rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Muszę przyznać, że kolejny raz popełniłam prosty błąd i skusiłam się na książkę na podstawie jej okładki. O Karpowiczu i jego pozycjach słyszałam dużo, często były to oceny jak najbardziej pozytywne, więc pokonałam wrodzoną niechęć do najnowszej literatury polskiej i zdecydowałam się przeczytać to cudo. I teraz –po lekturze –nie jestem pewna, czy mogłabym tę książkę komukolwiek polecić. Co prawda będę dalej próbować przyzwyczaić się do Karpowicza, ale już zdecydowanie ostrożniej. Skłamałabym, mówiąc, że w tej książce absolutnie nic mnie nie zaciekawiło, ale myślę, że to jeden z tych utworów, gdzie dobry pomysł to zdecydowanie za mało…

Zacznijmy od początku… Pomysł na fabułę książki był naprawdę znakomity. Akcja rozgrywa się w odniesieniu do feralnego wypadku, w którym ginie młody mężczyzna –Mikołaj. Anna, która jest pielęgniarką decyduje się przewieźć zwłoki do szpitala i od razu zakochuje się w mężczyźnie. Wcale nie przeszkadza jej to, że jest on martwy i zaczyna snuć wspólne plany, a także wyobrażać sobie jak wyglądała ich wspólna przeszłość. Sprawy stają się jeszcze dziwniejsze, gdy wkrótce okazuje się, że ciało martwego mężczyzny nie rozkłada się, jego oczy mimo wielokrotnych prób zamknięcia, wciąż pozostają otwarte, a wokół roznosi się zapach, jednoznacznie kojarzący się ze świętością.

Czytelnik obserwuje wydarzenia skupione na osobie Anny, a także powoli zostaje wtajemniczony w przedziwną siatkę osób, które połączone osobą Mikołaja uczestniczą w dziwnym procesie poznawania swoich wzajemnych relacji. Z drugiej strony poznajemy perspektywę ojca Mikołaja, który opowiada odbiorcy jego najmłodsze lata. Brzmi ciekawie, prawda? Cóż… na pomyśle i tym nikłym zarysie fabularnym plusy tej powieści się kończą.

Przede wszystkim żal mi jest tego, jak Karpowicz zdecydował się prowadzić językowo swoją książkę. Ponieważ jego styl narracji jest naprawdę dobry, interesujący –wielokrotne wstawienia wypowiedzi w nawiasy to świetny pomysł… ale można go wykorzystać tylko parokrotnie, ponieważ w takim nasyceniu staje się po prostu monotonny i męczący. Gry słowne, które stosuje autor mają podobną cechę –w powieści widać, że osoba pisząca ma ogromne wyczucie języka i kolokacji, w której można zestawić dane wyrazy, niestety usilna próba wykazania tego w jak największym stopniu daje efekt raczej marny. Zastrzeżenia mam również do języka, którym posługuje się ojciec Mikołajka, jako jeden z narratorów. Rozumiem zastosowanie stylu biblijnego i byłby to świetny pomysł, interesujący, gdyby jednak jego obecność nie była wymuszona próbą wytworzenia patosu (swoją drogą dość nieudolnego) tam, gdzie jest zbędny. Może tylko ja to tak odbieram, ale te ojcowskie wstawki były po prostu męczące.

Kolejną kwestią jest infantylność postaci. Biorąc pod uwagę to, że mamy do czynienia z ludźmi wykształconymi, którzy naturalnie powinni być inteligentni, naprawdę można zawieść się ich zachowaniem. Już pomijam nieznajomość podstawowych informacji, zdarza się, ale zupełnie nielogiczne zachowanie jest po prostu zbanalizowaniem bohatera. Nie mówię, że każda książka musi być logiczna –wręcz przeciwnie, zaskoczenie jest bardzo przydatne, ale naprawdę –ciężko przebywać jest z ludźmi po prostu tępymi, a czytając tę książkę miałam właśnie takie wrażenie –że jestem zmuszona słuchać kogoś, kto nie wie o czym mówi.

I ostatnia kwestia, o której wspomnę –myślę, że jest naprawdę wystarczająco dużo sposobów, by opisać zakochanie, czy pożądanie niż nieustanne napominanie o seksie w stylu „zaraz ściągnę majtki”. Rozumiem cel pisania o seksualności, ale dawno nie spotkałam się z tak żenującymi opisami, nieustannie się powtarzającymi.

Niestety –bardzo zawiodłam się na tej książce i muszę koniecznie odpocząć nim znów sięgnę po tego autora, bo o ile naprawdę cenię abstrakcję i tworzenie alternatywnego świata, gdzie wszystko się może zdarzyć, tak uważam, że za taki pomysł trzeba się brać z głową. Wydaje mi się, że autor po prostu nie udźwignął –a szkoda, bo pomysł był naprawdę znakomity.

http://puszokowa.blogspot.com/2016/02/cud.html#more

Muszę przyznać, że kolejny raz popełniłam prosty błąd i skusiłam się na książkę na podstawie jej okładki. O Karpowiczu i jego pozycjach słyszałam dużo, często były to oceny jak najbardziej pozytywne, więc pokonałam wrodzoną niechęć do najnowszej literatury polskiej i zdecydowałam się przeczytać to cudo. I teraz –po lekturze –nie jestem pewna, czy mogłabym tę książkę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie gwarantuję Wam, że przebrniecie przez tę książkę. Być może odłożycie ją po kilkudziesięciu stronach zgorszeni treścią, czy brakiem fabuły. Otóż to –książka ta nie ma fabuły. Są to raczej urywki, szczątkowe stelaże opowieści nasyconych brutalnością i swoiście onirycznym światem seksu i narkotyków. Jednocześnie jest to utwór, który fascynuje swoją oryginalną i jakże nietypową formą. I zdecydowanie zapada w pamięć. Jeśli uda Wam się przeczytać „Nagi lunch” nie sądzę, że kiedykolwiek o nim zapomnicie.

Trzeba przyznać, że wiele jest książek, w której trudno doszukać się jakiejkolwiek osi fabularnej –jednak ten brak zazwyczaj uzupełniony jest bogatymi portretami psychologicznymi czy ciekawym zarysem postaci. I chociaż w „Nagim Lunchu” tego nie znajdziemy, warto sięgnąć po tę pozycję. Dlaczego? Ponieważ jest ona niesamowitym zjawiskiem literatury amerykańskiej, a nawet światowej. Czytelnik trafia do świata absurdu, nie może do końca wiedzieć, czy to, co aktualnie czyta –rodzący się zaczątek opowieści, nie zostanie przerwany albo nie okaże się zupełnym złudzeniem.

