejaka Paige Mahoney. Dziewczyna posiada rzadki dar związany z jasnowidztwem, dlatego stanowi cenny “nabytek” dla szefa gangu do którego należy.

Zapewne mogłaby żyć sobie w ten sposób jeszcze przez długi czas, lecz pechowy zbieg okoliczności sprawia, że ujawnia w miejscu publicznym swoje umiejętności i wkrótce trafia w ręce służb porządkowych Sajonu. Władze odsyłają ją do Oksfordu - miejsca o którym zaskakująco mało kto słyszał, a które stanowi więzienie dla takich jak ona, a zarazem jest siedzibą przybyszów z innego wymiaru zwanych Refaitami.
Refaici wykorzystują ludzi obdarzonych darem jasnowidztwa jako źródło “pokarmu” (żywią się ich aurą) oraz jako żołnierzy do walki z inną obcą rasą, zagrażającą im i ludzkości. Paige ze względu na swój rzadki dar trafia pod opiekę Naczelnika, wysoko stojącego w hierarchii Refaita. Pod jego nadzorem rozwija swój talent, a przy okazji odkrywa kilka tajemnic obcych przybyszów oraz ich powiązań z rządem Sajonu. Ucieczka z więzienia i powrót do przyjaciół okaże się dla Paige dużo trudniejszy niż myśli.

“Czas Żniw” już na samym początku uderza ilością nazewnictwa i opisów. Shannon zasypuje nas nazwami własnymi, różnymi terminami i tak dalej i dalej. W takiej sytuacji mamy dwa wyjścia. Co chwilę przerywać czytanie i przeskakiwać do zamieszczonego w książce słowniczka, by przeczytać wyjaśnienie danego słowa albo zacisnąć zęby i czytać dalej z nadzieją, że na następnych stronach coś sami z tego zrozumiemy. Praktykowany przez autorkę zwyczaj wrzucania to tu, to tam całych bloków tekstu dotyczących historii lub funkcjonowania świata tylko pogarsza sprawę. Mam wrażenie, że Shannon bardzo chce w krótkim czasie przekazać jak najwięcej informacji o stworzonym przez siebie świecie. Pokazać jaki to jest rozbudowany i skomplikowany. I chociaż uwielbiam rozbudowane światy, to z przykrością stwierdzam, że wiedza o świecie z “Czasu żniw” niekoniecznie jest poddawana w przystępny sposób. Nadążać, nadążałam, jednak czytanie związanych z tym fragmentów było dla mnie bardziej męczące niż przyjemne. Zastanawiam się na ile uciążliwe jest to dla czytelników, którzy do tej pory nie mieli dużej styczności z tak rozbudowanymi światami i przy “Czasie Żniw” zostali zmuszeni do czytania tych wszystkich opisów. Już nie mówiąc o tym, że przerywniki w postaci długich, momentami nużących opisów, które nie zawsze pojawiają się w dobrych miejscach spowalniają akcję.

Bohaterowie… Paige pod pewnymi względami przypomina typowe bohaterki fantastyki młodzieżowej. Bywa naiwna, posiada niezwykłe umiejętności, które mało posiada, ma ważną rolę do odegrania w przyszłości. O dziwo nie jest tak denerwująca, jak niektóre z nich. Gdy chce to potrafi podjąć rozsądną decyzję i zachować dojrzalej.
Podoba mi się, że nie zakochuje się po pięciu minutach w swoich nadzorcy i nie spędza reszty powieści na rozpływaniu się jaki to on nie jest przystojny, uroczy, wspaniały. Traktuje go z nieufnością, jak wroga i podkreśla jak bardzo wydaje się obcą, niepasującą do jej świata istotą. Minie sporo czasu nim nawiąże się między nimi jakaś nić porozumienia. Szkoda, że nie dowiadujemy się jak dokładnie wyglądają Refaici (poza tym, że są podobni do ludzi) i co dokładnie sprawia, że kojarzą się bohaterce z czymś obcym. Sam Naczelnik jest tajemniczą osobą, na początku niewiele o nim wiadomo. Jego motywy pozostają niejasne, w najlepszym przypadku dwuznaczne. I chyba to sprawia, że chce się go poznać lepiej. Postacie poboczne nie wyróżniają się niczym szczególnym. Pojawiają się i znikają, gdy wymaga tego fabuła, ale żadna z nich jakoś nie zapada na dłużej w pamięć. Nawet główny czarny charakter niczym specjalnie nie zaskakuje. Drugoplanowi bohaterowie po prostu są. Nie wiem. Może w kolejnych książkach rozwijają się bardziej, tutaj wypadają blado.

Tak dla jasności. To nie jest tragicznie napisana powieść. To nie jest nawet źle napisana powieść. Tematyka może nie jest szalenie oryginalna, (bo ile razy było już o dystopijnym świecie?) pojawiają się wątki znane z książek w podobnych klimatach. Jednak czyta się całkiem nieźle, pomimo tych momentami męczących opisów. Myślę, że całość jest na tyle spójna, że da się przebrnąć przez wspomniane wcześniej mankamenty. I nie. Nie czuję w tym Orwella. “Czas Żniw” to wciąż dystopijna młodzieżówka kojarząca się trochę z “Igrzyskami Śmierci”.

"Czas Żniw"promuje się jako powieść new adult z motywem dystopii, nawiązująca chociażby do Orwella. Moja pierwsza myśl po zapoznaniu się z tą informacją, dotyczyła pytania: czy to prawda czy tylko taki chwyt marketingowy? A jeśli tkwiło w tym jakieś ziarenko prawdy, to na ile Shannon udało się udźwignąć styl tak dobrego pisarza jak Orwell?

Autorka przenosi nas do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"Księżniczka Marsa", czyli pierwsza część klasycznej, oldschoolowej serii science - fiction od twórcy Tarzana. Niektórzy współcześni zarzucają Bourroughsowi parę rzeczy, ale nawet oni nie mogą zaprzeczyć, że posiadał dużą wyobraźnię. Swoje historie zamieszczał nie tylko na Ziemi lub dosłownie we wnętrzu naszej planety, ale także na Marsie i Wenus. Stworzył światy z ciekawymi rasami i dużym potencjałem, zaś ich bohaterowie - Tarzan czy John Carter stali się szeroko rozpoznawalnymi ikonami popkultury.
Z tychże powodów bardziej skupię się na samej twórczości Bourroughsowa a nie na tym jakie miał poglądy. Nie będę również jakąś dogłębnie analizować "Księżniczki Marsa" pod kątem tego czy spełnia współczesne standardy postrzegania roli kobiety, itd. Nie przeczę, że pod pewnymi względami książkę można uznać za trochę problematyczną, ale nie na tyle, by nie dało się czerpać przyjemności z jej czytania. Trzeba pamiętać, że powstała na początku XX, a nie XXI wieku.

Po tym przydługim wstępie pozwolę sobie przejść do fabuły. Główny bohater to John Carter, kapitan kawalerii armii Południa (tsk!). Pewnego razu zostaje przeniesiony w przedziwny na Marsa. Szybko odkrywa, że Czerwona Planeta jest zamieszkana. Pierwsi mieszkańcy z którymi ma styczność są przedstawicielami wojowniczej rasy Zielonych Marsjan. Co ważniejsze, na Marsie nazywanym przez tubylców Barsoom panuje mniejsza grawitacja, dzięki czemu pochodzący z Ziemi John zyskuje większą siłę oraz zręczność. Tak bardzo imponuje tym rasie wojowników, że ta decyduje się go do siebie przygarnąć. Carter staje się członkiem a zarazem przymusowym gościem plemienia. Żyje wśród Zielonych Marsjan, poznaje ich obyczaje i tradycje. Niedługo potem w ręce wojowników wpada Dejah Toris - księżniczka Czerwonych Marsjan, którzy od dawna wojują ze swoimi zielonymi sąsiadami. Czerwoni Marsjanie poza czerwonym odcieniem skóry, niewiele różnią się od Ziemian, toteż dziewczyna bardzo przypada do gustu Carterowi. Postanawia pomóc jej uciec z niewoli i wrócić do rodzinnego miasta Helium. Chcąc chronić ukochaną będzie musiał zmierzyć się z wieloma wyzwaniami przy których nieraz przydatna okaże się jego zwiększona siła i zręczność.

