-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel15
-
ArtykułyTrendy kwietnia 2024: młodzieżowy film, fantastyczny serial, „Chłopki” i Remigiusz MrózEwa Cieślik2
-
ArtykułyKsiążka za ile chcesz? Czy to się może opłacić? Rozmowa z Jakubem ĆwiekiemLubimyCzytać1
-
Artykuły„Fabryka szpiegów” – rosyjscy agenci i demony wojny. Polityczny thriller Piotra GajdzińskiegoMarcin Waincetel2
Biblioteczka
Głównym bohaterem powieści jest Julian Wajgel, malarz samochodowy pracujący w stabilnej państwowej firmie, Jest on kawalerem mieszkającym z matką i prowadzącym raczej monotonny tryb życia. Wszystko zmienia się w jednej chwili, kiedy na głowie jego matuli pojawia się przerażająca gałązka zwiastująca paskudną chorobę zwaną, a jakże, jemiolcem. Życie Juliana zostaje podporządkowane jednemu celowi – zdobyciu pieniędzy na leczenie rodzicielki. Los ma jednak inne plany. W Ogólnopolskim Zakładzie Produkcji Pojazdów Spalinowych następuje fala zwolnień. Nie trzeba być jasnowidzem, żeby domyślić się, że obejmie to także bohatera. Szczęście w nieszczęściu Julian zostaje wylosowany do projektu Blask Futury. Ma mu to zapewnić zastrzyk gotówki, tak dramatycznie potrzebnej do dalszego leczenia matki, i to za sam fakt zamieszkania w nowoczesnym osiedlu. Prawda, że sielanka? W miasteczku obowiązują co prawda mniej lub bardziej restrykcyjne zasady, ale jeśli człowiek ma cel to wiele może znieść. W takim przypadku, gdzie jest granica tej wytrzymałości?
Właśnie o tym jest tak książka. O granicach człowieczeństwa, moralności, naiwności i wielu innych ludzkich cechach i namiętnościach. Postacie są bardzo ciekawie zbudowane i niejednoznaczne. Co więcej, w kilku sytuacjach możemy zobaczyć ich powolną lub radykalni szybką ewolucję. Przykładowo sam Julian zmienia się z infantylnego chłopca w dość ciekawym kierunku, którego jednak nie zdradzę. Droga, jaką obiera bohater sprawi, że będzie on wracał pamięcią do swoich czynów, czując między innymi żal i wyrzuty sumienia. Ciekawie było obserwować też, jak zmieniają się relacje pomiędzy mieszkańcami utopijnego miasteczka. Jak topnieją lody i powstają bariery. Autor całkiem realistycznie przedstawił model izolowanej społeczności, chociaż miałem tu mały niedosyt, że nie zostało pokazane więcej i szerzej. Możliwe jednak, że była to dobra decyzja. Zbytnie rozwlekanie poszczególnym elementów powieści mogłoby zepsuć dynamikę. Balans narracji przez większość książki jest zadowalający. Akcja przyśpiesza znacząco pod sam koniec. Wtedy pojawiają się małe zgrzyty. Odniosłem wrażenie, że przejście do wątków bardzo SF, niż socjologicznych urwało klimat skrzętnie budowany przez kilkanaście rozdziałów. Miałem wrażenie, że autor na siłę skrócił finał. Przy okazji zastosował takie pokrętne rozwiązanie, które niby tłumaczy wiele, ale nie nazwałbym satysfakcjonującym takie zakończenia wątków różnych bohaterów, w tym Juliana.
Przypadła mi do gustu retro futurystyczna otoczka świata. Miałem wrażenie, że akcja jest osadzona w realiach PRL-u. Tymczasem rozgrywa się ona w bliżej, nieokreślonej, dystopijnej przyszłości. Polska jest krajem zasilanym energią atomową. Wielu uważa, że atom sprezentował ludziom nie tylko elektryczność i ciepło, ale również paskudną epidemię wspomnianego już jemiolca. Technologia w świecie wykreowanym jest wysoko rozwinięcia, jednak znacjonalizowana i poddane kontroli. Już na pierwszy rzut czytelne jest odniesienie do „The Last of Us”. Mamy też drobny smaczek nawiązujący do „Cyberpunka”, który choć pozornie kosmetyczny, ma wielkie znaczenie dla fabuły. Bardzo udana jest konstrukcja społeczeństwa. Widzimy jak ewoluuje. Sielanka staje się uciążliwa. Rośnie nadzór ze strony opiekunów projektu, a różne ograniczenia pokazują szybko co mogą zrobić z mentalnością człowieka. Autor świetnie pokazał psychologię tłumu, kiedy jeden samolubny incydent jest jak kamień, który wywołuje lawinę.
„Jemiolec” to książka napisana bardzo przystępnym językiem. Lektura była naprawdę wciągająca i szybka. Historia przedstawiona w powieści została dobrze zbalansowana na poziomie ufantastycznionej obyczajówki. Dodatkowo Kajetanowi Szokalskiemu nieźle wyszło żonglowanie konwencjami. Mamy tutaj wątek kryminalny, cyberpunkowy, romans oraz oczywiste nawiązanie do pandemii. Jedyną wadą, jaką mogę tu wypunktować jest brak nakreślenia ram świata przedstawionego. Nie wiemy, kiedy rozgrywa się akcja ani co sprawiło, że Polska wygląda tak, a nie inaczej. Lubię znać kontekst geopolityczny w takich historiach i bardzo mi tego brakowało. Z drugiej strony rozumiem, dlaczego tak jest. Autor zapewne chciał skupić uwagę na tym lokalnym, wręcz rodzinnym wątku i tu jest usprawiedliwiony. Wyszło dobrze.
Zaletą książki jest jej solidne wydanie. Przyjemny kolor papieru, który nie męczy oczu i dobrze sklejony grzbiet to rzeczy prozaiczne, a jednak dla mnie istotne w odbiorze. Dużym plusem są też ilustracje Piotra Sokołowskiego. Zarówno na okładce, jak i wewnątrz tomu widać doświadczoną rękę artysty. Poprawia to immersję „Jemiolca”. Przypadł mi do gustu realistyczny styl, który został wykorzystany, mimo że w powieści jest sporo scen abstrakcyjnych, które można było podkreślić niezbyt lubianą przeze mnie groteską.
Ogólnie, podsumowując cały mój wywód to gorąco polecam tę książkę. To rozrywka bardzo dobra, choć krótka. Kajetan Szokalski zbudował intrygującą wizję rzeczywistości, która rozbudziła moją ciekawość. Zakończenie wydało m się nieco przyśpieszone i nieczytelne jako puenta, chociaż powieść jako całość niesie w sobie kilka uniwersalnych przekazów. Radość z czytania przykryła wszelkie drobne minusy, które wypunktowałem. Wydawnictwo Pulp Books postawiło na dobrą kartę. Warto złapać „Jemiolca”, przynajmniej tego literackiego.
Głównym bohaterem powieści jest Julian Wajgel, malarz samochodowy pracujący w stabilnej państwowej firmie, Jest on kawalerem mieszkającym z matką i prowadzącym raczej monotonny tryb życia. Wszystko zmienia się w jednej chwili, kiedy na głowie jego matuli pojawia się przerażająca gałązka zwiastująca paskudną chorobę zwaną, a jakże, jemiolcem. Życie Juliana zostaje...
więcej mniej Pokaż mimo to
Szerń i Szerer. Zima przed burzą” to początek końca „Księgi Całości” Feliksa W. Kresa. To książka oddana w ręce czytelników ogarniętych różnymi emocjami, bo mających świadomość, że autor już żadnego słowa nie przekaże im więcej bezpośrednio od siebie. Czasami przewrotny los tak splata swoje nici, że zostają zachwyty nad tym, co już opowiedziano.
W przypadku tej opowieści jest się czym zachwycać, bo autor poprowadził wielowątkową, wspaniałą fabułę, w której odczuwalna jest pewnego rodzaju droga do kulminacji wydarzeń. Wcześniejsze tomy cyklu były oderwane od siebie, przewijały się na kartach wzmianki o postaciach, bohaterach, legendach, ale każda historia na swój sposób była czymś oddzielnym. Tym razem miałem wrażenie, że fabuła wyszła na znacznie szersze wody, poza lokalne góry, równiny czy morskie akweny. Tutaj zaczęła się gra na skalę globalną, z większym rozmachem, ale tez z większymi konsekwencjami. Spór dwóch królowych prowadzących bezlitosną dyplomację daje mocny obraz wielkiej polityki tego świata. Widzimy też coś na kształt groteskowej wędrówki ludów, kiedy Alerowie przekraczają Północną Granicę, urzeczywistniając wszystkie obawy mieszkańców tamtych ziem. Chociaż przyczyna tej wolty nie jest jednoznaczna.
Kres po raz kolejny pokazał swój niezwykle oryginalny styl, który, choć nie należy do lekkich, to ujmuje i wciąga z każdą stroną coraz bardziej. Niesamowite jest to, jak stworzone zostały postaci bohaterów. To osoby pełne emocji, dążące do własnych celów, ale też często pełne różnych obaw, autentyczne i wiarygodne. Między ludzi i historię wplecione są też elementy humorystyczne, batalistyczne, a nade wszystko realistyczne. Naprawdę Feliks W. Kres w moim przekonaniu z każdą swoją książką pokazywał, że można pisać fantastykę realistyczną. Pokazał, że mogą to być takie opowieści jak te zaczerpnięte żywcem z kronik historycznych, może odległe w czasie, ale tak intrygująco bliskie, znajomo. Tak czytało mi się prozę tego autora. Trudną, krwawą i brutalną, ale bardzo w tym wszystkim prawdziwą.