Nie jestem pewna, czy tę książkę można w ogóle zrozumieć –wytwarza bowiem pozór, który opiera się na zupełnej niespójności i majaczeniu, diabelsko doprawionym scenami homoseksualizmu, seksu –w tysiącach jego odcieniach –i słownictwem odpowiednim do tematyki. Jednak biorąc pod uwagę biografię jej autora staje się to dość zrozumiałe. William Seward Burroughs to postać, której biografia obfituje w różnorodne doświadczenia związane z narkotyzowaniem się, a „Nagi lunch” miał być pewnego rodzaju wyrazem stanu człowieka uzależnionego. Biorąc to pod uwagę, możemy określić tę książkę jako konkretny zapis narkotycznego postrzegania świata, jakieś chorej percepcji, niewyobrażalnej dla przeciętnego człowieka. I co więcej –bardzo szczerej i pod tym względem bardzo dobrej. Proza w tym wydaniu wydaje się być potokiem myśli, które pojawiają się w formie przebłysków, atakują swoją brutalnością i abstrakcją… ale czy świat nie jest właśnie taki?

Przyznam, że kilka razy musiałam przerwać lekturę – i to z kilku powodów. Czasem miałam dość brutalnego majaczenia, a czasem po prostu było to dla mnie za dużo. Ale teraz, po skończeniu jej czytania dochodzę do wniosku, że właśnie tak ma być. Książka powinna oddziaływać na czytelnika, wywoływać pewne emocje, trafiać w najbardziej czułe punkty, a „Nagi Lunch” z pewnością to robi. I to w doskonały sposób, bo przekazuje szczerość zakamuflowaną w dziwacznej formie. Można powiedzieć, że szukam sensu tam, gdzie go nie ma, ale chyba o to chodzi. Właśnie o to, żeby tworzyć sens, czuć go – tylko dobra książka może wywołać takie rozmyślania. Dokąd zmierza ten świat? Dlaczego cała ta chora brutalność, tak niemożliwa do zrozumienia w tej książce, w rzeczywistości istnieje? Bo musicie wiedzieć, że w „Nagim Lunchu” wszystko, co jest opisane mogło się zdarzyć, fantastyki jest naprawdę mało. Ale mogło się zdarzyć tylko w jakieś chorej rzeczywistości. I jakie to bolesne, że ta rzeczywistość jest obok nas.

Co przeżywa człowiek uzależniony? Jaki świat kreuje w swojej głowie… Nie chcę wchodzić w filozofowanie, ale przyznam, że mało jest książek, które budzą we mnie tak skrajne uczucia, że nie wiem w jakiej kategorii je umieścić, ani nawet określić, czy naprawdę mi się podobają. „Nagi lunch” to mocna książka, którą polecam wszystkim, którzy szukają w literaturze czegoś więcej, a nie tylko prostej historii podanej na tacy.

Nie gwarantuję Wam, że przebrniecie przez tę książkę. Być może odłożycie ją po kilkudziesięciu stronach zgorszeni treścią, czy brakiem fabuły. Otóż to –książka ta nie ma fabuły. Są to raczej urywki, szczątkowe stelaże opowieści nasyconych brutalnością i swoiście onirycznym światem seksu i narkotyków. Jednocześnie jest to utwór, który fascynuje swoją oryginalną i jakże...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Drogi Przyjacielu!
Piszę do Ciebie, bo właśnie przeczytałam pewną książkę. Muszę przyznać, że bardzo długo szukałam jej w różnych bibliotekach. Nigdy jednak nie zdecydowałam się jej kupić w żadnej z licznych, okolicznych księgarni... I gdy już prawie zupełnie o niej zapomniałam, nagle niespodziewanie trafiła w moje ręce.

Muszę Ci się przyznać, że spodziewałam się czegoś zupełnie innego! Myślałam, że to brutalna relacja z inicjacji w świecie seksu, narkotyków, pożądania... Okazało się, że to książka o życiu, o poszukiwaniu akceptacji... W żaden sposób nie jest brutalna... I powiem Ci -bardzo dobrze, że okazała się zupełnie inna niż myślałam. To pozwoliło mi zrozumieć pewną bardzo ważną rzecz, o której zazwyczaj zapominamy, sięgając po wybraną lekturę.


Mam na myśli prostotę wypowiedzi. Naprawdę nie trzeba szukać wielkich słów, by opisać emocje-chociaż zazwyczaj patetyczny ton jest nieodłączny przy opisaniu tego, co czujemy. A wcale tak nie powinno być! Nasze emocje są naprawdę proste -to my im dodajemy szatę pełną cierpienia i niezrozumienia...

Charlie -główny bohater książki pisze listy do bliżej nieokreślonego adresata. Wiemy tylko tyle, że jest to jedyna osoba, która może go zrozumieć. Czytelnik dzięki tym listom śledzi losy nastoletniego Charliego. Wie tylko tyle, ile chłopiec pragnie przekazać. Język wypowiedzi jest bardzo prosty, dlatego może bezpośrednio uderzyć do odbiorcy, zrozumieć to, że to co w naszej głowie jest skomplikowane i nieuporządkowane w rzeczywistości można oddać prostymi słowami. Swoimi.

Jako czytelnik byłam świadkiem intymnej relacji chłopca, który musi zmierzyć się ze swoimi lękami i psychicznymi problemami, ale przede wszystkim z samotnością. Wiesz dlaczego ta książka była dla mnie taka autentyczna? Gdyż miałam styczność z podobną sytuacją. Czytając zwierzenia Charliego, czułam się, jakbym czytała pamiętnik mojego przyjaciela, nota bene chorego na depresję. Ciągle miałam jego twarz przed oczami, zastanawiałam się, czy on czuje się tak, jak Charlie? Czy mogę mu pomóc? Zrozumieć? Ich zachowanie przecież jest tak uderzająco podobne...

Nie chcę Cię zanudzać ckliwymi historiami z mojego życia, bo miałam opowiedzieć Ci o przeczytanej książce. Nie wiem, czy tak bardzo mi się podobała, wydała mi się autentyczna, dzięki moim osobistym przeżyciom i czy inni czytelnicy także będą mogli poczuć jej autentyczność. Nie mniej jednak musisz wiedzieć, że warto przeczytać tę piękną pozycję. W pewnym sensie wzbogaca duszę, nas samych -nie wiem, czy ma to dla Ciebie jakiś sens, ale ja go widzę. W książce nie dzieje się dużo w sensie dynamiczności, nie nazwałabym akcji zbyt wartką, ale jakże przy tym wciągającą! Wchodzimy w głąb psychiki młodego, samotnego człowieka i staramy się zrozumieć, dlaczego jest tak źle, gdy bardzo pragniemy dobra... Czy szczęście można zdobyć? "Charlie" nie dostarczy nam odpowiedzi, ale pokaże jak to jest przeżywać coś w skórze kogoś innego. Więc jaki sens czytania tej pozycji? Ano taki, że zrozumienie to dzisiaj towar tak bardzo deficytowy, a jednocześnie tak bardzo potrzebny...