Borroughs umiejętnie korzysta ze swojej wyobraźni. Dużo miejsca poświęca opisom wojowniczej rasy Zielonych Marsjan, trochę spokojniejszych Czerwonych Marsjan - ich obyczajom oraz kulturze, a także innym stworzeniom zamieszkującym planetę. Co niektóre pomysły, głównie te wkraczające na naukowe terytorium mogą wywołać w czytelniku konsternację, ale tak jak wspomniałam, Borroughs pisał na początku XX wieku. Dzisiaj wiemy o Marsie więcej niż wiedzieli żyjący wówczas ludzie.

Całą historię poznajemy z punktu widzenia Johna, który jest… bardzo utalentowanym bohaterem. I nie chodzi tu tylko o jego wzmocnione marsjańską grawitacją umiejętności, lecz o całokształt. Carterowi po prostu dużo rzeczy się udaje i łatwo wychodzi. Nawet romans z Dejah Toris rozgrywa się błyskawicznie. Dziewczyna początkowo trochę się na niego boczy, ale po tym jak bohater raz czy dwa razy ratuje jej skórę, natychmiast się w nim zakochuje. To może irytować, ale nie pozostaje nic innego jak się z tym pogodzić. "Księżniczka Marsa" nie jest romansem dlatego sam romans zostaje potraktowany po macoszemu. Tak jak można oczekiwać, nasza heroina Dejah Toris to bardziej dama w opałach niż wojownicza księżniczka. Oczywiście, że John jak dzielnego bohatera przystało będzie ratował i pomagał swojej wybrance serca. Jeśli chcecie zobaczyć bardziej wojowniczą i zaradną Dejah Toris to polecam sięgnąć po komiksy o Barsoom. W swojej komiksowej wersji jest zaradniejsza. Na plus zasługuje to, że autor nie poszedł aż tak bardzo w stereotypy w przypadku drugoplanowych postaci. Chociażby Sola czy Tars Tarkas mają bardziej rozbudowane osobowości i historię, nie są typowymi Zielonymi Marsjanami lubiącymi jedynie przemoc i walkę.

"Księżniczki Marsa" to powieść w której akcja rozgrywa się szybko i dużo się w niej dzieje. Nie brakuje w niej przygód i pojedynków. To sprawia, że czyta się ją w miarę lekko, właśnie jak taką dobrze rozpisaną przygodówkę. Jeśli polubiliście przygody Conana Barbarzyńcy, możliwe, że polubicie też Johna Cartera. Obaj reprezentują podobny typ bohatera, czyli silnego wojownika radzącego sobie z wszelkimi przeciwnikami i będącym obiektem westchnień delikatnych dziewek. Jak się nad tym zastanowić, cykl Barsoom po pewnymi względami przypomina heroic fantasy w kosmosie.

"Księżniczka Marsa", czyli pierwsza część klasycznej, oldschoolowej serii science - fiction od twórcy Tarzana. Niektórzy współcześni zarzucają Bourroughsowi parę rzeczy, ale nawet oni nie mogą zaprzeczyć, że posiadał dużą wyobraźnię. Swoje historie zamieszczał nie tylko na Ziemi lub dosłownie we wnętrzu naszej planety, ale także na Marsie i Wenus. Stworzył światy z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie ukrywam, że lubię historie z wątkiem nawiedzonego miejsca. Stare domy kryjące w sobie ponure tajemnice i dobrze skrojona atmosfera grozy oraz mroku potrafią zająć mnie na długie godziny. W trakcie poszukiwań kolejnej takiej powieści natknęłam się na Riley Sager. Na koncie ma więcej thrillerów niż horrorów, ale blurb widniejący na okładce "Wróć przed zmrokiem" zasugerował fabułę klasycznej opowieści grozy z nawiedzonym domem.

Rzeczywiście. Sager zaczyna opowieść w klasycznym stylu. Małżeństwo Holtów kupuje starą, wiktoriańską posiadłość Baneberry Hall. Są przekonani, że to będzie ich wymarzony dom w którym spędzą swoje najlepsze lata i spokojnie wychowają małą córeczkę. Jednak po niecałym miesiącu rodzina porzuca cały swój dobytek i w panice ucieka z posiadłości. Ojciec rodziny, Ewan nieco później pisze książkę w której opisuje pobyt w Baneberry i coraz dziwniejsze, bardziej przerażające zdarzenia, jakie miały tam miejsce. Książka trafia na listę bestsellerów, zaś Holtowie stają się sławni. Niestety wszystko to mocno odciska się na córce Holtów - Maggie. Po dwudziestu pięciu latach decyduje się wrócić do Baneberry, żeby wyremontować i sprzedać dom, zamykając tym sposobem trudny rozdział swojego życia. Jednocześnie ma nadzieję odkryć, co naprawdę wydarzyło się przed laty w posiadłości. Wraz z nią prawdę poznamy my, czytelnicy.

Opowieść toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych: w przeszłości i teraźniejszości. Wydarzenia z przeszłości obserwujemy z perspektywy Ewana. Relacjonuje on zakup domu oraz opisuje dzień po dniu to co się w nim dzieje. W teraźniejszości narrację przejmuje Maggie, która odkrywa dawno pogrzebane w domu sekrety. Taka czasowa przeplatanka buduje napięcie i efekt zaskoczenia, dzięki czemu książka praktycznie sama się czyta. Sager umiejętnie stosuje całą tą przeplatankę. Niektóre rzeczy będą wyglądały inaczej z punktu widzenia Ewana, a inaczej będą postrzegane przez Maggie. Poniektóre zdarzenia są do siebie podobne, chociaż dzieją się na różnych liniach czasowych, co również jest dobrym zabiegiem, pobudzającym czytelniczą ciekawość.

Fabuła głównie skupia się na ojcu i córce. Kręcą się przy nich jacyś drugoplanowi bohaterowie, jednak nie są oni na tyle rozbudowani, żeby któryś z nich zapadł mi na dłużej w pamięci. Owszem mają jakieś cechy charakteru i zalążek swojej historii ( nie wzięli się z powietrza), ale istnieją chyba tylko po to, żeby w danym momencie popchnąć fabułę do przodu. Ta ich kartonowość, jednowymiarowość w żadnym wypadku nie przeszkadza w odbiorze całości, mimo to szkoda, że autorka bardziej się nie postarała.

Sager, jeśli chodzi o osobliwe zdarzenia w Baneberry Hall, sięga po sprawdzone sztuczki. A to nagle w pokoju zapali się światło. Bohaterowie usłyszą gdzieś niepokojące szmery, obok nich przebiegnie jakiś cień, zaś gramofon sam włączy sobie płytę z muzyką. Miłośnicy horrorów raczej nie będą niczym zaskoczeni, zresztą Sager sama przyznaje, że przy pisaniu inspirowała się przeoraną już wielokrotnie sprawą nawiedzonego domu w Amityville. Może nie stara się być szalenie oryginalna, za to pokazuje, że przy właściwym dawkowaniu atmosfery i wciągającej narracji da się jeszcze coś wyciągnąć z ogranych motywów.

W rezultacie dostajemy sprawnie napisany thriller z zupełnie nieoczekiwanym plot twistem. Nie wszystko jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka i chociażby dlatego warto poświęcić "Wróć przed zmrokiem" trochę czasu, żeby poznać wszystkie tajemnice Baneberry Hall.

Nie ukrywam, że lubię historie z wątkiem nawiedzonego miejsca. Stare domy kryjące w sobie ponure tajemnice i dobrze skrojona atmosfera grozy oraz mroku potrafią zająć mnie na długie godziny. W trakcie poszukiwań kolejnej takiej powieści natknęłam się na Riley Sager. Na koncie ma więcej thrillerów niż horrorów, ale blurb widniejący na okładce "Wróć przed zmrokiem"...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Co tu dużo mówić. Piekarę czyta się albo nie. W ciągu ostatnich lat zetknęłam się z bardzo różnymi opiniami na temat jego twórczości. Jedni go lubią, inni odnoszą się do niego z niechęcią i sporą dozą krytyki. Odnoszę wrażenie, że ta krytyka stała się intensywniejsza od czasu, gdy pewna osóbka działającą na YouTube zaliczyła Piekarę do grona “dziadersów” polskiej fantastyki. Kto się interesuje tematem zapewne wie o jakiej pani tu mowa. Nie będę tutaj analizować jej wypowiedzi ani zastanawiać się czy ludzie zgadzają się z nią, bo mają o Piekarze takie samo zdanie czy może kieruje nimi motywacja w rodzaju “moja ulubiona youtuberka nie lubi Piekary, to ja też go nie lubię”.

