Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Podchodziłam do tej książki z mocnym postanowieniem, że będę nią zachwycona. I już od chwili, gdy zobaczyłam okładki, byłam pewna, że tak się stanie… i kiedy ją zamknęłam, wiedziałam, że nigdy nie wyparuje z mojego serca. Przede wszystkim ze względu na bohaterów. Intryg i wątków jest tutaj sporo, ale główna toczy się wokół pewnego nieszczęśliwego małżeństwa i pewnego przepięknego domu… Soames widzi, że jego żona nie wywiązuje się do końca ze swoich obowiązków, jednak gdy – zapewne przez przypadek – ich spojrzenia się spotykają, nawet w jego wyrachowanym umyśle musi pojawić się ta niewygodna myśl, że patrzy w oczy przerażonemu zwierzątku. Przełyka to jednak, pewien, że do pewnych rzeczy po prostu trzeba się przyzwyczaić, a za wszelką cenę nie należy dopuścić do skandalu. Pierwsze skojarzenie, jakie przyszło mi na myśl, to męska wersja Dumy i uprzedzenia (a potem – Lalka Bolesława Prusa, ale też w zwierciadle). Męska – nie tylko ze względu na liczne i bogate charaktery mężczyzn, ale i dlatego, że ta opowieść jest bardziej okrutna, bardziej naturalna niż perypetie pięciu sióstr Bennet. Nie ma tutaj dobrych i złych bohaterów, sądy społeczeństwa i wychowania często zostają przez autora przyjęte literacką ripostą, której, przyznaję, nie spodziewałam się po książce z tej epoki. John Galsworthy wykazuje się tak niezwykłą przenikliwością, że wszelkie uwarunkowania kulturowe, finansowe, a nawet zwyczajnie konsekwencje decyzji bohaterów przedstawiają się zupełnie inaczej w zależności od tego, z jakim sercem czytelnik jest odbiorcą tych słów.

https://taknamarginesie.wordpress.com/2018/09/18/john-galsworthy-saga-rodu-forsytheow/

Podchodziłam do tej książki z mocnym postanowieniem, że będę nią zachwycona. I już od chwili, gdy zobaczyłam okładki, byłam pewna, że tak się stanie… i kiedy ją zamknęłam, wiedziałam, że nigdy nie wyparuje z mojego serca. Przede wszystkim ze względu na bohaterów. Intryg i wątków jest tutaj sporo, ale główna toczy się wokół pewnego nieszczęśliwego małżeństwa i pewnego...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Ja, pustelnik. Autobiografia Piotr Pustelnik, Piotr Trybalski
Ocena 7,6
Ja, pustelnik.... Piotr Pustelnik, Pi...

Na półkach:

Jeżeli wokół zimno – albo po prostu wysokość – rozkładają człowieka na czynniki pierwsze, nagle spirala zawija się głęboko w siebie. Niektórzy szukają towarzystwa, wsparcia, zagłuszenia, wesołych rozmów, które zluzują ten ucisk, wyciągając koniuszki w różne strony. Inni w ten sposób zwijają emocje w kłębek, żeby mieć je blisko, taka osobista centralizacja krążenia.

Niektórzy to pustelnicy.

(...)

W tej rozmowie przeplatają się nazwiska, które w pewnej chwili stały mi się wręcz znajome, jakbym mogła spotkać tych ludzi na osiedlu czy w autobusie i pomachać ręką (ze wszystkimi nieodmrożonymi palcami). To niezwykłe, jak ludzie, których ciągnie w górę, którzy muszą i chcą radzić sobie z samotnością, potrafią budować zespoły, tworzyć drużyny, wspierać się nawzajem, rezygnować albo ryzykować… i jak cierpią w sobie i za siebie nawzajem. Bo góry pożerają, to sport ekstremalny, bez względu na to, czy opatulimy go szalikiem i przysypiemy pudrem śniegu jak pocztówkę na Boże Narodzenie.

Piotr urodził się wcześniakiem. Z wadliwym sercem. Schorzeniem, które nie dość, że powinno trwale go wykreślić na wszelkich kartach zapisów, dokumentach i oświadczeniach lekarskich, to jeszcze zakorzeniło się wygodnie w głowie jego i jego znajomych. Przeciętniak. Nigdy nie zajdzie wysoko, nie w tę stronę. Chłopiec, który może umrzeć.

https://taknamarginesie.wordpress.com/2018/08/27/piotr-pustelnik-piotr-trybalski-ja-pustelnik-autobiografia/

Jeżeli wokół zimno – albo po prostu wysokość – rozkładają człowieka na czynniki pierwsze, nagle spirala zawija się głęboko w siebie. Niektórzy szukają towarzystwa, wsparcia, zagłuszenia, wesołych rozmów, które zluzują ten ucisk, wyciągając koniuszki w różne strony. Inni w ten sposób zwijają emocje w kłębek, żeby mieć je blisko, taka osobista centralizacja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Opowiadania przypominają jazdę kolejką górską, w jednej chwili uciekasz przed szczurami, potem coś wystrzela cię w kosmos, pukasz w skorupę, która przed chwilą była człowiekiem (chyba), strzelasz do potwora, zanurzasz się wgłąb okropnego kasyna, obserwujesz bardzo, bardzo, bardzo długą autostradę… I nigdy nie wiesz, dokąd cię doprowadzi, jak to się skończy – i ani jedna historia mnie nie rozczarowała (w jednej miałam totalnie inny pomysł na zakończenie, ale w końcu to nie ja ją pisałam :P). Strasznie to podziwiam u pisarzy, że potrafią skończyć opowieść, zamknąć ją, nawet, jeśli zakończenie nie jest oczywiste (tym lepiej w niektórych przypadkach). Ale j e s t, twórca nie uciekł przed rozwiązaniem akcji, zapychając uszy rękoma i wrzeszcząc: nie słyszę, nie słyszę, czytelnik sobie wymyśli! Nie, czytelnik zostanie z niesmakiem, bo potraktowano go nieuczciwie.