Twoja Puszokowa"

http://puszokowa.blogspot.com/2015/10/charlie-perks-of-being-wallflower.html#more

"Drogi Przyjacielu!
Piszę do Ciebie, bo właśnie przeczytałam pewną książkę. Muszę przyznać, że bardzo długo szukałam jej w różnych bibliotekach. Nigdy jednak nie zdecydowałam się jej kupić w żadnej z licznych, okolicznych księgarni... I gdy już prawie zupełnie o niej zapomniałam, nagle niespodziewanie trafiła w moje ręce.

Muszę Ci się przyznać, że spodziewałam się czegoś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Afryka fascynuje swoją egzotyką, pierwotnością i niewątpliwie bogatą kulturą. Przyciąga tych, którzy całe życie gonią za przygodami, nieznanymi i niezbadanymi rejonami, gdzie człowiek łączy się ze swoim prawdziwym jestestwem. Gdzie natura i jej rytmy ustalają tok życia. Afryka woła podróżników, rozkochuje ich w sobie i zostawia ze swoim trudnym klimatem i skomplikowanymi zwyczajami. Przede wszystkim -nie pozwala o sobie zapomnieć, nęci swoimi urokami niczym stara przyjaciółka. Sprawia, że jej wady tracą znaczenie przy pięknie i obfitości, które oferuje w zamian. I tak jak Afryka fascynuje podróżników, tak samo kusi literatów.

"Onitsza" to książka francuskiego powieściopisarza, laureata prestiżowej Literackiej Nagrody Nobla z 2008 roku. Nieraz była porównywana do conradowskiego "Jądra ciemności" -według mnie, jak najbardziej słusznie. Główną osią powieści jest bowiem podróż nie tylko do wnętrza Afryki, ale również samego siebie. W obu tych książkach mamy do czynienia z bardzo wyraziście i ciekawie zarysowanym portretem psychologicznym. W "Onitszy" nie zabrakło tego, co najbardziej kuszące w Afryce -barw, zapachów, smaków... Synestezja zastosowana w odpowiednim momencie sprawia, że czytelnik nie tylko obcuje z książką, poznaje jej treść, ale wręcz czuje ją, współodczuwa to, co w danej chwili przeżywają jej bohaterowie.

Przygoda z Afryką opisana w "Onitszy" zaczyna się dość nagle. Dwunastoletni Fintan wraz z matką Maou odpływa statkiem z Europy ku nieznanej dla niego Afryki. Tam czeka na nich Geoffroy Allen -ojciec chłopca i mąż Maou. Czarny Ląd jawi się kobiecie jako swoista Arkadia -w końcu będzie mogła połączyć się z ukochanym mężczyzną i to w pięknym i majestatycznym kraju. Fintan jest bardziej nieufny. Będzie musiał odnaleźć się w zupełnie nowym miejscu, obcym, nieznanym, a także będzie uczył się w ogóle mieć ojca, którego nigdy nie znał. Lęk, który rodzi się w młodzieńczym sercu jest naturalny, szczególnie, że Onitsza, do której docierają wcale nie jest taka jak w wyobrażeniach Maou.

Anglicy kryją się za organizacją United Africa, a w rzeczywistości brutalnie praktykują kolonializm. Maou nie może pogodzić się z nowymi realiami, ale powoli zarówno ona jak i Fintan wtapiają się w życie Afryki. Geoffroy też nie jest taki, jak we wspomnieniach kobiety. Skoncentrowany na szukaniu bóstw i skarbów kultury afrykańskiej, wydaje się być zupełnie obcym mężczyzną.

Wydaje się, że najlepiej radzi sobie Fintan. Uczy się żyć jak chłopiec urodzony w Afryce. Czuje jedność z tym lądem i jego mieszkańcami. Jednocześnie dojrzewa i jest świadkiem zdarzeń, które na zawsze mają odmienić jego życie i pozostać w jego pamięci.

"Onitsza" to książka bogato opisująca tęsknoty, które każdy z nas ma w swoim sercu. Opowiada o gonieniu pragnień i o przyzwyczajaniu się w momencie niedogodności. Mówi o zakochaniu względem miejsc i ludzi, a także o skomplikowanych mechanizmach ludzkiej natury, gdzie słowo 'człowieczeństwo' może utracić swą wartość, a bohaterowie lada chwila mogą krzyknąć, idąc za Conradem, "Zgroza! Zgroza!" tak, jak zrobił do Kurtz, opuszczając ten dziwny i przyciągający kontynent. Jedno jest pewne -o Afryce nie można zapomnieć, gdyż jest obecna w sercu tak wielce, jak wielkie są nasze pragnienia o byciu wolnym i spełnionym.

http://puszokowa.blogspot.com/2015/08/onitsza-onitsha.html#more

Afryka fascynuje swoją egzotyką, pierwotnością i niewątpliwie bogatą kulturą. Przyciąga tych, którzy całe życie gonią za przygodami, nieznanymi i niezbadanymi rejonami, gdzie człowiek łączy się ze swoim prawdziwym jestestwem. Gdzie natura i jej rytmy ustalają tok życia. Afryka woła podróżników, rozkochuje ich w sobie i zostawia ze swoim trudnym klimatem i skomplikowanymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Muszę przyznać ze skruchą, że tym razem skusiłam się ze względu na piękną okładkę. Odrzuciłam znane przysłowie: nie oceniaj książki po okładce, a skutki mojego wyboru zaraz Wam przedstawię. Właściwie rzadko sięgam po wszelkiego rodzaju poradniki, a tym bardziej –poradniki dotyczące spraw sercowych, ale będąc otwartą na wszelką literaturę pomyślałam: raz kozie śmierć!

„Francuzki nie sypiają same” to książka stricte skierowana do kobiet, które (według autorki) powinny się uczyć od Francuzek jak być kobietą uwodzicielską, niezależną i tajemniczą. Kobietą, która przyciągnie spojrzenia adoratorów, a jednocześnie pokaże, że ma w sobie klasę i szyk. Grono odbiorców muszę zawęzić. Absolutnie nie jest to książka skierowana dla Europejek! To, co wydało się autorce typowo francuskie i z perspektywy Amerykanki bardzo egzotyczne, właściwie jest typowo europejskie. Wydaje mi się to dość dużym aktem ignorancji ze strony autorki.

