Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Król Kłótliwy rządzi tak nieudolnie, że tylko mieszkańcy Reims chcieliby go na dłużej na tronie. A to dlatego, że to miasto Reims płaciło za kosztowne ceremoniały koronacyjne, więc lepiej było mieć te uroczystości jak najrzadziej.
Okazuje się też, że dobra małżonka to największy skarb, jaki można zyskać na tym świecie. Cnotliwa, piękna, dobra i kochająca Klemencja to dla Ludwika prawdziwe błogosławieństwo, niemal anioł łagodzący szorstkie obyczaje i królewskie histerie. I kiedy wreszcie okazuje się, że Bóg raczył pobłogosławić królewską małżonkę stanem brzemienności, pozornie nic nie zakłóca monarszego szczęścia.
Nie ma jednak tego dobrego co by na złe nie zeszło. I wczoraj i dziś, każda decyzja polityczna zawsze ma drugą, często szpetniejszą twarz. Królewska szkatuła nadal świeci pustkami. Im więcej rozdawania jałmużny zarządza pobożna Klemencja, tym bardziej płaczą duszeni podatkami Lombardowie. Mąż, usiłując dorównać połowicy w rozdawaniu faworów, zarządza taśmowe ułaskawienia i zwolnienia przestępców z więzień. Przez to Paryż zmienia się w gniazdo rozpusty, bandyterki i występku. Przy okazji wspomniano chyba w poprzednim tomie, że paryskie gamratki farbowały sobie włosy na miedziano-czerwony kolor – czy to nie tłumaczy ciągle żywego w niektórych środowiskach, ambiwalentnego stosunku do rudowłosych osób?
No i rzecz oczywista – jeśli wpływowa, uparta, nieustępliwa i nienawistna kobieta się na coś uprze – nie ma przebacz! Intrygi i mściwość groźnej hrabiny d’Artois przynoszą Królowi złowrogie i ostateczne skutki. Następny zgon – i następne rozdanie w bezpardonowej walce o wpływy, bogactwa i zaszczyty, oraz – o stanowisko „opiekuna łona” ciężarnej wdowy!
Żeby się nie zgubić w tych parantelach, warto w trakcie czytania od czasu do czasu zaglądać do Wikipedii, bo tak, jak w polskiej historii monarchii istniała nadreprezentacja Władysławów i Bolesławów, tak w średniowiecznej Francji w okolicach tronu, roi się od Filipów i Karolów; można się pogubić,
I tego młodego Guccia trochę szkoda – taka poboczna postać, co pięknie ubarwia opowieść; ma wszystkie zadatki żeby w wichrach knowań dworaków urządzić się całkiem wygodnie, nie tracąc przy tym dobroci serca i nie brudząc sobie rąk i sumienia krwią zdradzonych osób. A jednak nie całkiem układa mu się w miłosnym interesie… A może Autor da mu jeszcze szanse w dalszych tomach?

Król Kłótliwy rządzi tak nieudolnie, że tylko mieszkańcy Reims chcieliby go na dłużej na tronie. A to dlatego, że to miasto Reims płaciło za kosztowne ceremoniały koronacyjne, więc lepiej było mieć te uroczystości jak najrzadziej.
Okazuje się też, że dobra małżonka to największy skarb, jaki można zyskać na tym świecie. Cnotliwa, piękna, dobra i kochająca Klemencja to dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Starsi panowie rodem z Kresów zrobili dla naszej kultury tak wiele, że w ogóle nie muszą się wysilać by mnie uwieść, Pan Melaś również. W tej książce poznajemy: trzy zabory, czterech mężczyzn i czterech polskich Jeźdźców Apokalipsy – galicyjską nędzę z głodem, zaciekłe antypolskie represje zaborców, przymusową brankę do obcego wojska i zbójeckie początki ruchów robotniczych w zbójeckim kapitalizmie. To był na początku XX wieku bat wypędzający ludzi z Polski do kanadyjskiej Ziemi Obiecanej za chlebem. Na podstawie losów czwórki bohaterów i ich rodzin poznajemy pionierskie czasy polskich osadników w Kanadzie oraz fantastyczną całościową analizę przyczyn, dla których ludzie decydowali się opuścić swoje gniazdo. Dzięki takim reportażom, pamiętane mętnie ze szkoły hasła: strajk dzieci polskich we Wrześni, wóz Drzymały czy chaotyczne narodziny państwa polskiego po I wojnie światowej, nabierają krwi, ciała i życia.
Kanada kusiła dolarami, złotem, cennymi futrami i przede wszystkim – ziemią. A polski chłop, zwłaszcza ten komornik bez skrawka własnego gruntu, miał nieopanowany i potężny głód ziemi we krwi i mógł go zaspokoić tyko na obczyźnie. Ówczesne kanadyjskie władze gotowe były nieba uchylać emigrantom, niezliczone morgi żyznego gruntu tylko czekały na pracowite ręce, pot i morderczą pracę – często zbyt ciężką jak na jedną rodzinę ale dającą błogosławione spełnienie i najpierwotniejszą satysfakcję z wysiłku własnych rąk. Jak zawsze w pionierskich czasach przetrwać można było wyłącznie dzięki ciężkiej nieustannej robocie, wierze w postęp i nadziei na lepsze jutro. I rzeczywiście, nowa ziemia dawała swoim mieszkańcom więcej, niż mogliby oczekiwać przez całe swoje życie od starej Ojczyzny. Szkoda, bo widać, ze od wielu, wielu lat całe masy wytrwałych, zdolnych ludzi osiągają sukces nie na własnym terenie...
Pięknie napisana opowieść, pełna prawdy, rozsądku, współczucia, zrozumienia dla dziejowych zjawisk i podziwu dla tych twardzieli, którzy potrafili zaryzykować wszystko w imię lepszego jutra. Gdyby Pani Kuciel-Frydryszak zapoznała się bliżej z tym utworem, może podniosłaby swoje „Chłopki” na wyższy poziom prawdy, kosztem spuszczenia z modnych tonów ideologicznych.

Starsi panowie rodem z Kresów zrobili dla naszej kultury tak wiele, że w ogóle nie muszą się wysilać by mnie uwieść, Pan Melaś również. W tej książce poznajemy: trzy zabory, czterech mężczyzn i czterech polskich Jeźdźców Apokalipsy – galicyjską nędzę z głodem, zaciekłe antypolskie represje zaborców, przymusową brankę do obcego wojska i zbójeckie początki ruchów robotniczych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Żelazny i piękny król Filip nie żyje. Władzę przejmuje jego kłótliwy syn - słabosilny w łożu, za to mocny w gębie jeśli idzie o rozniecanie konfliktów na dworze i osłabianiu państwa. A to jeszcze nie koniec jego zalet - jest też i niecierpliwy, małoduszny, nieporadny w rządach i małego serca (z góry można było się domyślić jak potraktuje kochającą kobietę i jej dziecko). Intrygi i spiski mnożą się na potęgę a z łask powoli wypadają wszyscy zwolennicy starego króla. Cela, w której kiedyś przez siedem lat dogorywał Mistrz Zakonu Templariuszy nie na długo pozostaje pusta...
Wiarołomna żona Kłótliwego też nie doczeka się odmiany na lepsze swego marnego żywota, bo nasz Adonis w niecierpliwości aż wierzga kopytami w nadziei na korzystniejszy dla królestwa (siebie) ożenek. Gdybyż jeszcze Papież unieważnił stary związek! Ale okazuje się, że świat chrześcijański wytrzymuje bez szefa, bo Konklawe wciąż nie jest w stanie wyłonić nową głowę Kościoła.
Weszłam w drugi tom jak w masło, przyswaja się tę opowieść coraz lepiej. Znajome postacie pozwoliły mi bez problemu zanurzyć się w tej (nie)bezpiecznej średniowiecznej Francji. Czuję, że czas opisywany przez Druona zakarbuje mi się w pamięci na zawsze. Szkoda, że nie mamy pisarza tej miary, który, w oparciu o źródła stworzyłby tak spójną i ciekawą opowieść o naszych władcach. Nasz Jasienica nie daje aż tak ciekawych wrażeń, a Kraszewski to raczej więcej zmyślał niż opisywał prawdziwe dzieje.
W każdym razie - czy Kłótliwy Królik porządzi Francją długo i szczęśliwie - przypuszczam, że wątpię. Ale dowiem się tego w następnej części.