A po lekturze Azylu zostałam z dreszczykiem i warstewką potu na opuszkach palców.

Nadal boję się Austostrady.

zapraszam:
https://taknamarginesie.wordpress.com/2018/08/27/jaroslaw-grzedowicz-azyl/

Opowiadania przypominają jazdę kolejką górską, w jednej chwili uciekasz przed szczurami, potem coś wystrzela cię w kosmos, pukasz w skorupę, która przed chwilą była człowiekiem (chyba), strzelasz do potwora, zanurzasz się wgłąb okropnego kasyna, obserwujesz bardzo, bardzo, bardzo długą autostradę… I nigdy nie wiesz, dokąd cię doprowadzi, jak to się skończy – i ani jedna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

(…) dziewczyno, nie chodzi się do szkoły, jak się ma talent!

Takie słowa usłyszała kiedyś od Felixa Nylunda. Całe życie zwierały się w niej te dwie natury: rozpaczliwe pragnienie swobody i drastyczne wymagania codzienności, rodziny, wielbicieli jej twórczości, którym całe życie starała się regularnie odpowiadać na listy… Ale bez względu na podjęte decyzje, w jej głowie wciąż budowały się domy, powstawały kolonie dla artystów, zakątki na wyspach.

Albo taka jedna Dolina…

Autorce udało się stworzyć niezwykły, nieco poplątany, ale w gruncie rzeczy spójny portret twórczyni małych trolli, które dotarły zarówno do Japonii, jak i Stanów, Polski, Anglii czy Niemiec. Unika zbędnego katalogowania i dręczących mózg danych, w bardzo przyjemny sposób przybliża czytelnikowi życie Tove, co chwila ubarwiając je ciekawymi szczegółami. Również ilustracje i zdjęcia dobrane zostały z niezwykłą starannością, a mnie nieraz mocniej zabiło serce, gdy mogłam zobaczyć atelier pisarki czy wyspę, na której mieszkała ze swoją życiową partnerką… albo jej ilustracje do wydań Hobbita czy Alicji w Krainie Czarów. Obraz bez wątpienia odgrywał istotną rolę w życiu Jansson – starała się określać siebie jako malarkę, grafiki i tekst niejako miały jej jedynie towarzyszyć… a stały się jej rozpoznawalnym znakiem. Tak samo tekst w tej publikacji bardzo wpisuje się w klimat: słówka takie jak klecę, człapał, łapki… czynią tę opowieść jakby jeszcze jedną częścią z Muminkowego świata.

pełna recenzja:
https://taknamarginesie.wordpress.com/2018/08/19/boel-westin-tove-jansson-mama-muminkow/

(…) dziewczyno, nie chodzi się do szkoły, jak się ma talent!

Takie słowa usłyszała kiedyś od Felixa Nylunda. Całe życie zwierały się w niej te dwie natury: rozpaczliwe pragnienie swobody i drastyczne wymagania codzienności, rodziny, wielbicieli jej twórczości, którym całe życie starała się regularnie odpowiadać na listy… Ale bez względu na podjęte decyzje, w jej głowie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Kukuczka. Opowieść o najsłynniejszym polskim himalaiście Dariusz Kortko, Marcin Pietraszewski
Ocena 7,8
Kukuczka. Opow... Dariusz Kortko, Mar...

Na półkach:

https://taknamarginesie.wordpress.com/2018/08/16/dariusz-kortko-marcin-pietraszewski-kukuczka-opowiesc-o-najslynniejszym-polskim-himalaiscie/

https://taknamarginesie.wordpress.com/2018/08/16/dariusz-kortko-marcin-pietraszewski-kukuczka-opowiesc-o-najslynniejszym-polskim-himalaiscie/

Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka przypomina jakiś zbiór baśni i legend zewsząd, z naciskiem na indiańskie, chińskie i indyjskie. Ale uwaga, dla dorosłych.

Wszystko, co dzieje się w motylo-ćmym świecie ma cechy rytuału, a autor, z jakąś plemienną czcią, w tych rytuałach uczestniczy. Przeplata to anegdotami, historiami mniej lub bardziej potwierdzonymi, sprawiając, że człowiek aż musi się zastanowić nad tym, czego nie kwestionował od podstawówki: no bo właściwie jak to się dzieje, że gąsienica... ten, tego... i nagle motyl?

taknamarginesie.wordpress.com

Książka przypomina jakiś zbiór baśni i legend zewsząd, z naciskiem na indiańskie, chińskie i indyjskie. Ale uwaga, dla dorosłych.