„Szerń i Szerer. Zima przed burzą” została oczywiście wydana w szacie graficznej spójnej z poprzednimi tomami. Ilustracja Sergieya Shikina jest jak zwykle wspaniała, chociaż szczegóły rozmyły się tu i ówdzie. Wymowne na grafice okładkowej są ciemniejące chmury zbierające się gdzieś za plecami przedstawionych postaci. W środku tomu znajdziemy ilustracje Przemysława Truścińskiego, który w swoich rysunkach miesza przedstawienia realistyczne z groteskowymi oraz sceny statyczne z dynamiką. Miło się to oglądało w odskoczni od lektury.
Twórczość Feliksa W. Kresa jest jedyna w swoim rodzaju, jeśli chodzi o budowę świata fantasy. Ten autor był na pewno jednym z zasługujących na wejście do ponadpokoleniowego kanonu literatury. Każda jego książka to opowieść pełna pasji i emocji, zarówno tych przedstawionych, jak i odczuwanych przez czytającego.
„Szerń i Szerer. Zima przed burzą” zostawi ślad wyryty w duszach tych, którzy kochają oryginalną fantastykę Feliksa W. Kresa. Polecać jej nie trzeba, bo jeśli ktoś interesuje się jedenastym tomem cyklu, to przypuszczalnie zna pozostałe i wie czego się spodziewać. Jeśli natomiast na ten tytuł trafi ktoś zupełnie świeży, to jednak polecałbym zacząć przygodę w świecie Potęg od samego początku. Wiele wątków może się wówczas rozjaśnić lub przynajmniej stać się bardziej zrozumiała.
Warto też zaznaczyć na koniec, że chociaż Feliksa W. Kresa nie ma już z nami, to jego świat nie zostanie porzucony, a cykl „Księga Całości” ma zostać dokończony na podstawie materiałów pozostawionych przez autora. Także do zobaczenia w świecie Szerni i Szereru.
Pierwotne miejsce publikacji recenzji: https://paradoks.net.pl/read/46387-feliks-w-kres-szern-i-szerer-zima-przed-burza-recenzja
Szerń i Szerer. Zima przed burzą” to początek końca „Księgi Całości” Feliksa W. Kresa. To książka oddana w ręce czytelników ogarniętych różnymi emocjami, bo mających świadomość, że autor już żadnego słowa nie przekaże im więcej bezpośrednio od siebie. Czasami przewrotny los tak splata swoje nici, że zostają zachwyty nad tym, co już opowiedziano.
W przypadku tej opowieści...
Tytułowa bohaterka, Kyna Green jest fryzjerką. Można wręcz powiedzieć, że wirtuozką w swojej branży, ale z jej specjalnych usług skorzystać mogą nieliczni. Raz, że to droga sprawa, a dwa, że trzeba mieć konkretne informacje przekazane wyłącznie za zgodą samej zainteresowanej. Skąd taka konspiracja? Otóż Kyna świadczy usługi nieco nadnaturalne. Krótko mówiąc, w oczach laików kobieta ta jest wiedźmą. Nie jest to jednak aż tak proste. W rzeczywistości należy ona do tzw. Kręgu Władających i jest kimś znacznie potężniejszym, niż na pierwszy rzut mogłoby się wydawać. Gdzie sięgają jej granice, to jednak musicie odkryć sami. Warto jednak zaznaczyć, że Kyna jako postać literacka jest barwna i charakterna. Wynika to z jej historii, którą nieco poznamy w trakcie lektury. Przede wszystkim autor stworzył pannę Green jako postać bardzo wyrazistą zarówno z opisu fizycznego, jak i jej złożonej psychiki oraz motywacji.
Co do fabuły, to jest ona na pozór prosta. Ot wiedźma ma zamiar przejąć kontrolę nad ludźmi w pewnym określonym celu. Jednak im bardziej zagłębiamy się w fabułę, tym więcej poznajemy szczegółów. Okazuje się, że ta pierwotna prostota była bardzo wstępną wizją skomplikowanego planu. Władający do używania magii potrzebują mocy pozyskiwanej ze Źródeł. Nie są oni jednak jedyną grupą, która ich potrzebuje. Co więcej, Źródła ani nie są nieskończone, ani powszechne. Dodatkowo zwykli ludzie, zupełnie nieświadomie owe źródła niszczą. Oj intryga zaczyna być potężna. Żeby podkreślić jeszcze kwestię, jak bardzo autor „komplikuje” życie czytelnikowi, to powiem tylko, że długo przyjdzie nam czekać na ujawnienie się głównego antagonisty w treści powieści.
Kilka słów trzeba wyrazić na temat tego, co w ogóle autor próbuje przekazać tą książką. Oczywiście nie będzie to klasyczny maturalny wywód „co autor miał na myśli”, raczej pewne przemyślenia pt. „co mógł próbować przekazać”. Tak naprawdę to pod przykrywką całej fabuły kryje się mocne uderzenie w negatywne cechy ludzkiego charakteru. Chciwość, próżność oraz zbytnia pewność, że to nasz punkt widzenia jest tym właściwym. Poza tym autor odnosi się do wielu katastrof i wydarzeń z ostatnich lat, na które ma w książce swoje uzasadnienie. Jest to bardzo symboliczne i dające do myślenia. Mimo że książkę traktowałem w kategorii typowo rozrywkowej, to między wierszami kryje się coś więcej, warto więc czytać uważnie.
Ogólnie całość napisana jest naprawdę nieźle. Akcja powieści praktycznie ani razu nie przeszła w stagnację. Cały czas na kartach książki coś się dzieje. Nawet opis angielskiego „all-day breakfest” sprowadzający się na pierwszy rzut oka, do opisu jak bohaterki spożywają wielkie ilości jedzenia, jest fabularnie uzasadniony i zbudowany z wyczuciem. Narracja zwalnia lub przyspiesza, zgodnie z logiką sytuacji. Jest tylko jeden moment, w którym poczułem lekkie skołowanie, dlaczego Kyna zachowuje tak, a nie inaczej, ale już na kolejnej stronie zagadka została rozwikłana i wszystko stało się jasne. Michał Kubacki doskonale wiedział jak tworzyć napięcie, by powieść stymulowała czytelnika praktycznie cały czas. Rozbudzanie zainteresowanie, wprowadzenie nowych postaci oraz systematyczne odkrywanie różnych elementów fabularnych działało bardzo dobrze. Co najważniejsze język powieści jest bardzo przyswajalny. Po pierwsze nie uświadczymy skomplikowanych połamańców językowych. Po drugie jest to poprawna i bogata polszczyzna dobrze zbalansowana między dialogami a opisami. Naprawdę nawet tę moją surową wersję czytało się świetnie.
Okładkę przygotował Tomasz Maroński. To naprawdę jedna z lepszych prac, jakie ostatnio widziałem.
Powieść „Kyna” to na szczęście dopiero początek przygody. Fabularnie jest to pozycja zamknięta, ale gołębie ćwierkają, że na tym się nie zakończy pisarska kariera Michała Kubackiego. Mnie osobiście bardzo to cieszy. Była to fantastyczna przygoda. Niby na poważnie, ale jedna z dodatkiem humoru. Refleksyjna i zaskakująca. To pełnoprawne urban fantasy osadzone we współczesności, z krótkimi przeskokami do historii. Znajdziemy tutaj echa romansu, ale tylko takie zamierzchłe. Będzie kryminalne śledztwo. W końcu będzie walka na śmierć i życie z użyciem potężnej magii. Każdy znajdzie tutaj coś dla siebie.
Pierwotnie tekst opublikowany został na stronie: https://www.facebook.com/SoFiK.DamianPodoba
Tytułowa bohaterka, Kyna Green jest fryzjerką. Można wręcz powiedzieć, że wirtuozką w swojej branży, ale z jej specjalnych usług skorzystać mogą nieliczni. Raz, że to droga sprawa, a dwa, że trzeba mieć konkretne informacje przekazane wyłącznie za zgodą samej zainteresowanej. Skąd taka konspiracja? Otóż Kyna świadczy usługi nieco nadnaturalne. Krótko mówiąc, w oczach laików...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dziś na warsztat recenzencki trafia najnowsza książka, której autorem jest Henryk Tur „Poza światem. Nierealna rzeczywistość”. Tak naprawdę jest to coś a’la antologia, ponieważ wewnątrz znajdziemy kilka tekstów – dłuższą mini powieść „Poza światem” oraz pięć opowiadań zebranych pod szyldem „Nierealna rzeczywistość”.
Autor poszedł w bardzo ciekawą tematykę tworzenia światów, a raczej szerzej – kreowania rzeczywistości. Oczywiście co w tym dziwnego, skoro to fantastyka i zazwyczaj sprowadza się ona do tego, że twórca musi wymyślić jakiś koncept świata przedstawionego? No w tym przypadku kreowanie rzeczywistości jest tym, co spaja wszystkie teksty. I robi to niesamowicie interesująco.
