rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Mniej więcej pośrodku tej książki natrafiłem na rozdział o kobiecie blisko dziewięćdziesiącieletniej, która, jak sama stwierdziła, cierpi na chorobę Amora, będącą eufemistycznym określeniem syfilisu. Nasz zacny neurolog potwierdził tę autodiagnozę. Co ciekawe, starowinka dzięki wtórnemu wystąpieniu tej choroby zyskała w tak podeszłym wieku drugie życie: czuła się pobudzona, energiczna i... zaczęła pożądliwie spoglądać na młodych mężczyzn. Kiła układu nerwowego dokonała pewnych zmian w mózgu, które zaowocowały między innymi oskomą seksualną. Nasz znawca mózgu zalecił leczenie, jednak starsza pani bała się, że kuracja zabije jej "żywotność". Na szczęście doktor Sacks znalazł salomonowe rozwiązanie: zwalczył krętki, ale zmian w mózgu nie.

A teraz moje spostrzeżenie:
Już po przeczytaniu kilku zdań tego krótkiego rozdziało doznałem epifanii, otóż przypomniałem sobie o pewnym odcinku Doktora House'a, w którym jedną z jego pacjentek jest właśnie leciwa staruszka z kiłą, która notabene smali cholewki do samego House'a, a ten stara się jej unikać. Rzecz jasna, znajduje identyczne rozwiązanie do tego Olivera Sacksa.

Tak więc dzięki lekturze tego skądinąd znakomitego neurologa dowiedziałem się, skąd między innymi czerpali scenarzyści amerykańskiego tasiemca medycznego. Dlatego warto czytać książki, to one właśnie często są kanwą niejednej aktywności filmowej.

Mniej więcej pośrodku tej książki natrafiłem na rozdział o kobiecie blisko dziewięćdziesiącieletniej, która, jak sama stwierdziła, cierpi na chorobę Amora, będącą eufemistycznym określeniem syfilisu. Nasz zacny neurolog potwierdził tę autodiagnozę. Co ciekawe, starowinka dzięki wtórnemu wystąpieniu tej choroby zyskała w tak podeszłym wieku drugie życie: czuła się pobudzona,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Autor książki zastanawia się nad pozytywnymi aspektami psychopatii, przedstawiając siedem cnót śmiertelnych, które mają pomóc nie psychopatom sięgać po laury w nowoczesnym świecie. Szuka szerokiego spectrum psychopatii nie tylko u prezydentów USA (i znajduje choćby u Clintona, stąd już wiemy, dlaczego jego urokowi poddała się niejaka Monica Lewinsky), u mnichów buddyjskich (buddystów to zaintryguje), ale, co najciekawsze, także w biblii, czyniąc ze świętego Pawła patrona psychopatów. O nie omieszkuje pomiędzy przytaczanymi naukowymi faktami żartować ze zjawiska mogącego mieć poważne konsekwencje, tak dla jednostki, jak i świata.
Książki tej nie powinni czytać sami zainteresowani (a może powinni?), czyli ludzie z wyższych kard zarządzających, prawnicy, pielęgniarze, pracownicy mediów czy... kapłani (!). Pozostała większość, której psychopatia raczej nie dotyczy, winna jak najbardziej zagłębić się w to kompendium wiedzy na temat zjawiska za sprawą mass mediów głęboko wypaczonego, spłyconego do poziomu przede wszystkim seryjnego mordercy, w którego duszy czai się nieprzejednane zło.
Tytułem zakończenia dodam, iż publikacja ta może prowadzić do niepokojących rozważań natury psychologicznej. Weźmy na ten przykład dotychczas bogobojną katoliczkę, która, jakimś sposobem przeczytawszy rzeczoną książkę, może, klęknąwszy przed eklezjastą podczas komunii świętej, by przyjąć hostię, zacząć szukać na twarzy kapłana owej opisywanej w przez Duttona mikroekspesji mającej zdradzić jego makiaweliczny ziąb duszy.

Autor książki zastanawia się nad pozytywnymi aspektami psychopatii, przedstawiając siedem cnót śmiertelnych, które mają pomóc nie psychopatom sięgać po laury w nowoczesnym świecie. Szuka szerokiego spectrum psychopatii nie tylko u prezydentów USA (i znajduje choćby u Clintona, stąd już wiemy, dlaczego jego urokowi poddała się niejaka Monica Lewinsky), u mnichów buddyjskich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Będąc w bibliotece, kupiłem za symboliczną złotówkę dzieło życia Guntera Grassa (niemal całą moją biblioteczkę w taki sposób skompletowałem), dodatkowo wypożyczyłem już wcześniej upatrzoną książkę Duttona o psychopatach, i już miałem udać się z kartą biblioteczną do bibliotekarki, gdy jakiś asumpt ukuł mój bogobojny spokój. Odwróciłem się w kierunku regału z nowościami. Na samym jego szczycie figurował pewien wolumin, którego fekalny tytuł hipnotyzował mnie, zarazem przyciągając. Sięgnąłem więc po niego. Zacząłem studiować na wyrywki, nie znając ani autora, ani tym bardziej nie kojarząc tytułu. Ale coś mi podpowiadało, że to może być strzał w dziesiątkę. Że to jest jakieś ważkie świadectwo człowieka kroczącego przez ciernie do gwiazd. Już w domu, mając kilka książek do wyboru, wybrałem "Zasrane życie..." jako pierwszą do czytania.
Andreas Altmann, nie próbując nawet zakładać grubych okularów zdystansowania, punktuje bezlitośnie swego ojca, ex esesmana, kolejnego potwora wydrążonego przez piekło wojny. Przykładowego obywatela, króla różańcowego, męża i ojca, pobożnego katolika, który co niedzielę wraz z rodziną stawia się w kościele. A potem, już w domu, gdy maska obłudy opada, demon przejmuje ster głowy rodziny i rozpoczyna wojskowy dryl. Przeniesiony wprost z pola bitwy sposób traktowania drugiego człowieka: z pogardą, z nienawiścią, nie znając litości. Piekło trwa przez całą książkę, zupełnie jak na wojnie, kiedy kaźń zdaje się nie mieć końca. A autor tej książki cały czas czuje się bezsilny; nie może liczyć na sądy, nawet na własną matkę, zniewoloną przez męża i religię. Dopiero wiek dorosły i wstrząsające wydarzenia prowadzą do wspomnianych gwiazd. Do poszukiwania siebie i swojej drogi, przy czym nie jest to w żadnym wypadku poradnik, a jedynie i aż świadectwo traumy patologicznej rodziny, w której w końcu choruje każdy, wszak ryba psuje się od głowy.