Wszystko, co dzieje się w motylo-ćmym świecie ma cechy rytuału, a autor, z jakąś plemienną czcią, w tych rytuałach uczestniczy. Przeplata to anegdotami, historiami mniej lub bardziej potwierdzonymi, sprawiając, że człowiek aż musi się zastanowić...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To jedna z moich najbardziej osobistych recenzji...

https://taknamarginesie.wordpress.com/2018/07/18/krzysztof-wielicki-jeden-dzien-z-zycia/

To jedna z moich najbardziej osobistych recenzji...

https://taknamarginesie.wordpress.com/2018/07/18/krzysztof-wielicki-jeden-dzien-z-zycia/

Pokaż mimo to


Na półkach:

Piana, gdy próbujesz ją schwytać, przepływa ci między palcami, wchłania się i pozostaje tylko uczucie pogłaskania jakiejś zbitej czy załamanej formy powietrza.
A gdyby tak spienić kilkadziesiąt dni, tak, jak spienia się gorące mleko... tak, że pomiędzy strzępkami miękkości ciężko dostrzec strukturę płynu.
Tak właśnie otrzymujemy książkę Borisa Viana.

To seria surrealistycznych spotkań i niejasnych relacji garstki bohaterów: dziwacznego wynalazcy, pięknej kobiety, przypadkowo poznanej dziewczyny, w której wnętrzu pojawia się konkurent do jej oddechu, obsesyjnego wielbiciela Jeana-Sola Partra... i pewnego zbyt szybko starzejącego się kucharza. To żonglerka słowem i pragnieniem, pragnieniem tak silnym, że nie zaspokoją go dwie łyżeczki dziennie ani nawet piosenka, która ma imię...

Wystarczy lekko spienić swój humor, lekko spienić swój sceptycyzm, odrobinę namieszać w swoim uporze trwania przy rzeczach zwykłych i, nucąc piosenkę, która sprawia, że robi nam się na wargach trochę mdło, wypić koktajl tych przeżyć, tęsknot i obaw bohaterów.
Nie gwarantuję, że potem poczujecie się lepiej czy wręcz nie będziecie w stanie trafić z powrotem do swojego pokoju. Ciężko stwierdzić, w której chwili piana przestała być pianą.
A może nigdy nie przestała być mlekiem.

Po więcej recenzji zapraszam na:
taknamarginesie.wordpress.com

Piana, gdy próbujesz ją schwytać, przepływa ci między palcami, wchłania się i pozostaje tylko uczucie pogłaskania jakiejś zbitej czy załamanej formy powietrza.
A gdyby tak spienić kilkadziesiąt dni, tak, jak spienia się gorące mleko... tak, że pomiędzy strzępkami miękkości ciężko dostrzec strukturę płynu.
Tak właśnie otrzymujemy książkę Borisa Viana.

To seria...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

(...)

Książka rzeczywiście ma w sobie coś z wędrówki, ale jeszcze więcej – z pozostawania, z wracania, z odnajdywania pourywanych nitek: relacji, wspomnień, tęsknot i marzeń. Główna bohaterka, Angelica, ma niezwykły dar opiekowania się pszczołami, a wraz z nim spada na nią odpowiedzialność za te skrzydlate stworzonka. Do tej pory swoje życie woziła ze sobą starym kamperem, trzymając świat na dystans i nie planując zatrzymywać się nigdzie na dłużej. Bo ludzie zdradzają, opuszczają, kłamią… a pszczoły jej potrzebują. Z pszczołami umie rozmawiać. Jednak z powodu dziwacznego zbiegu okoliczności okazuje się, że gdzieś jednak będzie musiała wrócić. I to od niej zależy, czy da sobie szansę, czy jak zwykle wsiądzie do samochodu i ucieknie.

Strażniczka miodu i pszczół jest bardzo wakacyjna, spokojna i prosta. Historia ma smak miodu, jest żółto-złota, przeciekająca promieniami słońca. Bierzesz łyżeczkę do ust i wiesz, że więcej nie dasz rady, ale niech chociaż przez chwilę będzie niemożliwie słodko… Dzięki temu książkę czyta się szybko i po prsotu sympatycznie, bez obawy, że na następnej stronie spotkają czytelnika jakieś obrzydliwości. Może pszczoły nie są stworzeniami, o których pasjami czytam wszelkie dotsępne pozycje (a ostatnimi czasy ta tematyka stała się modna), ale zawsze miło jest czuć, że autorka związana jest z branżą, o której pisze – Cristina Caboni pracuje w rodzinnej firmie pszczelarskiej, a każdy rozdział zaczyna się od opisu danego miodu razem z pewnym ludowym przesłaniem, które w sposób wystarczający zastępuje tytuł.

pełna recenzja na blogu:
https://taknamarginesie.wordpress.com/2018/07/09/cristina-caboni-strazniczka-miodu-i-pszczol/

(...)

Książka rzeczywiście ma w sobie coś z wędrówki, ale jeszcze więcej – z pozostawania, z wracania, z odnajdywania pourywanych nitek: relacji, wspomnień, tęsknot i marzeń. Główna bohaterka, Angelica, ma niezwykły dar opiekowania się pszczołami, a wraz z nim spada na nią odpowiedzialność za te skrzydlate stworzonka. Do tej pory swoje życie woziła ze sobą starym kamperem,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Jacyś złośliwi bogowie zakpili z nas okrutnie. Korespondencja 1955 -1996 Zbigniew Herbert, Wisława Szymborska
Ocena 7,6
Jacyś złośliwi... Zbigniew Herbert, W...

Na półkach:

(...)