Oczywiście zgodzę się z tym, że sposób w jaki przedstawiona jest typowa Francuzka jest przedstawiony sposób skrupulatny i zgodny z rzeczywistością, ale wgłębianie się w kulturę europejską i stwierdzenie, że jest ona typowa TYLKO dla Francuzek to moim zdaniem strzał w kolano.

Co jeszcze irytuje? Nieustanna opinia autorki, że Francja to mały kraj, w którym wszyscy się znają i żyją jak w sąsiedztwie. Przyznam szczerze, że pojęcie o relacjach Francuzów mam nikłe, więc pewnie Jamie Cat Callan ujęła je dobrze, ale określenie trzeciego pod względem wielkości państwa w Europie (po Rosji i Ukrainie) jako ‘małe’ to zdecydowane... właśnie co? Niedouczenie? Ignorancja? Zdaję sobie sprawę z tego, że Stany Zjednoczone, z których pochodzi autorka są o wiele większe, ale pisanie o Europie wymaga europejskich kontekstów!

„Francuzki nie sypiają same” to cała masa minusów. Styl pisania jest infantylny, całość jest bardzo monotonna, przejawia się nie doprecyzowanie pewnych kwestii, więc całość wypada bardzo bledziutko. Kolejnym przykładem jest stwierdzenie, że Francja to fenomen, ponieważ tylko tam jada się na obiad królika. Jasne, że w Europie nie jest to potrawa na co dzień, ale myślę, że w wielu chociażby polskich domach chociaż raz zagościła taka potrawa. To, czy ona komuś smakuje czy nie to już zupełnie inna kwestia. Więc kolejny raz: braki w rozeznaniu w umieszczeniu samej Francji na tle europejskim. Z tej książki mogę wywnioskować, że każda Polka, Czeszka etc. jest taka jak typowa Francuzka, wiec po co się uczyć nią być? Gdzie jest ta wyjątkowość? Która przecież na 100% jest, bo w całej Europie dyskutuje się o wyjątkowości Francuzek.

Żeby nie być aż tak krytycznym –kilka słów o zaletach tej pozycji. Moją ulubioną częścią jest kilka stron z przepisami na różnorodne potrawy, w tym typowo francuskie desery, co sprawi, że każda kobieta będzie mogła je wykorzystać. Oprócz tego w książce znalazło się parę ciekawych porad co do ubioru i pewności siebie. Więcej plusów niestety nie dostrzegam, więc całość wypada naprawdę marnie.

http://puszokowa.blogspot.com/2014/12/francuzki-nie-sypiaja-same-french-women.html

Muszę przyznać ze skruchą, że tym razem skusiłam się ze względu na piękną okładkę. Odrzuciłam znane przysłowie: nie oceniaj książki po okładce, a skutki mojego wyboru zaraz Wam przedstawię. Właściwie rzadko sięgam po wszelkiego rodzaju poradniki, a tym bardziej –poradniki dotyczące spraw sercowych, ale będąc otwartą na wszelką literaturę pomyślałam: raz kozie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chociaż fakt ten jest dosyć przykry –niezaprzeczalnie jest również prawdziwy –mitologia jednoznacznie kojarzy się większości z nas z mitologią grecką tudzież rzymską i dziełami takich wybitnych twórców jak Parandowski lub Kubiak. Mity greckie są stale wpisane do kultury, do mediów szerokiego przekazu, są ogólnodostępne, przerabiane w polskich szkołach… I wszystko to jest wspaniałe, naprawdę, bo przecież mitologia –wierzenia ludzi z dawnych epok, jest naprawdę ciekawa! Żałuję tylko, że tak mało z nas sięga dalej. Nie zatapiamy się w wierzeniach innych nacji, nie szukamy korzeni własnej kultury, pozbywamy się folkloru i ludowości, która w wydaniu słowiańskim jest przecież tak bardzo magiczna…

„Mitologia Słowian” to utwór, który podejmuje naprawdę trudnego tematu. Wierzenia ludności słowiańskiej bowiem wciąż pozostają bardzo mało znane, mało zbadane. A co najgorsze –ludzkość na zawsze utraciła szansę bliższego poznania kultury przedchrześcijańskiej, która kształtowała się właściwie na terenach dzisiejszej Europy Środkowej i Wschodniej, a którą to właśnie chrześcijaństwo w gruncie rzeczy wyplewiło.

Moim pierwszym spotkaniem ze spuścizną kultury słowiańskiej była właśnie ta pozycja. „Mitologia Słowian” to jedna z pozycji, które znalazły się w cyklu „Mitologie świata”. Myślę, że książka ta, autorstwa Aleksandra Gieysztora jest naprawdę cennym utworem, który owocuje w przydatne informacje. Zastanawiam się jednak, czy na pewno jest to dobra pozycja na wkroczenie do świata Słowian. Język, którym posługuje się autor jest trudny, momentami zawiły, co może stanowić pewnego rodzaju przeszkodę. Z drugiej strony „Mitologia Słowian” daje nam proste informacje, które nie są ani przesadzone ani nie są wyniki zbyt śmiałej interpretacji.

Co zaś się tyczy samej treści książki… Przede wszystkim „Mitologia Słowian” oferuje nam dobre wprowadzenie w kulturę i całą tzw. otoczkę, która się z nią wiąże. Mam na myśli opisanie miejsc kultu, fotografie znalezisk itp., co stanowi dość ciekawe uzupełnienie treści właściwej. Osobiście przeszkadzały mi odrobinę ciągłe rozważania na temat etymologii poszczególnych nazw, ale z drugiej strony, gdyby były nieco mniej rozbudowane, stanowiłyby świetny punkt zrozumienia skąd poszczególne nazwy (na przykład bogów) się wywodzą i jakie to ma odzwierciedlenie w innych religiach, innych regionach. I właśnie te porównania między wierzeniami są w tej pracy strzałem w dziesiątkę.

Jeśli natomiast chodzi o sam poczet bóstw to niestety trzeba przyznać, że wiedza na ten temat nawet dzisiejszych badaczy jest względnie nieduża. Na szczęście Gieysztor przybliża nam najważniejsze postacie, bóstwa czy duchy. Wyjaśnia nam również, że to nie drzewa były święte i że nasza rodzima kultura obfituje w niesamowite historie, gdzie kołtuny na głowie są czymś zdecydowanie dobrym, a bóstwo może objawić się w każdej chwili. W „Mitologii Słowian” znajdziemy również przepięknie mity kosmogoniczne. Podobało mi się także przedstawienie mniejszych bóstw takich jak kuszące mężczyzn wiły, czy niosące niepokój latawce.