Będąc w bibliotece, kupiłem za symboliczną złotówkę dzieło życia Guntera Grassa (niemal całą moją biblioteczkę w taki sposób skompletowałem), dodatkowo wypożyczyłem już wcześniej upatrzoną książkę Duttona o psychopatach, i już miałem udać się z kartą biblioteczną do bibliotekarki, gdy jakiś asumpt ukuł mój bogobojny spokój. Odwróciłem się w kierunku regału z nowościami. Na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bodaj rok sposobiłem się do tej lektury, czekając na dogodny moment, na sygnał z niebios, na wewnętrzny asumpt. Żaden niebiański znak się nie pojawił, a jeżeli już nastąpił jakiś duchowy impuls, to był nijako słaby. Można powiedzieć, iż samorzutnie sięgnąłem po to dzieło klasycznego intelektualisty środkowoeuropejskiego, będąc w bibliotece i mając z tyłu głowy majaczące czerwone okładki z wypaloną na nich postacią Maraiego. Gruboczerwona książka czekała tam na mnie niczym dwudziestowieczny liniowiec transatlantycki. Otworzywszy pierwszą stronę, zaokrętowałem się i wypłynąłem na szerokie a nieznane wody umysłu Maraiego. Już zrazu czekał mnie sztorm drugiej wojny światowej, relacjonowany przez urodzonego w Kassie – dzisiejsze Koszyce – pisarza węgierskiego, wywodzącego się z rodu saskich patrycjuszy. Błyskawice bomb zniszczyły jego prywatny port, pełen książek, wspomnień i leciwego kurzu, przeistaczając go w rumowisko. Od tego momentu stał się wiekuistym żeglarzem, pływającym po oceanach i dokującym w portach naszej planety. Został nie tylko emigrantem uciekającym z ojczyzny skażonej czerwoną zarazą, ale także emigrantem wewnętrznym. Jak każdy człowiek obdarzony renesansową wiedzą, posiadający kręgosłup moralny i ideały, odium budził w nim panoszący się wszędzie rozpad dotychczasowych wartości: bezideowość, konformizm, serwilizm tudzież zgnilizna moralna. Na stronicach dziennika, który zaczął pisać w latach 40. ubiegłego wieku tuż po zerwaniu z publicystyką , którą uprawiał pierwej, kontestował te wszystkie zjawiska. Czynił to w sposób uczciwy; miarą, którą oceniał innych, oceniał także siebie.
Spośród oceanicznej ilości zapisków polski czytelnik dostaje jedną piątą – to znaczy ponad sześćset stron, co tylko uzmysławia ogrom spuścizny Maraiego. Subiektywnego wyboru dokonała polska tłumaczka Teresa Worowska. Tom ten stanowi znakomite uzupełnienie osiągnięć prozatorskich Sandora, ale może być także doskonałym wstępem do jego prozy.
Są takie publikacje, które należy miarkować powoli, jak morfinę, gdyż w przypadku przedawkowania uśmierca się sens – a tym sensem jest liturgia słowa czytanego, które z atencją i uwagą wchłaniamy, dając sobie możność przemyślenia majestatu myśli innego człowieka, z jakim, dzięki literaturze, mamy do czynienia w takim intymnym wymiarze.

Bodaj rok sposobiłem się do tej lektury, czekając na dogodny moment, na sygnał z niebios, na wewnętrzny asumpt. Żaden niebiański znak się nie pojawił, a jeżeli już nastąpił jakiś duchowy impuls, to był nijako słaby. Można powiedzieć, iż samorzutnie sięgnąłem po to dzieło klasycznego intelektualisty środkowoeuropejskiego, będąc w bibliotece i mając z tyłu głowy majaczące...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Religa. Biografia najsłynniejszego polskiego kardiochirurga Dariusz Kortko, Judyta Watoła
Ocena 7,7
Religa. Biogra... Dariusz Kortko, Jud...

Na półkach: ,

Legenda Zbigniewa Religi jest nadal żywa. Teraz została dodatkowo wskrzeszona przez autorski duet Kortko-Watoła. Po przeczytaniu biografii chciałoby się rzec, iż nic, co ludzkie, nie było obce temu kardiochirurgicznemu buntownikowi, protoplaście transplantologii serca w naszym kraju.
Publikacja ta jest zwięzła, łatwo przyswajalna, a do tego bogato ilustrowana i stanowi swoisty hołd dedykowany człowiekowi pokonującemu wszelkie trudności w naszpikowanej peerelowskimi przeszkodami drodze do upragnionego celu pierwszego przeszczepu serca. Człowieka, o którym możemy powiedzieć, że był autorytetem, a teraz zapewne dla wielu początkujących lekarzy jest idolem, wzorem do naśladowania.