„Poza światem” to współczesna tak jakby opowieść o Robinsonie Crusoe czerpiąca w dość makabryczny sposób nieco inspiracji z filmu „Cast Away”, który w polskiej wersji jest znany właśnie jako „Poza światem”. Gdzie są podobieństwa? Kwestia przetrwania na odludnej wyspie. Czy samotnego, to już zupełnie inna sprawa. Bohater, Stanisław Kowalski, jedyny ocalały z katastrofy lotniczej jest zmuszony znaleźć sposób na przeżycie. Los jednak podaje mu rękę. Ktoś zapewni mu gościnę. Kwestia, jaka będzie jej cena, ponieważ dochodzimy tu do prawdy starej jak świat – nie ma nic za darmo. To znaczy, osobiście się z tym hasłem nie zgadzam, bo wierzę, że człowiek może sobie pozwolić na bezinteresowność, jednak fabularnie będzie to pewna kotwica. Wszystko ma swoją cenę. Stanisław szybko zdaje sobie sprawę ze swojej sytuacji i próbuje znaleźć najlepsze rozwiązanie. Opowieść nabiera tempa bardzo szybko i równie szybko znajduje rozwiązanie. Dowiadujemy się o tym, jak powstało całe to miejsce, gdzie trafił bohater oraz jak kręci się rzeczywistość tego miejsca. A jest ona niezwykle groteskowa. Jeden moment określiłbym nawet jako scena z typowego gore. Jest to jednak bardzo ważny element układanki, który determinuje, gdzie jest granica człowieczeństwa.
Tekst nie jest długi i akcja zawiązuje się szybko, a opisy i dialogi sprawnie wprowadzają czytelnika w świat przedstawiony. Miałem wielkie poczucie niedosytu. Rozumiem, że taki był zamysł autora – urwać i zostawić czytelnika z chęcią poznania dalszego ciągu. Mam nadzieję, że ten dalszy ciąg nastąpi, a wręcz przekształci się w poważną sagę, podejmując wątek, który tutaj był zaledwie pobocznym objaśnieniem genezy świata. Czas pokaże.
Co do drugiej części książki to nie będę omawiał szczegółowo każdego opowiadania. Jest ich, jak wspomniałem pięć: „Pan Annapu”, „Dwunastu lordów Varoth”, „Wielka pętla”, „Podróżnik w multiwersum” oraz „Gdy świat się kończy”. Naprawdę trudno omówić je lepiej bez zdradzania fabuły, a to byłaby wielka szkoda. Wszystkie są powiązane z tematem przewodnim tomu, czyli kreowaniem rzeczywistości. No i co ważne, każdy tekst robi to w inny sposób i podejmuje zupełnie odmienne założenia. Trafimy tutaj na światy wykreowane sztucznie oraz takie, które ludzki mózg może stworzyć w określonych sytuacjach. Jest to niesamowite przeżycie, na kilkuset stronach przeżyć kilka tak różnych opowieści, które przy okazji nie są spłaszczone emocjonalnie. Henryk Tur pokazał, że jego wyobraźnia ma szerokie granice. Chociaż myślę, że to nie wszystko, co ma on do zaoferowania czytelnikom.
Język wszystkich tekstów jest przystępny. Warto przy tym zauważyć, że mamy do czynienia ze zróżnicowanymi formami. Przykładowo jedno opowiadanie jest od początku do końca dialogiem, z którego dowiadujemy się sedna oraz samej puenty. Ciekawy zabieg.
Książka jest estetycznie wydana. Okładkę ze skrzydełkami zdobi znakomita ilustracja Tomasza Marońskiego. Jest tam jeden brak w pewnym szczególe postaci, ale być może to tylko moje zdanie i nikt inny nie zwróci uwagi. Zazwyczaj jak fabuła mnie niesie, to nie zwracam wielkiej uwagi na literówki i błędy. Tak też było tutaj, więc nie wykluczę ich z marszu, jednak śmiało mogę stwierdzić, że nie psuły mi radości z lektury. Warto też zwrócić uwagę, że Henryk Tur uderzył w wiele ludzkich emocji i przywar. Czasami subtelnie, czasami dosłownie i mocno.
„Poza światem. Nierealna rzeczywistość” to było inspirujące doświadczenie i przyjemna podróż przez różne światy. Co ciekawe, jedno z opowiadań okazało się bazować na podobnym pomyśle, jaki kilka dni temu wpadł mi do głowy. No cóż, pomysł mogę już skreślić, bo ktoś to zrobił i to bardzo dobrze. Nie będę kopał w otwarte drzwi. Książkę polecam z czystym sumieniem, bo jest to fantastyka bardzo nieoczywista, pozbawiona tych najbardziej charakterystycznych dla tego gatunku elementów czerpiących z fantasy czy SF. Owszem spotkamy tutaj zarówno jedne, jak i drugie, ale… pomieszane i użyte z nieoczywistej perspektywie. Jak ktoś lubi lekturę pod refleksję, to ta książka jest dobrym wyborem.
Recenzja opublikowana pierwotnie na stronie https://www.facebook.com/SoFiK.DamianPodoba
Dziś na warsztat recenzencki trafia najnowsza książka, której autorem jest Henryk Tur „Poza światem. Nierealna rzeczywistość”. Tak naprawdę jest to coś a’la antologia, ponieważ wewnątrz znajdziemy kilka tekstów – dłuższą mini powieść „Poza światem” oraz pięć opowiadań zebranych pod szyldem „Nierealna rzeczywistość”.
Autor poszedł w bardzo ciekawą tematykę tworzenia światów,...
Luiza Dobrzyńska to intrygująca autorka. Ma głowę pełną świetnych pomysłów, które zresztą przyjęły się na rynku anglojęzycznym, gdzie wciąż ukazują się jej kolejne książki. W Polsce ma mniej szczęścia, chociaż w ostatnich latach kilka jej powieści trafiło na półki rodzimych odbiorców. Jednym z takich tytułów jest „Cień nadziei”. Mając na względzie tematykę książki, już na wstępie zaznaczę to samo, co w przedmowie stwierdza wydawca – jest to historia napisana przed lutym 2022 roku.
„Cień nadziei” to poruszająca opowieść osadzona w alternatywnej rzeczywistości, gdzie skutki Wielkiej Wojny Europejskiej wciąż odciskają swoje piętno na społeczeństwie. Autorka zabiera czytelnika w podróż do Ukrainy, która po latach stała się częścią Federacji Rosyjskiej, a jej mieszkańcy zmagają się z trudnymi warunkami życia przypominającymi te z XIX wieku. Nie dziwi taki fakt przedstawiony, skoro okupant sam nie reprezentuje wysokiego poziomu rozwojowego.
Fabuła skupia się na podróży bohaterów. To powieść o drodze pełnej niebezpieczeństw, w której cel jest odległy, ale osiągalny. Opowieść o sztuce przetrwania w świecie, w którym najgorsze bestie to ludzie. Oczywiście są też te pozytywne postaci i momenty, jednak zdecydowanie przeważa znój i trudność życia w zniszczonym świecie. Mora, Larwa i Urunde to trio postaci, których los splata się w naprawdę niecodzienny sposób. W miarę postępu fabuły dowiadujemy się o ich historii więcej, poznajemy też genezę tego co sprowadziło na świat zagładę. Na początku miałem już zamiar psioczyć, że zostałem rzucony w świat zniszczony i nie dostałem wyjaśnienia, ale warto okazać cierpliwość i czytać dalej. Co więcej, w książce poznamy różne wersje zaistnienia katastrofy, którą wywołali sami ludzie. To ciekawe doświadczenie, bo pokazuje ładnie zbudowaną złożoność świata, gdzie przecież nie wszyscy są wszechwiedzący. Ciekawa jest konstrukcja fabularna, ponieważ akcja biegnie dwutorowo i bezpośredni zalążek i przyczynę całej wyprawy, która przecież stanowi oś fabularną, poznajemy szerzej dopiero mniej więcej w połowie książki. Na szczęście nietrudno do tego momentu doczekać. Oczywiście w powieści występuje większa liczba bohaterów niż wspomniana trójka, nie zdradzam ich większej liczby, żeby każdy miał szansę poznać ich osobiście.
„Cień nadziei” czyta się dobrze. Autorka ma dobry styl, który nie męczy czytelnika. Nawet makabryczne wizje postapokaliptycznego świata zostały przedstawione w opisach lub dialogach w sposób przyswajalny, co nie znaczy, że poddany jakiejkolwiek cenzurze. Wszystko jest ukazane w tekście bardzo dosłownie i bez cienia pruderii. Każde słowo zdaje się dobrze wyważone, żeby pasować do sytuacji i odpowiednio ją podkreślać. W lekturze płynie się naprawdę przyjemnie i z zaciekawieniem, tym bardziej że intrygujące elementy fabularne są odkrywane stopniowo. Bardzo przypadł mi do gustu klimat, jaki udało się zbudować Luizie Dobrzyńskiej. Świat jest brudny, szary, inny. I to widać praktycznie od początku. Świadomość ta momentami przytłacza, co potęguje wrażenia z odbioru opowieści. Momentami miałem naprawdę mocne skojarzenia z klimatem, jaki prezentował Dmitry Glukhovsky w swojej serii „Metro”. I nie rzucam tych słów na wyrost.