Ta (naprawdę krótka) publikacja przypomina teczkę ze starymi listami, którą wyciąga się z jakiejś dawno nie otwieranej szafki i, zapominając, że mija czas, że podłoga zimna, że ręce drżące i tyle rzeczy do zrobienia, podczytuje się z uśmiechem na twarzy i sercem ściśniętym od wspomnień. To nie tylko teksty, ale także odbitki pocztówek, odręczne rysunki, przypisy, fragmenty poezji, imaginacyjny przyjaciel, zdjęcia, wyklejanki… Pamiętam, jak kiedyś byłam na wystawie Szuflada Szymborskiej w krakowskim muzeum – Jacyś złośliwi bogowie… idealnie wpisują się w jej klimat. Jacy to byli pomysłowi ludzie! I jak na poważnie brali poezję…. Nigdy nie byłam szczególnie zachwycona twórczością Szymborskiej i nadal non omnis moriar z miłości, ale w każdym akapicie widać, jaką zabawę sprawiało im to porozumienie myśli, to przesyłanie sobie nie tylko pocztówek, ale wręcz zagadek, maleńkich, niedefiniowlnych form literackich.

pełna recenzja:
https://taknamarginesie.wordpress.com/2018/07/09/zbigniew-herbert-wislawa-szymborska-jacys-zlosliwi-bogowie-zakpili-z-nas-okrutnie/

(...)

Ta (naprawdę krótka) publikacja przypomina teczkę ze starymi listami, którą wyciąga się z jakiejś dawno nie otwieranej szafki i, zapominając, że mija czas, że podłoga zimna, że ręce drżące i tyle rzeczy do zrobienia, podczytuje się z uśmiechem na twarzy i sercem ściśniętym od wspomnień. To nie tylko teksty, ale także odbitki pocztówek, odręczne rysunki, przypisy,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zamknij oczy, stwórz sobie małą namiastkę pustyni – lodowej, kamiennej, piaszczystej, nieistotne. Kogo widzisz tam ze sobą, dookoła siebie? Tak jakoś zaskakująco wychodzi, że często otoczeni jesteśmy nie tymi osobami, z którymi najchętniej wędrowalibyśmy przez pustkę…

Len jest już przyzwyczajona do nieustannych przeprowadzek, zmiany środowiska, poczucia obcości… a teraz zapewne będzie jeszcze trudniej, bo zbieg okoliczności sprawia, że kolejnym miejscem pobytu będzie Alaska. Punktem, wokół którego kręci się cała jej historia jest ojciec, weteran wojny w Wietnamie, który nie jest w stanie poradzić się ze swoją przeszłością, nie jest w stanie zbudować sensownej przyszłości. Brzmi pospolicie? Problem w tym, że ojciec nie odpowiada jedynie za swoją przyszłość, ale i swojej rodziny. A skoro nie zamierza wprowadzić w życie zmian… może najłatwiej byłoby problem zawiązać na supełek i nosić przy sobie, ukryty przed światem?

(...)

Wydaje mi się, że uciekanie od „wielkiej samotności” jest bardzo popularne nie tylko w rodzinach, ale ogólnie w naszej codzienności. Gdyby było inaczej, prawdopodobnie pozjadalibyśmy się nawzajem – bo każdy nosi w sobie coś groźnego, co musi codziennie na nowo usypiać, żeby dało się jakoś funkcjonować w godzinach pracy czy szkoły.

Tylko co zrobić, kiedy samotność przyjdzie do nas sama, przysiądzie się, obejmie kościstymi ramionami i zapyta, nie luzując uścisku:

t ę s k n i ł e ś?

pełna recenzja na blogu:
https://taknamarginesie.wordpress.com/2018/07/18/kristin-hannah-wielka-samotnosc/

Zamknij oczy, stwórz sobie małą namiastkę pustyni – lodowej, kamiennej, piaszczystej, nieistotne. Kogo widzisz tam ze sobą, dookoła siebie? Tak jakoś zaskakująco wychodzi, że często otoczeni jesteśmy nie tymi osobami, z którymi najchętniej wędrowalibyśmy przez pustkę…

Len jest już przyzwyczajona do nieustannych przeprowadzek, zmiany środowiska, poczucia obcości… a teraz...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Czar Chanel Coco Chanel, Paul Morand
Ocena 7,0
Czar Chanel Coco Chanel, Paul M...

Na półkach:

Mała czarna. Niektórzy myślą tak o sukience, którą każda kobieta powinna mieć w szafie. Dla innych to intensywna kawa, której nie zmiękczamy odrobiną mleka, a którą każda kobieta powinna rano wypić. Książka, o której dzisiaj opowiadam, znajduje się gdzieś pomiędzy – zostawia intensywny smak w ustach, pozostając jednocześnie na wskroś przesiąknięta elegancją.

Bonjour, Coco.

Szukałam książki, dzięki której będę mogła porozmawiać z Chanel, pozwolić jej opowiedzieć swoją historię swoimi słowami. Nie chciałam wysuszonych jak zapomniane kwiaty faktów, nie chciałam wspomnień najbliższych, którzy przecież nigdy nie zrozumieją duszy indywidualisty. Chciałam historii człowieka, kobiety i mody na jeden haust. Przysiadłam do tej książki w jakąś leniwą niedzielę, z obietnicą nie tylko interesującego tekstu, ale też niezwykle klimatycznej oprawy graficznej… i dosłownie wbiło mnie w fotel.