Legenda Zbigniewa Religi jest nadal żywa. Teraz została dodatkowo wskrzeszona przez autorski duet Kortko-Watoła. Po przeczytaniu biografii chciałoby się rzec, iż nic, co ludzkie, nie było obce temu kardiochirurgicznemu buntownikowi, protoplaście transplantologii serca w naszym kraju.
Publikacja ta jest zwięzła, łatwo przyswajalna, a do tego bogato ilustrowana i stanowi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Zniewolony umysł" zniewolił mnie w okresie ekspozycji na to dzieło ujawniające arkana egzystencji literata pod uregulowaną kopułą bytowania komunizmu. Osią książki jest Miłoszowy ketman, ergo różne rodzaje podwójnych standardów myślenia: jawnego okazywania aprobaty przy jednoczesnej utajonej wrogości czy pesymizmowi dla "Nowej Wiary".
Miłosz w swym opus chętnie czerpie z "Nienasycenia" Witkacego, adaptując jego myśl do nowych okoliczności, nakazujących jego kolegom w satelickiej Polsce posłuszeństwo wobec doktryny płynącej z Moskwy.
Dzięki tej książce współczesny laik, niepamiętający tak zamierzchłych czasów jak powojnie i lata 50., może dzięki naszemu zasłużonemu poecie wniknąć w głąb umysłu luminarza będącego na garnuszku nowej władzy. Jak schizofreniczne jest to doznanie, pozna każdy, kto poświęci odrobinę czasu dla tej wyśmienitej lektury.

"Zniewolony umysł" zniewolił mnie w okresie ekspozycji na to dzieło ujawniające arkana egzystencji literata pod uregulowaną kopułą bytowania komunizmu. Osią książki jest Miłoszowy ketman, ergo różne rodzaje podwójnych standardów myślenia: jawnego okazywania aprobaty przy jednoczesnej utajonej wrogości czy pesymizmowi dla "Nowej Wiary".
Miłosz w swym opus chętnie czerpie z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przeczytałem ją od deski do deski, choć momentami odczuwałem absmak, zwłaszcza gdy czytałem, jak Papa chełpił się swoimi umiejętnościami łowieckimi, ze szczególnym uwzględnieniem polowań na delfiny, o których dzisiaj wiemy, że są inteligentne i zdolne pomagać choćby dzieciom z autyzmem. Na szczęście nie ustrzelili z harpuna ani delfina, ani wieloryba – równie wielkiego jak ego autora. Niemniej ten zbiór sprawozdań dziennikarskich oceniam zdecydowanie na plus ze względu na relacje z samego jądra Drugiej Wojny Światowej, gdzie oczywiście Papa był w swoim żywiole, opisując kaskady trupów. Po zawierusze wojennej, w okresie rachitycznego pokoju, w którym straszyła opadająca żelazna kurtyna i maccartyzm, czytelnika czeka prawdziwa gratka, całość kontrapunktowana jest bowiem iście Hemingwayowską relacją z afrykańskich perypetii lotniczych, podczas których Papę i jego żonę prasa uśmierciła po raz wtóry, z czego drwił jednak wciąż żywy autor “Śniegów Kilimandżaro”.
Ja, czytając jego dzieła, traktuję go trochę jak takiego wujka wprawdzie nie pozbawionego wad, ale prawiącego mądrze o czasach minionych, co ja, jakże odległy od nich, przyjmuję z admiracją i zgrozą zarazem.

Przeczytałem ją od deski do deski, choć momentami odczuwałem absmak, zwłaszcza gdy czytałem, jak Papa chełpił się swoimi umiejętnościami łowieckimi, ze szczególnym uwzględnieniem polowań na delfiny, o których dzisiaj wiemy, że są inteligentne i zdolne pomagać choćby dzieciom z autyzmem. Na szczęście nie ustrzelili z harpuna ani delfina, ani wieloryba – równie wielkiego jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Teraz, po przeczytania dwu książek tego niemieckiego literata z krwi i kości (pierwszą była “Czuję. Zawrót głowy”), którego drugim domem stało się wschodnie wybrzeże Anglii, ogłaszam wszem i wobec, iż w pełni zgadzam się w tymi apologetami Sebalda, którzy uświadczyli w nim noblistę. Niestety tragiczna śmierć w wypadku samochodowym położyła kres nadziejom na kolejne dzieła i noblowskie zaszczyty. Co zaskakujące – nawet zaglądając do polskiej Wikipedii – w naszym kraju ten pisarz, którego dzieła zostały przetłumaczone na przeszło trzydzieści języków, jest stosunkowo mało znany, choć od jego śmierci minęło trzynaście lat. A może właśnie dlatego? Nieznana jest mi bliżej sinusoida jego popularności na naszym rynku czytelniczym. Jednakże zerknąwszy na daty polskich wydań, to wróżę mu jeśli nie świetlaną przyszłość, to przynajmniej ugruntowaną pozycję na naszym rynku. A publikacje jego warto czytać; warto nimi obdarowywać osoby darzone przez nas sympatią, gdyż zawartość skrywająca się pod twardymi okładkami, to połączenie najlepszych tradycji literatury angielskiej, niemieckiej i francuskiej.
“Pierścienie Saturna” są mariażem empirycznej podróży anglosaską ziemią i zarazem duchową wędrówką krainami zaludnianymi przez postacie literackie czy historyczne miana, wskrzeszane potoczystym językiem, którego bogata ornamentacja długo jeszcze po zamknięciu książki lśni w mojej pamięci.

Teraz, po przeczytania dwu książek tego niemieckiego literata z krwi i kości (pierwszą była “Czuję. Zawrót głowy”), którego drugim domem stało się wschodnie wybrzeże Anglii, ogłaszam wszem i wobec, iż w pełni zgadzam się w tymi apologetami Sebalda, którzy uświadczyli w nim noblistę. Niestety tragiczna śmierć w wypadku samochodowym położyła kres nadziejom na kolejne dzieła i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pojawiwszy się w lokalnej bibliotece, spojrzałem na półeczkę z nowościami i moim oczom ukazała się ta książka, a ponieważ kilka dni wcześniej była rocznica, bez wahania po nią sięgnąłem i nie zawiodłem się.
Autor, rosyjski historyk zamieszkały w Polsce, wiedzie nas przez długie korytarze Kremla, wprost do umysłu jednego z najkrwawszych tyranów w historii ludzkości. Stalin, bo to o nim mowa, zgotował wraz Hitlerem Europie dwudziestowieczną golgotę. Dzięki wnikliwym a obiektywnym badaniom Iwanow zrekonstruował całe postępowanie i motywy działania generalissimusa, zabierając swój jakże ważny głos w rokrocznie ożywającej w Polsce martyrologicznej debacie o istocie Powstania Warszawskiego.