Po głównej części książki na odbiorcę czekają „Formy z Chaosu”. Kawałek dodatkowy zawierający kilka słów od Redaktora Naczelnego oraz kilka tekstów uzupełniających tom o recenzje, fragmenty i prezentacje innych książek wydawnictwa. Jest to urozmaicenie, które nie pozwala odłożyć tego tomu, chyba że po definitywnie zakończeniu przewracania kartek.
Teraz słów kilka o wydaniu książki. W całym procesie uczestniczyłem w pewnym stopniu również od strony redakcyjnej i z bólem serca muszę przyznać, że to była chyba najtrudniejsza rzecz. Napięte i krótkie terminy oraz przekładanie druku z takich czy innych powodów sprawiły, że gdzieś wkradł się błąd. Chociaż do drukarni prawdopodobnie trafił plik z poprawną wersją książki, to gdzieś przy kolejnych konsultacjach i przesunięciach technika wzięła górę. Na prasę drukarską wszedł materiał przed ostatecznymi poprawkami. W efekcie w książce natrafić można na literówki i zjedzone wyrazy. Są one mniej lub bardziej widoczne, zależy jak bardzo damy się porwać historii. Kilka razy zdarzyło mi się coś wyłapać już na pierwszy rzut oka, jednak przez zdecydowaną większość lektury nie odczuwałem dyskomfortu, który mógłby wynikać z jakiejś przytłaczającej liczby błędów. Myślę, że ich obecność nie odbiera radości z czytania.
Poza powyższym książka jest wydana w bardzo przyjaznej dla czytelnika oprawie. Okładka Tomasza Marońskiego to najwyższy poziom wykonania. Atmosfera ilustracji z okładki komponuje się z treścią książki. Moje wymagające oko było początkowo poirytowane, że poszczególne elementy okładki są lekko nieostre. To bardzo naciągany zarzut, bo pewnie mało kto zwróci na to uwagę, jednak gdzieś mnie to dręczyło. Po jakimś czasie się przyzwyczaiłem.
Naprawdę polecam „Cień nadziei”, bo chociaż ta książka sprawiła, że w Wydawnictwie OdeSFa zamknęła się pewna epoka, to na pewno jest to lektura zasługująca na spore grono odbiorców. Podjęta tu tematyka jest niewygodna z punktu widzenia obecnej sytuacji geopolitycznej, ale należy pamiętać, że jest to literatura fantastyczna, a nie faktu. Oby treść tej książki nigdy nie stała się tekstem wieszczącym. Jej ciężar jest odczuwalny, mimo łatwego wejścia w relacje z postaciami. Jak to wszystko działa, warto przekonać się na własne oczy.
Tekst pierwotnie opublikowany na portalu Paradoks: https://paradoks.net.pl/read/45986-luiza-dobrzynska-cien-nadziei-recenzja
Luiza Dobrzyńska to intrygująca autorka. Ma głowę pełną świetnych pomysłów, które zresztą przyjęły się na rynku anglojęzycznym, gdzie wciąż ukazują się jej kolejne książki. W Polsce ma mniej szczęścia, chociaż w ostatnich latach kilka jej powieści trafiło na półki rodzimych odbiorców. Jednym z takich tytułów jest „Cień nadziei”. Mając na względzie tematykę książki, już na...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wasilij Machanienko stał się w Polsce znany dzięki wydawnictwu Insignis i wypuszczeniu na półki czytelników cyklu „Droga szamana”, nietypowej opowieści rozgrywającej się w świecie gry komputerowej. Wprowadziło to do naszej świadomości nowy rodzaj literackiej rozrywki, tak zwane LitRPG. Teraz po roku od postawienia ostatniego kroku w szamańskich wojażach, nadszedł czas na coś nowego. Oto „Świat przeistoczonych”. Nowa seria zapoczątkowana tomem „Bez prawa do błędu”.
Autor poszedł z duchem czasu, bo nowa historia skupia się na grze, która w pewnym sensie przypomina popularne aplikacje „Pokemon GO” lub „Wiedźmin: Pogromca Potworów”. Czyli telefon w dłoni i eksplorujemy rzeczywistość rozszerzoną. Kłopot w tym, że tak wygląda wersja demo. Kiedy cała gra zostaje udostępniona użytkownikom, okazuje się, że realia gry dość mocno przenikają do rzeczywistości. Krótko mówiąc, część ludzi zmienia się z potwory, które muszą eliminować gracze, by przeżyć. Okazuje się jednak, że gracze nie są tylko i wyłącznie użytkownikami ziemskimi. Chyba, jeszcze żadna premiera gry nie przyniosła na świecie takiego zamieszania jak ta.
Bohaterem książki jest student Mark Dervine. Jego życie nie jest jednak beztroską sielanką. Rodzice zginęli, a on ma pod swoją opieką młodszą siostrę. Pracuje dorywczo, a ucieczkę znajduje w grach. W wersji demo „Świata przeistoczonych” idzie mu całkiem nieźle, ale zderzenie z pełnym wydaniem jest szokujące i bolesne. Szybko jednak musi się otrząsnąć – siostra jest gdzieś tam daleko i ma kłopoty. Czy kłopoty mogą generować inne kłopoty? Ależ oczywiście i to na kosmiczną skalę. Na całe szczęście Mark jest dobry w te klocki czy raczej gry. Radzi sobie tak dobrze, że sam Władca Gry zaczyna mu utrudniać rozgrywkę i posyła w ślad za nim różne stworzenia. Gdzieś w tle walczy też ludzkość i to dość efektownie. Drugim bohaterem, który ma więcej czasu antenowego jest Grust, człowiek, który ma całkiem spore pojęcie o walce i radzi sobie jako dowódca niewielkiej grupy najemników. Nieco próżno szukać w tych bohaterach głębi emocjonalnej. Powiedziałbym wręcz, że są banalnie stereotypowi. Mark to typowy „wybraniec losu”, który ma o wiele więcej szczęścia niż rozumu. Nie można mu jednak odmówić troski o siostrę, chociaż też jest to skomplikowany temat, który pojawia się i znika. Grust jest z kolei charyzmatycznym wojownikiem, który umie szybko ocenić sytuację i ryzykownie zadecydować. Pozostali to statyści lub mięso armatnie.
Nowa książka Machanienki porwała mnie swoją wyjątkowo ekstremalną akcją. Wszystko tutaj dzieje się niesamowicie szybko, z przeskokami i uproszczeniami, które momentami ciężko ogarnąć spokojną głową. Z jednej strony wynika to z mechaniki przedstawionej w fabule gry, z drugiej strony najzwyczajniej tak książka to niemal niekończąca się jatka, w której protagoniści tłuką przeciwników na miazgę i jeszcze cykają sobie fotki na tle pobojowiska. Brzmi jak absurd? No znowu, taki jest mechanizm zarabiania monet w grze. Wracając jednak do tempa i uproszczeń, to mam tutaj ambiwalentne odczucia. Z jednej strony super szybko idzie ta lektura, z drugiej jednak czuję się lekko niedoceniony przez autora, który awansowanie postaci przedstawił jako naszpikowanie się strzykawkami atrybutów kupionych w wirtualnym sklepie. Po kilku taki zabiegach Mark jest wytrzymały i wysportowany, ale kiedy jego umiejętności rosną od zera do kilkudziesięciu i wspomniane jest tylko, że zdrętwiała mu noga od wkłuwania kolejnych igieł to już odczuwam lekkie zniechęcenie. Ale… gdyby się zastanowić nad na spokojnie, to być może autor chce w ten sposób coś przekazać swoim odbiorcom. Po pierwsze nie od dziś słychać, że deweloperzy nastawieni na pieniądze pozwalają graczom na wielkie korzyści w zamian za pieniądze. Co prawda tutaj monety są elementem gry, a nie realną kasą, ale jednak ten błysk gdzieś mi pozostał. Bo chyba kto grał kiedykolwiek w jakieś MMO, zna ten test „Skąd on się w ogóle wziął” w stosunku do jakiegoś gracza, który wyróżnia się z tłumu ponadprzeciętnymi statystykami, umiejętnościami czy ekwipunkiem. Nie wiem, czy Machanienko zamierzał, by było to refleksyjne. Dla mnie było.
Jeśli weźmiemy pod uwagę bardzo szybkie tempo prowadzenia akcji, to narracja musi to wszystko podtrzymać. Jest nieźle, bo narrator jest tu pierwszoosobowy. Dzięki temu łatwiej wejść w buty i emocje Marka, przy czym tych ostatnich, no powiedzmy, wielu na wysokim poziomie nie ma. Uderzają jednak uproszczone opisy różnych przemian sprzętu, który bohaterowie zdobywają czy modyfikują. Nie wymagam oczywiście przepisywania instrukcji i specyfikacji technicznej, ale troszkę więcej szczegółów gdzie pojawił się włożony w quada moduł kamuflażu czy inne gadżety. Urozmaiciłoby to lekturę i dało odsapnąć od hurtowej rozwałki.
Książka jest wydana bardzo ładnie, a okładka dość jednoznacznie oddaje to, czego można się spodziewać w środku. No przy najmniej do momentu, aż bohater wyciąga broń. Redakcja i korekta też wypadły dobrze. Być może z uwagi na szybkość czytania przeoczyłem jakieś literówki, ale to też by znaczyło, że nie krzywdziły one ogólnego odbioru i sensu tekstu.