Niezależnie kto co myśli, chyba wszyscy zgodzą się, że najbardziej znaną serią powieści spod pióra Piekary jest cykl inkwizytorski. Zalicza się on do podgatunku grimdark fantasy. Światy przedstawione w grimdarkach zazwyczaj są mroczne, ponure, przepełnione przemocą i okrucieństwem. Ten wykreowany przez Piekarę przypomina późno średniowieczną Europę, z tymże Jezus Chrystus zamiast umrzeć na krzyżu za grzechy ludzkości, zszedł z niego i urządził swoich wrogom krwawą jatkę. W wyniku tego doktryna Chrześcijaństwa wyznawanego w piekarowej quasi Europie opiera się nie na wybaczeniu i miłosierdziu, lecz na zemście i karze. Nasz bohater, Mordimer Madderdin jest funkcjonariuszem Świętego Oficjum. Zajmuje się więc takimi pasjonującym zadaniami jak ściganie heretyków i czarownic albo ścieranie się z demonami. Mordimer nie należy do tych dobrych, szlachetnych bohaterów. Bywa okrutny, bezwzględny, czasami egoistyczny. Bliżej mu do antybohatera, chociaż kieruje się po swojemu rozumianym kodeksem zasad i przyzwoitością. Same opowiadania z Mordimerem często mają konwencję powieści detektywistycznej. Bohater musi rozwiązać jakąś zagadkę, dlatego prowadzi śledztwo i w mniej, bądź bardziej przyjemny sposób przesłuchuje ludzi, drąży tak długo aż dochodzi do prawdy. Potem następuje wielki finał, wyjaśnienie zagadki, czasami jakiś filozoficzny monolog Mordimera i wyruszenie w drogę ku następnej przygodzie.

Na cykl inkwizytorski składa się pięć tomów z fabułą właściwą oraz kilka prequeli dziejących się przed wydarzeniami z głównej osi fabularnej. Zapoznałam się szmat czasu temu z tą główną częścią, sięgnęłam też po coś z prequeli, choć średnio mnie one interesowały. Wolałabym, żeby Piekara dokończył główną opowieść o Mordimerze a potem tworzył sobie prequele, historie poboczne czy co tam jeszcze chce, ale cóż…

Zdecydowałam się więc na powrót do świata Inkwizytora. I mój wybór padł (słusznie czy nie) na “Kościany galeon”, który należy do prequeli. W tej części młody Mordimer Madderdin jest dopiero na początku swojej inkwizytorskiej kariery. Nie może jeszcze nazywać się licencjonowanym inkwizytorem biskupa z Hez-Hezronu. Używać tytułu, który w głównym cyklu otwiera przed nim wiele drzwi. Nasz inkwizytor - świeżak raczej nie ma co liczyć na porządny zarobek, dlatego w przerwie od tropienia czarownic i heretyków, dorabia sobie na boku, imając się różnych zleceń. Kolejne, któremu mu przypada jest dziwne. Pewien kupiec prosi inkwizytorów o pomoc, ale nie wyjaśnia w przesłanym liście o co dokładnie chodzi, więc Mordimer wyrusza do miasteczka Emden, by bliżej przyjrzeć się sprawie. Na miejscu spotyka się z nadawcą wiadomości, Oktawianem van Dijkiem, który wreszcie wyjaśnia czemu napisał taki enigmatyczny list. Otóż teść a jednocześnie serdeczny przyjaciel van Dijka wyruszył na morską wyprawę i słuch po nim oraz jego załodze zaginął. Prawie całej załodze, bo jednak odnajduje się jeden młody żeglarz. Recz w tym, że chłopak niczego nie pamięta, nawet tego, że wypływał w jakiś rejs. Mordimer staje przed nie lada zagadką do rozwiązania a do tego zostaje wciągnięty przez kupca w wyprawę morską, której celem jest odnalezienie zaginionego teścia. Podróż statkiem zawiedzie go do brzegów dzikiej Szkocji i jeszcze dalej, do miejsc, w których ponoć nie odwiedził nigdy żaden inkwizytor.

Tym co mogę docenić w “Kościanym galeonie” jest chęć Piekary do rozbudowywania świata Inkwizytorów. W głównym cyklu opowieść toczy się raczej w jednym i tym samym kraju przypominającym Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego (?). Istnieją inne krainy, ale pojawiają się jedynie w rozmowach bohaterów albo przemyśleniach Mordimera. W “Kościanym galeonie” mam okazję wraz z daleko podróżującym inkwizytorem lepiej poznać te inne krainy. Dobrze pokazać rozbudowany świat niż tylko o nim opowiadać. Sposób w jaki Piekara wyobraził sobie “alternatywną” Szkocję nie zaskoczył mnie niczym niezwykłym, ale też nie rozczarował. Pochwalam te jego nastrojowe opisy.

Cały ten świat postrzega się zresztą z perspektywy Mordimera. Inkwizytor dzieli się z czytelnikami swoimi przemyśleniami oraz komentarzami na temat napotkanych osób czy wydarzeń. Narracja pierwszoosobowa, tak jak to bywa, ma swoje mocne i słabe strony. Pozwala bliżej poznać bohatera i wraz z nim odkrywać tajemnice a zarazem wprowadza ograniczenia, bo czytelnik wie tyle, co postać, której narrację śledzi. Chyba nikomu nie trzeba dokładniej tłumaczyć o co w tym chodzi.

Przyznam, że bohaterowie drugoplanowi w “Kościanym galeonie” wyszli całkiem nieźle. Nie pamiętam, żeby któryś z nich mnie irytował albo nudził. Piekara nadał im jakieś indywidualne cechy charakteru, tak że nikt z ważniejszych postaci nie jest wyłącznie szarym tłem dla Mordimera. Jak dla mnie Oktawian van Dijk albo pustelnik Gunther mogliby pojawić się w kolejnych częściach cyklu.
Beznadziejnie za to wyszedł nowy romans głównego bohatera. Jest dziwaczny, trochę głupi i wepchnięty w fabułę chyba po to, żeby Mordimer mógł pomarzyć sobie we śnie i na jawie (słowo - klucz) o jakieś urodziwej damie.

Muszę też wspomnieć o tytułowym kościanym galeonie. Coś takiego rzeczywiście pojawia się na pewnym etapie fabuły. Sam pomysł czym jest galeon wychodzi dobrze, ma w sobie potencjał. Jeśli ktoś liczy, tak jak ja liczyłam, na świetne rozwinięcie tego wątku to niestety mocno się rozczarowuje. Galeon pojawia się na krótko a potem zwyczajnie znika. Koniec tematu. Piekara swoim zwyczajem pokazał smakowity kawałek ciastka i szybko je schował. Podejrzewam, że rozpoczęte w “Galeonie” wątki mogą znaleźć swoje rozwinięcie oraz wyjaśnienie w następnych tomach, jednak i tak sądzę, że Piekara czasami przesadza z przerzucaniem ich “na później”. Wiadomo, że nowa część to dodatkowy zastrzyk gotówki, ale bądźmy rozsądni. Podobno ten cykl i tak coraz bardziej przypomina puzzle do którego trzeba dopasować porozsypywane elementy, by zobaczyć całość. Nie chcę oceniać czy to dobrze czy źle. Układanie puzzli też może być zajmującym zajęciem.

Następną bolączką “Kościanego galeonu” jest jego długość. Momentami naprawdę czułam, że niektóre sceny i dialogi są sztucznie przedłużone. Piekara bardzo chciał dociągnąć do tych 600 stron, żeby mu wyszła obszerna książka za którą będzie można dać wyższą cenę. W rezultacie parę razy miałam ochotę przeskoczyć po kilka stron, bo zwyczajnie zaczynało wiać nudą oraz przeciąganiem pewnych rzeczy, które i tak nie wnosiły nic istotnego do fabuły. Ta historia niewiele straciłaby, gdyby była o połowę krótsza. Powiedziałabym, że więcej by na tym zyskała.