Pojawiwszy się w lokalnej bibliotece, spojrzałem na półeczkę z nowościami i moim oczom ukazała się ta książka, a ponieważ kilka dni wcześniej była rocznica, bez wahania po nią sięgnąłem i nie zawiodłem się.
Autor, rosyjski historyk zamieszkały w Polsce, wiedzie nas przez długie korytarze Kremla, wprost do umysłu jednego z najkrwawszych tyranów w historii ludzkości. Stalin,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niespokojny duch Hemigwaya chodził za mną od dawien dawna. Widziałem kątem oka mgnienie jego brodatej facjaty, gdy przechodziłem opodal lustra w domu. Jawił mi się także przelotnym blaskiem noblowskiego splendoru w szkłach okularów nieznajomych ludzi mijanych przygodnie. Jego książki, stłoczone ciasnych szeregach na mych półkach, jakoś nocą ni to chrobotały, ni szeptały, jakby gdzieś mysz harcowała. Rankiem zaś znajdowałem je nieco wysunięte przed szereg, a koronnym dowodem samoczynnych wysunięć była poruszona warstewka kurzu niby proszku daktyloskopijnego osiadającego z wolna wszędzie. Cóż było począć, skoro nawet paroksyzm czkawki miał jakiś taki hemingwayowski posmak. Niepodobna wszak w takim natłoku subtelnych imponderabiliów nie wziąć w łapy w końcu któregoś jego dzieła. I wziąłem, i otworzyłem, i jąłem zagłębiać się w kolejne stronice “Pożegnania z bronią”.
Zakosztowałem słynnego lapidarnego stylu Ernesta. Gdy porównać go do wina, które tak ochoczo spożywał jego alter ego w powieści – było wytrawne. Dla wydelikaconego podniebienia – nie mojego rzecz jasna – mogłoby być za cierpkie. A zatem systematycznie posuwając się naprzód, dobrnąłem do końca, końca, który wprawdzie nie uczynił ze mnie wielkiego miłośnika twórczości amerykańskiego noblisty, ale, co ważne, nie zniechęcił mnie do sięgnięcia in spe po kolejne dzieła.

Niespokojny duch Hemigwaya chodził za mną od dawien dawna. Widziałem kątem oka mgnienie jego brodatej facjaty, gdy przechodziłem opodal lustra w domu. Jawił mi się także przelotnym blaskiem noblowskiego splendoru w szkłach okularów nieznajomych ludzi mijanych przygodnie. Jego książki, stłoczone ciasnych szeregach na mych półkach, jakoś nocą ni to chrobotały, ni szeptały,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są takie książki, które najbardziej przystępne są w określonym wieku, potem, gdy w rozum człowieka napełnia się wiedzą, a psychika kształtuje się pod wpływem doświadczeń, jej zawartość przestaje być tak frapująca. Właśnie taką powieścią jest “Zabić drozda”, gdyż jej nieco paraboliczny charakter doskonale wpasowuje się w wiek dojrzewania, fazę poszukiwań tożsamości i skrajności emocjonalnych. Nastoletnia dusza, choć udręczona współczesną falą medialnego słowotoku, angażowana często bez ustanku w niekończące się gry multimedialne i skołowana namiętnym lajkowaniem wszystkiego, co pojawia się w sieci, może z tego dzieła wyciągnąć jakąś mądrość.
Dla mnie zaś na dzieło życia Lee jest zdecydowanie za późno. Co gorsza, czytanie tej powieści szło mi jak krew z nosa. Skończywszy ją, stwierdziłem, iż jest ona zbyt długa, i to o jakieś początkowych sto pięćdziesiąt stron. Ale to moja subiektywna perspektywa, będąca wynikiem interakcji z bardziej współczesnymi powieściami, gdzie akcja rozgrywa się w dużej mierze w czyimś dzieciństwie.
W moim małym panteonie pisarskim Harper Lee ustępuje miejsca innemu literatowi zza oceanu – Stenibeckowi. Podobne czasy i tematyka, lecz w twórca "Gron gniewu", płodząc więcej dzieł, zajął pocześniejsze miejsce. Jedno wydaje się aksjomatyczne, otóż nie ma książki, filmu czy utworu muzycznego, który podbiłby serca wszystkich. Bowiem na dobrą recepcję utworu artysty składa się multum czynników. Ale dzięki temu istnieje różnorodność.