Żelazny i piękny król Filip nie żyje. Władzę przejmuje jego kłótliwy syn - słabosilny w łożu, za to mocny w gębie jeśli idzie o rozniecanie konfliktów na dworze i osłabianiu państwa. A to jeszcze nie koniec jego zalet - jest też i niecierpliwy, małoduszny, nieporadny w rządach i małego serca (z góry można było się domyślić jak potraktuje kochającą kobietę i jej dziecko)....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po zapoznaniu się z tą książką, powiedzenie : „Gadał dziad do obrazu a obraz doń ani razu” traci sens. Bo dzieła sztuki mówią a i odbiorca prowadzi z nimi ciągły dialog, wystarczy tylko znaleźć wspólny język. A nie jest to takie trudne, bo Autor uświadamia nam oczywisty fakt, że wszyscy – i artyści i widownia, podlegają tym samym prawom psychologii oraz fizjologii widzenia, czucia i innych zmysłów niezbędnych do odbioru sztuki.
Autor wplata w dzieje sztuki współczesne Mu osiągnięcia psychologii i za ich pośrednictwem stara się tłumaczyć fenomen powstawania dzieła i jego odbioru przez widownię. Zarzeka się też, że to nie jest kolejny podręcznik z historii sztuki, a jednak, moim zdaniem na swój sposób historią sztuki jest. Historią dochodzenia do wniosku, że sztuka daje klucz do ukrytego świata ukrytych doznań psychicznych i lepszego poznawania siebie i otoczenia. I byłyby to doprawdy „oczywiste oczywistości”, gdyby nie piękny styl, ogromna wiedza, erudycja, jasność wyrażania się i bijące z książki jakieś nieokreślone, ciepłe poczucie humoru i sympatia do czytelnika. Jeśli Autor był takim samym wykładowcą jak pisarzem, na zajęciach musiał mieć tłumy!
W trakcie przedzierania się przez gombrichową interpretację malarstwa uderzyło mnie sporo ciekawych myśli. Przede wszystkim – że człowiek nie jest w stanie pojąć tego, z czym się wcześniej nie spotkał. Więc sztuka nie rodzi się z niczego a bazuje na ciągłych powtórzeniach i twórczych interpretacjach tego, co stworzyli inni. Od lat nauka malarstwa polegała na terminowaniu u mistrzów i wieloletnim kopiowaniu - a to starych obrazów, a to z natury. Ten tom niestety nie doczekał się nowszego wydania niż z 1981 roku, ilustracje w nim zawarte są gorsze niż złe, ucięte, czarno-białe i ziarniste ale są też merytorycznie bezcenne. Okazuje się, że dawni mistrzowie pozostawili po sobie nie tylko skończone dzieła ale całą masę szkicowników, szablonów, wzorników, prób narysowania stóp, uszu, głowy, dziecięcych postaci, dorosłych sylwetek rozrysowanych na szczegółowe proporcje, zwierząt w spoczynku i w ruchu, tak, że w wielu wypadkach spore fragmenty obrazu powstawały niejako na zasadzie „kopiuj-wklej”. To tłumaczy, czemu na tak wielu starych obrazach amorki, aniołki lub Dzieciątka są podobne do siebie i puciate jakby chorowały na świnkę! Kopiuj-wklej… Co oczywiście nie znaczy, że wystarczy namazać w odpowiednich proporcjach różne kawałki ciała żeby otrzymać Monę Lisę.
I nie jest prawdą, że najdawniejsza, starożytna sztuka była bardziej „prymitywna” z powodu braków warsztatowych twórców. Określona maniera to wynik niechęci do innego schematu, wymagań ducha epoki, oczekiwań odbiorców. Świadczą o tym przepiękne ponadczasowe zgodne z anatomią szkice w „brudnopisach” egipskich czy wczesnośredniowiecznych które dowodzą, że artyści od zawsze umieli „w sztukę” ale z ważnych powodów tworzyli w zrytualizowany sposób.
Oczywiście zawsze rodzi się grono twórców buntujących się przeciwko schematom i starej manierze . Każde pokolenie patrzy na osiągnięcia poprzedników i czerpie z tradycji – płynie z nią lub ja obala, ale nigdy nie zdoła zniszczyć. Bo jeśli już planujemy jakiś twórczy bunt to trzeba wiedzieć z czym się nie zgadzać. Taki Constable na przykład przed malowaniem nowego obrazu starał się „zapomnieć” o jakichkolwiek wcześniejszych malowidłach. Nic z tego, nie zapomniał – ale udało Mu się stworzyć nowe, świeże, oryginalne dzieła.
Bez wątpienia psychologia przybliża i tłumaczy fenomen widzenia, rozumienia, rozpoznawania znanych motywów, ukazuje jak łatwo i chętnie dajemy się omamić iluzją trzeciego wymiaru na płaskiej powierzchni, iluzją ruchu na nieruchomym płótnie, iluzją oddalenia, perspektywy, iluzją koloru zależnie od nałożonego tła. Ale jeśli chodzi o uzyskanie „przepisu na arcydzieło” – nadal go nie otrzymujemy. I to chyba dobrze, bo dzięki temu artyści wciąż muszą przeżywać twórcze męki żeby je stworzyć a odbiorcy starać się ze wszystkich sił rozpoznawać te wybuchy geniuszu.

Po zapoznaniu się z tą książką, powiedzenie : „Gadał dziad do obrazu a obraz doń ani razu” traci sens. Bo dzieła sztuki mówią a i odbiorca prowadzi z nimi ciągły dialog, wystarczy tylko znaleźć wspólny język. A nie jest to takie trudne, bo Autor uświadamia nam oczywisty fakt, że wszyscy – i artyści i widownia, podlegają tym samym prawom psychologii oraz fizjologii widzenia,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

O takich kobitach jak bohaterka tej książki - Wera, moja babcia mówiła: "g ó wno z żółcią się zmieszało". Aspołeczna anarchistka, lubieżna, wulgarna, prostacka, prowokacyjna, wściekła, uparta i mająca światu wiele za złe a chłopom jeszcze więcej. Akcja powieści toczy się wokół pogrzebu męża Wery, co daje jej pretekst do snucia dywagacji na temat życia i miłości, w stylu knajackiej Shirley Valentine.
A ja pamiętam takie kobiety i, sądząc po roku urodzenia, pani Rudzka również je napotykała! Proste, niewykształcone, zanoszące się rechotliwym śmiechem, rzucające grubym słowem, pyskate i wrzaskliwe, opowiadające sprośne kawały, całe w kłębach kryjącego tłustą, niezdrową cerę dymu z ekstra mocnych bez filtra, z rękami o połamanych brudnych paznokciach, upierścienione czerwonawym ruskim złotem z przypaloną ondulacją we fiołkowym albo kruczoczarnym kolorze - królowe bazarów, straganów, melin, płatnych szaletów, kantorków ze sprzętem do zamiatania, szatni i magazynów. Dziś rozpłynęły się w masie elegantszych dam albo zabrała je ziemia.
Te kobiety mogłyby niejedno powiedzieć ale książka rozczarowuje. Porównania z Myśliwskim wołają o pomstę do nieba. Tam, gdzie u mistrzów słowa brzmi szlachetna prostota - tu pojawia się prostactwo. Nie ma miłości, jest brudny seks na wytartej starej derce. Słownictwo koszarowe, pełne kłaków, kudłów, picz, siurów, gir, mord i innych kołtunów. Nie nauczyłam się niczego nowego o świecie, nie wezmę od Wery ani słowa, ani jej współczuję, ani mi jej nie żal. To taki typ fryzjerki, od której chłop wychodzi albo z wszami albo z tryprem.
Ale pasuje jak ulał do tych dziwnych standardów sukcesu literackiego na miarę XXI wieku - żeglowanie Autorki wokół tematyki żydowskiej, wykreowanie bohaterki, która robi wyłącznie to, co jej się w danej chwili podoba, jest na bakier z religią, niechętna małżeństwu, nie chce dzieci, folguje sobie seksualnie z kochankami płci obojga, pojęcie wierności kojarzy jej się z niewolą, nie wpasowuje się w normy współżycia społecznego. Idealna squaterka plująca jadem na cały (nomen-omen) kołtuński świat.