W taki oto sposób zaliczyłam następną opowieść o inkwizytorze Madderdinie. Wzbudziła we mnie jakiś sentyment do tej serii, chociaż czytało się mi ją tak ze średnią przyjemnością. Powody wymieniłam wyżej. Taki właśnie jest “Galeon”. Ani bardzo dobry ani bardzo zły. Chwilami Piekara przynudza, ale cierpliwy fan Mordimera pewnie da radę doczytać. Albo pominie te kilka stron. Możliwe, że sięgnę jeszcze po kolejne części cyklu Inkwizytorskiego, żeby przekonać się jak to się dalej rozwinie i ustosunkować się do całości.

Co tu dużo mówić. Piekarę czyta się albo nie. W ciągu ostatnich lat zetknęłam się z bardzo różnymi opiniami na temat jego twórczości. Jedni go lubią, inni odnoszą się do niego z niechęcią i sporą dozą krytyki. Odnoszę wrażenie, że ta krytyka stała się intensywniejsza od czasu, gdy pewna osóbka działającą na YouTube zaliczyła Piekarę do grona “dziadersów” polskiej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Postanowiłam przypomnieć sobie drugą część książkowej wersji Obcego w odświeżonej oprawie. Vesper przygotowało klimatyczną okładkę z której byłby niezły plakat albo tapeta na pulpit. To wydawnictwo jak zawsze mnie nie zawodzi i tym razem wypuścili ładne wydanie Obcego w twardej oprawie na dobrym papierze.

Fabuła przenosi się w przyszłość. Od strasznych wydarzeń na Nostromo minęło sześćdziesiąt lat. Przez ten czas Ripley, jedyna ocalała dryfuje pogrążona w hibernacji po przestrzeni kosmicznej. W końcu zostaje odnaleziona i wybudzona z długiego snu. Nie ma się jednak z czego cieszyć. Spotkanie z ksenomorfem pozostawia w niej głęboką traumę. Jakby tego było mało, kierownictwo Korporacji Weyland-Yutani dla której pracuje z niedowierzaniem przyjmuje opowieść o śmiertelnie niebezpiecznym obcym organizmie. Rozgoryczona kobieta próbuje na nowo poukładać sobie życie. Chce odnaleźć trochę spokoju, ale nie będzie jej to dane. Odnajdują ją przedstawiciel Korporacji i wojskowy po to, by poinformować, że mają poważny problem. Księżyc na którym Ripley z towarzyszami natrafiła niegdyś na Obcego został skolonizowany, a oni właśnie stracili kontakt z kolonistami. Byłoby wspaniale, gdyby Ripley mogła trochę im pomóc w tej sprawie i polecieć na LV - 426, żeby dowiedzieć się, co tam się stało. Ripley początkowo ani w głowie takie wycieczki, ale z czasem przekonuje samą siebie, że trzeba pomóc biednym kolonistom a przy okazji stawić czoła własnym lękom i zgadza się lecieć. Gdyby wydarzyło się coś niedobrego to towarzyszący wyprawie wyszkolony i uzbrojony po zęby oddział komandosów lepiej poradzi sobie z zagrożeniem niż radziła sobie nieprzygotowana załoga Nostromo. Co mogłoby pójść nie tak?

Historia pokrywa się z tym co pojawia się w filmie. W niczym od niej nie odbiega ani nie różni się. Podobnie jak w przypadku pierwszego Obcego Foster wykonał dobrą, rzemieślniczą pracę. Powieść jest na podobnym poziomie co poprzednia. Prosty, suchy styl może przesadnie nie zachwyca, ale pozwala szybko uporać się z książką. Mam też wrażenie, że w pierwszej części Foster starał się jako tako wejść w psychikę bohaterów, przedstawić ich przemyślenia, dzięki czemu bardziej stali się postaciami z krwi i kości. W “Decydującym starciu” tego brakuje, dostajemy za to dużo więcej akcji. Rozumiem, że każdą część filmowego Obcego odpowiadał inny reżyser i każdy z nich wprowadził swoje pomysły oraz rozwiązania. Być może autor postanowił wiernie trzymać się założeń reżysera - skoro akcja to akcja, nie potrzeba tu żadnych psychologicznych rozważań. W porządku, z tymże ja chyba bardziej przejmowałam się sytuacją w jaką wpakowali się filmowi bohaterowie. Cameron potrafił nadać odpowiedni klimat napięcia i grozy oraz stworzyć postacie z charakterem, zadbał nawet o te, które nie dostały za wiele ekranowego czasu. Pod tym względem Foster radzi sobie odrobinę gorzej. Stara się jeszcze tworzyć klimat, jednak postacie w wielu momentach wypadają płytko. Dobrym przykładem na to jest relacja Ripley z Newt. W filmowym wydaniu czuć emocje, w książkowej to coś, co po prostu jest i już.

Końcem końców “Decydujące starcie” to pozycja w sam raz dla fanów świata ksenomorfów i spokojnie może zawędrować na ich półeczkę z książkami.

Postanowiłam przypomnieć sobie drugą część książkowej wersji Obcego w odświeżonej oprawie. Vesper przygotowało klimatyczną okładkę z której byłby niezły plakat albo tapeta na pulpit. To wydawnictwo jak zawsze mnie nie zawodzi i tym razem wypuścili ładne wydanie Obcego w twardej oprawie na dobrym papierze.

Fabuła przenosi się w przyszłość. Od strasznych wydarzeń na Nostromo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Literatura ma to do siebie, że zmieniają się w niej co jakiś czas trendy. W szczególności dotyczy to tak zwanej bestsellerstyki. Każdy, kto obserwuje rynek wydawniczy czy ogólnie jest na bieżąco z nowościami bez trudu zauważy, jakie książki są “modne”, co się dobrze sprzedaje i czyta. Dla przykładu: kiedy Harry Potter bił rekordy popularności a ludzie wstawali o świcie tylko po to by dorwać nowy tom w księgarni, na półkach zaczęły pojawiać się różne historie o nastolatkach odkrywających u siebie magiczne moce. Popularność “Zmierzchu” sprawiła, że jak grzyby po deszczu wyrosły opowieści o romansie małolaty z wampirem, wilkołakiem, duchem czy innym stworem. “Kod Da Vinci” spopularyzował książki z motywem historycznych teorii spiskowych. Można powiedzieć, że przy książkach zdobywających szturmem listy bestsellerów każdy chce uszczknąć trochę sławy i pieniędzy dla siebie. Czemu więc nie wyprodukować czegoś podobnego do aktualnego hitu, co ludzie mogą zechcieć kupić?

Nie wiem co myślała sobie Tracy E. Banghart kiedy zabierała się za pisanie "Gracji i furii". Nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że obudziła się pewnego ranka z pomysłem, że połączy kilka znanych historii w jedną powieść. Wzięła “Opowieść Podręcznej” i “Rywalki” po czym zmieszała je porządnie z “Igrzyskami Śmierci”. Rezultatem tegoż eksperymentu okazała się “Gracja i furia”. Czy takie eksperymentowanie naprawdę się opłaciło i czy sam eksperyment okazał się udany? Śmiem wątpić, ale może zacznę od początku.

Gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie, istnieje sobie nienazwany przez autorkę kraj. O kraju wiadomo właściwie tyle, że kobiety mają w nim wyjątkowo pod górkę. Zabrania się im chodzenia do szkoły i czytania książek. Mają być przykładnymi matkami i żonami, całkowicie posłusznymi mężczyznom. Mogą pracować w fabrykach albo być służącymi, nic ponadto. Jedyną wysoką pozycją w społeczeństwie do jakiej wolno im aspirować jest rola Gracji. Gracje to towarzyszki - konkubiny Naczelnika, który niepodzielnie rządzi tymże państwem bez nazwy. W chwili gdy rozpoczyna się nasza historia trwają właśnie wybory kandydatek na Gracje dla Dziedzica, syna obecnego Naczelnika, który w przyszłości obejmie po ojcu rządy. Serina od najwcześniejszych lat była wychowana na idealną kobietę i przygotowywana do zastania Gracją. Ma w związku z tym wielkie nadzieje i oczekiwania. Jej przeciwieństwem jest młodsza siostra Nomi - buntowniczka, która po kryjomu nauczyła się czytać i nie potrafi zrozumieć czemu kobiety są tak niesprawiedliwie traktowane oraz dlaczego wszyscy się na to godzą. Brakuje jej wolności i jak się wkrótce przekonamy, odrobiny zdrowego rozsądku. Rodzina z jakiś powodów postanawia, że pojedzie z Seriną do Pałacu Naczelnika i będzie robić za jej służącą.