Są takie książki, które najbardziej przystępne są w określonym wieku, potem, gdy w rozum człowieka napełnia się wiedzą, a psychika kształtuje się pod wpływem doświadczeń, jej zawartość przestaje być tak frapująca. Właśnie taką powieścią jest “Zabić drozda”, gdyż jej nieco paraboliczny charakter doskonale wpasowuje się w wiek dojrzewania, fazę poszukiwań tożsamości i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Góry zabijają skuteczniej niż papierosy, alkohol, narkotyki, szybka jazda samochodem czy skoki spadochronowe, nawet w swojej ekstremalnej wersji base jumpingów. Ale ludzie garną się na ośmiotysięczniki setkami rocznie, a te najwyższe szczyty świata bezwzględnie dziesiątkują śmiałków. Taka jest cena za tę ekstremalną przygodę, za usytuowanie własnego nazwiska w historii. Za glorię sławy. Za zwykłą ludzką próżność. Strefa śmierci obnaża wszystkie ludzkie słabości, łamie mentalność himalaisty, budząc w nim prymarne skłonności, głęboko ukryte atawizmy, a więc chodu na dół. Ale nie są tam sami, tylko działają w zespole, który ulega pod naciskiem zabójczej wysokości i nieludzkich warunków. Dochodzi do tragedii. Cała polska o tym mówi. Temat to chwytliwy, dobry na książkę, co udanie wykorzystuje Jacek Hugo-Bader. Dzisiaj wiemy więcej, niemniej góry będą nadal zabijać ryzykantów. Osnute będą chmurą tajemnicy.
Ta książka powinna być przestrogą dla tych, którzy roją sobie chwile sławy tuż po zdobyciu wierzchołka, wokół którego rozpościera się lodowe cmentarzysko. Ale taka właśnie jest nasza ludzka natura, że im trudniej, im większe wyzwanie, tym bardziej chcemy je osiągnąć. Tylko za jaką cenę?

Góry zabijają skuteczniej niż papierosy, alkohol, narkotyki, szybka jazda samochodem czy skoki spadochronowe, nawet w swojej ekstremalnej wersji base jumpingów. Ale ludzie garną się na ośmiotysięczniki setkami rocznie, a te najwyższe szczyty świata bezwzględnie dziesiątkują śmiałków. Taka jest cena za tę ekstremalną przygodę, za usytuowanie własnego nazwiska w historii. Za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dziecko, obdarowywane prezentami zamiast miłością, wytworzy w sobie egoistyczne potrzeby, które będzie przedkładać ponad potrzeby innych, ale to jeszcze nie ten klucz, tylko pierwsza myśl. Ojciec, rozpaczliwie nie mogący okazywać swej latorośli uczuć, w zamian pozwala synowi na bogactwo wolności, jednak nadmiar obfitości swobody bywa zgubny. Lecz to jeszcze nie ten klucz. Gdzieś w tle jest kobieta ważna dla obu tych mężczyzn, jednak nie ma wpływu na psychiczne życie rodziny. Zajmując się domem, nie spełnia się. Syn, który chce być kochany, dostaje możność robienia tego, czego chce i mówienia, co mu ślina na język przyniesie. Wobec tego zaczyna z nienawiścią traktować ojca, mniej lub bardziej świadomie oskarżać go o brak zaangażowania uczuciowego, jakże ważnego dotyku. Ojciec kupuje synowi mieszkanie naprzeciwko swego bloku. Nadal chce mieć go blisko, choć obaj są dorośli, i tego, czego nie było między nimi kiedyś, nigdy już nie będzie. Może być jedynie pojednanie, zrozumienie i wybaczenie. Syn więc mieszka nieopodal. Gardząc swoją rodziną, tkwi w emocjonalnym uzależnieniu od rodziców, ze szczególnym uwzględnieniem ojca, do którego ma ambiwalentny stosunek. Nie potrafi ułożyć sobie życia, bo nie potrafi przekroczyć granicy wsobnego dzieciństwa, które nadal pęta każdy jego krok. Szantażuje jak rozkapryszone dziecko wszystkich wokół samobójstwem, rozpaczliwie próbując przykuć uwagę innych. W tym wszystkim jest osamotnienie dotykające każdego człowieka, odkąd upadło feudalne średniowiecze. Jednak zdaje się, że to jeszcze nie ten klucz. Obaj są sztywni w swych zachowaniach. Syn przez to traci być może koło ratunkowe swego życia, jakim była ostatnia, najważniejsza kobieta jego życia. Następna jest jego matka, która umiera jako pierwsza. Pozostaje nicość, czarna dziura powoli wsysająca Tomasza do środka. Finał tragicznego losu Beksińskich nie kończy się jednak na synu, Ojciec, pieczołowicie skrywający się przed światem, staje się ofiarą we własnych czterech kątach. To może wywoływać skojarzenia z rodziną Kennedych. Żaden klucz nie zdoła wyjaśni wszystkich zawęźleń życia skomplikowanej rodziny Beksińskich.
Autodestrukcja zdeterminowała los Tomasz. Natomiast śmierć jego ojca, mizantropa i samotnika, każe postawić pytanie o przypadek i przeznaczenie. Pośmiertne czaszki, kościotrupy, symbole wojny czy architektura składająca się z tysięcy kości, osnutych pajęczynami, niczym wyjętych z otchłannego snu, i jedna myśl wylęgająca się gdzieś z tyłu głowy – a może działania malarskie Zdzisława były profetyczną projekcją tragicznego końca? Pytanie to pozostanie bez odpowiedzi. Jedno jest pewne, Magdalena Grzebałkowska trafiła w samą dziesiątkę z tematem, na domiar tego wykonała kawał świetnej, reporterskiej roboty.

Dziecko, obdarowywane prezentami zamiast miłością, wytworzy w sobie egoistyczne potrzeby, które będzie przedkładać ponad potrzeby innych, ale to jeszcze nie ten klucz, tylko pierwsza myśl. Ojciec, rozpaczliwie nie mogący okazywać swej latorośli uczuć, w zamian pozwala synowi na bogactwo wolności, jednak nadmiar obfitości swobody bywa zgubny. Lecz to jeszcze nie ten klucz....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po zapoznaniu się ze zbiorem felietonów Pilcha z początku lat 90., stwierdzam, iż żadna rozpacz z powodu utraty czasu u mnie nie wystąpiła. Pomimo iż dotyczą one okresu dopiero co odrodzonej Polski po latach ciemiężenia przez czerwone jarzmo, a więc czasu odlegle, zwłaszcza dla młodszych czytelników, minionego. Zbiór ten jest jak zanurzeniem się w studni tamtych wydarzeń, kiedy wszyscy zastanawiali się, jak rozliczyć się z poprzednim systemem, którego reprezentanci, w dużej części, zrzucili ideologiczne szaty na rzecz tych demokratycznych i jęli budować struktury polityczne, które niebawem miały przejąć tron władzy. I tutaj ujawnia się Pilch jako felietonista pełną gębą, skrzętnie chłonący ciągle żywy absurd i dający krytyczny wyraz obserwacjom w swej felietonistycznej rubryce.
Pytanie, jakie nasuwa mi się na koniec, brzmi: Jak czytelnicy zapamiętają Jerzego Pilcha? Jako wprawnego felietonistę, poczytnego pisarza czy może jedno i drugie. Tak czy tak, jedno snadź pewne – nikt mu nie odbierze osiągnięć w sferze publicystyczno-pisarskiej. A pamięć i ogląd każdy czytelnik ma osobisty tudzież subiektywny.