Mam nadzieję, że chociaż trochę przekonałam Was do wstąpienia w świat pradawnych bogów, obelisków i mitycznych stworzeń (wiły, latawce) i że już niedługo coraz więcej ludzi obudzi w sobie zainteresowanie mitologią nieco odmienną niż grecka.

http://puszokowa.blogspot.com/2014/06/mitologia-sowian.html

Chociaż fakt ten jest dosyć przykry –niezaprzeczalnie jest również prawdziwy –mitologia jednoznacznie kojarzy się większości z nas z mitologią grecką tudzież rzymską i dziełami takich wybitnych twórców jak Parandowski lub Kubiak. Mity greckie są stale wpisane do kultury, do mediów szerokiego przekazu, są ogólnodostępne, przerabiane w polskich szkołach… I wszystko to jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Dziedzictwo przodków” to kolejna część z serii Uniwersum Metro 2033, która została wydana w Polsce. Uniwersum Metro 2033 to międzynarodowy pomysł, którego twórcą jest Dmitry Glukhovsky, zrzeszający różnorodnych pisarzy, mających swój własny pomysł na okrutną rzeczywistość po zagładzie świata, ukazaną w „Metrze 2033” i „Metrze 2034”.

Autor przenosi czytelnika na tereny Kaliningradu i konfrontuje z tamtejszą rzeczywistością, która w porównaniu z tym, co mogliśmy doświadczyć w innych częściach serii –wydaje się być całkiem znośna –oczywiście do czasu.

Tereny Kaliningradu szczęśliwie ominęły bezpośredniego ataku bronią jądrową, a promieniowanie nie stanowi największego zagrożenia. Nawet przerażające mutanty w gruncie rzeczy wcale nie są aż tak przerażające. Olbrzymie kraby wyłaniające się z morza, które z łatwością poddają się broni Marynarki Wojennej stacjonującej na wybrzeżu Kaliningradu, faktycznie wydają się dość prymitywną formą mutacji, jeśli skonfrontujemy je z innymi niebezpieczeństwami, które zostały już wcześniej zaprezentowane w Uniwersum. Ale żeby nie było aż tak nudno –wybrzeże jest spowite dziwną, żółtą mgłą, której wdychanie może okazać się śmiertelne.

Mieszkańcy Kaliningradu są zmuszeni toczyć nieustanny bój o życie –tak, jak wszyscy mieszkańcy Ziemi, którym udało się przeżyć. Jedynie wspólnota Piątego Fortu może liczyć na względne bezpieczeństwo. Problem stanowi jednak nieumiejętne jej zarządzanie. Oprócz tego Piąty Fort czeka z udzieleniem pomocy członkom dawnej marynarki wojennej, stacjonującym w Krasnotorowce, którzy już niedługo będą musieli zmierzyć się ze znacznie większym zmartwieniem niż promieniowanie, które musza znosić codziennie.

Na wybrzeżu pewnego dnia pojawia się flaga ze swastyką. Niedługo potem nie ma już żadnych wątpliwości –w dawnym Kaliningradzie pojawili się naziści. Jednak czy ich zamiary są chociaż w połowie zbliżone do zamiarów nazistów sprzed lat? I czym jest tajemnicze dziedzictwo przodków?

Pod terenami Kaliningradu mieszczą się nieskończone tunele pozostawione przez Trzecią Rzeszę w trakcie drugiej wojny światowej. To właśnie tam skupiają się mieszkańcy, ale nie mają nawet pojęcia co kryje się w mroku i co ten mrok może im przynieść. Groźba wybuchu kolejnej wojny wisi w powietrzu. Przyszłość jest niepewna, a zagrożenie ogromne…

„Dziedzictwo przodków” odchodzi tematem i może nawet koncepcją od serii Uniwersum jaką znamy, ale według mnie zmiana ta jest naprawdę dobra. Dla fanów historycznych ciekawostek będzie to ciekawa lektura. W książce tej na pewno nie brakuje również dobrze zbudowanych bohaterów, wartkiej akcji i płynnego przechodzenia między płaszczyznami. Wydaje mi się jednak, że między zakończeniem, a budowaniem akcji istnieje wyraźna dysproporcja, a budowanie samej akcji jest odrobinę za długie. Ale to już takie nic nie wnoszące zrzędzenie, ponieważ „Dziedzictwo przodków” naprawdę jest jedną z najlepszych książek tej serii, która wyszła w Polsce, chociaż powstrzymam się przed powiedzeniem „najlepszą”.

http://puszokowa.blogspot.com/2014/06/dziedzictwo-przodkow-tod-mit-uns.html

„Dziedzictwo przodków” to kolejna część z serii Uniwersum Metro 2033, która została wydana w Polsce. Uniwersum Metro 2033 to międzynarodowy pomysł, którego twórcą jest Dmitry Glukhovsky, zrzeszający różnorodnych pisarzy, mających swój własny pomysł na okrutną rzeczywistość po zagładzie świata, ukazaną w „Metrze 2033” i „Metrze 2034”.

Autor przenosi czytelnika...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Kwiat pustyni Waris Dirie, Cathleen Miller
Ocena 7,4
Kwiat pustyni Waris Dirie, Cathle...

Na półkach:

Po przeczytaniu „Kwiatu pustyni” przez dłuższą chwilę zastanawiałam się co sprawia, że już od tylu la, książka ta przyciąga coraz to nowych czytelników i wciąż –dla kolejnych pokoleń –jest tak samo poruszająca, tak samo wstrząsająca. I kiedy tak dumałam, stwierdziłam, że przecież odpowiedź jest banalnie prosta. Czytelnicy łakną prawdy, a jeśli historie są oparte na faktach, a do tego kończą się happy endem jakby były jedną z bajek, to myślę, że mogą oni być w pełni ukontentowani. Nic tak nie trafia do odbiorcy jak cierpienie i historie, które w swojej brutalności, w swojej nieprawdopodobnym wydźwięku ukazują rzeczywiste, brutalne oblicze świata.

„Kwiat pustyni” nie jest książką napisaną genialnym językiem literackim i nie jest również idealna pod względem stylistycznym, ale oba te czynniki paradoksalnie nie wpływają na odbiór książki. Czytając „Kwiat pustyni” czytelnik pragnie zapoznawać się z treścią, a nie z formą…

Książka jest właściwie biografią pochodzącej z Somalii Waris Dirie, która w latach 80 i 90 XX wieku była znana jako jedna z najlepszych modelek świata. Na przełomie XX i XXI wieku pełniła również rolę ambasadorki ONZ.