O takich kobitach jak bohaterka tej książki - Wera, moja babcia mówiła: "g ó wno z żółcią się zmieszało". Aspołeczna anarchistka, lubieżna, wulgarna, prostacka, prowokacyjna, wściekła, uparta i mająca światu wiele za złe a chłopom jeszcze więcej. Akcja powieści toczy się wokół pogrzebu męża Wery, co daje jej pretekst do snucia dywagacji na temat życia i miłości, w stylu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dwór królewski to niegdyś niewyczerpane źródło łask, zaszczytów i pieniędzy dla lojalnych i wiernych poddanych zauszników władcy. Dziś to samo źródło nazywamy wdzięcznie i demokratycznie – korytem. A że żaden skarbiec sam się nie napełni, o sposobach jego wzbogacania jest między innymi ta lektura. Królem „z żelaza” jest nieustraszony Filip Piękny. Poznajemy go w momencie ostatecznego rozprawiania się z zakonem templariuszy i zapewne rekwizycji na rzecz Francji wszystkich zakonnych bogactw. Skutkiem tego na dom królewski spada klątwa zamęczonego mistrza zakonu, która przynosi straszne skutki. Oprócz zaboru mienia templariuszy, król łupi podatkami i konfiskatami Żydów, lombardzkich bankierów, duchowieństwo, wywala Papieża do Awinionu i trzyma całe królestwo silną ręką, zmieniając istniejące prawa zgodnie z doraźną „racją stanu”.
A królewska rodzina nie jest wolna od intryg, kłopotów i skandali. Chwilę mi zajęło zorientowanie się kto jest czyim krewnym, bo sporą część lektury zajmują dwie siostry, ożenione z dwoma braćmi – królewskimi synami i intrygujące i knujące w imię zdrady małżeńskiej z … dwoma braćmi, również szlachetnie urodzonymi ale niższego stanu. Jak się można domyślać, ten romans nikomu nie przynosi chwały. Nie ma co kibicować poszczególnym postaciom, bo książka bazuje na prawdziwej historii a nie wytworze wyobraźni i pisarz nie zlituje się nad nikim. Tak jak w życiu, wszyscy są trochę dobrzy i trochę źli. A że stawka jest wysoka – trony, bogactwa i zaszczyty – tego zła jest sporo więcej. Krew leje się strumieniami a obrazowe sceny brutalnych egzekucji długo pozostają w pamięci.
Rekomendując tę książkę, G. Martin sam się prosił o porównania z własną twórczością. Zdania są podzielone – ja, jeśli odsieję od Martina wszystkie te magiczne smoki, maski, wilkory i ludzi lodu, bardzo ładne, lecz wkurzające, uważam, że literacko Martin jest lepszy. Lektura Druona to staroświeckie, rzetelne czytanie, solenne opisy zakulisowych działań, trochę jak zbeletryzowany podręcznik historii. Wszystko na tacy, wyjaśnione jasno, klarownie i … nudnawo. Niech już będzie równowaga między Druonem – za ożywienie ciekawego fragmentu dziejów Europy a Martinem za soczystość, dosadność i trafność języka, docierającego lepiej do współczesnego odbiorcy.

Dwór królewski to niegdyś niewyczerpane źródło łask, zaszczytów i pieniędzy dla lojalnych i wiernych poddanych zauszników władcy. Dziś to samo źródło nazywamy wdzięcznie i demokratycznie – korytem. A że żaden skarbiec sam się nie napełni, o sposobach jego wzbogacania jest między innymi ta lektura. Królem „z żelaza” jest nieustraszony Filip Piękny. Poznajemy go w momencie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jest: zapomniany przez Boga i ludzi mająteczek Bohiń na dalekich Kresach, zgorzkniała panna nie pierwszej młodości, zakazany romans, zbrodnie i skrywane tajemnice, pamięć powstań i przygniatająca gorycz porażki.
Mie ma: bursztynowego świerzopa, łąk szeroko rozciągnionych, chmur szerokich, rozdartych, cudownych, wspominania niegdysiejszej sielanki, śpiewnych wieczorów na gankach porośniętych winem i wszystkiego tego, co każe tęsknić za utraconym rajem.
Dodatkowy "bonus" to: znużenie, zniechęcenie, poczucie zmarnowanych dni, cisza przed burzą, gnicie, rozpad, upadek, beznadzieja bytowania, pustka, nuda i zaścianek.
Konwicki, oprócz tego, ze należy do moich ukochanych reżyserów i nie do końca zbadanych twórców, któremu według mnie najbliżej do realizmu magicznego w polskim wydaniu, jest też przedstawicielem szczególnego pokolenia. Ludzi, którzy urodziwszy się gdzieś nad Wilią, Pełtwią, Niemnem czy Issą, nagle dowiedzieli się, że te miejsca już nie są ich Ojczyzną, a ich nowa Ojczyzna wcale nie życzy sobie wspominania tej starej - uczucie, którego pokolenia urodzone po 1945 roku nie są w stanie zrozumieć...
Rzecz dzieje się kilkanaście lat po Powstaniu Styczniowym, autor "wymyśla" sobie losy swojej babki - Heleny, której nigdy nie poznał a dodatkowo wplata w fabułę kilka postaci, które w niedługiej przyszłości okażą się kluczowe w dziejach Polski. Helena bytuje jakby pogrzebana za życia, odcięta od nowin, nowych znajomości, za otoczenie mająca walący się dom, zdziwaczałego ojca i nieciekawą perspektywę związku z rozsądku lub samotnego dożycia końca swych dni. Nic nie ożywia szarej codzienności, wszystko dogorywa w mdlącym kurzu, upale i przeczuciu nadchodzącej jesieni, snu, śmierci. Cisza przed burzą nie może jednak trwać wiecznie i wreszcie nadchodzi wicher przynoszący zmiany...
Ciekawa jestem, czy Konwicki, jeszcze nie do końca otrząśnięty z etapu "pryszczatości", poprzez losy Heleny chciał nam powiedzieć, że jedyną ucieczką od butwienia i nieuniknionej zgnilizny starych polskich czasów była rewolucja i nowy pojałtański porządek? Mam nadzieję, że moje galopady wyobraźni poszły za daleko. Ale książka bez wątpienia niedoceniana i warta przemyślenia.

Jest: zapomniany przez Boga i ludzi mająteczek Bohiń na dalekich Kresach, zgorzkniała panna nie pierwszej młodości, zakazany romans, zbrodnie i skrywane tajemnice, pamięć powstań i przygniatająca gorycz porażki.
Mie ma: bursztynowego świerzopa, łąk szeroko rozciągnionych, chmur szerokich, rozdartych, cudownych, wspominania niegdysiejszej sielanki, śpiewnych wieczorów na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Półka "science fiction" jest doprawdy niezwykle rozległa. Ta opowieść wkracza bardziej na tereny psychologii niż fantastyki naukowej. Nie dało się inaczej być z jej bohaterem -Charliem, jak tylko śmiać się, płakać i cierpieć razem z nim i ze wszystkich sił trzymać kciuki żeby mu się udało. Charlie to młody mężczyzna z niskim ilorazem inteligencji, który wskutek eksperymentu naukowego na pewien czas doświadcza statusu wszechstronnego geniusza. Przy okazji daje czytelnikowi wgląd w całe swoje niełatwe życie i stosunki z innymi ludźmi. A te, mimo umysłowych zmian, przez które przechodzi Charlie, są złe. Od początku swojego życia chłopak był obiektem toksycznych działań- najpierw desperackich prób leczenia i wmawiania przez matkę, że jest normalnym tylko trochę leniwym chłopcem, potem bezwzględne odrzucenie i nienawiść, bo próby "naprawy" nic nie dały. W dorosłości doświadczał kpin i szyderstw ze strony kolegów, wreszcie jako obiekt eksperymentu zaczął być traktowany jak zwierzątko laboratoryjne. W końcu znielubiono go, bo stał się zbyt inteligentny. A jedyną jego przewiną było to, że on naiwnie wszystkich kochał i chciał być lubiany.
I zadajemy sobie pytania bez odpowiedzi - kiedy zaczyna się człowiek? Czy przy IQ 68 jesteśmy kłopotem a przy 69 już fajnym gościem? A co jest granicą geniuszu - IQ 150 czy może 151? Różnice ewidentnie istnieją ale granica między nimi jest płynna. A czy istnieje cokolwiek w ludzkiej jednostce, co nie pozwala innym przyznać jej pełnoprawnego statusu człowieczeństwa? Oczywiście nie, chociaż praktyka pokazuje, że osoby upośledzone bardzo często nie są traktowane jak ludzie. Nad chorym dzieckiem lituje się niemal cały świat, jednak kiedy to dziecko dorasta a zachowuje się nadal jak dwu-trzylatek, nie może liczyć na zbyt wiele. Rodziny są zniecierpliwione i zmęczone a domy opieki chronicznie niedofinansowane i zbyt ubogie w oddany personel. I chociaż opowiadanie napisano już dość dawno, te sprawy zmieniły się na lepsze w niewystarczającym stopniu.
Największym problemem Charliego nie jest w moim odczuciu jego upośledzenie. Choroba raczej tkwiła w rodzinie, a zwłaszcza w matce, która w imię ochrony młodszego dziecka bezwzględnie odrzuciła syna, znienawidziła go, a przy tym chyba i samą siebie. Nie chciała zrozumieć, że miłość i szacunek są lekiem na niemal każdą dolegliwość.
Cały proces "mądrzenia" Charliego wydaje się być poświęcony jego zrozumieniu stosunków z rodzicami, siostrą i samym sobą - i nie są to słodkie chwile. Wierzę jednak, że po wszystkim Charliemu zostało jednak wrażenie, że było warto.
Książka miała być na weekend a została pochłonięta w jeden wieczór. W trakcie lektury stawał mi przed oczami piękny, liryczny film "Fenomen" z nietypową rolą Johna Travolty, bardzo podobny w wymowie.