Łatwo zgadnąć, że Serina staje się kandydatką na konkubinę i wyrusza do siedziby Naczelnika, gdzie będzie rywalizować z pozostałymi dziewczętami o względy Dziedzica i pozycję jednej z Gracji. Nomi nie zachwyca ta nowa sytuacja. Już pierwszego dnia pobytu w domu Naczelnika robi najgłupszą rzecz, jaką w jej położeniu można zrobić. Zakrada się do pałacowej biblioteki i nie mogąc się powstrzymać wykrada z niej książkę. Kiedy przemyka korytarzami ze swoim łupem nieoczekiwania wpada na syna samego Naczelnika. Ma sporo szczęścia i Dziedzic nie zauważa ukrytej pod sukienką książki. Jednak dziewczyna nie ma szans nacieszyć się ze swojego sprytu. Ni z tego, ni z owego syn Naczelnika postanawia, że to Nomi zostanie kandydatką na Grację, a Serina może być sobie służącą. Następuje więc odwrócenie ról sióstr. Nomi jest w szoku, zaś Serina podłamuje się. Biedna w mig przekonuje się, że przez młodszą siostrzyczkę będzie miała jeszcze większe kłopoty. Niewiele myśląc bierze do ręki zdobytą przez Nomi książkę akurat w momencie, gdy do komnaty wchodzi postronna osoba. Jak wspomniałam wcześniej kobietom nie wolno tykać książek. Złamanie zakazu oznacza surową karę. Postawiona pod ścianą Serina bierze całą winę na siebie i zostaje zesłana na wyspę zwaną Górą Zniszczenia na której znajduje się więzienie dla kobiet - przestępczyń. A tam więźniarki są podzielone na obozy. Każdy obóz stara się przetrwać i dbać wyłącznie o własną skórę. Od czasu do czasu Strażnicy urządzają coś w rodzaju turnieju na którym reprezentantki obozów walczą ze sobą na śmierć i życie o więcej żywności. Delikatna, grzeczna Serina , by przeżyć w tym miejscu musi zrezygnować ze swoich dawnych nawyków i nabyć nowe umiejętności. Z kolei Nomi musi schować pazurki i odgrywać rolę posłusznej, perfekcyjne damy w Pałacu Naczelnika. To by było tyle jeśli chodzi o samą fabułę. Chyba i tak sporo o niej powiedziałam.

Banghart dedykuje swoją książkę wszystkim kobietom, którym kazano siedzieć i milczeć a które i tak się podniosły i stawiły opór. To też jest główny motyw powieści. Teoretycznie pomysł świetny. Nie mam nic przeciwko historii w której stawia się opór, pojawia się feminizm i walka uciśnionych o wolność oraz sprawiedliwość. “Gracja i furia” posiada jednak kilka zasadniczych wad, które niestety psują cały jej efekt.

Problemem są chociażby główne bohaterki - Serina i Nomi. Obie to jednakowo płytkie i sztywne postacie. Starsza siostra jest tak nijaka, że zmiana jaka zachodzi w jej charakterze w dalszej części historii wypada sztucznie, mało przekonująco. Nomi w założeniu autorki ma być buntownicza, ale szczerze mówiąc więcej widać u niej lekkomyślności i braku rozsądku niż hardego charakteru. Chyba, że ktoś tu postrzega buntowniczość jako bezmyślność? W każdym razie, jakoś nie ruszyły mnie ich dylematy ani potencjał na zostanie zmieniającymi świat rewolucjonistkami ani nawet wątek rozdzielonych sióstr, które tęsknią i bardzo chcą się znowu zobaczyć. Oprócz głównych bohaterek przez fabułę przewija się kilka ważnych postaci. Przewija się to dobre słowo na to się z nimi dzieje. Pojawiają się gdy wymaga tego od nich fabuła i znikają, gdy nie są już potrzebne. Nie zapadają na dłużej w pamięci. Takie kluczowe dla opowieści postacie jak Dziedzic, jego brat czy przywódczyni grupy kobiet z wyspy cierpią na tą samą przypadłość, co Serina i Nomi. Są papierowi i pozbawieni charakteru oraz dynamiki, które czyniłby z nich choć troszeczkę ciekawszych bohaterów.

“Gracja i furia” to młodzieżówka, tak więc standardowo pojawiają się w niej wątki romansowe i zalążek miłosnego trójkąta. Pod tym kątem książka nie radzi sobie lepiej. W relacjach sióstr z ich potencjalnymi ukochanymi praktycznie nie ma chemii. Jednej czy drugiej dziewczynie trochę mocniej zabije serduszko, pocałuje się z chłopakiem, a ja mam wierzyć, że pojawiło się między nimi jakieś uczucie. Może jestem za stara na takie proste sztuczki, ale nie przemawia do mnie cały ten romans. Biorąc pod uwagę płytkość samych bohaterów nie dziwię się, że ich romansowanie też wypada blado.

Świat Seriny i Nomi jest pusty. Nie wiadomo, jak nazywa się kraj w którym żyją, dlaczego panuje w nim taki ustrój, jaki panuje albo który jest rok w kalendarzu. Niekiedy pojawiają się krótkie informacje związane z poziomem rozwoju technologicznego. Dowiadujemy się na przykład, że istnieją fabryki, broń palna, napędzające łodzie silniki. Czyżby wczesna era industrialna? Trudno powiedzieć. Banghart nie bawi się w szczegółowy opis świata. Więcej miejsca poświęca opisom kolejnych sukienek bohaterek. Szkoda. Poza nazwami paru miast i wyspy albo rzuconymi od niechcenia wzmiankami o broni i silniku, świat jest jedną wielką, białą plamą. Aha. Nomi w którymś momencie nieco bliżej zapoznaje się z zapomnianą historią swojego kraju. Nie chcę spojlerować, wspomnę tylko, że narzucona na kobiety ograniczenia mają sporo wspólnego z cieszącym się popularnością, w co bardziej radykalnych środowiskach feministycznych, mitem o tym, że w dawnych czasach w społecznościach rządziły kobiety i wszystkim żyło się jak w raju, do czasu aż przybyły barbarzyńskie plemiona o patriarchalnym charakterze i zniszczyły całą tą piękną utopię. Moim skromnym zdaniem mit przynosi więcej szkody niż pożytku w walce o równouprawnienie płci.

A skoro przy walce i feminizmie jesteśmy. Jak to wygląda w samej powieści? Jakby nie patrzeć autorka dedykuje swoją pracę niepokornym kobietom. Nie ukrywam, że “Gracja i furia” próbuje przesłać czytelnikowi pewną wiadomość, przekazać jakieś wartości. Z tymże jest przy tym tak pretensjonalna, że kilka razy miałam ochotę ostentacyjnie przewrócić oczami. Przykro mi. Nie satysfakcjonują mnie ładne sentencje o byciu silnym jak kamień i ocean, drut kolczasty i kamień. Podniosłe konwersacje o sile kobiet nie budzą we mnie żadnych emocji. Być może dlatego, że dowiaduje się więcej o dyskryminacji kobiet z opowieści bohaterów niż z samych wydarzeń fabularnych. Banghart nie stosuje się do często zalecanej pisarzom rady “pokaż to, a nie tylko omawiaj przez postacie” przez co ciężko zaangażować się w wątki związane z feminizmem i dyskryminacją.

Chociaż książka jest krótka to namęczyłam się, żeby wytrwać do ostatniej strony. Jej słabostki powodowały, że fabuła dłużyła się niemiłosiernie, a postępowanie bohaterek irytowało. Niewykluczone, że gdyby była o połowę dłuższa dałabym sobie z nią spokój. Przeprawa z nią nawet jako czysto rozrywkową literaturą była ciężka. W prawdzie nie spodziewałam się po “Gracji i furii” niczego wybitnego, ale i tak się zwyczajnie zawiodłam. Pozostaje więc odpowiedzieć na pytanie, czy mimo tego polecam ten tytuł. Jak to mówią: na bezrybiu i rak ryba. Od biedy można ją przeczytać jako taki odmóżdżacz. Przypuszczam, że okaże się też niezłą pozycją dla młodszych czytelników albo osób dopiero rozpoczynających przygodę z tym gatunkiem literatury. Być może że zachęci ich do sięgnięcia po lepsze książki o zbliżonej tematyce.