„Kwiat pustyni” to rzetelny zapis tego, przez co Waris Dirie musiała przejść, aby znaleźć się na szczycie –a oprócz tego potwierdzenie, że na pewno nie było to łatwe. Dirie urodziła się bowiem w somalijskiej rodzinie nomadów –koczowniczego plemienia przemierzającego pustynie Somalii. Chociaż ona i jej rodzina nie miała zbyt wiele, żyjąc w zgodzie z naturą i przestrzegając jej rytmów, wiedli ciężkie, ale szczęśliwe, rodzinne życie. Nie byli uzależnieni od pędzącego rytmu życia –doceniali każdy dzień nie myśląc o przeszłości i przyszłości. Liczyło się tu i teraz.

Dramatycznym przeżyciem było dla Dirie obrzezanie w wieku 5 lat, czyli zabieg, któremu poddawane są praktycznie wszystkie mieszkanki Somalii i ogromna liczba kobiet w całej Afryce, a także na całym globie.

Waris Dirie w swojej książce opowiada całą historię swojego życia, a niewątpliwie ważnym momentem była ucieczka od rodziny –co nie było łatwe także ze względów emocjonalnych –w momencie, gdy w wieku 13 lat jej ojciec chciał wydać ją za mąż za mężczyznę starszego od niej przeszło o pięćdziesiąt lat… Waris postanowiła więc uciec i żyć na własną rękę, nie mając praktyczniej żadnej wiedzy o otaczającym ją świecie.

Zbieg wydarzeń i kilka szczęśliwych przypadków sprawiło, że Waris Dirie znalazła się w Londynie, gdzie rozpoczęła swoją –jakby nie było –wielką modelarską karierę, która paradoksalnie sprawiła, że ludzie usłyszeli o problemie obrzezania na świecie. Było to możliwe dzięki rozgłosowi, jaki skupił się na Dirie…

„Kwiat pustyni” przyciąga swoją brutalnością. Sprawia, że czytelnik zastanawia się nad tym co ma i jak wielką wagę przywiązuje do rzeczy mało ważnych. Bezpośrednio trafia we wrażliwość człowieka i robi to prostym, niewymuszonym językiem. Przypomina, dlaczego ludzie wciąż boją się świata – właściwie ludzi, którzy nim „panują” i ich chorego nieraz fanatyzmu, który dopuszcza cierpienie milionów w ramach tradycji i przyzwyczajeń rytualnych…

http://puszokowa.blogspot.com/2014/05/kwiat-pustyni-desert-flower.html

Po przeczytaniu „Kwiatu pustyni” przez dłuższą chwilę zastanawiałam się co sprawia, że już od tylu la, książka ta przyciąga coraz to nowych czytelników i wciąż –dla kolejnych pokoleń –jest tak samo poruszająca, tak samo wstrząsająca. I kiedy tak dumałam, stwierdziłam, że przecież odpowiedź jest banalnie prosta. Czytelnicy łakną prawdy, a jeśli historie są oparte na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Chemia śmierci” to kryminał, który wciągnął mnie już od pierwszych stron. Muszę przyznać, że to książka, w której naprawdę świetnie został wykreowany świat przedstawiony ze wszystkimi jego elementami. Wartka akcja, bohaterowie, fabuła, miejsce… Wszystko to jest kluczem do napisania dobrego kryminału –ale niestety w niektórych książkach tego rodzaju brakuje co najmniej jednego elementu. W „Chemii śmierci” jest inaczej. Tam wszystko jest dopracowane. A kiedy czytelnikowi wydaje się, że zna już rozwiązanie zagadki, że zdążył rozgryźć autora… przekonuje się jak bardzo się mylił.

Akcja powieści rozgrywa się w małej mieścinie leżącej w środku… niczego. To miasteczko położone w Wielkiej Brytanii jest zupełnie odizolowane od świata. Bezpieczne, ciche… Doskonały azyl dla kogoś, kto pragnie uciec od przeszłości, od zmartwień, od wielkomiejskiego szumu. Właśnie perspektywa spokoju skłoniła Davida Huntera do przyjazdu do Manham –bo tak nazywa się miasteczko. Mężczyzna obejmuje stanowisko lekarza, a właściwie pomocnika lekarza głównego. Nikt z mieszkańców miasteczka nie zdaje sobie sprawy, że Hunter w przeszłości zajmował się antropologią sądową, co więcej –nikt nie spodziewa się, że niedługo w Manham antropolog sądowy będzie niezwykle potrzebny…

Życie w Manham jest dla Davida dość dużym wyzwaniem. Mieszkańcy miasteczka i samo Manham egzystują w dziwnej symbiozie. Nic nie może prawidłowo funkcjonować bez drugiego czynnika. Małomiasteczkowość na pewno stwarza pewnego rodzaju azyl, ale mieszkańcy Manham preferują życie w zwartej grupie. Nie dopuszczają do siebie nowoprzybyłych, a jeśli już to robią to bardzo nieufnie. David jako lekarz musi więc wzbudzić w mieszkańcach zaufanie, co nie jest łatwym zadaniem.

Pewnego dnia dwóch chłopców znajduje zwłoki w dużym stopniu rozkładu. Roztrzęsieni chłopcy powiadamiają odpowiednie służby. Zwykły patolog nic nie może zdziałać, nie da się określić kim była ofiara. Tutaj wkracza doktor David Hunter. Miejscowa policja zdołała dotrzeć do jego przeszłości i odkryć jego profesję… Pozostaje jeden problem: Czy David Hunter zgodzi się znowu działać jako antropolog? I czy nie będzie to dla niego zbyt bolesne…

Manham skrywa tajemnice, o istnieniu których nie śniło się żadnemu z mieszkańców. Jednakże tak zwarty organizm jak to miasteczko trudno będzie osłabić. Szczególnie jeśli jego mieszkańcy nie dopuszczają do siebie ogromu tragedii lub ślepo wierzą, że nic się przecież nie stało…

Dawno nie czytałam kryminałów, chociaż kiedyś to uwielbiałam. Muszę przyznać, że „Chemia Śmierci” przypomniała mi w dobry sposób za co uwielbiam książki tego rodzaju. Polecam wszystkim fanom kryminału. Dobrego kryminału.

http://puszokowa.blogspot.com/2014/04/chemia-smierci-chemistry-of-death.html

„Chemia śmierci” to kryminał, który wciągnął mnie już od pierwszych stron. Muszę przyznać, że to książka, w której naprawdę świetnie został wykreowany świat przedstawiony ze wszystkimi jego elementami. Wartka akcja, bohaterowie, fabuła, miejsce… Wszystko to jest kluczem do napisania dobrego kryminału –ale niestety w niektórych książkach tego rodzaju brakuje co najmniej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Zapytaj Alice” ( czy też „Idź, zapytaj Alice”) to kolejna pozycja, która dotyczy tematyki narkomanii i uzależnienia. Czytelnik styka się z prawdziwą historią opowiadaną przez nastolatkę. Jej historia jest taka jak ona sama –na początku nieco naiwna, pełna nadziei, nowych perspektyw, a potem coraz bardziej rozpaczliwa, destrukcyjna… może nawet druzgocąca.