„Bez prawa do błędu” to pierwszy tom nowego cyklu i to wiemy już z marszu. Nie zaskoczył mnie więc fakt, że książka zamyka jakiś tam niewielki element fabuły, ale pozostawia czytelnika w oczekiwaniu na kontynuację. Denerwuje mnie tylko, że Machanienko umie robić mocne cliffhangery i tym razem mi nie oszczędził. Jeśli nic się nie wydarzy po drodze, to za rok znowu dostanę jednodniową lekturę, która spotęguje ciekawość i oczekiwanie na ciąg dalszy.
Książkę polecam mimo wytkniętych bolączek. Jest to typowa literatura rozrywkowa. Ta powieść nie ma dawać do myślenia, choć może. Ona ma porwać, omotać akcją. I tak właśnie jest. Jak ktoś lubi nie do końca określoną konwencję, dużo futurystyki i strzelania to będzie w niebie.
Recenzja pierwotnie opublikowana na portalu Paradoks: https://paradoks.net.pl/read/45380-wasilij-machanienko-swiat-przeistoczonych-tom-1-bez-prawa-do-bledu-recenzja
Wasilij Machanienko stał się w Polsce znany dzięki wydawnictwu Insignis i wypuszczeniu na półki czytelników cyklu „Droga szamana”, nietypowej opowieści rozgrywającej się w świecie gry komputerowej. Wprowadziło to do naszej świadomości nowy rodzaj literackiej rozrywki, tak zwane LitRPG. Teraz po roku od postawienia ostatniego kroku w szamańskich wojażach, nadszedł czas na...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kryminały i sensacja to generalnie nie jest moje gatunki literackie, chociaż znam ich potencjał rynkowy i rosnącą statystykę zainteresowania czytelników. No dobrze, nie samą fantastyką żyje człowiek i normalne jest, że w pewnym momencie mamy przesyt tytułów jakiegoś gatunku i zainteresowanie spada. Wielu autorów podąża za trendem, inni zaczęli z wyprzedzeniem. Tym drugim typem autora jest Jakub Ćwiek, który choć z buta zaczął w fantastyce, obecnie od kilku lat bardzo eksperymentuje i zmienia gatunki. Myślę, że stoi za tym chęć by przez pryzmat nowych doświadczeń stawać się lepszym autorem, co chyba wychodzi, bo nowe projekty Jakuba Ćwieka są momentami karkołomne. W tym pozytywnym sensie.
„Drelich. Nim braknie tchu” to kontynuacja historii Marka Drelicha, osoby dość nietuzinkowej, z bogatą przeszłością i niepewną przyszłością. Miała być emerytura zawodowa, ale jakoś tak się złożyło, że na horyzoncie wyszedł „ten ostatni skok”. Żeby tego było mało pojawiają się jeszcze problemy rodzinne, które zdeterminują co Drelich będzie musiał zrobić. Po drugiej stronie układanki stoi Kamaz i jego „rodzina”. Niefortunnie dla swoich ludzi, sekta bierze się za omotanie nie tych osób, które powinna.
Powieść ta jest napisana bardzo pieczołowicie. Czytając miałem wrażenie, że każdy szczegół jest przemyślany na różne sposoby, a każda scena dopracowana w najdrobniejszym detalu. Lektura momentami fundowała ciarki na plecach i jednocześnie wciągała coraz mocniej. Przedstawiona historia jest intrygująca i kipi od gęstej atmosfery. Rozwijanie kolejnych wątków oraz prowadzenie głównych torów fabuły idzie na bardzo wyrównanym poziomie. Jest w tym trochę obyczajówki, ale dominuje sensacja wymieszana z kryminałem, tylko tak jakby z drugiej strony. Autor zgotował porządny i dobrze skomponowany miks. Bohaterowie są zróżnicowani, nie jest to archetypiczna kalka powielona pod zmienionymi imionami. Każdy ma swoje motywy i unikatowe cechy dodające postaci autentyczności. Zresztą mam swoje typy, że bohaterowie zostali oparci dość mocno na konkretnych osobach, ale to taka moja teoria spiskowa.
Jakub Ćwiek na bardzo dobry styl pisarski. Zmienił się on na przestrzeni lat. Mam wrażenie, że dorósł. Dawne serie były lekkie, humorystyczne, momentami komiczne. Finały często wychodziły dużo poważniej niż nastrajały pierwsze tomy. Tymczasem obecnie powieści Ćwieka są cięższe, mroczniejsze. Być może to efekt podejmowanej tematyki, a autor bez problemu może wrócić na chwilę do dawnego, lekko infantylnego pisania. Jeśli tak jest to tym lepiej, bo trzymanie się jednej utartej drogi, nawet jeśli rozwojowej, mogłoby czytelników znudzić. „Drelich. Nim braknie tchu” jest książką dopracowaną, a sam Jakub Ćwiek z posłowiu przyznaje jak wiele osób udzieliło mu rad opartych na własnej, często specjalistycznej, wiedzy. Ten autentyzm jest widoczny w książce.
Następną rzeczą na którą zwrócę uwagę jest samo wydanie książki. Jestem szczęśliwym posiadaczem edycji limitowanej, więc wydania w twardej okładce. Jest ona wykonana świetnie. Strony na pewno z tej książki nie wylecą, bo są solidnie zszyte i sklejone, a książka daje się otworzyć praktycznie na płasko i nic się nie dzieje złego. Nietypowy jest grzbiet. Zazwyczaj w twardych okładkach jest on półokrągły. W wydawnictwie Pulp Books zdecydowano się na płaski, ale nie odbiera to nic z jakości czytania, a książka na pewno wyróżnia się na półce, szczególnie jeśli postawimy takich tomów kilka obok siebie. Jest jedna rzecz, która mnie niepokoi. Wyklejka wewnętrzna z numerem edycji limitowanej wydaje się być przyklejona bardzo na styk i jeśli komuś nawet przypadkiem zdarzy się mocno otworzyć okładkę, jest szansa, że ta oklejka przerwie się. Opiszę pewną niefortunną sytuację bliżej przy recenzji „Metamorfa” Andrzeja Kwietnia.
W kwestii jakości tekstu nie można powiedzieć złego słowa. Raz, że Ćwiek do doświadczony pisarz i krytyk, dwa że nad całością pracy redakcyjnej czuwał zespół złożony z Agnieszki Włoki, Karoliny Macios oraz Joanny Kłos. Niestety jak zwykle bywa w przypadku książek, które porywają czytelnika, nie jestem w stanie zweryfikować ich pracy w całości, bo człowiek płynący z fabułą nie zwraca uwagi na literówki i drobne potknięcia. Wierzę jednak, że takowych zwyczajnie nie ma. Lekki prztyczek daję za podział tekstu na rozdziały. Jest ich dużo, co uzasadnione, jednak przeskakiwanie nad numerkami w losowych miejscach strony wybija z rytmu. Szczególik.
Ilustracja na okładce jest bardzo przyjemna dla oka. Z jednej strony wygląda dość ubogo kolorystycznie, ale to podkreśla jej komiksowość i dynamikę. Kiedy zobaczyłem tę grafikę to spodziewałem się, że w środku czeka na mnie więcej takich atrakcji. Niestety przeżyłem zawód, że poszczególne sceny nie zostały przeniesione do życia rysunkowego. Piotr Sokołowski na pewno podołałby zadaniu na najwyższym poziomie. Chyba, że w planie jest komiks. Zero sugestii.
Co mogę powiedzieć ogólnie o powieści „Drelich. Nim braknie tchu”? Jest to dobry kawał literatury. Co ważne literatury, które obecnie jest na fali wznoszącej biorąc pod uwagę zainteresowanie czytelników. Ćwiek to autor solidny, także nie ma również obaw o jakość fabularną. Jest to tytuł, po który warto sięgnąć. Trzeba jedna pamiętać, że jest to drugi tom przygód fachmana Drelicha, ale śpieszę uspokoić – czytałem póki co tylko tę opowieść i nie odczułem dyskomfortu. Być może jak sięgnę po pierwszy tom „Drelich. Prosto w splot” to pewne kropki lepiej się połączą, jednak nie miałem poczucia wrzucenia na głęboką wodę.
Recenzja pierwotnie opublikowana na stronie: https://www.facebook.com/SoFiK.DamianPodoba
Kryminały i sensacja to generalnie nie jest moje gatunki literackie, chociaż znam ich potencjał rynkowy i rosnącą statystykę zainteresowania czytelników. No dobrze, nie samą fantastyką żyje człowiek i normalne jest, że w pewnym momencie mamy przesyt tytułów jakiegoś gatunku i zainteresowanie spada. Wielu autorów podąża za trendem, inni zaczęli z wyprzedzeniem. Tym drugim...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Lord of the G'reengs” to ostatni tom tetralogii Eugeniusza Dębskiego opartej na mitologii Cthulhu stworzonej przez H. P. Lovecrafta. Poprzednie trzy tomy były świetną przygodą. Tym razem praktycznie nie spodziewałem się spadku jakości. Jak zatem wyszło?
Jakby nie patrzeć to miał być finał, więc spodziewałem się jakiejś ostatecznej rozprawy w taki czy inny sposób. I rozwiązanie akcji przyszło. Prowadziła do niego wyboista droga, ponieważ wydarzenia z poprzedniej części nie pozostawiły bohaterów bez uszczerbku. Najbardziej ucierpiał Sukonin, którego siłą i motywacją do działania stała się żądza zemsty. Jerry i Kamil chcą zakończyć temat Wielkiego Przedwiecznego, a cały towarzyszący im zespół głęboko wierzy i kibicuje, aktywnie biorąc udział w śledztwach i walce.