Półka "science fiction" jest doprawdy niezwykle rozległa. Ta opowieść wkracza bardziej na tereny psychologii niż fantastyki naukowej. Nie dało się inaczej być z jej bohaterem -Charliem, jak tylko śmiać się, płakać i cierpieć razem z nim i ze wszystkich sił trzymać kciuki żeby mu się udało. Charlie to młody mężczyzna z niskim ilorazem inteligencji, który wskutek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Szacowna Pani Eliza, pozytywistka i zaangażowana specjalistka od spraw feminizmu, popełniła najrasowszy thriller z metodycznie rozpisaną anatomią morderstwa i psychologicznym uzasadnieniem całej sprawy. Miejsce akcji – wioska gdzieś na Kresach, ofiara – młoda kobieta imieniem Pietrusia, sprawcy – czterej mężczyźni z rodziny Dziurdziów, występujący niejako w imieniu całej społeczności.
Wszystko zaczyna się w momencie kiedy krowy przestają dawać mleko, a Pietrusia przypadkiem pokazuje się tam, gdzie wszyscy oczekiwali objawienia się wiedźmy odpowiedzialnej za nieszczęścia wioski. Potem, przez wiele miesięcy napięcie narasta – przez plotki, pomówienia, intrygi, podejrzenia o czary i pakt z diabłem, aż do tragicznego finału.
Ofiara miała na sumieniu mnóstwo przewin – była obca we wiosce, biedna jak mysz kościelna i za jedyne towarzystwo mająca ślepą babkę. Była niezwykle ładna, pięknie śpiewała, robota paliła jej się w rękach, zawsze umiała pomóc, podleczyć ziołami chorych, doskonale gotowała, a pieczone przez nią chleby nie miały sobie równych. Wielu smaliło do niej cholewki, ośmieliła się wzgardzić ponurym gwałtownikiem – Stefanem Dziurdzią i na dodatek wyszła za mąż za najfajniejszego chłopaka ze wsi, który świata poza nią nie widział. Stworzyła ciepły dom pełen zdrowych, uśmiechniętych dzieciaków, po którym chodziła „w kupnych perkalach i jadła jajecznicę ze słoniną” (a chwilę później Jagnę namawiano do ślubu z Boryną mówiąc, że „będzie masło łyżkom jadła i śmietanom popijała” – ot, marzenia ludu polskiego!). Jednym słowem – przybłęda znikąd zawarła układ z nieczystym, dlatego wiedzie jej się dobrze a na innych sprowadza nieszczęście.
Jednak nie jest to prosta bajka kontrastująca dobrą, cierpiącą ofiarę i podłych oprawców. Chłopi, chociaż niepiśmienni nie wydają się wcale głupi i ciemni. Gospodarzą racjonalnie, mają plany, troszczą się nie tylko o swoje zagrody ale i o wioskę. Na co dzień bardzo religijni ale żyją w harmonijnej równowadze między wiarą chrześcijańską a prastarymi zabobonami z ciemnych wieków. Piotr Dziurdzia to szanowany, bogaty gospodarz i przywódca całej gromady. Gorzej z pielęgnującym urazę Stefanem i jego kłótliwą żoną, która pełni rolę rozsiewającego plotki i podjudzającego do zła Jagona. Z tej nieszczęśliwej w pożyciu pary, obdarzonej podłymi charakterami i popędliwością, emanują wszystkie nieszczęścia i podłość.
Mimo grozy położenia Pietrusi i zapalczywości mieszkańców wioski, w jej opisach przebija arkadyjski spokój, piękno i sielskość wprost z „Nad Niemnem”. Orzeszkowa nie pozwala nam zapominać, że kiedyś serce Polski biło na Wschodzie. Wieś sprawia wrażenie ucieleśnienia tęsknoty za prostym życiem, bogactwem natury i nieskażoną troskami codziennością.
Jednak natura ludzka jest zawsze taka sama. Dziś jesteśmy oświeceni, wykształceni, racjonalni i bardzo dalecy od polowań na czarownice – czyżby? Mało kto zadałby sobie dziś trud linczowania nielubianej osoby, jednak szeroko zakrojone kampanie nienawiści, festiwale pomówień, obarczanie przeciwników najgorszymi cechami aż po odmawianie im cech ludzkich, dyskutowanie „per onucam”, „per złodziejam”, „per szmatam”, fajerwerki ośmiu gwiazdek, którymi upajają się damy, starcy i młodzież – czy na pewno są to dowody ludzkiego współczesnego wysublimowania? Może jednak wszyscy bywamy Dziurdziami?

Szacowna Pani Eliza, pozytywistka i zaangażowana specjalistka od spraw feminizmu, popełniła najrasowszy thriller z metodycznie rozpisaną anatomią morderstwa i psychologicznym uzasadnieniem całej sprawy. Miejsce akcji – wioska gdzieś na Kresach, ofiara – młoda kobieta imieniem Pietrusia, sprawcy – czterej mężczyźni z rodziny Dziurdziów, występujący niejako w imieniu całej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ze wstępu wynika, że fani trisolariańskiej trylogii to prawie sekta. Dlatego też wszyscy chcieli, oczekiwali i spodziewali się fanfika. I dostali szaloną podróż pewnego mózgu przez ciemne chmury czasu, dalekie galaktyki, solariańską niewolę i rajskie wizje. Okazuje się, że wszechświat cierpi na nieustające cykle destrukcji i wzrostu, zmiany wymiarów, śmierć i odradzanie się. Nie wszystko jednak jest w stanie odtworzyć się w pierwotnym stanie i nie wiadomo do końca czy to nadzieja czy pułapka. Książki Liu pochłonęłam z ogromną fascynacją i miałam wrażenie, że nie zrozumiałam nawet połowy z poruszanych tam problemów, ale i tak nie mogłam się oderwać. U Baoshu wszystko wydaje się bardziej zrozumiałe ale niestety przy tym - naiwne i proste. W końcu wiadomo, że każda mniej lub bardziej naukowa fantastyka tworzona jest przez ludzi i dla ludzi, stąd trudno zbyt odkrywczo wyjść poza schematy ludzkiego zrozumienia. Cixin Liu wybiegł przed szereg nieco odważniej niż Baoshu, tak, że jestem przy tej lekturze na "tak sobie".