Książka ma formę pamiętnika, a właściwie jest pamiętnikiem, co zdecydowanie przybliża czytelnikowi postać głównej bohaterki. Dzięki temu możemy wejść do jej głowy, poznać jej myśli. Niejako poczuć to, co czuła ona.

Co ciekawe opowieści (te na faktach) o narkotykach zazwyczaj mają formę relacji, pamiętnika lub są powieścią epistolarną. Dzięki temu wytwarza się więź między czytelnikiem a postacią z książki. Oprócz wniknięcia w historię pozwala to odbiorcy na lepsze przyswojenie zawartej moralności czy też rad postępowania i może na zanurzenie się w większym stopniu w jakieś egzystencjalne refleksje.

„Zapytaj Alice” to właściwie książka o narkomanii jak każda inna –jeśli można tak powiedzieć, bo w końcu w gruncie rzeczy każda historia jest inna. Dzięki treści pamiętnika poznajemy nastoletnią dziewczynę, która musi dostosować się do nowego miejsca zamieszkania. Stara się być akceptowana i towarzyska, ale oczywiście nie jest to łatwe.

Niedługo ukojenie przynoszą jej używki. Narkotyki okazują się być dla niej dość dobrą drogą ucieczki. Dziewczyna widzi w nich pewne rozwiązanie, dobrą zabawę, a nie dostrzega tego, jakie mogą być konsekwencje ich zażywania.

Z nieco naiwnej, zakompleksionej dziewczyny główna bohaterka przeradza się najpierw w pewniejszą siebie, a później zmierza jak na równi pochyłej ku ostatecznemu upadkowi. Problemem staje się przede wszystkim przytłaczające ją poczucie samotności.

„Zapytaj Alice” to dość wiarygodna i rzetelna relacja z życia nastolatki. Myślę, że to dość dobra książka dla młodzieży, bo nieco starsi czytelnicy mogą poczuć się zirytowani lub zażenowani zachowaniem czy po prostu wysławianiem się głównej bohaterki, autorki pamiętnika.

Moje uczucia pozostają mieszane. Z jednej strony była to dość interesująca książka, którą czytało się szybko i z zaciekawieniem, ale z drugiej… Czegoś mi brakowało. Nie wiem czy jestem w stanie określić czego dokładnie. Być może pod wpływem mocniejszej literatury, bardziej zaangażowanej stałam się bierna na problemy bardziej powierzchowne. Może potrzeba nam –czytelnikom –mocnych, wręcz przerysowanych historii? „Zapytaj Alice” na pewno nie jest powieścią przerysowaną… Więc może właśnie jej nam jest potrzeba? Z tymi pytaniami Was zostawiam.

Polecam zapoznanie się z treścią tym, który nie mają większego doświadczenia z książkami dotyczącymi narkomanii. Jeśli natomiast poruszacie się w tym temacie dość sprawnie i płynnie, sądzę, że ta powieść nie wniesie niczego nowego do waszych spostrzeżeń…

http://puszokowa.blogspot.com/2014/04/zapytaj-alice-go-ask-alice.html

„Zapytaj Alice” ( czy też „Idź, zapytaj Alice”) to kolejna pozycja, która dotyczy tematyki narkomanii i uzależnienia. Czytelnik styka się z prawdziwą historią opowiadaną przez nastolatkę. Jej historia jest taka jak ona sama –na początku nieco naiwna, pełna nadziei, nowych perspektyw, a potem coraz bardziej rozpaczliwa, destrukcyjna… może nawet druzgocąca.

Książka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jest mnóstwo rzeczy, o których człowiek nie ma zielonego pojęcia. Niektórzy z nas nie wiedzą jakie są zasady astrofizyki, inni główkują się nad tym, w jaki magiczny sposób robi się jajecznicę. Wszyscy się chyba zgodzimy, że świat, na którym żyjemy jest pełen tajemnic. Tajemnic, które czekają, by ktoś wreszcie je odkrył. Ale też takich, które już dawno zostały ujawnione, ale wiedza o nich pozostaje przekazywana w bardzo wąskim gronie…

Michael Grant –autor hitowej serii książek GONE powraca na polski rynek wydawniczy z pierwszą częścią kolejnej. „BZRK” –czas zapomnieć o świecie, który znamy, który dostrzegamy. Grant po raz kolejny zaskakuje czytelnika stwarzając nowy, (wspaniały?) świat. Przedstawia nam zupełnie nowych bohaterów, którzy wcale nie są wyidealizowani, wręcz przeciwnie –doskonale przypominają czytelnikowi, jak bardzo człowiek jest słaby, jak niewiele od niego zależy, jak wiele wątpliwości wpływa na jego postępowanie, jak kieruje się strachem. Jak łatwo może być manipulowany.

W „BZRK” świat nieuchronnie zmierza w stronę wojny. Każda wojna jest straszna, ale co powiedzieć o tej, której właściwie nie sposób dostrzec gołym okiem? No właśnie. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, w jakim niebezpieczeństwie się znaleźli.

Czytelnik obserwuje dwie strony konfliktu, który dzieje się w nano –mikroskopijnym świecie. Broń jest podobna –nanoboty, które ściśle powiązane są z osobą, która nimi kieruje. Można je porównać do małych pajączków, które kontrolowane są za pomocą umysłu swojego właściciela. A arena wojny? My wszyscy. Nanoboty mogą wkroczyć na powierzchnie ludzkiego ciała. Sprawnie przemierzają ogromne przestrzenie –skórne pustynie, płynne powierzchnie gałki ocznej, omijają kratery źrenicy i wybierają najbardziej optymalną drogę w kierunku centrum dowodzenia –ludzkiego mózgu.