Nie ukrywam, że “Gracja i furia” nie wychodzi poza granice bardzo przeciętnej powieści i nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle innych podobnych do niej młodzieżówek. Autorka zainspirowana znanymi powieściami może i chciała stworzyć książkę o silnych kobietach walczących o swoje prawa, niestety nie do końca dała radę udźwignąć ten temat.

Literatura ma to do siebie, że zmieniają się w niej co jakiś czas trendy. W szczególności dotyczy to tak zwanej bestsellerstyki. Każdy, kto obserwuje rynek wydawniczy czy ogólnie jest na bieżąco z nowościami bez trudu zauważy, jakie książki są “modne”, co się dobrze sprzedaje i czyta. Dla przykładu: kiedy Harry Potter bił rekordy popularności a ludzie wstawali o świcie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie mam w zwyczaju oceniać książki po okładce, jednakże okładka “Mojej przyjaciółki” przyciągnęła mój wzrok. W pozytywnym sensie. Od razu skojarzyła się mi z popularnymi w latach 80 i 90 oraz jeszcze na początku nowego stulecia kasetami VHS. Pamiętam, że chodziło się do wypożyczalni kaset i wybierało się sobie na weekend kilka filmów do obejrzenia. Tkwiące na półkach kasety zupełnie jak książki miały swój specyficzny zapach. No, ale dość wspominek. Okładka graficznie stylizowana na pudełko kasety VHS z horrorem klasy b to ciekawy pomysł. Tak samo ciekawe jest to co znajduje się na samym początku i końcu książki, czyli dedykacje i życzenia dla jednej z bohaterek od szkolnych kolegów i koleżanek. Amerykańska młodzież kończąca high school otrzymywała (jeśli nadal nie otrzymuje) album ze zdjęciami do którego wpisywali się jej kumple. Ta cała stylistyka nawiązuje do klimatów szalonych lat 80. Podczas gdy na naszym podwórku coraz bardziej walił się stary system, na zachodzie popularność zyskiwała muzyka rockowa, dance i heavy metalowa, królowały filmy ze Schwarzeneggerem, pojawiły się pierwsze telefony komórkowe. O tym jak niesamowite były to czasy świadczy chociażby to, że wywołują nostalgię nawet wśród ludzi, którzy słabo je pamiętają. Popkultura doskonale zdaje sobie sprawę z tych sentymentów produkując „rimejki” klasyków lub filmów/seriali klimatem nawiązujących do tamtych czasów. Takiego klimatu nie brakuje również w „Moja przyjaciółka opętana”.

Przyjaźń Abby i Gretchen zaczyna się dość niefortunnie – od nieudanych urodzin tej pierwszej. Koleżanki i koledzy wystawiają ją do wiatru. Nie przychodzą na przyjęcie urodzinowe, ponieważ wolą spędzić dzień w domu bogatszej dziewczynki. Gdy Abby zaczyna wpadać w rozpacz, zjawia się Gretchen, która postanowiła zachować się szlachetniej od reszty klasy i przyjść na urodziny. Przecież Abby wcześniej niż bogata koleżanka zaprosiła wszystkich na swoje święto. Od tamtej pory Abby zaczyna spędzać coraz więcej czasu z Gretchen. Dziewczynki razem chodzą do kina, jeżdżą na wakacje, słuchają muzyki, zwierzają się sobie ze swoich trosk i problemów. Mija kilka lat. Piękna przyjaźń nie kończy się wraz z wiekiem nastoletnim, przeciwnie – umacnia się jeszcze bardziej. Grono znajomych Abby i Gretchen powiększa się o nowe znajome, lecz nadal pozostają one bliskimi przyjaciółkami. Są normalnymi nastolatkami do czasu aż na jednej z imprez w których biorą udział dochodzi do przedziwnego incydentu. Podczas wspólnej zabawy cieszą się, że mają tyle luzu i eksperymentują z narkotykami, ale dobry nastrój mija, gdy Gretchen gubi się w pobliskim lesie. Po całonocnych poszukiwaniach Abby udaje się ją odnaleźć i cała przygoda kończy się szczęśliwie. Przynajmniej tak wydaje się na początku. Kiedy Gretchen zaczyna przechodzić jakąś niepojętą przemianę, swoim wyglądem i zachowaniem coraz mniej przypomina siebie, a wokół niej dzieją się trudne do wytłumaczenia i niepokojące rzeczy, Abby dochodzi do wniosku, że przyjaciółkę spotkało tamtej nocy w lesie coś złego. Wobec nasilających się syndromów opętania, nie ma innego wyboru i dopuszcza do swojej świadomości myśl, że Gretchen znalazła się we władaniu demonicznych mocy. Czy przyjaźń dziewcząt przetrwa tak ciężką próbę? Czy Abby starcza determinacji i siły do uratowania najlepszej przyjaciółki przed siłami Piekła?

Wbrew pozorom demony wcale nie są najważniejszym elementem tej historii.W tym sensie, , że tak, są istotną częścią fabuły, ale nie najistotniejszą. Więcej miejsca zajmują wątki czysto obyczajowe. Abby i Gretchen chodzą do szkoły, gdzie bawią się i sprzeczają z rówieśnikami, martwią się z powodu pryszczy czy słabych ocen. Mówiąc krótko, żyją typowych życiem nastolatków. Gretchen pochodzi z tak zwanego dobrego domu. Jej rodzina jest zamożna, chociaż relacje między członkami rodziny wyglądają różnie Dziewczyna sprzeczają z rodzicami, którzy oczywiście nie rozumieją dylematów córki. Interesują ich głównie dobre oceny i to żeby nie przynosiła im wstydu. Chyba, że zacznie sprawiać problemy. Wówczas zaczynają się poważne rozmowy i zastanawianie się czy nie wybrać się z “krnąbrnym” potomstwem do psychologa. To taki lekki przytyk do hipokryzji bogatych mieszczan pragnących za wszelką cenę utrzymać pozory bycia porządną rodziną, a wszelkie brudy i problemy zamiatającą pod dywan. Z drugiej strony Abby i wgląd na niższą klasę społeczną, która zwykle boryka się z problemami finansowymi i bezrobociem.Ojciec Abby stracił pracę po tym jak wziął udział w strajku. Zarabia, chwytając się dorywczych prac, jednak przez większość czasu pozostaje bierny. Tak dla odmiany matka jest przepracowana i nie ma za wiele czasu dla córki.

Mimo iż bohaterki wywodzą się z różnych światów, mają trochę inne doświadczenia, łączy je wspomniana już tutaj głęboka przyjaźń. Muszę zaznaczyć, że opisy tej przyjaźni wychodzą autorowi naprawdę ładnie. Czuć w tym pewną naturalność i autentyczność. Nie ma w tym żadnych podtekstów seksualnych czy jakiś udziwnień. Przyjaźń to zdecydowanie jeden z mocniejszych punktów tej historii. Przykładem silnej więzi łączącej Abby i Gretchen mógłby być chociażby ten fragment.

" -Jesteś jednym z najpotężniejszych demonów piekła - kontynuowała Abby, ignorując go. - Wszczynasz wojny i szlachtujesz całe miliony. Jesteś bombą, pociskiem jądrowym, grzybem dymu, który spowija cały świat.
- A ty jesteś tylko małą głupią dziewczynką! - krzyknął Andras.
- A ja jestem tylko małą głupią dziewczynką! - odkrzyknęła Abby. - Ale się nie poddam, bo masz moją najlepszą przyjaciółkę, a ja zamierzam ci ją odebrać! Słyszysz mnie? Zamierzam ci ją odebrać i nic na to nie poradzisz, bo ja nie ustąpię, nigdy nie ustąpię, nigdy się nie poddam, ponieważ chcę odzyskać moją przyjaciółkę!"

Kto z nas nie chciałby mieć przyjaciela gotowego walczyć o niego nawet z samym Piekłem?

“Moja przyjaciółka opętana” to podróż do przeszłości, swoisty hołd oddany latom osiemdziesiątym. Okładka, klimat, nawet tytuły rozdziałów nawiązują do znanych muzycznych hitów z tamtego okresu. Ciekawym doświadczeniem mogłoby być czytanie tej książki przy We got the beat albo Total Eclipse of the Heart. Przede wszystkim zaś to opowieść o dojrzewaniu i borykaniu się z demonami, zarówno tymi pochodzącymi z Piekła, jak i tymi, które tworzymy sobie sami.