Ze wstępu wynika, że fani trisolariańskiej trylogii to prawie sekta. Dlatego też wszyscy chcieli, oczekiwali i spodziewali się fanfika. I dostali szaloną podróż pewnego mózgu przez ciemne chmury czasu, dalekie galaktyki, solariańską niewolę i rajskie wizje. Okazuje się, że wszechświat cierpi na nieustające cykle destrukcji i wzrostu, zmiany wymiarów, śmierć i odradzanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Rozpieszczone, roszczeniowe gówniarstwo to ponadczasowa i międzynarodowa kasta. Ludzie, którzy uważają, że pieniądze biorą się od rodziców albo z bankomatu, że nauczyciele złośliwie nie doceniają ich talentów, a oni sami urodzili się do znacznie wyższych celów niż nudne bytowanie w biedzie i skromności. Taki jest też i Pendennis, zwany pieszczotliwie Penem, kiedy poznajemy go na początku opowieści jako ukochanego jedynaka, najsłodszą pociechę bałwochwalczo zakochanej w synku wdowy i średnio rokującego na przyszłość młodzieńca. Ojciec Pena własną ciężką pracą i sprytem doszedł do skromnego majątku i co najważniejsze – wyrobił sobie odpowiedni status towarzyski (swoją drogą – jak bardzo nie doceniano niegdyś kupców, aptekarzy i medyków!). Mały z kolei jakby w ogóle nie zauważa swoich ograniczeń i nosi się z dumą lorda oraz szasta pieniędzmi z wielkopańskim gestem. W szkołach idzie mu raczej słabo, do pracy garnie się dopiero, gdy grozi mu autentyczny głód – i o dziwo okazuje się być obdarzony literackim talentem, który nie tylko nie pozwala mu stoczyć się na dno społecznej drabiny ale też daje mu podziw i szacunek otoczenia. Obok swych licznych słabostek jest też Pen absolutnym bęcwałem jeśli idzie o kobiety. Jego serce zawsze płonie ku czci nieodpowiedniej wybranki. Na szczęście nad bratankiem czuwa stryj – dobra dusza, człowiek światowy , mądry i pragmatyczny, choć również nie pozbawiony kabotyńskich póz, wielkopańskich fum, megalomanii i wygórowanych aspiracji. Stryj gasi pożary, pośredniczy w kłopotach, łagodzi spory, doradza, za plecami młodego mości mu wygody tak, że wierzymy, że naszemu nadętemu pychą głuptasowi nic złego nie może się stać pod takimi opiekuńczymi skrzydłami.
Thackeray, podobnie jak w swej powieści o „Ostrej” Becky, pokazuje nam pyszną panoramę dziewiętnastowiecznej angielskiej prowincji i tętniącego życiem Londynu. Zaciekawiła mnie postać kapitana Stronga, obieżyświata i awanturnika, który chwalił się Orderem Orła Białego otrzymanym od generała Skrzyneckiego po bitwie pod Ostrołęką – co robił Anglik w przesiąkniętym miłością do Napoleona polskim wojsku – historia raczy milczeć…. Ale i bez Stronga mamy się komu przyglądać – prawnikom, dziennikarzom, służącym, drobnym właścicielom ziemskim, niektórym arystokratom z urodzenia i tym z awansu, studentom, literatom, emerytowanym wojskowym, darmozjadom i pracusiom. I widzimy jak Autor podśmiewa się z nich a często śmieje w głos z ich charakterków, słabostek i obyczajowych skandalików. A że ponoć ta powieść ma sporo elementów autobiograficznych – śmieje się również i z samego siebie! I za ten uśmiech i satyryczne zacięcie tak miło się czyta Thackeraya!

Rozpieszczone, roszczeniowe gówniarstwo to ponadczasowa i międzynarodowa kasta. Ludzie, którzy uważają, że pieniądze biorą się od rodziców albo z bankomatu, że nauczyciele złośliwie nie doceniają ich talentów, a oni sami urodzili się do znacznie wyższych celów niż nudne bytowanie w biedzie i skromności. Taki jest też i Pendennis, zwany pieszczotliwie Penem, kiedy poznajemy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W małej mieścinie gdzieś na końcu świata pewna młoda, niewinna dziewczyna rozpływa się we mgle. A kiedy do tej zapyziałej osady przybywa śledczy na miarę detektywa Rutkowskiego i uruchamia Wyższą Szkołę Robienia Hałasu, poszukiwania nabierają rumieńców. A trop ściele się gęsto: w miasteczku odkryto rzadkie złoża, dzięki czemu część mieszkańców niespodziewanie się wzbogaciła, mocno trzyma się lokalne bractwo religijne, w podtekście podejrzewane o fundamentalizm i brzydkie praktyki (było nie raz? to jeszcze raz!), w tle błąka się zaburzony emocjonalnie socjopatyczny nastolatek, jakiś nauczyciel uciekający od nieznanej nam przeszłości, ojciec zaginionej skrywa jakieś sekreciki, jej przyjaciółka nie jest do końca lojalna i szczera. Przy okazji na światło dzienne wychodzi inna, o wiele starsza kryminalna zagadka. Tak, że niby motywów w bród ale zaczepienia nie ma. Kiedy w końcu prawda (przynajmniej ta o najnowszym zaginięciu) wychodzi na jaw, jest ona tak koślawo uzasadniona, nieprawdopodobna, psychologicznie niepojęta, głupia i dęta, że Panu Carrisiemu już dziękuję. Sięgnęłam po ten tytuł z uwagi na klimatyczny film sprzed paru lat, w którym czuć było rękę europejskiego twórcy, bez zbędnego amerykanizowania. Ale książka nie powaliła. Kiedyś pewien nałogowy czytelnik wspomniał, że ma już po czubki uszu wszystkich ostatnio namnożonych książkowych dziewczyn - z mgły, wody, jeziora, sąsiedztwa, okna, drągu, przeciągu i pociągu, I w tym punkcie zgadzam się z nim.

W małej mieścinie gdzieś na końcu świata pewna młoda, niewinna dziewczyna rozpływa się we mgle. A kiedy do tej zapyziałej osady przybywa śledczy na miarę detektywa Rutkowskiego i uruchamia Wyższą Szkołę Robienia Hałasu, poszukiwania nabierają rumieńców. A trop ściele się gęsto: w miasteczku odkryto rzadkie złoża, dzięki czemu część mieszkańców niespodziewanie się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tym razem nieco odpoczynku po średniowiecznych budowniczych katedr i mostów. Follett wiedzie nas dobrze udeptanymi ścieżkami, po których epokę temu kroczyli godnie Forsyth, Ludlum i wielu innych. Tamci podbijali nasze lęki związane z zimną wojną i napięciami USA-ZSRR. Ten przenosi wszystkie strachy na realia XXI wieku, tak, jakby trylogia „Stulecie” miała trwać i trwać w kolejnej odsłonie. Akcja zawiązuje się wielowątkowo, w różnych częściach świata, z bohaterami pozornie nie mającymi z sobą nic wspólnego. Autor nie byłby sobą, gdyby dzięki temu rozbiciu fabuły nie dał nam okazji do śledzenia równocześnie kilku romansów! Z drugiej zaś strony – jeśli niemal od początku wprowadza na arenę prezydentów wielkich państw i wysoko postawionych urzędników – już czujemy, że będzie "grubiutko”. Wydarzenia toczą się dość leniwie; akcja przypomina powolne sypanie kopczyka z piasku, ziarenko do ziarenka, aż w końcu kolejna maleńka drobina przeciąża kopiec i wywołuje niewyobrażalne piekło. Taki polityczny efekt trzepotu skrzydeł motyla – drobny incydent gdzieś w dalekim świecie uruchamia lawinę nie do powstrzymania… W międzyczasie czytamy o mechanizmach akcji wywiadowczych podejmowanych przez Amerykanów w różnych częściach świata, walce z przemytnikami narkotyków, bandach przemycających do Europy nielegalnych imigrantów i o niewolniczej pracy. Przy okazji – postać Abdula to mój faworyt – niesłychanie odważny agent, ryzykujący własną głową w służbie dobrze wykonanego zadania. Tacy ludzie pokazują, że cała współczesna technika, monitoring, satelity, na nic się zdają, jeśli w newralgicznym momencie do akcji w terenie nie wkroczy jakiś ryzykant o stalowych nerwach żeby doprowadzić bandyckie sprawy do ich nieuchronnego końca w więzieniu, lub kostnicy.
Ale to są tylko dekoracje, bo główna część powieści to historia eskalacji konfliktu nuklearnego. Na pewno dziwne wydaje się, że w rozgrywce zupełnie niemal pominięto Rosję, skupiając się na dwóch mocarstwach – USA i Chinach, które toczą walkę o dominację na terenach Korei Północnej i Południowej, a potem… gdzie indziej. Niebezpiecznie przypomina to współczesną nam Ukrainę, gdzie USA biją się z ruskimi rękami ukraińskich bojców, ale cóż, tak działa podły świat. A może pominięcie Rosji było celowe, żeby uczynić intrygę bardziej czytelną dla odbiorcy? Daje to nam nadzieję, że rzeczywisty splot międzynarodowych interesów i konfliktów jest o wiele bardziej skomplikowany, a różne państwa trzymają się nawzajem za pyski, że po pierwsze - nie jest możliwe odkrycie tych wszystkich zależności, a po drugie - wzajemne szachowanie się trzyma łapy polityków z dala od czerwonego guzika.
Jest ze mnie stara książkowa wyjadaczka, ale w trakcie tej lektury bladłam nie raz. Żyjemy w niesłychanie niebezpiecznym i chwiejnym świecie, XXI wiek zamiast być epoką spokoju i dobrobytu, staje się areną coraz bardziej niebezpiecznych konfliktów, przy których choćby nasze polskie polityczne wybory to mrówka na grzbiecie słonia. Z całych sił trzymam kciuki, żeby „Nigdy” nie przekształciło się w „Kiedyś”, albo jeszcze gorzej – w „Teraz”.