Tytułowy czar Chanel polegał nie na wysublimowanej kobiecości, nie na zanurzeniu się w rozkoszny świat mody, ale na niezwykłej brutalności – wobec świata i wobec siebie. Słowa Chanel bardzo często są dosadne, przez wyrzucane z siebie zdania przebijają się niezwykle silne emocje. Historia jest zwarta, czułam się bezpośrednio skonfrontowana z Coco, jakby mówiła do mnie, jakby to właśnie mnie prowokowała. Jakbym rozmawiała z żywą osobą. No, może nie do końca rozmawiała, bo Chanel przez te kilka godzin lektury nie dała mi dojść do słowa.

pełna recenzja: https://taknamarginesie.wordpress.com/2018/04/29/paul-morand-czar-chanel/

Mała czarna. Niektórzy myślą tak o sukience, którą każda kobieta powinna mieć w szafie. Dla innych to intensywna kawa, której nie zmiękczamy odrobiną mleka, a którą każda kobieta powinna rano wypić. Książka, o której dzisiaj opowiadam, znajduje się gdzieś pomiędzy – zostawia intensywny smak w ustach, pozostając jednocześnie na wskroś przesiąknięta elegancją.

Bonjour,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mechaniczne, nakręcane jak zegarek serce. Gdy wodzisz palcem po okładce, prawie czujesz delikatne zębatki i maleńkie śrubki, które przez nieuwagę mógłbyś nawet połknąć. A kiedy zauważysz na swoich palcach krew, nie wiesz, czy to ty skaleczyłeś się o ostrą krawędź… czy też zegarki również potrafią krwawić.

Mechaniczny skusił mnie okładką. Przełknęłam fakt, że była to pierwsza część trylogii (w końcu nie muszę czytać całości), że ilustracje w środku zachodziły na tekst (na e-booku przecież tego nie widać)… a wystarczyło tych sygnałów ostrzegawczych posłuchać i nie wyglądałabym teraz niczym chodzący przykład rezultatu podjęcia wyjątkowo złej decyzji* czytelniczej ;).

Świat, do którego przenosi nas autor, ma w sobie coś intrygującego: ulice wypełnione są maszynami, których życiowym celem jest służba człowiekowi. Ich umysły trzymane są na uwięzi przez tak zwane geas, które obligują ich do spełniania życzeń swoich właścicieli i królowej. Niektórzy traktują ich jak niewolników, inni widzą w nich pierwiastek człowieczeństwa. Ale powiedzcie mi: czy zegarki mogą mieć duszę? Pewnego dnia wszystko jednak wywraca się do góry nogami, gdy okazuje się, że Mechaniczni mają Wolną Wolę i są w stanie się do niej dokopać, na przekór wszelkim obostrzeniom i zaporom konstrukcyjnym… a to przecież jest zupełnie nie na rękę ich twórcom.

Pomysł na świat jest pierwszorzędny. Wystarczy wyobrazić sobie miasto, w którym nieustannie rozlega się tykanie. Gdzie mechaniczne ruchy, zniewolone rozpalającym rozkazem, tak naprawdę dążą ku czemuś większemu. Gdzie dusza jest przez niektórych postrzegana jako część mechanizmu, którym jest ludzkie ciało… Niestety, cały pomysł z każdą stroną rozpływał się w mazistą, nieprzyjemną substancję, której nawet nie ma ochoty się dotykać. Myślę, że po prostu zabrakło w nim… odrobiny poezji. Może to brzmi naiwnie, w końcu mówimy o mieście napędzanym siłą Mechanicznych, o horologach i nakręcaczach, o Nadleśnictwie i soczewkach… ale przecież język stwarza tyle możliwości, żeby z tego świata wydobyć tajemniczość, skomplikowaną jak mechanizm zegarka, który tylko na pozór zajmuje się jedynie tykaniem. Autor chyba jednak przestraszył się tych możliwości i poszedł po najmniejszej linii oporu: jego postacie częściej rzucają wulgaryzmami, niż biorą oddech. Jest to o tyle męczące, że w ogóle nie nadaje powieści charakteru, a jedynie utrudnia wyłuskanie akcji właściwej.

(...)

Niestety, Mechaniczny pozostaje dla mnie zdecydowanie zbyt mało ambitny, żeby sięgnąć po drugą część, a nawet po to, by kiedyś do niego wrócić czy komukolwiek polecić. Z kolei nie uważam go za odpowiednią lekturę dla dzieci i młodzieży, bo jednak wycinanie mózgu, odrąbywanie rąk i przerabianie ludzi na maszyny, a maszyny na inne maszyny w wielkiej Kuźni jest zbyt brutalne, nawet ukryte pod powłoką tak intrygującej maszyny, jaką jest mechaniczny świat.

I niech jego mechaniczne serce tyka, póki jest nakręcone. Nawet najlepszy mechanizm kiedyś ma swój koniec.

Tak, jak najnudniejsza nawet książka.

pełna recenzja:
https://taknamarginesie.wordpress.com/2018/02/17/ian-tregillis-mechaniczny/

Mechaniczne, nakręcane jak zegarek serce. Gdy wodzisz palcem po okładce, prawie czujesz delikatne zębatki i maleńkie śrubki, które przez nieuwagę mógłbyś nawet połknąć. A kiedy zauważysz na swoich palcach krew, nie wiesz, czy to ty skaleczyłeś się o ostrą krawędź… czy też zegarki również potrafią krwawić.

Mechaniczny skusił mnie okładką. Przełknęłam fakt, że była to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta nowość na mojej czytelniczej półeczce czekała na przeczytanie tak długo, że aż przestała być nowością… i ogromnie żałuję, że nie poczekała jeszcze dłużej, wystarczająco długo, by każde jej słowo rozsypało się na proszek. Chociaż może wtedy jeszcze ciężej byłoby wyczyścić sobie po niej mózg.