Po zapoznaniu się ze zbiorem felietonów Pilcha z początku lat 90., stwierdzam, iż żadna rozpacz z powodu utraty czasu u mnie nie wystąpiła. Pomimo iż dotyczą one okresu dopiero co odrodzonej Polski po latach ciemiężenia przez czerwone jarzmo, a więc czasu odlegle, zwłaszcza dla młodszych czytelników, minionego. Zbiór ten jest jak zanurzeniem się w studni tamtych wydarzeń,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Już pierwszy mój kontakt z książką ex członka słynnej grupy angielskich komików wywołał klarowną konstatację, otóż jeżeli podróż swą zamknął w ponad trzystu stronach, nietrudno zgadnąć, że na dzień przypadają jakieś, niechaj zgadnę, cztery strony. Wiedziałem więc, iż w żadnym wypadku nie należy poczytywać sobie tej publikacji jako arcydzieła słowa czy ścisłego nawiązania do wyczynów humorystycznych Palina w Latającym Cyrku, choć, trzeba przyznać, niekiedy ujawnia się tam iście angielski, ironiczny humor.
Dalsza moja interakcja czytelnicza z diariuszem Michaela Palina była płynna jak mowa profesora Bralczyka. Tak więc zostałem zaokrętowany na kilka statków, siedziałem na wielbłądzie o imieniu Michael, przemierzałem zatłoczone ulice Bombaju, a co najważniejsze, towarzyszyła mi duża przyjemność czytania reminiscencji Palina. Zapisanych prostym, przystępnym językiem.

Już pierwszy mój kontakt z książką ex członka słynnej grupy angielskich komików wywołał klarowną konstatację, otóż jeżeli podróż swą zamknął w ponad trzystu stronach, nietrudno zgadnąć, że na dzień przypadają jakieś, niechaj zgadnę, cztery strony. Wiedziałem więc, iż w żadnym wypadku nie należy poczytywać sobie tej publikacji jako arcydzieła słowa czy ścisłego nawiązania do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nieprzypadkowo na okładce polskiego wydania książki widnieje pomnik, a na nim, miast wieszcza narodowego albo innego bohatera z krwi i kości, przytwierdzony jest koszyk pełen dóbr materialnych, najlepiej wypchany po brzegi sprzętem elektronicznym – oto chroniczne pragnienie konsumenta w erze płynnej nowoczesności. Zygmunt Bauman objaśnia nam zawęźlenia świata, na zrozumienie którego często nie starcza już nam czasu, gdy grafik dnia napięty jest jak skóra na werblu. W pędzie za materialnym szczęściem, refleksja jest anachroniczną czynnością przypisaną równie archaicznych starcom, którzy pamiętają jeszcze czasy, gdy nabyty sprzęt starczał na lata i nikomu nie przyszłoby do głowy traktować go jak starocia po roku użytkowania, kiedy nowa kampania reklamowa zachęca wygłodniałych klientów, aby przybyli do świątyń konsumpcjonizmu i zaspokoili swój głód. Albo dla wyrzutków nie zgadzających się na “wspólne” zasady gry. Kto nie zamierza brać udziału w tym wyścigu, ten wypada z gry, jak w powieści Horace’a McCoya “Czyż nie dobija się koni?”. Sam Bauman przekonuje: “Kupować, więc to tyle, co inwestować we własne członkostwo w społeczeństwie”. Kupować bez namysłu, bez dozy krytycyzmu, bez kontroli nad wydawanymi pieniędzmi, które są dostępne ab hinc na karcie kredytowej. Ostatecznie urynkowić, a więc utowarowić można nawet swoją wartość na rynku pracy, gdzie trzeba się korzystnie sprzedać. Wszystko można sprzedać i wszystko kupić. Nawet miłość w internetowym serwisie randkowym...