Nie mam w zwyczaju oceniać książki po okładce, jednakże okładka “Mojej przyjaciółki” przyciągnęła mój wzrok. W pozytywnym sensie. Od razu skojarzyła się mi z popularnymi w latach 80 i 90 oraz jeszcze na początku nowego stulecia kasetami VHS. Pamiętam, że chodziło się do wypożyczalni kaset i wybierało się sobie na weekend kilka filmów do obejrzenia. Tkwiące na półkach kasety...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Już na wstępie Zychowicz bez skrępowania przyznaje, że nie jest ani antysemitą ani filosemitą. Żydów traktuje i ocenia tak jak każdy inny naród. Akurat w tym punkcie mogę się z nim całkowicie zgodzić. Myślę podobnie. Żydzi doświadczyli niewyobrażalnej tragedii, która zapisała się w historii jako Holokaust. Temu nie da się zaprzeczyć. Jednak podobnie jak Zychowicz nie widzę sensu w traktowaniu jakieś nacji z tych powodów jako kogoś wyjątkowego. W Holokauście ucierpieli również Polacy, Romowie, Rosjanie, niepełnosprawni Niemcy, homoseksualiści. Ofiarą stawał się każdy, kto z jakiś powodów nie pasował do „nowego, wspaniałego świata” budowanego przez nazistów. Próby licytowania się między różnymi nacjami o to, kto bardziej ucierpiał i jakie poniósł straty w obozach koncentracyjnych uważam za trochę dziwne i nie na miejscu. Bez względu na to czy mówimy o milionach czy tysiącach, liczby nie mają w zasadzie znaczenia wobec ludzkiego cierpienia i dramatu. Wszyscy jesteśmy ludźmi i odczuwamy taki sam strach, ból oraz wolę życia. Współczesne opracowania naukowe na temat Holokaustu skupiają się przede wszystkim na żydowskich ofiarach, co nie oznacza, że pozostali są mniej ważni.

„Żydzi. Opowieść niepoprawna politycznie” nie jest kolejnym opracowaniem naukowym, lecz zbiorem wywiadów i paru artykułów, które w ciągu ostatnich lat ukazały się głównie na łamach „Uważam rze” i „Rzeczpospolitej”. Tak jak wskazuje tytuł kłóci się to z poprawnością polityczną, a przynajmniej tymi poglądami według których wszyscy Żydzi byli niewinnymi ofiarami Holokaustu. Zamiast tego porusza tak kontrowersyjne kwestie, jak żydowscy żołnierze w Wehrchmacie, kolaboranci współpracujący z nazistami i sprzedający innych Żydów, powstanie w gettcie warszawskim jako coś nie tak chwalebnego i bohaterskiego, jak powszechnie się twierdzi. Na pewno szokującym było dla mnie to, jak ci, którzy przetrwali obozy zagłady byli traktowani w Izraelu w pierwszych latach po zakończeniu wojny. Później oczywiście postawa Izraelczyków całkowicie zmieniła się i przybrała znaną nam dzisiaj formę, ale trudno zapomnieć o tej całej wcześniejszej pogardzie dla ofiar oraz perfidnym wykorzystywaniu przeżytego przez tych ludzi koszmaru do ugrania czegoś dla siebie – czy to finansowo czy politycznie. Niestety i do dzisiaj zdarzają się takie rzeczy. Osobnym problematycznym tematem poruszonym w książce jest współpraca Żydów z komunistami i niesławnymi scenkami witania kwiatami radzieckich żołnierzy wkraczających na terytorium Polski. To coś, czego my Polacy nie potrafimy zapomnieć i wybaczyć żydowskiemu narodowi. W sumie nie dziwię się, że traktujemy to jako zdradę. Niektórzy Żydzi mogli widzieć w Związku Radzieckim szansę na lepsze życie. Dla nas Związek Radziecki był wrogiem i okupantem. Mamy tu dwa zupełnie rozbieżne spojrzenia na ten sam problem. Ciekawym aspektem są również mroczniejsze strony historii budowania państwa Izrael, polityczno – szpiegowskich zagrywek pomiędzy Polską Rzeczpospolitą Ludową a Izraelem, bądź odpowiedzenie sobie na pytanie czy Żydzi ze Stanów Zjednoczonych i środowiska lewicowe nienawidzą Izraela. Przez szereg wywiadów przewijają się także wątki polskie. Nie mogłoby być inaczej przy rozmowach o relacjach polsko – żydowskich. Część polska nie zaskoczyła mnie tak bardzo jak żydowska. Poruszono zarówno chwalebny temat Polaków – Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata, jak i ten bardziej wstydliwy związany z donoszeniem przez Polaków na Żydów, bądź udziałem granatowej policji w wyłapywaniu osób żydowskiego pochodzenia. Te kwestie akurat są mi znane z innych książek lub wypowiedzi historyków. Nie dowiedziałam się niczego o czym wcześniej bym nie wiedziała , chociaż przyznam, że opinie nawet na znane sobie tematy przeczytałam z zainteresowaniem.

Dużą zaletą publikacji są wypowiedzi żydowskich historyków, profesorów akademickich, dziennikarzy, intelektualistów, często posiadających już jakiś dorobek naukowy. Nie można zarzucić, że autor napisał coś, co sam sobie wymyślił na podstawie nierzetelnie przeprowadzonych badaniach i nazbyt subiektywnego podejścia do tematyki relacji polsko – żydowskich. Opinie tych osób spotkały się z agresywną reakcją ze strony Izraela. Zarzucano im oszustwo, zdradę narodu, oczernianie Żydów przed światem. Tak jak się nad tym zastanowić, czy czegoś nam to nie przypomina? Taka reakcja dowodzi, że Żydzi, podobnie jak Polacy mają jeszcze wiele do przepracowania na polu związanym z traumą wojny i Holokaustu. Wściekanie się i oskarżanie kogoś o zdradę raczej nie pomoże w nawiązaniu dialogu i zaakceptowaniu tego, że każdy naród posiada swoich bohaterów i swoje czarne owce. Historia niejednokrotnie nam to już udowodniła.

„Żydzi. Opowieść niepoprawna politycznie” to dobra pozycja dla zainteresowanych tematami żydowskimi. Wiele z poruszonych w niej kwestii zasługuje na rozwinięcie. Szkoda, że nie są tak „popularne”, by mówić i pisać o nich więcej. Poznanie poglądów historyków i badaczy pozwala nam nieco inaczej spojrzeć na pewne sprawy i zajrzeć w mentalność samych Żydów. Bez względu na to czy zgodzimy się z prezentowanym przez nich stanowiskiem może stać się ono punktem wyjściowym do tak potrzebnej dyskusji i znalezienia porozumienia. Żyjemy bowiem w dziwnych czasach. Z jednej strony każda krytyka Izraela podpada pod antysemityzm, z drugiej Żydzi są traktowani w bardzo stereotypowy sposób. Wzajemne zrozumienie i rozmowa wydaje się być szczególnie potrzebna przy budowaniu przyszłości, w której historia nie będzie kolejną kartą w politycznych rozgrywkach, narzędziem manipulacji i szantażu lub po prostu czymś, co dzieli ludzi.

Już na wstępie Zychowicz bez skrępowania przyznaje, że nie jest ani antysemitą ani filosemitą. Żydów traktuje i ocenia tak jak każdy inny naród. Akurat w tym punkcie mogę się z nim całkowicie zgodzić. Myślę podobnie. Żydzi doświadczyli niewyobrażalnej tragedii, która zapisała się w historii jako Holokaust. Temu nie da się zaprzeczyć. Jednak podobnie jak Zychowicz nie widzę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Gdzieś w stylizowanym na fantasy świecie brutalny najeźdźca podbija spokojny kraj, morduje jego królową, a z mieszkańców czyni niewolników. Oszczędza jedynie młodą następczynię tronu, ale dziewczyna szybko przekonuje się, jak wysoką cenę będzie musiała zapłacić za pozostanie przy życiu. Zmuszona do zamieszkania na dworze swojego największego wroga i tyrana gnębiącego zniewolony lud Theodosia doświadcza przemocy, upokorzeń i strachu. Jednak pewne wydarzenia rozpalają w niej ogień buntu. Zamierza odzyskać skradzione dziedzictwo, wyzwolić poddanych i zemścić się na sprawcach wszystkich swoich nieszczęść. Czy starcza jej determinacji, siły i odwagi, by przetrwać na pełnym intryg dworze oraz poderwać ludzi do walki?