To, co rozczarowało mnie najbardziej – ale akurat w tym przypadku sama jestem sobie winna – to fakt, że podświadomie szukałam w Ludziach na drzewach pierwszej przeczytanej przeze mnie książki Yanagihary, Małego życia. A przynajmniej czegoś, co mnie poruszy, co zmusi mnie choćby do bezsilnych prób zrozumienia ludzi, którzy są zupełnie inni niż ja. Do współ-czucia tego, co czuli bohaterowie, gdy wylądowali w lepkiej dżungli, gdy spotkali osoby, które kilkukrotnie przeżyły już przydzielony im czas. Ale niestety cała perspektywa została zmonopolizowana przez Perinę. W pewnej chwili problem nie polegał już nawet na tym, że nie było to napisane tak, żeby silnie na mnie oddziaływało, żeby coś dla mnie znaczyło. Ja już po prostu nie chciałam, żeby to tak było napisane.

Właściwie zdałam sobie teraz sprawę, że fabularnie książka leży. Nie znalazłam tutaj porywającej historii, wątki są poprzerywane, brakuje dobrze rozłożonych akcentów. Ani to szokujące, ani proekologiczne, ani naukowe… No i zabijają niewinne żółwiki. Jak mogłaby podobać mi się książka, w której zabijają niewinne żółwiki?!
(...)
Niezwykle rozczarowała mnie technika (a sprawdziłam, że obie pozycje tłumaczyła pani Jolanta Kozak). Owszem, miałam na uwadze, że bardziej przejmujący i rozwinięty język Małego życia i niezwykle poruszające sceny wynikają już z pewnego obycia literackiego autorki, jednak ogromną trudność sprawiło mi przedzieranie się przez wywnętrznianie się głównego bohatera. Przede wszystkim denerwowała mnie narracja pierwszoosobowa, która była moim zdaniem źle poprowadzona: źle rozłożono w niej akcenty, opisy są nie do końca związane z sytuacją przedstawioną, a wypowiedzi bohaterów zniekształcone przez nacechowaną relację Periny. Postacie odmalowane ustami bohatera są blade i niestety najwięcej uwagi poświęca im jako obiektom pożądania lub obrzydzenia… co brzmi, jeśli nie odpychająco, to po prostu monotonnie.

Muszę jednak przyznać autorce, że zmusiła mnie (tak mniej więcej w połowie lektury), że zaczęłam szukać artykułów – o Perinie, o żółwiach i wyspach, na których ludzie się nie starzeją… chociaż cała historia (poza oskarżeniem noblisty) jest jak najbardziej zmyślona. Nie wiem, czy to kwestia przypisów, wrażenia, jakie swego czasu zrobiło na mnie Małe życie, czy też… właśnie, do końca nie wiem, co, ale jakaś iluzja rzeczywistości. I dopiero to dało mi do myślenia, chociaż opinii o książce nie zmieniło.

pełna recenzja na blogu:
https://taknamarginesie.wordpress.com/2018/02/14/hanya-yanagihara-ludzie-na-drzewach/

Ta nowość na mojej czytelniczej półeczce czekała na przeczytanie tak długo, że aż przestała być nowością… i ogromnie żałuję, że nie poczekała jeszcze dłużej, wystarczająco długo, by każde jej słowo rozsypało się na proszek. Chociaż może wtedy jeszcze ciężej byłoby wyczyścić sobie po niej mózg.

To, co rozczarowało mnie najbardziej – ale akurat w tym przypadku sama jestem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Już od pierwszych słów poczułam na swoich nadgarstkach delikatne muśnięcia jedwabiu i ten zapach. Róż? Wieczoru? Gorączki? Wszystkiego po trochu – po prostu zapach kobiety. I po chwili znalazłam się w Paryżu, oślepiona przez wystawę jednego ze sklepów, w którym zmieściłby się jakiś kieszonkowy świat, a nawet dwa. A potem dowiedziałam się, że na fundamentach wciąż lśnią krople kobiecej krwi…

Denise do Paryża ucieka przed głodem, mocno ściskając dłonie swoich braci. Znalezienie dobrze płatnej posady to dla niej kwestia życia i śmierci – i nagle, z przyczyn zupełnie dla niej niejasnych, staje się sprzedawczynią w największym sklepie z artykułami dla kobiet w stolicy Francji. Dopiero z czasem zda sobie sprawę, że ta – wprawiana w ruch przez Moureta, człowieka, który żyje przyszłością, który otacza się kobiecymi sercami jak kwiatami, które pakuje jak towary we wstążki i szeleszczący luksusem papier – karuzela to maszyna, która pożera małe sklepiki, która w swoim blasku oślepia zbyt słabe umysły i gubi tych, którzy nie są wystarczająco silni. Dziewczyna sama jeszcze nie wie, czy jej tej siły starczy – zwłaszcza, że nie jest pierwszą kobietą w życiu Moureta. Il vous mangera toutes, wyziera spośród kartek jak przekleństwo… ale przecież kiedyś pojawi się kobieta, która zemści się za wszystkie, prawda?