Nieprzypadkowo na okładce polskiego wydania książki widnieje pomnik, a na nim, miast wieszcza narodowego albo innego bohatera z krwi i kości, przytwierdzony jest koszyk pełen dóbr materialnych, najlepiej wypchany po brzegi sprzętem elektronicznym – oto chroniczne pragnienie konsumenta w erze płynnej nowoczesności. Zygmunt Bauman objaśnia nam zawęźlenia świata, na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mrożek nie lubił maja, Mrożek przeczuwał, że umrze w maju, jednak los zadecydował inaczej. Żywota swego dokonał w sierpniu anno Domini 2013, tym samym dołączając jako światowej sławy dramaturg do licznej drużyny niebiańskich literatów. I jedno, co wyłania się na pierwszy plan po przeczytaniu przeze mnie tej autobiografii, to że twórca “Półpancerzy praktycznych” był w czepku urodzony, o czym sam wspominał, pisząc, że nigdy nie musiał uparcie wizytować wydawnictw ani nawiedzać teatrów, składając swoje dzieła na wysoki stos propozycji dziesiątek debiutantów, licząc, że ktoś życzliwie zainteresuje się jego wypocinami. Los traktował go łaskawie, dając mu możność usadowienia się na dziennikarskim stołku w “Dzienniku Polskim” w pierwszej połowie lat 50. Pisał tam propagandowe chałtury, zanurzając się powoli w marksistowsko-leninowskiej ideologii, a ponieważ było mu mało, zapragnął zostać członkiem PZPR. Z tego snu przebudził się w 1959 roku, zdawszy partyjną legitymację. Już wtedy czuł się obywatelem świata, był przecież po długiej podróży, która prowadziła go od Nowego Jorku, Harvardu i spotkania z Henrym Kissingerem, przez francuską przygodę, podczas której spotkał się z dwoma słynnymi poetami, Miłoszem i Herbertem, aż do Włoch. I znowu, gdziekolwiek pojawiał się obieżyświat zza żelaznej kurtyny, tam miał do czynienia ze znanymi personami, by w końcu sam takową się stać.
Mrożek alias Baltazar był w pełni świadom, że jego autobiografia nie pretenduje do miana arcydzieła, ponieważ pisanie po apopleksji, której reperkusją była afazja, stanowiło swoistą kurację przywracającą go do życia po ciężkim wstrząsie. Rekonwalescencja zakończyła się powodzeniem, a książka została sukcesywnie ukończona. Daje ona świadectwo pogmatwanych losów literata, który całe życie szukał swojego miejsca na Ziemi, jakimś dziwnym trafem nie mogąc już nigdy odnaleźć się na powrót w ojczyźnie po latach emigracji.

Mrożek nie lubił maja, Mrożek przeczuwał, że umrze w maju, jednak los zadecydował inaczej. Żywota swego dokonał w sierpniu anno Domini 2013, tym samym dołączając jako światowej sławy dramaturg do licznej drużyny niebiańskich literatów. I jedno, co wyłania się na pierwszy plan po przeczytaniu przeze mnie tej autobiografii, to że twórca “Półpancerzy praktycznych” był w czepku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwsze poważne świadectwo życia nietuzinkowego pisarza, osobliwości wśród planetarnej galaktyki literatów. Nigdy "Proces" nie stałby się dziełem światowego formatu, ba, prawdziwą biblią egzystencjalistów, gdyby nie krzywoprzysięstwo przyjaciela Franza Kafki, innego znamienitego twórcy literatury – Maxa Broda. Nie spopielając literackich osiągnięć Franza, dał światu bowiem arcydzieła, które pilnie studiowane są po dziś dzień przez zastępy żarliwych kafkologów. Tutaj nasuwa się frapujące pytanie, co tak skromny i nie przekonany co do swych pisarskich umiejętności twórca powiedziałby, gdyby dane było mu zaznać sławy? Przeczytawszy powyższą pozycję, mogę antycypować, że byłby zawstydzony i zakłopotany, jednakże w duchu, który nie pozwalał mu nigdy obnosić się ze swoim niewątpliwym talentem na zewnątrz, byłby z siebie dumny.
Teraz oto nasuwa się moja kolejna konkluzja, mianowicie świat jest jeszcze mniej przyjaznym miejscem dla takich utalentowanych wrażliwców, których egzystencja płynie niezależnie od uniformizującej się coraz bardziej kultury popularnej (która za żywota Kafki po prostu nie istniała, ale istniały nieśmiertelne schematy, powielane również współcześnie). Współcześnie mass media stały się ogromną siłą pochłaniającą wszelkie indywidualności, dając możność rozpłynięcia się w kolejnym, tysięcznym już programie telewizyjnym. Zewsząd wyzierają świecące ekrany, w każdym gospodarstwie domowym znajdują się technologiczne cacka, nie pozwalające oddać się tym jakże potrzebnym refleksjom. W czasach Kafki takowe chwile były czymś immanentnym. Stąd wyłania się taka filozoficzna natura egzystencjalnych dociekań, mająca swoje miejsce i czas.
Franz Kafka stał się legendą, dalece bardziej mitologiczną od muzyków Klubu 27, ponieważ nie został uwieczniony na żadnej taśmie filmowej, jego głosu nie usłyszymy, możemy jedynie przywołać go sobie w naszej twórczej wyobraźni. Z dowodów wizualnych pozostały tylko zdjęcia przedstawiające jego szczupłą twarz i przenikliwe czarne oczy oraz nieco odstające uszy. Do takich można by zaliczyć również szkice, które również zostały wydane przez jego najbliższego przyjaciela.
Gruźlica wprawdzie zabrała przedwcześnie tego artystę żyjącego na styku wielu kultur, jednakże była ona zrządzeniem losu w iście kafkowskim stylu, bowiem dziewięć lat później u steru władzy stanął Hitler i tym samym los wielu żydów został przypieczętowany. Gdyby Kafka żył, czy udałby się w do Palestyny, do której uciekł w 1939 roku Max Brod, gdy Czechy zostały zaanektowane przez nazistowskie Niemcy – być może. Jaki wpływ mogłaby mieć nań zaskakująca wiadomość, że ma syna, który zmarł nagle w wieku bez mała siedmiu lat w Monachium w 1921 roku, a więc jeszcze za życia Franza? Bo choć różni ludzie na przestrzeni wieku przyklejali mu łatkę samotnika i ascety, zeznania najbliższych mu osób, a także jego listy potwierdzają expressis verbis, iż jego najwznioślejszym pragnieniem było zostać ojcem.
Symboliczną spuścizną płodności Kafki pozostają więc jedynie dzieci cechujące się niezwykłą manifestacją żywego słowa, dedukcją literata z krwi i kości, a jednak owianego legendą tajemniczego profety, pedantycznego, drobiazgowego i niezwykle krytycznego w stosunku do siebie, którego szukać możemy już tylko w jego dziełach.