To brzmi nieźle, więcej – to brzmi interesująco. Dostajemy tyranię i opresją, rebelię, spiski, zemstę i bohaterkę w kiepskim położeniu z silną motywacją do walki, że tak ujmę, „za wolność naszą i waszą”.
Zamieszczenie tak atrakcyjnych motywów w książce zazwyczaj prowadzi do tego, że czyta się ją z napięciem i zachwytem od pierwszej do ostatniej strony. Przy lekturze obgryza się paznokcie, zastanawiając się jak bohaterka poradzi sobie z dworskimi intrygami i wrogami oraz czy przybliży się ona do osiągniecia upragnionego celu.
Tak powinno być w teorii. Życie jednak po raz kolejny pokazuje, że teoria swoją drogą, a praktyka swoją.
Nie będę owijać w bawełnę. Powiem wprost. „Księżniczka Popiołu” jest dobrym przykładem tego jak można skopać ciekawy pomysł na powieść. Bez trudu da się przy niej odhaczyć najbardziej powielane w młodzieżówkach wątki. Na pozór zwyczajna główna bohaterka, w której kryje się wielką moc? Check. Wkurzający trójkąt miłosny? Check. Bliska psiapsiółka? Check. Nie zrozumcie mnie źle. YA tak jak horrory czy kryminały rządzą się swoimi prawami. W każdym gatunku powieści mogą powtarzać się pewne schematy. Trzymanie się schematów nie jest takie złe pod warunkiem, że napisane są one w sensowny, przemyślany sposób i nie zmuszają czytelnika do zastanawiania się czy autor w ogóle wie co pisze.

Problemy z „Księżniczką Popiołu” zaczynają się już na etapie kreacji świata przedstawionego. Mamy bajkowo – utopijną krainę Astrea rządzoną przez królową spędzającą czas na sadzeniu roślinek w ogrodzie i wzdragającej się przed zamknięciem w celi nawet przestępcy. Co niektórzy z jej poddanych posiadają talent do władania mocą któregoś z czterech żywiołów za pośrednictwem magicznych kamieni wydobywanych w kopalniach. Ten magiczny potencjał na niewiele się zdaje, bo kraina zostaje podbita przez brutalny lud Kalovaxian przypominający jakąś taką mieszankę wikingów z Cesarstwem Niemieckim. Przy bliższym poznaniu szybko przekonujemy się, że Kalovaxianie mają niewiele wspólnego z jednymi i drugimi czy jakimkolwiek innym krajem prowadzącym imperialną politykę. Najtrafniejszym porównaniem byłoby porównanie ich do szarańczy. Tak, tych owadów poruszających się stadami i pożerających uprawę za uprawą. Kalovaxianie niczym szarańcza opanowują jeden kraj i gdy już wszystko przepiją, przejedzą, sprzedadzą, zniszczą to po prostu przenoszą się ze swoim władzą do następnego państwa i cała zabawa zaczyna się od początku. Tym oto sposobem „wprowadzają się” na kilka następnych lat do pałacu głównej bohaterki.

Chociaż wywodzi się ona z królewskiego rodu, który do niedawna rządził w podbitej przez Kalovaxian krainie to Kaiser, czyli sam wielki władca we własnej osobie postanawia ją oszczędzić. Laura Sebastian próbuje wmówić czytelnikom, że jej bohaterka jest potrzebna najeźdźcy jako zakładnik, polityczny pionek. Słabo wychodzi to przekonywanie, bo łatwiej uwierzyć, że Kaiser trzyma ją przy sobie, bo lubi ją upokarzać, nazywać z kpiną Księżniczką Popiołu (tytułu będącego przeciwieństwem dumnego miana Królowej Ognia) czy publicznie wymierzać chłostę za bunty niewolników i wybryki rebeliantów. Poza byciem obiektem do upokarzania oraz okazjonalnym dostawaniem batów bohaterka nie wydaje się być potrzebna do czegoś ważnego.

Uczciwie byłoby przyznać, że całkiem nieźle została pokazana chęć przetrwania dawnej księżniczki wśród jej wrogów. Dziewczyna traci matkę w wieku sześciu lat, zostaje zmuszona do zapomnienia o swoim prawdziwym imieniu i pochodzeniu. Musi uważać na każdy gest i słowo, ponieważ jest pod stałą obserwacją. Nic dziwnego, że Theodosia czuje się bezsilna i z takim sentymentem wspomina czasy sprzed podboju. Mogłaby być kimś w rodzaju Sansy Stark uczącej się poruszać po królewskim dworze i nabywającej doświadczenia w politycznych gierkach. Niestety cała ta koncepcja szybko leci na łeb, na szyję, kiedy na horyzoncie pojawiają się kandydaci do serduszka Theo. Jeden z nich to Søren, książę Kalovaxian i syn samego Kaisera. Drugim okazuje się przyjaciel z dzieciństwa o imieniu Blaise, który działa w rebelii. Przez kolejne rozdziały będziemy śledzić, jak bohaterka wymienia się pocałunkami to z jednym, to z drugim chłopakiem. Søren jest miłą osobą, pomimo iż wywodzi się z wrogiego ludu, współczuje Theo. Z kolei Blaise stara się nią opiekować, chronić, a jednocześnie namówić do ucieczki i walki o wyzwolenie swoich poddanych. Dylemat Theodosii w obu przypadkach wygląda tak: „chyba lubię Sørena”, a za chwilę „to przecież mój wróg!”, by znowu wrócić do „no, naprawdę go lubię, jest taki słodki” i znowu „nie, to wróg, wróg, wróg…” oraz „Blaise ma rację, muszę coś zrobić dla mojego ludu, bo tak strasznie cierpi w tych kopalniach” i moment później „jestem do niczego, tak bardzo cierpię” i znowu „mój lud cierpi, mordują go i gwałcą” i znowu „mieszkam w pałacu, noszę ładne suknie, ale tak bardzo cierpię, tak bardzo”. Jak widać Theo waha się nie tylko w kwestiach miłosnych. Bohater ma oczywiście prawo przeżywać rozterki, wahać się przed podjęciem ważnej decyzji, jednak Theo, która co rusz zmienia zdanie i powtarza sobie niemal jak mantrę, że musi zniszczyć wrogów i zakończyć cierpienia poddanych sprawia, że staje się ona męcząca, mało wiarygodna.

W książce pojawia się gromadka postaci pobocznych spośród których najbardziej wyróżnia się bliska przyjaciółka głównej bohaterki z którą ta przez większość czasu plotkuje oraz małżonka Kaisera, która w prawdzie pojawia się na krótko, ale bez wątpienia jest smutną, tragiczną kobietą. Nie można przy tym pominąć Kaisera robiącego za czarny charakter. Jest tak przerysowany w swojej roli złego tyrana, że aż dziw, iż nie podkręca wąsa i nie rechocze złowieszczo jak antagonista z kreskówek dla dzieci.

„Księżniczka Popiołu” obiecuje nam zgrabnie napisaną historię z rebelią i politycznymi wątkami, jednak te intrygi, rebelie, przygody dość szybko stają się jedynie tłem dla rozkwitającego romansu. Autorka, tu ponownie trzeba uczciwie przyznać próbuje nakreślić jakąś intrygę, lecz jest ona tak prosta i oczywista, że fani tych wątków nie będą mieli przy niej żadnej frajdy. Nie pomaga temu fakt, że powieść jest napisana w pierwszoosobowej narracji przez co dworskie życie śledzimy tylko z perspektywy Theo.

„Księżniczkę Popiołu” można uznać za mocną przeciętną powieść. Niektóre jej elementy wypadają mało logicznie, zachowania bohaterów potrafią sprowokować do przewracania oczami i zastanawiania się gdzie podział się ich zdrowy rozsądek. Nie jest to koszmarnie źle napisana historia, ale nie ma też co ukrywać, że istnieją książki o podobnej tematyce, które dużo lepiej ukazują motyw buntu, polityki, opresji i walki o wolność.

Gdzieś w stylizowanym na fantasy świecie brutalny najeźdźca podbija spokojny kraj, morduje jego królową, a z mieszkańców czyni niewolników. Oszczędza jedynie młodą następczynię tronu, ale dziewczyna szybko przekonuje się, jak wysoką cenę będzie musiała zapłacić za pozostanie przy życiu. Zmuszona do zamieszkania na dworze swojego największego wroga i tyrana gnębiącego...

więcej Pokaż mimo to