W czasie lektury miałem wrażenie, że ten tom jest nieco inny niż poprzednie. Po pierwsze przeniesione miejsce akcji z Europy do Nowego Orleanu, chociaż akurat to można odczuć kosmetycznie. Po drugie, większe niż poprzednio napięcie i stawka całej rozgrywki. Jest tu też dużo elementów kryminału. Bohaterowie tropią ślady, które doprowadzą ich do rozwiązania zagadki, kto jest wyznawcą Cthulhu i gdzie szukać jego sanktuarium. W zestawieniu z mocną akcją i scenami opisanymi z brutalną szczegółowością wychodzi naprawdę dosadna treść.
Porównując „Lord of the G’reengs” do wcześniejszych tomów, przyszło mi też na myśl, że wraz ze stawką toczonej walki autor postanowił rozwinąć swoich bohaterów. Szczególnie Kamil, który do tej pory wydawał się momentami infantylny nabrał trochę głębszych cech.
Nie jestem tym razem zwolennikiem zakończenia książki. Rozumiem, że akcja zagęściła się szybko – z tym nie mam problemu, ale nie przypadło mi do gustu co i jak się zadziało z różnymi bohaterami. Nie będę spolerował, każdy doczyta sobie sam. Widzę w tym pewną furtkę do kontynuacji i nawet nie narzekam. Chętnie poznam dalszy ciąg tej opowieści, ba nawet sam mam pomysł jaką drogą mogłoby to pójść, ale autor rządzi i decyduje. Jeśli to już definitywny koniec to trochę urwany, za szybki i obdarty z emocji. Szkoda, bo emocje w tej książce były używane bardzo rozważnie i odpowiednio podkreślały reakcje bohaterów.
Podsumowując, naprawdę polecam całą serię „Moherfucker”, w tym jej ostatni tom „Lord of the G’reengs”. To kawał solidnej literatury bez cenzury, bez zastanawiania się na poprawnością i bez próby sprostania oczekiwaniom odbiorców. Im bardziej zagłębiałem się w lekturę tego cyklu, tym bardziej rosło moje przekonanie, że Eugeniusz Dębski miał pomysł i najzwyczajniej w świecie przelał go na papier twardo obstając przy swoich decyzjach w całym procesie korektorsko-redaktorskim. I co najważniejsze uważam, że dobrze zrobił. Gdyby tę książkę ugrzecznić i upiększyć językowo to byłoby jak wykastrowanie pitbulla. Niby można, tylko czy to naturalne?
Książkę czytało mi się trochę wahadłowo. Miałem zrywy po kilkadziesiąt stron i dłuższe przerwy, ale wynikały one z wielu różnych zajęć, a nie z samej jakoś lektury. Innym radzę jednak czytać całą książkę z marszu. A jeszcze lepiej zarezerwować sobie tydzień czasu na cały cykl i wtedy odczujecie odpowiednią więź z bohaterami oraz napięcie wygenerowane w poszczególnych tomach.
Recenzja pierwotnie opublikowana na stronie: https://www.facebook.com/SoFiK.DamianPodoba
„Lord of the G'reengs” to ostatni tom tetralogii Eugeniusza Dębskiego opartej na mitologii Cthulhu stworzonej przez H. P. Lovecrafta. Poprzednie trzy tomy były świetną przygodą. Tym razem praktycznie nie spodziewałem się spadku jakości. Jak zatem wyszło?
Jakby nie patrzeć to miał być finał, więc spodziewałem się jakiejś ostatecznej rozprawy w taki czy inny sposób. I...
Czasami są książki, które do nas mówią, wołają, przyzywają. Ja tak miałem z "Pariasem", którego autorem jest Anthony Ryan.
Jest to powieść fantasy otwierająca trylogię "Przymierze Stali", której główny bohater Alwyn przechodzi długą drogę od banity do... no właśnie, jego rola jest znaczna, ale to postać, która ewoluuje, więc nie zdradzę dokładnie kim się on stanie. Dość powiedzieć, że wraz ze swoimi towarzyszami będzie musiał sprostać niejednej trudności. Nie brzmi to jak nic nadzwyczajnego, wiec czemu właśnie ta książka tak mnie ostatnio urzekła?
Jakiś czas temu rozmawiałem z jednym z fejsbukowych znajomych o tym jak mało realizmu jest w książkach, że brakuje takiej prawdziwości w funkcjonowaniu literackich światów, które są coraz bardziej upraszczane. Oczywiście to duża generalizacja, bo perełki przecież są, ale... Ponarzekaliśmy zgodnie na zaburzenia czasoprzestrzeni oraz wiele innych bolączek, które ewidentnie trapią twórczość wielu autorów. A potem przyszedł do mnie "Parias". Powieść napisana jest znakomicie, myślę też, że zasługa w tym dobrego tłumaczenia Dominiki Repeczko. Plastycznie, dosadnie określone zasady funkcjonowania świata, trochę legend i tajemnic, które zostawiają coś na przyszłość. Największa zaleta to jednak budowa bohaterów, którzy są bardzo niejednoznaczni i charakterni. Ich motywacje są zagadką, a cele chociaż w miarę przejrzyste, ulegają elastycznej modyfikacji zależnie od tego jaki obrót przyjmą wydarzenia. Jest w tym wszystkim miejsce na politykę, intrygi religijne oraz przyziemne życie. Co ważne wszystkie te rzeczy są wyraźnie zaakcentowane, luki w czasie są wypełnione przynajmniej krótką informacją co tam się działo. Cały ten świat opisany w książce (swoją drogą nie ma tu jego genezy, ani szerszej mitologii) jest jednocześnie taki zwykły, znajomy i odmienny. Pozornie bohaterami kierują proste namiętności i pobudki ale droga do nich jest skomplikowana i intrygująca.
Jakiś czas temu powiedziałem sobie "dość" w kontekście nieznanej, zagranicznej fantastyki. Zdarzyło mi się trafić naprawdę kiepskie książki, które musiałem zmęczyć z poczucia obowiązku. Nie chciałem w to brnąć wiedząc, że na to miejsce czeka na mnie co najmniej kilka dobrych polskich książek. Plan był jednak taki, że tym razem robią wyjątek - "Parias". Od pierwszego spojrzenia na okładkę wiedziałem, że chcę tę książkę przeczytać. Coś mnie do niej ciągnęło - intuicja.
Anthony Ryan zdecydowanie przebojem wdarł się na listę moich ulubionych autorów. Chociaż książkę czytałem długo (jest dość solidna - ponad 660 stron), to nie zmęczyła mnie ani trochę. Za każdym razem sięgałem po nią z ciekawością co wydarzy się dalej, a odkładałem z irytacją, że dalszy ciąg poznam dopiero kolejnego wieczora.
Książka jest przy okazji bardzo dobrze wydana. Nie pierwszy i nie ostatni raz mogę trywialnie stwierdzić, że Fabryka Słów wie co robi. Zintegrowana okładka spełnia swoją rolę - przede wszystkim grzbiet po lekturze zostaje nietknięty. Brakuje tylko tasiemki, która robiłaby za zakładkę. Ilustracja na okładce jest znakomita. Jej autor, Jaimie Jones, w minimalistycznym ujęciu zawarł w sumie wszystko co można powiedzieć o bohaterach tej powieści - wszyscy są pomiędzy światłością a ciemnością - tak jak postać z okładki. W środku swoje grafiki zaprezentował Dominik Broniek, który ożywił na rysunkach kilka postaci z kart książki. Gorzej wypadła mapa. Jest zadowalająca jeśli chodzi o najprostszą orientację co i gdzie, ale przy okazji niekompletna i zaburza ocenę skali wydarzeń w kontekście całego uniwersum.
"Parias" to książka, którą polecam gorąco każdemu czytelnikowi fantastyki. Czytanie tej książki było świetnym przeżyciem. Z niecierpliwością czekam na kontynuację.
Recenzja ukazała się pierwotnie na stronie: https://www.facebook.com/SoFiK.DamianPodoba
Czasami są książki, które do nas mówią, wołają, przyzywają. Ja tak miałem z "Pariasem", którego autorem jest Anthony Ryan.
Jest to powieść fantasy otwierająca trylogię "Przymierze Stali", której główny bohater Alwyn przechodzi długą drogę od banity do... no właśnie, jego rola jest znaczna, ale to postać, która ewoluuje, więc nie zdradzę dokładnie kim się on stanie. Dość...
2023-06-09
Marcin S. Przybyłek po latach wrócił do sagi, którą debiutował jako pisarz fantastyki. „Love & Hate” to powrót do korzeni, czyli „Gamedeca” i to w sensie dosłownym, ponieważ najnowszy tom jest prequelem do wcześniej opublikowanych części. Trzeba oddać sprawiedliwość – jest to powrót z wszech miar udany.