Zastanawialiście się kiedyś, co by się stało, gdyby Wokulski jednak ożenił się z Izabelą? Właśnie takiego Wokulskiego widziałam w Mourecie. Właściciel Au Bonheur des Dames to postać niesamowita, ciesząca się autorytetem wszystkich (a więc jednocześnie chorobliwie obawiająca się ten autorytet stracić…), człowiek, który stworzył własny świat, raj i religię, pomiędzy którymi konsekwentnie więzi kolejne kobiece dusze – co nie może być takie trudne w miejscu, gdzie w s z y s t k o jest dla pań. Czytelnik staje się świadkiem wojny, która, chociaż nie da się zaprzeczyć, że bardzo subtelna, jest też bardzo brutalna. Zola doskonale wyobraził sobie, jak wygląda pożeranie serc i odmalowuje sylwetkę kobiety w sposób bezlitosny. Obserwujemy, często z rosnącym przerażeniem, jak różne jest podejście klientek do zakupów w sklepie Moureta, ich stosunek do posiadania (...)

A zakończenie jest o ś l e p i a j ą c e. Moje dłonie błądziły między bielą, aby dotrzeć do finału musiałam przepychać się przez sommabulicznie snujące się wokół mnie sylwetki. Ale przecież, jak długo będą istnieć kobiety, tak długo po świecie będzie istniała ta obłędna, tajemnicza biel…

/pełna recenzja na:
https://taknamarginesie.wordpress.com/2018/02/07/emile-zola-au-bonheur-des-dames/

Już od pierwszych słów poczułam na swoich nadgarstkach delikatne muśnięcia jedwabiu i ten zapach. Róż? Wieczoru? Gorączki? Wszystkiego po trochu – po prostu zapach kobiety. I po chwili znalazłam się w Paryżu, oślepiona przez wystawę jednego ze sklepów, w którym zmieściłby się jakiś kieszonkowy świat, a nawet dwa. A potem dowiedziałam się, że na fundamentach wciąż lśnią...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mamy tutaj zagadkę do rozwiązania.. Zgubił się jakiś obraz? Nie, obraz jak najbardziej jest. Za to mamy mały problem z autorem…
(...)

Fabularnie Muza jest miniaturką: owszem, chwilę zajmie poukładanie sobie w głowie koligacji rodzinnych bohaterów, ale bardzo szybko można się w tym odnaleźć. Historia, chociaż nieco podzielona, jest bardzo przejrzysta – powieść pozostaje zwarta, dopiero po lekturze (wertując książkę w poszukiwaniu jakiegoś fragmentu) zauważyłam, jak te dwie historie się przeplatają, ile motywów powraca, ile słów zostało wypowiedzianych różnymi ustami, w innych czasach. Zakończenie również jest jednoznaczne, więc Muzy nie będziecie ciągnąć za sobą w bezsenne noce, tylko spokojnie odłożycie na półkę i cienka warstwa szkła wystarczy, żeby nie wkradała się w wasze sny.

To, co sprawiało, że przewracałam kolejne kartki (mimo powiek lepiących się jeszcze sylwestrowym niespaniem i zawieruszonych w kącikach oczu drobinek brokatu) był styl autorki. Gdybym miała wybrać książkę, poprzez której słowa wyjaśniłabym niewidomemu, czym są kolory, sięgnęłabym po pasaże o obrazach właśnie z Muzy: opisy farb, światła, kolorów, postaci występujących na tych obrazach są niezwykle żywe i intensywne. Aż sama byłam zaskoczona, że barwne plamy nie zostają na moich dłoniach, jak na opuszkach palców jednej z bohaterek.

(...)

Mam wrażenie, że właściwie wszyscy bohaterowie pojawiający się na kartkach Muzy są w pewien sposób niepełnosprawni: cieleśnie, umysłowo, przyszłościowo i przeszłościowo. Albo czegoś im brakuje, albo wpatrują się w posiadaną kończynę, nie do końca pewni, jaki można z niej zrobić użytek, albo ich myślenie jest zniekształcone lub zmiażdżone przez to, co już się wydarzyło… albo dopiero nadejdzie. Z drugiej strony, tylko w tych nieporadnych postaciach może dojść do erupcji – po fabule nie spodziewałam się fajerwerków.

(...)

pełna recenzja:
taknamarginesie.wordpress.com/2018/01/02/jessie-burton-muza/

Mamy tutaj zagadkę do rozwiązania.. Zgubił się jakiś obraz? Nie, obraz jak najbardziej jest. Za to mamy mały problem z autorem…
(...)

Fabularnie Muza jest miniaturką: owszem, chwilę zajmie poukładanie sobie w głowie koligacji rodzinnych bohaterów, ale bardzo szybko można się w tym odnaleźć. Historia, chociaż nieco podzielona, jest bardzo przejrzysta – powieść pozostaje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka przypomina kolaż – przemyśleń, opowiadań, wariacji na temat historii i historii domniemanej. Spośród wycinków wyłaniają się zastygłe krople gleju i innych mazideł, na odwrocie taśmy widać ślady linii papilarnych. Na urywkach gazet zostały zaschłe plamy jakichś bliżej niezidentyfikowanych płynów, a mapy są rozrysowane skruszałym tuszem do rzęs albo resztkami keczupu z bezimiennej knajpy. Kolaż ciągnie się, jak wyciąganie jelit – ile jeszcze to będzie trwało, ile tam tego jest – ale kiedyś musi się zatrzymać. I tak właśnie wyglądają Bieguni – zlepek zamknięty w książkę, która, gdyby nie nazwisko autora, rozpadłaby się, gdyby tylko wziąć ją na ręce.