Pierwsze poważne świadectwo życia nietuzinkowego pisarza, osobliwości wśród planetarnej galaktyki literatów. Nigdy "Proces" nie stałby się dziełem światowego formatu, ba, prawdziwą biblią egzystencjalistów, gdyby nie krzywoprzysięstwo przyjaciela Franza Kafki, innego znamienitego twórcy literatury – Maxa Broda. Nie spopielając literackich osiągnięć Franza, dał światu bowiem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Luterski Pilch wiedzie nas swym lekkim piórem przez Polskę katolicką, podzieloną Smoleńską mgłą, piłkarsko nieudolną, a zarazem żarliwie kibicującą. Dręczy raz za razem polityczną melodią, bez której żaden rodak – nie ważne, czy luterski, prawosławny czy katoliki – obejść się nie może. Raczy nas także wspomnieniami wiślańskimi, przytaczając tamtejsze sławetne miana.
Jego marsowe oblicze na papierowej obwolucie tomu zdaje się na nas spozierać z wyrzutem, ale to nie żadne pojedyncze pilchowskie spojrzenie literackiego profety, nierozumianego indywidualisty – w żadnym wypadku. To spojrzenie nas wszystkich, jakże charakterystyczny wyraz surowości ludzi podeptanych historycznie, obłąkańczo wręcz lubujących się w martyrologicznych facecjach. Fizys widywany przygodnie na ulicy w biały dzień.
Sam Pilch przyznaje, że z każdym rokiem, w miarę upływu sił witalnych, a także mocy intelektualnych, silniejsza jest w nim tendencja do gorzkich konstatacji. I tym razem w żaden sposób nie odstaje od bardzo polskich inklinacji do pesymizmów wszelakiej maści. Znawcy twórczości tego autora (wyjąwszy bezkrytycznych miłośników) zapewne znajdą wśród multum zapisków codziennych perełki warte odnotowania. Sam takowe wysupłałem.

Luterski Pilch wiedzie nas swym lekkim piórem przez Polskę katolicką, podzieloną Smoleńską mgłą, piłkarsko nieudolną, a zarazem żarliwie kibicującą. Dręczy raz za razem polityczną melodią, bez której żaden rodak – nie ważne, czy luterski, prawosławny czy katoliki – obejść się nie może. Raczy nas także wspomnieniami wiślańskimi, przytaczając tamtejsze sławetne miana.
Jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Otwierając biografię Streissgutha, miałem nadzieję skonfrontować moje wyobrażenia o niepokornym Cashu z prawdą bardziej obiektywną. Już na wstępie chcę zaznaczyć, iż nie jestem miłośnikiem muzyki country, choć gdybym zupełnie zaprzeczył, że znam kilka standardów amerykańskiej muzyki południa, to byłoby kłamstwo. Któż nie zna “Ring of Fire” czy “I Walk The Line”, kanonicznych utworów twórcy albumu “Folsome Prison Blues”. Człowieka, który zaczynał swoje występy prostymi słowami: “Hello, I’m Johnny Cash”. A następnie, trzymając w typowo folkowy sposób gitarę, swoim kowbojskim barytonem wyśpiewywał przeboje country, wolne ballady czy chrześcijański gospel.
Lecz to, co mnie przede wszystkim przywiodło do biografii Streissgutha, to chęć zgłębienia jego osobowości i prześledzenia życia naznaczonego wzlotami i upadkami. Cash bowiem nie uniknął przekleństwa dopadającego wiele amerykańskich gwiazd, a mianowicie uzależnienia od alkoholu, narkotyków i leków. Ta jakby się wydawało zabójcza mikstura jednak nie wysłała Casha na tamten świat, gdy był w sile wieku, jak to się stało choćby z Elvisem, niemniej miała wpływ na niego u schyłku życia, potęgując problemy natury neurologicznej.
Ten mężczyzna, wyrosły w surowej rodzinie farmerów pochodzącej z rolniczych rejonów Arkansas, borykał się przez całe życie z niezbyt wysokim poczuciem własnej wartości, było ono bez wątpienia wynikiem ojcowskiej brutalności. Ten ojcowski paternalizm wypalił dziurę w duszy J.R., który jednak nigdy oficjalnie nie oskarżał Raya, mało tego, w wywiadach zawsze przedstawiał go jako dobrego patriotę i pracowitego człowieka, tłumiąc gorycz. “Man in Black” do końca życia swego ojca odczuwał respekt przed jego marsowym obliczem, do którego uśmiech pasował jak pięść do nosa. Jednakże sam Cash nie był wyrodnym ojcem, co nie oznacza, że był wzorem do naśladowania, bo nie mógłby nim być człowiek będący całymi miesiącami (a nawet latami) na alkoholowo-narkotycznym tournée. Ceną sławy była ofiara złożona z rodziny.
Historia Casha to nie tylko droga awansu społecznego, osiągnięcia muzycznego parnasu, wpisania się na stałe do panteonu muzyki country, ale ostrzeżenie przed upragnionym szczytem, sukcesem, z którego łatwo stoczyć się w przepaść.
Johnny Cash, naznaczony matuzalemowym cierpieniem, kończy opowieść swego żywota, jednocześnie żegnając się z fanami, symbolicznym rozlaniem biblijnego wina na samotnej wieczerzy w teledysku do covera napisanego przez Trenta Reznora “Hurt”, zamykając utwór słowami:
“Jeśli mógłbym zacząć raz jeszcze
Milion mil stąd
Ocaliłbym siebie
Odnalazłbym drogę…”

Otwierając biografię Streissgutha, miałem nadzieję skonfrontować moje wyobrażenia o niepokornym Cashu z prawdą bardziej obiektywną. Już na wstępie chcę zaznaczyć, iż nie jestem miłośnikiem muzyki country, choć gdybym zupełnie zaprzeczył, że znam kilka standardów amerykańskiej muzyki południa, to byłoby kłamstwo. Któż nie zna “Ring of Fire” czy “I Walk The Line”,...

więcej Pokaż mimo to