Tym razem nieco odpoczynku po średniowiecznych budowniczych katedr i mostów. Follett wiedzie nas dobrze udeptanymi ścieżkami, po których epokę temu kroczyli godnie Forsyth, Ludlum i wielu innych. Tamci podbijali nasze lęki związane z zimną wojną i napięciami USA-ZSRR. Ten przenosi wszystkie strachy na realia XXI wieku, tak, jakby trylogia „Stulecie” miała trwać i trwać w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ostatni tom serii Malraux stara się pokazać, jak nadprzyrodzone przechodzi w nierzeczywiste, a to w ponadczasowe, czyli sztuka najpierw wyzwala się do Boga, potem od realności, wreszcie od czasu. A jest to, według Autora efektem przemian społecznych w Europie, i co za tym idzie – radykalnych zmian w sposobie myślenia ludzi. Po licznych wojnach, rewolucjach i wiosnach ludów do głosu dochodzą szersze warstwy społeczne niż tylko monarchowie i arystokraci. I zaczynają dyktować gusta. Nie wiemy, jakie potrzeby artystyczne mieli szaraczkowie z czasów feudalizmu lub monarchii. Wiadomo natomiast, że dawne sztuki były niemal w całości religijne i tworzone w społeczeństwie niemal w całości złożonym z analfabetów. Po wieku XVIII dostęp do wiedzy ogólnej a w tym i sztuki powszechnieje. Panuje ogólna moda – na realizm, dosłowność i wiarygodność przedstawienia - piękne widoczki, dekoracyjność, ozdobność, wylizanie, akademizm , co nie musi być złe artystycznie ale jest wtórne. Tymczasem realizm nie oznacza odzwierciedlenia i kopii rzeczywistości.
I niektórzy artyści się buntują! Chcą uczynić ze sztuki autonomiczną dziedzinę, gdzie będzie liczyć się nie szeroki gust ale fakt malarski, poszukiwania formalne, kolor, plama, światło, prawda malarska przedmiotów . Sztuka staje się bezczelna, autonomiczna, zapatrzona w samą siebie. Akademicka o tyle, że nie potrzebuje odbiorcy, tylko dyskusji we własnym gronie twórców. Artysta zrywa ze społeczeństwem i znajduje sobie równych tylko wśród artystów.
Niezależni nie szanują już iluzji, nie trzymają się perspektywy. Artyści wiedzą, że „rozumiemy świat piękności, nieco mniej świat piękna, prawie wcale świat malarstwa” i zadają ważne pytania – po co „układać farby w odpowiednim porządku”? I dochodzą do wniosku, że lepiej malować dla wieczności niż swoich współczesnych. Malraux zauważa nieco z przymrużeniem oka ucieczkę pięknych kobiet z obrazów. A to dlatego, że „artysta zbuntowany nie ma smaku”. Stąd „Olimpia” Maneta jest zwyczajną, średnio ładną, bezczelną prostytutką a nie boską Wenus. Obraz nie jest już ani bóstwem, ani fetyszem, ani nie przedstawia bogini, ani nie uwzniośla człowieka, jest OBRAZEM. A łatwiej zgodzić się co do urody kobiety niż piękna obrazu, stąd w dzisiejszych galeriach rzadko spotkamy oblicza godne portretów Tycjana…
Dzieje się w sztuce dużo i szybko – powstaje wiele wielkich muzeów, co zapewnia dostęp do wielu różnorodnych dzieł sztuki i dla publiczności i dla samych artystów. Rodzajem rewolucji był rozwój sztuk audiowizualnych. Fotografia, technika reprodukcji, kino, telewizja, dzięki kadrowaniu, powiększeniu, ruchowi kamery – widzimy to, czego nie byliśmy w stanie zobaczyć a tylko przeczuwaliśmy.
No i w końcu ogromne triumfy święcą sztuki Azji, Afryki, Ameryki Środkowej, sztuka ulotna tworzona przez ludy pierwotne, dzieci, osoby chore psychicznie. Nie byłoby impresjonizmu bez twórczego zinterpretowania sztuki Japonii, nie zaistniałby kubizm, gdyby pewien genialny malarz nie zafascynowałby się afrykańskimi maskami i rzeźbami.
Esej Malraux kończy się w latach siedemdziesiątych XX wieku, dalsze dzieje sztuki toczą się na naszych oczach. Czekam tęsknie na ciekawe opracowanie całego tego wariactwa, które tętni w pracowniach, muzeach i galeriach sztuki współczesnej.

Ostatni tom serii Malraux stara się pokazać, jak nadprzyrodzone przechodzi w nierzeczywiste, a to w ponadczasowe, czyli sztuka najpierw wyzwala się do Boga, potem od realności, wreszcie od czasu. A jest to, według Autora efektem przemian społecznych w Europie, i co za tym idzie – radykalnych zmian w sposobie myślenia ludzi. Po licznych wojnach, rewolucjach i wiosnach ludów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pierwsze, co przyszło mi na myśl przy lekturze Makuszyńskiego nie dla młodzieży, to skojarzenie, że mógłby być naszym polskim lekko przesłodzonym Markiem Twainem. Z drugiej strony, ze względu na tradycje galicyjskie i przynależność do Monarchii Austro-Węgierskiej, bliżej Mu do Jarosława Haska. Ale też ten niepowtarzalny humor z łezką w oku, liryzm i nutka nostalgii czynią Makuszyńskiego po prostu samym sobą!
Książeczka zawiera dwie opowieści – jedną króciutką o Perłach, która uczy, że nie należy uganiać się za cudzym bogactwem, bo trafi się szybko na wielką biedę, i drugą, bardziej złożoną – o Wieprzach. Bohaterem tej drugiej jest biedny jak mysz kościelna malarz o nazwisku Chrząszcz, zamieszkujący ze znajomym poetą klitkę na najwyższym piętrze kamienicy czynszowej, niczym studenci u Pani Dulskiej. Artyście wiele brakuje do ideału, ma ułańską fantazję, nieopanowany apetyt na alkohol i szelmostwa - i garną się do niego same nicponie i obwiesie. Pierwsza część, o tym jak Chrząszcz znieważył małżeństwo – bardzo dowcipna i brawurowa, druga zaś o tym, jak małżeństwo dopada Chrząszcza, raczej naiwna i szyta grubym szpagatem. Zakończenie z kolei to wspaniały hymn o przyjaźni aż po grób, z którego wynika, że najwięcej dają ci, którzy nie mają nic - i to jest piękne!
Szalenie nostalgiczny ten Kornel, przywodzi pamięć o szaleństwach krakowskiej bohemy, kiedy Przybyszewski walił po pijaku w fortepian, Witkacy w narkotycznym widzie zborsuczał kolejne damy a Zbyszko Dulski lampartował się jak tylko mógł za pieniądze mamci. Ech, kiedyś to było… teraz już nie ma…

Pierwsze, co przyszło mi na myśl przy lekturze Makuszyńskiego nie dla młodzieży, to skojarzenie, że mógłby być naszym polskim lekko przesłodzonym Markiem Twainem. Z drugiej strony, ze względu na tradycje galicyjskie i przynależność do Monarchii Austro-Węgierskiej, bliżej Mu do Jarosława Haska. Ale też ten niepowtarzalny humor z łezką w oku, liryzm i nutka nostalgii czynią...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W drugim tomie „Przemian” (równie intrygującym jak poprzedni) wędrujemy powoli przez wiek XV, obserwujemy powolne odchodzenie od słodyczy Gotyku w stronę bardziej surowego stylu toskańskiego, zahaczamy o niezrównane malarstwo flamandzkie, pomieszkujemy we Florencji, Rzymie i Wenecji, żeby dotrzeć do Amsterdamu z jego genialnym mieszkańcem – Rembrandtem.
A mowa jest o bardzo zmieniającym się świecie, w którym cywilizacja duszy przekształca się w cywilizację umysłu. Inaczej rozumie się i wyraża religijność, co ma odzwierciedlenie w sztuce. Feudalizm się chwieje, chrześcijańskie rycerstwo ustępuje pola najemnym kondotierom, człowiek i jego dusza stają się miarą wszechrzeczy. Posągi usamodzielniają się i opuszczają mury świątyń. Postacie odrywają się od miejsca kultu i zyskują niezależność. Wchodzą do fikcji malarskiej, a wraz z nimi – ludzie. Artyści starają się nam powiedzieć, że duszą świata jest tajemnica a nie objawienie i sztuka tę tajemnicę ukazuje ale nie odkrywa.
Do tematów sztuki wkraczają wątki mitologiczne. To co duchowe staje się irrealne, artysta już nie przywołuje bóstw ale trochę „ubóstwia” człowieka i wprowadza go do irrealnego świata sztuki. Nie znaczy to, że zarzucono sztukę sakralną, jednak duchowość i wiara ukazywane są w zupełnie nowy sposób.
Oczywiście ten tom nie byłby pełny, gdyby nieśmiertelny duch Vasariego nie unosił się majestatycznie nad nieokiełznanymi wodami swady i aluzji Malraux. Autor ewokuje tak odważne światy, że często można w nich pobłądzić. Malraux ma skłonność do tworzenia piętrowych porównań (w tym tomie zmienił się tłumacz, lecz specyficzny język pozostał…). Tworzy zdania typu: „A jest nie bardziej podobne do B niż C nie przypomina D, chociaż jest pokrewne A”. I weź tu Czytelniku zgadnij, kto do kogo jest a kto nie jest podobny ! Jeśli sam tego nie poczujesz, Malraux Ci tego nie powie. Ale poszukiwać warto…