Główną osią fabuły powieści jest pierwsze duże zlecenie, które trafia się Torkilowi Aymore’owi. Chociaż od razu warto zaznaczyć, że to formułowanie „trafia się” jest z mojej strony celowym przekłamaniem. W całej sytuacji przypadku nie ma za grosz. A grosz może z tego zlecenia być niezły, poza tym sława i renoma. Jest tylko mały problem – trzeba zwyciężyć w tytułowej grzej „Love & Hate” i rozgryźć, kto z graczy jest tak naprawdę sztuczną inteligencją. Co istotne, nie jest to sielanka, a pechowcy mogą nawet zginąć.
Poza tekstem tytułowym tom zawiera jeszcze krótszą formę. Opowiadanie zatytułowane „Licencja”, które zdradza jak oraz, przede wszystkim, dlaczego Torkil wybrał zawód gamedeca. Jest to bardzo intensywna opowieść o tym, jak znany i lubiany bohater uczy się swego nowego fachu.
Książka trzyma układ chronologiczny. Najpierw mamy opowiadanie „Licencja”, potem powieść „Love & Hate”, co buduje spójny przekaz dla czytelnika. Niezwykle ważne jest również drugie dno obu historii. Tom jest mocno napompowany emocjami i naprawdę czuć je w czasie lektury. Pierwszy tekst oprócz warstwy fabularnej mówi sporo o relacjach rodzinnych, zawodach i sukcesach. Oczywiście nie tylko, ale nie zamierzam spalić zabawy ewentualnym czytelnikom. W drugim tekście oprócz wątków osobistych, które autor przekuł na fabułę, dotykamy bardzo aktualnej sprawy – sztucznej inteligencji. Jest w tym dużo przemyśleń, które autor wkłada w głowę bohatera. Jest to głębokie wejście w problem, który przecież był wielokrotnie eksploatowany przez twórców SF. Jak udało się spiąć lekką, rozrywkową lekturę z wątkami egzystencjalnymi i filozoficznymi musicie przekonać się sami, o ile skusi was ta książka.
Bardzo cieszy mnie, że Rebis zdecydował się na wydanie tego tomu w formie spójnej z poprzednimi częściami. Pewnie jest w tym nieco pragmatyzmu – nowa oprawa wiązałaby się z krzykiem czytelników o ujednolicenie serii, a tak jeden tytuł dołącza do kolekcji i wszyscy zadowoleni. Nieźle, chociaż niektóre tomy są już trudno dostępne w wersji papierowej. Co zaś można powiedzieć o samej jakości wydania, to majstersztyk. Oczywiście nie miałem przypuszczeń, że tom będzie źle złożony czy sklejony, to nie ten poziom profesjonalizmu. Oko zrywa przepiękna okładka Tomasza Marońskiego, który wkomponował na główny plan ilustrację, która towarzyszy serii „Gamedec” od początku. Diabeł i anielica, miłość i nienawiść splecione ze sobą i nierozłączne. Niesamowita symbolika, że to właśnie w tym tomie logo serii wykonane niegdyś przez Marka Okonia trafiło na okładkę.
„Gamedec. Love & Hate” jest książką znakomitą. I nie piszę tak ze względu na jakąś znajomość z autorem. Gdyby coś zepsuł, to bym to wytknął. Tutaj jednak jestem kompletnie usatysfakcjonowany, bo dostałem przyzwoity kawał rozrywki oraz głębię zauważalną w dużym stopniu wtedy, gdy wie się coś więcej o okolicznościach powstawania książki i samym autorze. Można powiedzieć, że jest to wręcz metatekst, a jego zrozumienie jest możliwe na kilku poziomach. Naprawdę polecam ten tytuł. Tych, co znają autora i sagę „Gamedec” przekonywać nie muszę, pozostałych zachęcam, bo teraz macie kompletną historię opowiedzianą od początku do końca. A przynajmniej tak się wydaje…
Recenzja ukazała się pierwotnie na portalu Paradoks: https://paradoks.net.pl/read/45218-marcin-s-przybylek-gamedec-love-hate-recenzja
Marcin S. Przybyłek po latach wrócił do sagi, którą debiutował jako pisarz fantastyki. „Love & Hate” to powrót do korzeni, czyli „Gamedeca” i to w sensie dosłownym, ponieważ najnowszy tom jest prequelem do wcześniej opublikowanych części. Trzeba oddać sprawiedliwość – jest to powrót z wszech miar udany.
Główną osią fabuły powieści jest pierwsze duże zlecenie, które trafia...
Rafał Kosik ma bogaty dorobek pisarski. Bez wątpienia to autor, który umie odnaleźć się w różnych gatunkach oraz dotrzeć do zupełnie odmiennych odbiorców. Wstyd przyznać, ale szczerość to podstawa, chociaż mam na półce kilka jego książek, to po raz pierwszy czytałem jego powieść.
„Cyberpunk 2077. Bez przypadku” stała się moim pierwszym zderzeniem z Rafałem Kosikiem. I co najważniejsze nie było to zderzenie ze ścianą. W ogóle miałem lekkie obawy, czy mi ta książka podpasuje. Znałem całą kampanię nastawioną na promowanie tego tytułu. Nawet sam stworzyłem fanowski filmik (https://youtu.be/d_luciz5nNg?si=9kRyl1qcCz2Z0G7c), z którym wiązałem spore nadzieje na wypromowanie, ale cóż… Nie udało mi się ustrzelić setek subskrybentów, bo przekaz utknął. Trzeba więc rozbudzać zainteresowanie wypuszczając kolejne teksty, co niniejszym czynię.
Skąd były moje obawy związane z tą książką? Prosta sprawa – grałem w grę mniej więcej na premierę. Ukończyłem ją, ale żeby mi urwała jakąkolwiek część ciała to bym nie powiedział. Netflixowej animacji nie oglądałem. Zdawałem sobie jednak sprawę, że Night City wyryło się w mojej głowie w konkretnym wyobrażeniu i, że książka może nie podołać tej wizji. Przyznaję, myliłem się.
Rafał Kosik w powieści „Bez przypadku” dał mi poczuć to miasto od innej strony niż miałem okazję zrobić to przez ekran komputera. Po pierwsze czułem, że autor bardzo swobodnie poruszał się po świecie, który przyszło mu adaptować. Druga kwestia to świetne dopracowanie postaci, które biorą udział w dramacie. No i na koniec trzecia sprawa, a mianowicie przyziemność tych bohaterów oraz ich problemów. Mimo, że realia książki są objechanym od rzeczywistości rasowym cyberpunkiem z całą elektroniką, wszczepami, wyzyskiem korporacji i zepsuciem, to Kosik stworzył bohaterów, którzy ze swoimi rozterkami i problemami mogliby żyć tuż obok nas. Warto przy tym zaznaczyć, że ilość postaci, które są istotne dla opowieści jest naprawdę spora. Sześć osób, które zostały „wynajęte” do nietypowego skoku na własność jednej z korporacji. Każda z nich została opisana nie tylko pod kątem wyglądu fizycznego, ale również z unikatową psychiką i motywacją. Co więcej im dalej brniemy w lekturę, tym więcej odkrywamy o bohaterach. Nie jest to może klasyczny rozwój postaci od zera do bohatera, ale rozwija się ich głębia.
Fabuła tej książki jest zaskakująca. Kiedy tworzyłem wyżej wymieniony materiał wideo, byłem przekonany, że fabuła będzie prosta – ot geneza kontaktu każdej postaci ze zleceniodawcą, planowanie skoku, akcja z problemami, rozwiązanie ich i finał akcji, a następnie zderzenie z konsekwencjami. Tymczasem autor serwuje coś zupełnie innego. Owszem wymienione elementy w takiej czy innej formie się pojawiają, ale niektórych jest o wiele, wiele więcej. Po lekturze miałem wrażenie, że ciężar fabuły w ogóle odszedł od pierwotnych informacji jakie ujawniono o książce. Było to miłym zaskoczeniem, chociaż prawdę mówiąc momentami byłem lekko zagubiony, kto za kim i dlaczego. Nie powiem też, żebym był wielkim fanem zakończenia, ale w sumie, to sam nie wiem czego oczekiwałem po nielekkiej przecież powieści w jednym z najbrutalniejszych i najpaskudniejszych uniwersów w popkulturze.
Warto wspomnieć kilka słów o formie wydania książki. „Cyberpunk 2077. Bez przypadku” uderzył globalnie. Nie była to książka przygotowana tylko na polski rynek literacki. CD PROJEKT RED od początku współpracował z Rafałem Kosikiem przy promocji i wydaniu tego tytułu, dbając jednocześnie, by pojawił się on w wersji anglojęzycznej. Ciężko się dziwić, bo CP2077 to przecież marka rozpoznawalna na świecie. Trzeba było więc stworzyć uniwersalną i czytelną okładkę. Praca została wykonana na najwyższym poziomie przez Dilarę Özden oraz Przemysława Juszczyka. Przyciągająca oko, żółta okładka odpowiada kolorystyce używanej w promocji gry. Ilustracja też jest znamienna, chociaż interpretację pozostawię każdemu indywidualnie. Cieszy mnie, że postawiono na twardą oprawę. Nie miałem dylematu pt. oszczędność czy jakość. Zresztą cokolwiek by tutaj nie powiedzieć, to stosunek ceny do jakości wychodzi dobrze. A co do kwestii technicznych polskiego wydania, to nie tutaj wiele do powiedzenia. Powergraph wydaje swoje książki bardzo profesjonalnie. Osobiście jestem przeszczęśliwy, że nie zdecydowano się na druk na białym papierze, którego szczerze nie cierpię.