Olga Tokarczuk pracowicie skleja ze sobą sceny. Czasem ma się wrażenie, że zgubiła nitkę, ale kilkadziesiąt stron później zobaczymy, jak przywiązuje ją do kolejnego rozdziału. Nie powie wszystkiego, czasami jakiś rożek kartki się zagnie albo plama specjalnie zamaże czyjeś nazwisko… Ale w całej tej konstrukcji zabrakło mi sekretu, pustki, którą wypełnić mogą tylko poszukiwania.

Pełna recenzja na blogu:
taknamarginesie.wordpress.com/2017/12/01/obcy-jezyk-olga-tokarczuk-bieguni/

Książka przypomina kolaż – przemyśleń, opowiadań, wariacji na temat historii i historii domniemanej. Spośród wycinków wyłaniają się zastygłe krople gleju i innych mazideł, na odwrocie taśmy widać ślady linii papilarnych. Na urywkach gazet zostały zaschłe plamy jakichś bliżej niezidentyfikowanych płynów, a mapy są rozrysowane skruszałym tuszem do rzęs albo resztkami keczupu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka, z pozoru cieniutka i pokryta błonką okładki z biblioteki (co więcej – z filii dla dzieci i młodzieży…) nie dawała mi się przeczytać przez kilka dni. Dopiero zmęczona bezsenność zmusiła mnie, żeby wreszcie obudzić się i wyrwać z tajemniczej, wilgotnej wyspy porosłej mchem. Teraz czuję się, jakbym nareszcie wzięła głęboki wdech.

Ale przynajmniej mogę opowiedzieć, co zobaczyłam tam, gdzie zawędrowałam... (https://taknamarginesie.wordpress.com/2017/11/07/jesiennie-tove-jansson-lato/)

Ta książka, z pozoru cieniutka i pokryta błonką okładki z biblioteki (co więcej – z filii dla dzieci i młodzieży…) nie dawała mi się przeczytać przez kilka dni. Dopiero zmęczona bezsenność zmusiła mnie, żeby wreszcie obudzić się i wyrwać z tajemniczej, wilgotnej wyspy porosłej mchem. Teraz czuję się, jakbym nareszcie wzięła głęboki wdech.

Ale przynajmniej mogę opowiedzieć,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapraszam serdecznie do przeczytania recenzji na blogu: https://taknamarginesie.wordpress.com/2017/11/04/kwestia-skali-stanislaw-lubienski-dwanascie-srok-za-ogon/

Często zapominamy, że my – duzi ludzie, drobinki we Wszechświecie, dzieci Adama i Ewy – patrzymy na świat zupełnie inaczej, niż on patrzy na nas. Czy oznacza to, że żyjemy w innych wymiarach, że podlegamy innym prawom? A może to po prostu kwestia skali. Świat ptaków z pewnością jest nieco bardziej filigranowy… ale czego spodziewać się po stworzeniach, którym ktoś wydmuchał kości?

Dwanaście srok za ogon to bez wątpienia książka surowa. Balansuje na krawędzi reportażu, artykułu i opisu dzieła malarskiego. Każdy rozdział cechuje się odrębną kompozycją, fakty z brutalnej codzienności przeplatają się z intrygującymi ciekawostkami historycznymi albo prywatnymi obserwacjami autora. Z akapitu na akapit przenosimy się z Wielkiej Brytanii na Ukrainę, dzień zmienia się w noc, a szlaki migracyjne ptaków trzepoczą na wietrze jak frędzle szalika. Jednak mimo to cały zbiorek jest spójny, każda gawęda rozwija się i zamyka, ma swoich ptasich bohaterów i obraca się wokół określonego zagadnienia.
(...)

Zapraszam serdecznie do przeczytania recenzji na blogu: https://taknamarginesie.wordpress.com/2017/11/04/kwestia-skali-stanislaw-lubienski-dwanascie-srok-za-ogon/

Często zapominamy, że my – duzi ludzie, drobinki we Wszechświecie, dzieci Adama i Ewy – patrzymy na świat zupełnie inaczej, niż on patrzy na nas. Czy oznacza to, że żyjemy w innych wymiarach, że podlegamy innym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja tutaj: https://taknamarginesie.wordpress.com/2017/10/15/wez-do-reki-slimaka-anthony-doerr-swiatlo-ktorego-nie-widac/

Zastanawiałam się kiedyś, czy można nauczyć ślimaka czytać alfabet Braille’a. Wyobrażałam sobie, jak maluch sunie wzdłuż tekstu, odbierając receptorami kolejne małe wybrzuszenia. Litera za literą, litera za literą…

Niewidoma Marie-Laure tak właśnie poznaje otaczający ją świat – i to nie byle jaki, bo jak sala muzealna wypełniona wszelkiego rodzaju dokonaniami natury i ludzkości. Słowo po słowie, zbliża się do tego, czego nie może zobaczyć. A potem nadchodzi wojna i wszystko wywraca się do góry nogami, a zamieszany jest w to szalony dziadek, przeklęty kamień i chłopiec o włosach koloru mleka…
(...)

Recenzja tutaj: https://taknamarginesie.wordpress.com/2017/10/15/wez-do-reki-slimaka-anthony-doerr-swiatlo-ktorego-nie-widac/

Zastanawiałam się kiedyś, czy można nauczyć ślimaka czytać alfabet Braille’a. Wyobrażałam sobie, jak maluch sunie wzdłuż tekstu, odbierając receptorami kolejne małe wybrzuszenia. Litera za literą, litera za literą…

Niewidoma Marie-Laure tak właśnie...

więcej Pokaż mimo to