W drugim tomie „Przemian” (równie intrygującym jak poprzedni) wędrujemy powoli przez wiek XV, obserwujemy powolne odchodzenie od słodyczy Gotyku w stronę bardziej surowego stylu toskańskiego, zahaczamy o niezrównane malarstwo flamandzkie, pomieszkujemy we Florencji, Rzymie i Wenecji, żeby dotrzeć do Amsterdamu z jego genialnym mieszkańcem – Rembrandtem.
A mowa jest o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kojarzyłam George Sand jako pewną siebie, pryncypialną brzydulę w męskim surducie z fajeczką lub cygarem, organizatorkę salonów i uczestniczkę wielu artystycznych ruchów XIX wieku. I niewiele się pomyliłam, z wyjątkiem tego, że jak widać z portretów, za młodu była wcale wcale. Książka obejmuje 8 znamiennych lat z życia GS, w czasie których rozpoczyna swą karierę literacką, rozwodzi się z mężem i namiętnie romansuje, między innymi z Alfredem de Mussetem i Fryderykiem Szopenem. A ówczesny Paryż targany jest powstaniem republikanów, epidemią cholery i konfliktami politycznymi. Młodą Aurorę dzieli „tylko” lub „aż” 60 lat do czasów kiedy inna genialna kobieta – Maria Skłodowska zaczyna studia na Sorbonie. Ale na razie czasy są takie, że samodzielna, inteligentna dama nie za bardzo może rozwinąć skrzydła i żyć na własny rachunek. Aurora jednak jest w stanie oszukać system i w męskim stroju, pod męskim pseudonimem jak taran przetacza się przez francuskie salony, pognębiając niekochanego męża, odzyskując prawo do opieki nad dziećmi i rodzinny majątek, zdobywając przy tym własną renomę jako najlepiej sprzedająca się i najpłodniejsza francuska pisarka swoich czasów. Ile z tej sławy było wynikiem pogoni za tanią sensacją („baba w spodniach!”), a ile faktycznego talentu, trudno dziś powiedzieć. Być może w rodzimej Francji jest nadal czytana. A patrząc na Jej współczesnych i siłę ich literatury dziś – Balzaka, który w 1832 zmagał się z Komedią ludzką, Stendhala już po opublikowaniu Czerwonego i Czarnego, Heinego, którego wiersze czyta do dziś cały świat, Aleksandra Dumasa – już znanego ze znakomitych dramatów, Victora Hugo i jego monumentalnych Nędzników – to jakoś bardzo mało tej George Sand w druku...Czyżby brzydko się zestarzała? Mam w swojej biblioteczce jedynie Jej „Mówiący dąb”, który nie przemówił do mnie ze szczególną siłą.
Nie zestarzała się na pewno pamięć o wszystkich damsko-męskich (i nie tylko – czy faktycznie była biseksualna?) szaleństwach pisarki, licznych romansach, toksycznej relacji z de Mussetem i tej nieco bardziej romantycznej z Szopenem, niebanalnym trybie życia, licznych przyjaźniach z malarzami i muzykami. Zdaje się, że została wydana za mąż za brutala prędzej niż zdążyła dojrzeć i dorosnąć. Za to później, wybierała mężczyzn delikatnych i młodszych od siebie, którym mogła matkować. Ciekawe, jaką miała metodę na unikanie niechcianej ciąży? W niedobranym małżeństwie zawsze można się schronić w osobnej sypialni, przy płomiennych romansach taka metoda raczej nie wchodzi w grę…
Biograficzna powieść to trudny gatunek, bo pisarz musi schować się w cieniu bohatera książki i jemu dać mówić. Za to powinien dobrze pokazać koloryt epoki, atmosferę czasów i okoliczności, ludzi bliskich bohaterowi. Przyznam szczerze, że pod tym względem powieść mnie nie ujęła. Trochę liczyłam na więcej Szopena, zwłaszcza po naszej takiej sobie beletryzowanej biografii Broszkiewicza „Kształt miłości”- przeliczyłam się; opis rozkwitu romansu pary zajął parę linijek, za to opis przyrody na Majorce – całe stronice. Sama postać pisarki wydaje się potraktowana schematycznie, nie czuję Jej prawdziwego charakteru i duszy. W miarę posuwania się akcji, jest oczywiście słusznie oburzona męską dominacją, zatroskana o stan rodzinnych finansów, zapracowana, bo pod presją wymagającego wydawcy, wszystko jednak jakoś tak papierowo i sztucznie. Odebrałam tę powieść jako zbiór wiadomości o George Sand, jednak bez George Sand.

Kojarzyłam George Sand jako pewną siebie, pryncypialną brzydulę w męskim surducie z fajeczką lub cygarem, organizatorkę salonów i uczestniczkę wielu artystycznych ruchów XIX wieku. I niewiele się pomyliłam, z wyjątkiem tego, że jak widać z portretów, za młodu była wcale wcale. Książka obejmuje 8 znamiennych lat z życia GS, w czasie których rozpoczyna swą karierę literacką,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tytuł nieco mylący, bo to nie zestaw plotek ale solidny zbiór anegdot z dzieciństwa i młodości Autora, Jego spotkań z ludźmi, wakacji, życia rodzinnego i pracy. Wszystko luźno, baaardzo luźno osnute wokół wspomnień związanych z mosiężnym pieskiem – wieszaczkiem na zegarek, zdobiącym biurko Kobylińskiego. Pan Szymon był niezwykle barwną postacią, świetnym gawędziarzem, wspaniałym rysownikiem i miał hopla na punkcie historii uzbrojenia polskiej armii. Wszystkie te cechy brzmią ładnie w przytaczanych plotkach i czuć w nich też przynależność Autora raczej do przedwojennych czasów (chociaż i w PRL radził sobie doskonale). Wspomnienia zahaczają czasem o sławne niegdyś osobowości – Tuwima (klęcznikowo), Wańkowicza (nieco złośliwie), grafika Kulisiewicza (pomnikowo i szacunkiem). Jest sporo wspominków wakacji spędzanych w doborowym towarzystwie – z książki nauczyłam się, że do ulubionych wilegiatur powojennego artystyczno-filmowego światka, do Krzyży, Zakopanego czy Kazimierza, trzeba dodać też malowniczy Szlembark – podobno nieskażony komercyjną góralszczyzną, bezpretensjonalny i cichy. A zabawiano się tam, prócz degustacji alkoholi wszelakich - grami słownymi, wymyślaniem palindromów, choćby jak: „Jadzi w gębę gwizdaj”, gawędą i lekturami.
Dzieciństwo i młodość Pana Szymona pachniały francuskimi perfumami, końmi i wsią. Ożywają duchy minionych bezpowrotnie polskich dworów, nazwy siedzib jak: Mściska, Śliz czy Gnojna, z nieodłącznymi obrazami Weyssenhoffa na ścianach, wiatrówką i konnym powozikiem. Domownikom i członkom rodziny nadawało się żartobliwe przydomki, z których najczęściej wspominany jest „Ciotczew” – czyli ulubiona ciotka Pana Szymona. Oczywiście znaleźli się tacy, którzy zarzucali Kobylińskiemu peerelowski grzech główny – apoteozę ziemiaństwa, ale znaleźli się też i inni, którzy tamtym pierwszym wyperswadowali – „Toć un nasz, un tylko esaj pisze”!
We wspomnieniach zaistniała opowieść o kręceniu krótkometrażowego filmu „Żelazna ręka” z 1967 roku – szkoda wielka, że nie ma go gdzie obejrzeć, bo chociaż podobno nieudany, to wyglądał na kawał surrealistycznego kina z wielką dozą absurdalnego humoru.
No i wreszcie, po wielu spekulacjach i domysłach, dowiedziałam się co to jest: ‘ergo”, które dręczyło nie tylko mnie w balladzie o Rebece: ‘kupiłeś Ergo w moim sklepiku, zawsze tak pełnym krzyku…” A więc to nie mydło, nie zapalniczka, nie gazeta, tylko papierosy Ergo, pakowane po 10 sztuk! I choćby tylko dla tego odkrycia warto było przeczytać tę retro - książkę retro – Autora.