Co jeszcze musi zostać docenione, to operowanie słowem przez autora. Nie byłem tą książką znudzony, nawet kiedy coś mi się tam dłużyło. Czytałem dalej, żeby dociągnąć do jakiejś akcji, ale nie miałem ochoty odpoczywać od lektury. Styl Rafała Kosika trafił do mnie całkowicie. Już wiem, że jak tylko zamknę kilka innych planów czytelniczych, to sięgnę po inne tytuły tego Pana. Przekonam się wtedy, czy to tylko specyfika Cyberpunka dała książce „to coś” czy to jednak autor ma taki instynkt pisarski. Opisy technologiczne, środowiskowe czy personalne nie odrzucały, chciałem się z nich czegoś dowiedzieć. Dialogi nie były naiwne, chociaż ich poziom zależał od tego kto z kim rozmawia. Nie było przesadnego nadużycia wulgaryzmów, ot tak, żeby wpisać się w klimat. Dobre tempo akcji i zaskakujące jej tory sprawiły, że naprawdę będę tę książkę wspominał ciepło.
Jak to więc jest? Czytać czy nie? Wbrew mojej opinii nie jest łatwo rozstrzygnąć tego dylematu. Cyberpunk jest specyficznym gatunkiem literackim i na pewno nie do każdego trafi. Rafał Kosik w świecie CP2077 zbudował fabułę, która odnalazłaby się nawet w settingu dzikiego zachodu lub realiach fantasy. Tutaj jest ten brud i mrok świata przyszłości, który mało kto chciałby poczuć na własnej skórze. To jest czynnik, który trochę osób może zniechęcić. Jednak spójrzmy prawdzie w oczy. Ta książka jest skierowana do konkretnego fandomu zbudowanego wokół gry komputerowej. Tutaj odbiorcy się znajdą. No i ciekawostka. Uważam, że nawet jeśli ktoś z gry nie zna, nie poczuje tego w czasie czytania. Miło.
Recenzja pierwotnie opublikowana na stronie: https://www.facebook.com/SoFiK.DamianPodoba
Rafał Kosik ma bogaty dorobek pisarski. Bez wątpienia to autor, który umie odnaleźć się w różnych gatunkach oraz dotrzeć do zupełnie odmiennych odbiorców. Wstyd przyznać, ale szczerość to podstawa, chociaż mam na półce kilka jego książek, to po raz pierwszy czytałem jego powieść.
„Cyberpunk 2077. Bez przypadku” stała się moim pierwszym zderzeniem z Rafałem Kosikiem. I co...
Krzysztof A. Zajas jest na pewno znany miłośnikom literatury spod znaku kryminału. Ja do takich nienależne, chociaż zdarzyło mi się czytać takie powieści nie raz i nie dwa. Powieść „Ludzie w nienawiści” kupiła mnie opisem fabuły. Czasami taki impuls oznacza początek znakomitej przygody, innym razem to zwiastun kompletnej porażki. Zatem, jak było tym razem?
Przyznaję, że śledzenie poczynań Andrzeja Krzyckiego było jednym z ciekawszych doświadczeń ostatnich dni. Komisarz policji wymykający się schematom i stereotypom tropi seryjnego mordercę, który ma dość pragmatyczny cel - wymierzyć sprawiedliwość złoczyńcom. Tu trzeba zaznaczyć, że jest to jedna z tych powieści, które sprawiają, że praworządny czytelnik może się utożsamiać z „tym złym”. Nie bez przyczyny seryjny morderca zyskuje miano Mściciel. On czyści społeczeństwo, ale sposób, w jaki to robi… no nie kwalifikuje się na pokojowego Nobla. Co tu dużo krążyć wokół tematu – jest krwawo i dosadnie. Co ważne, nie wszystko jest podane na tacy, trzeba główkować razem ze śledczymi, a gdzie zaprowadzi dedukcja to już inna sprawa.
Autor ma interesujący styl, chociaż książka była trochę za długa i zdarzały mi się momenty czytelniczek zadyszki tam, gdzie akcja zwalniała. Nieco irytujący był też wątek Izy i rozmiękczenia Krzyckiego. Gdyby pozostawić wyłącznie twardą, samczą historię ze specyficznym humorem, to byłoby lepiej. Oczywiście to wyłącznie moje zdanie. Książka ma dość ciężki klimat i podejmuje tematykę trudną, a nieraz wręcz kontrowersyjną. Jest to świat szarości i skomplikowanych decyzji, nie zawsze dobrych i mądrych. Krzycki działa w stylu amerykańskich gliniarzy. Bez wątpienia odnalazłby się w ekipie „Bad Boys”, bo samowolka to jego drugie imię.
Wracając jeszcze do kwestii samego pisania, to Krzysztof A. Zajas ma bardzo mocne humanistyczne podbicie. Jest literaturoznawcą i profesorem akademickim. Trudno więc było spodziewać się niskiego poziomu tekstu. Zresztą wersja opublikowana przez Pulp Books jest drugim wydaniem poprawionym i przeredagowanym, o czym sam autor napisał w przedmowie. Warto jednak pamiętać, że nadmierna elokwencja może stać się zmorą, bo czytelnik raczej średnio lubi przerywać lekturę i szukać w słowniku co oznacza jakieś słowo. W przypadku „Ludzi w nienawiści” miałem kilka takich pauz, gdy musiałem rozwiać swoje wątpliwości.
Co się tyczy jakości wydania to wypada ona nieźle. Tom liczy sobie ponad pięćset stron, więc trzeba było zadbać o dobre klejenie i tutaj dopięto wszystko na ostatni guzik. W czasie czytania, nie bałem się, że grzbiet nagle pęknie mi na pół. Okładka jest utrzymana w intrygującej kolorystyce, a ilustracja jest, no delikatnie mówiąc dziwna. To znaczy Piotr Sokołowski jak zwykle wykonał solidną pracę. Niby jest minimalistycznie w tle, ale postać już jest dopracowana bardzo interesująco. Na pierwszy rzut oka jednak okładka może wprowadzać w błąd. Mężczyzna z głową ptaka daje wiele różnych sugestii, ale żeby trafić, że będzie to właściwie zwykły kryminał to trudna sprawa. Ja pierwsze skojarzenie, jakie miałem to z okładką „Światów Solarnych” Maszczyszyna, za którą nie przepadam. Potem myślałem, że szykuje się autobiografia grafika. Jak widać, oba założenia były błędne.
Doceniam kunszt literacki i umiejętność prowadzenia wielowątkowej intrygi. „Ludzie w nienawiści” to ciekawa pozycja w świecie kryminałów, jednak nie wiem czy szukałbym w niej wielkiej oryginalności. Szczególnie jeśli ktoś połyka tego typu literaturę dziesiątkami. Niemniej jednak za sprawą sprawnie opisanych i charakternych protagonistów i antagonistów oraz słodko-gorzkiego zakończenia ma ona szansę zapaść w pamięć. Jak każdy kryminał pełny często ohydnych zbrodni powieść ta bazuje na uderzeniu w emocje czytelnika, na utożsamianiu się z bohaterskim detektywem lub zrozpaczoną rodziną ofiar. Przy czym tutaj, możemy też szukać wejścia w buty Mściciela. Całkiem interesująca perspektywa. Oprócz wątków kryminalnych mamy trochę zapychaczy obyczajowych. Mają one swoją określoną rolę, pokazanie, że główny bohater jest człowiekiem i posiada swoje pasje i namiętności. Czyli to zapychacze czy nie? Zależy od perspektywy. Bo całą książkę można chyba określić jako kryminał wolnego kroku w kingowskim stylu. Wiemy, że coś się dzieje, ale mamy przed sobą kolejne kilkaset stron, więc wiemy, że jeszcze akcja się nie zagęści. Czasem można się zaskoczyć, ale to już każdy musi sam sprawdzić.
Perspektywa poznania Mściciela wydawała mi się bardzo kusząca, bo w pamięci od razu pojawił się „Obywatel” Wojciecha Kwiatka. Porównać obu powieści jednak nie sposób. Tak czy owak „Ludzi w nienawiści” czytało mi się nieźle, choć były wzloty i upadki. Miłośnikom prozy kryminalnej na pewno przypadnie do gustu, ale czy porwie innych czytelników to nie umiem powiedzieć. Na pewno może zaciekawić i wciągnąć, ale może również odrzucić. Byłbym skłonny powiedzieć, że warto dać sobie szansę na poznanie tego autora, bo nie jest on typowym mainstreamowym pisarzem gatunkowym. Gdybym czytał więcej kryminałów, być może lepiej wyłapałbym zarówno schematy, jak i próby ich przełamania. Tymczasem jako laik, widzę plusy i minusy bez szerszego kontekstu.
Recenzja pierwotnie opublikowana na
https://www.facebook.com/SoFiK.DamianPodoba
Krzysztof A. Zajas jest na pewno znany miłośnikom literatury spod znaku kryminału. Ja do takich nienależne, chociaż zdarzyło mi się czytać takie powieści nie raz i nie dwa. Powieść „Ludzie w nienawiści” kupiła mnie opisem fabuły. Czasami taki impuls oznacza początek znakomitej przygody, innym razem to zwiastun kompletnej porażki. Zatem, jak było tym razem?
więcej Pokaż mimo toPrzyznaję, że...