Tytuł nieco mylący, bo to nie zestaw plotek ale solidny zbiór anegdot z dzieciństwa i młodości Autora, Jego spotkań z ludźmi, wakacji, życia rodzinnego i pracy. Wszystko luźno, baaardzo luźno osnute wokół wspomnień związanych z mosiężnym pieskiem – wieszaczkiem na zegarek, zdobiącym biurko Kobylińskiego. Pan Szymon był niezwykle barwną postacią, świetnym gawędziarzem,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Sic transit gloria mundi – chciałoby się powiedzieć. Kiedyś po albumy Malraux ustawiały się kilometrowe kolejki albo kupowano je na bazarach po niebotycznych cenach. Dzisiaj można je nabyć w antykwariacie za równowartość butelki kiepskiej whisky. I bardzo dobrze, bo to zacna lektura i nie zostawia po sobie bólu głowy , jak kiepska whisky.
Najpierw trochę pokręcę nosem na zagmatwany styl tego genialnego samozwańczego badacza, który, nie mając formalnego wykształcenia w dziedzinie sztuki, z ogromną swadą przelatuje przez tysiąclecia i opowiada nam o nas samych. Każde zdanie musiałam czytać po kilka razy, zanim pojęłam choćby cień myśli Autora (A może to kwestia tłumaczenia? A może ja głupia jestem?). No i z minusów to tylko lub aż tyle.
Podczas gdy „Przemiany” Owidiusza miały nam opowiedzieć o historii świata za pomocą mitologii, to z „Przemiany bogów” dowiemy się nie tyle o historii sztuki ale o sposobach ukazywania boskości w sztuce i ich zmianach na przestrzeni wieków. Przez setki i tysiące lat sztuka karmiła się sacrum i jego przedstawianiem. A biorąc pod uwagę, że chyba tak naprawdę nikt nie widział na własne oczy Jana Chrzciciela, Sfinksa, boga Ra, Kali, Jahwe czy Chrystusa, to skąd wszyscy wiedzą jak oni wyglądali? A pewnie z licznych posągów, świątyń, fresków, rzeźb, tympanonów, malowideł, które są wspólną częścią kulturowego dziedzictwa ludzi. W przedstawieniach boskości tkwi wielka moc sztuki wychodząca poza historię, kreująca wyobrażone światy, zmuszająca cale pokolenia do pochylenia się, klęknięcia i adoracji w zachwycie i pokorze. Odkrywany dzięki sztuce świat Prawdy jest znacznie większy i piękniejszy niż świat realnie istniejący, wyzwolony spod władzy czasu, ukazujący uniwersalną tajemnicę głębszą niż Rozum. W sztukach sakralnych przedstawiać - to tłumaczyć na język innego świata, świata sacrum i tajemnicy. Piękno przedstawień nie służy dekoracyjności ale jest wrodzoną cechą boskości. Długo można by rozprawiać o ewolucji chrześcijaństwa, o tym jak Chrystus – Pantokrator staje się Jezusem boleściwym i bliskim człowiekowi. Jak Matka Boska z tronującej, sztywnej Maesty zaczyna być uśmiechniętą Marią bawiącą się z Dzieciątkiem albo zrozpaczoną matką u stop Krzyża. Jak kult i modlitwa powoli wychodziły poza Katedry a za sprawą miniaturowych posążków Marii, modlitewników, przenośnych obrazów trafiały do przydomowych kaplic albo sypialni. Jak Bóg panujący i rozkazujący staje się Bogiem miłościwym i współczującym i triumfy święci teologia miłości. A to tylko drobna cząstka tych wszystkich cudów, o których pisze, i pięknie je ilustruje Malraux.
Fascynująca podróż przez wyobrażenia boskości zaczyna się w tym tomie najstarszymi zabytkami starożytnej Azji a kończy sztuką włoską i flamandzką XV wieku. Już nie mogę się doczekać dalszego ciągu!

Sic transit gloria mundi – chciałoby się powiedzieć. Kiedyś po albumy Malraux ustawiały się kilometrowe kolejki albo kupowano je na bazarach po niebotycznych cenach. Dzisiaj można je nabyć w antykwariacie za równowartość butelki kiepskiej whisky. I bardzo dobrze, bo to zacna lektura i nie zostawia po sobie bólu głowy , jak kiepska whisky.
Najpierw trochę pokręcę nosem na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ile razy zaglądam do Mitologii Greków czy Rzymian czy Iliady, mam ochotę zapytać – zaraz, zaraz – to kto jest ojcem kogo? Te skomplikowane alianse bogów, herosów, gigantów, ludzi i półzwierząt, nie licząc tysięcy nimf, driad, sylenów, półbożków to wynik wieloletniego nakładania się na siebie opowieści różnych plemion zamieszkujących dzisiejsze Włochy, Grecję i Bałkany. Z wielu mitów pozostały tylko strzępy, inne trwają w Iliadzie, Odysei czy Eneidzie. A nie dość, że opowieści powstawały wśród rodzimych ludów, to jeszcze ogromna ich część przywędrowała z Egiptu i innych krain Bliskiego Wschodu. Istnieje wiele podobieństw bogów italskich do greckich, jednak Profesor Krawczuk stara się zaprowadzić nas jeszcze głębiej i dalej – do tych ciemnych, groźnych i tajemniczych czasów kiedy jeszcze składano ofiary z ludzi, kiedy symbolicznie lub dosłownie zgładzano królów, kiedy ludzie, bezradni wobec sił przyrody, tkwili w niemym przerażeniu wobec żywiołów i wymyślali coraz to nowe bóstwa do przebłagania lub ku podzięce za pomyślność. I z tych ciemnych i groźnych czasów do dziś ostały nam się strzępy starych obyczajów – choćby jak przedstawianie śmierci zawsze z kosą, na pamiątkę Saturna czy ślubne wianki z mirtu w przypomnieniu luperkaliów.
W przypadku Italii, najbardziej osławionym, znanym i tajemniczym zarazem narodem byli Etruskowie, po których zostało mnóstwo zabytków kultury materialnej i których ”kodu” dziś już niestety nie do końca rozumiemy. Wiemy na pewno, że to oni łączyli w sobie mitologie Egiptu i Grecji i zapoczątkowali też ciekawy zwyczaj zabierania „do siebie" bogów z podbitych krain. To później stało się wielką siłą Imperium Rzymskiego, a jeszcze później – jedną z przyczyn jego upadku. Nie ma większej wspaniałości niż basen Morza Śródziemnego – kolebka naszej kultury, pięknej historii i teraźniejszości! Te wody, jak żadne inne niosły najróżniejsze historie i rozsiewały je po różnych krainach. Zadajmy sobie trud przewędrowania plażami wokół tego morza – w każdym kraju i na każdej wysepce znajdziemy coś prastarego i dobrze znanego, co żyje do dziś.
Swego czasu telewizja była pełna Profesora Krawczuka i Jego starożytnych opowieści. Potem, w latach dziewięćdziesiątych doceniono drugiego wielkiego znawcę Antyku – Profesora Zygmunta Kubiaka. Po tej książce znajdzie się w moim sercu miejsce dla obu.

Ile razy zaglądam do Mitologii Greków czy Rzymian czy Iliady, mam ochotę zapytać – zaraz, zaraz – to kto jest ojcem kogo? Te skomplikowane alianse bogów, herosów, gigantów, ludzi i półzwierząt, nie licząc tysięcy nimf, driad, sylenów, półbożków to wynik wieloletniego nakładania się na siebie opowieści różnych plemion zamieszkujących dzisiejsze Włochy, Grecję i Bałkany. Z...

więcej Pokaż mimo to