Ale jaki jest tego cel? Nanoboty są o tyle potężną bronią, że mogą wytworzyć nawet nieodwracalne zmiany w świadomości atakowanego obiektu. Można powiedzieć, że zmieniają strukturę podświadomości…

Wojna jest blisko. Przerażający bracia Armstrongowie stanowią zagrożenie dla całego świata, a świat pozostaje bierny, ponieważ nie zdaje sobie z tego sprawy. Pragną dotrzeć do przedstawicieli najbardziej liczących się na świecie państw i przejąć nad nimi kontrolę. Naprzeciw nim staje bardzo różnorodna mieszanka postaci walczących po stronie dobra. Żaden z nich nie może ryzykować odkryciem swej prawdziwej tożsamości, dlatego wszyscy używają pseudonimu ze świata literatury lub ogólnie pojętej kultury. Jednak „armia dobra” nie ma wystarczającej ilości nano-wojowników. Jedyną alternatywą jest zwerbowanie dwóch nastolatków –Noaha i Sadie, w których genach na pewno kryje się ogromny potencjał. Ale czy to wystarczy, by ruszyć naprzeciw Armstrongom? Jakie korzyści mogą wnieść, jakby nie było, jeszcze dzieci?

„BZRK” to niewątpliwie oryginalny pomysł. Cieszę się, że książkę czyta się z podobną lekkością do GONE. Grant do perfekcji opanował jednak niełatwą sztukę pisania dla (i o) młodzieży w ten sposób, że ta wręcz pochłania kolejne strony. Czy „BZRK” jest lepsze niż GONE? Na to pytanie na pewno nie dam rady jednoznacznie odpowiedzieć –nowa historia, nowa seria, nowi bohaterowie, a więc nowa perspektywa, przygoda i rzecz jasna –wrażenia.

Mam nadzieję, że niedługo na rynku wydawniczym będzie można dostrzec kolejny tom tej naprawdę ciekawie zapowiadającej się serii…

http://puszokowa.blogspot.com/2014/01/bzrk-bzrk.html

Jest mnóstwo rzeczy, o których człowiek nie ma zielonego pojęcia. Niektórzy z nas nie wiedzą jakie są zasady astrofizyki, inni główkują się nad tym, w jaki magiczny sposób robi się jajecznicę. Wszyscy się chyba zgodzimy, że świat, na którym żyjemy jest pełen tajemnic. Tajemnic, które czekają, by ktoś wreszcie je odkrył. Ale też takich, które już dawno zostały ujawnione, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Dni trawy” to chyba moje pierwsze zetknięcie z literaturą holenderską. Jako, że uwielbiam rozszerzać swoje horyzonty, a także uległam urokowi okładki –zabrałam się za czytanie tej książki z ogromnym zapałem. I teoretycznie nie miałam powodu, żeby się zawieść –tematyka związana z narkomanią i pewnego rodzaju psychologią, to zwykle bardzo interesujący, przyciągający uwagę temat. Prócz tego fabuła została udekorowana wstawkami pod postacią cytatów z utworów muzycznych, głównie zespołu The Beatles, który również uwielbiam. Był to dla mnie doskonały pakiecik zamknięty w dość krótkiej powieści. A jakie rzeczywiście okazały się „Dni trawy”?

Niestety książka Philipa Huffa mnie rozczarowała. Jednak zacznijmy od jej plusów… Przede wszystkim „Dni trawy” to dość dobry debiut literacki, który porusza dość ciekawe kwestie –uzależnienie od miękkich narkotyków, fascynację muzyką, której doświadcza nastoletni bohater książki –Ben. A także problem choroby psychicznej i trudnych relacji rodzinnych. Rzeczywiście chłodna narracja skrywa drugie dno. Pozwala poznać bohatera niejako kompletnego, ukształtowanego o realnych planach, marzeniach, celach i przede wszystkim –problemach. Dręczony problemami chłopak wpatrzony w swojego dziadka spędza dnie grając z nim w szachy i pomagając mu w domowych czynnościach. Jednocześnie musi poradzić sobie z matką pogrążoną głębokiej depresji, spowodowanej wydarzeniami, o których nie sposób zapomnieć… Pewnego rodzaju oparcie chłopiec może odnaleźć w osobie swojego ojca, jednakże dojrzewając, coraz bardzie zdaje sobie sprawę, na jak bardzo dziwnym świecie żyje.

Pokonanie życiowych trudności staje się łatwiejsze kiedy do życia Bena wkracza zupełnie nowa postać –Tom. Chłopcy szybko się zaprzyjaźniają i pragną spędzać ze sobą jak najwięcej czasu. To właśnie Tom zapoznaje Bena ze światem narkotyków, staje się jego mentorem, przykładem i najwierniejszym przyjacielem, na którego zawsze może liczyć. Jednak postać Toma jest chyba najbardziej zagadkową postacią w całej książce…

Nie umiem dokładnie sprecyzować, dlaczego „Dni trawy” do mnie nie przemówiły. Wydaje mi się jednak, że przyczyna jest bardzo prosta. Mając wcześniej kontakt z wieloma książkami o podobnej tematyce, doszłam do wniosku, że „Dni trawy” są po prosty zbyt ogólne. Nie użyję słowa banalne, bo byłaby to nieprawda. Temat jest jak najbardziej nieprzeciętny i porusza ważne kwestie, jednak sposób w jaki narrator go przekazuje jest dla mnie nieodpowiedni. W książce występuje dużo niedopowiedzeń i ogólników. Zapewne oczekiwałam po prostu większej dbałości o detale i pielęgnację fabuły. Być może pisanie ogólnikami było zamierzonym działaniem autora, pragnącego, aby czytelnik kreował po swojemu historię, ale według mnie nie był to korzystny zabieg…

Przez sposób narracji książka stała się dla mnie po prostu miałka i nijaka. Poruszane tematy zostały urywane, pojawiło się trochę niejasności, nawiązań, które w rzeczywistości nie prowadziły do jakiegoś skonkretyzowanego celu.

„Dni trawy” to książka na pewno niesamowicie pouczająca, interesująca i ważna w kategorii narkomanii, jednakże myślę, że narkomania to tak trudny temat, że będąc osobą bez uzależnienia na koncie lub nie mająca żadnego kontaktu z osobami uzależnionymi (gdzie niedzielne przypalanie trawy zdecydowanie się nie liczy), nie da się po prostu napisać dotkliwej książki o tej tematyce. Nie jestem specjalistką tej dziedziny i nigdy nie zażywałam narkotyków, ale po prostu brakuje mi w tej książce wrażliwości i może pewnego rodzaju brutalności. Ale może „Dni trawy” wcale nie są książka o narkotykach, ale wręcz przeciwnie –o życiu. O samotności, która się z nim wiąże, o walce i porażkach? Może narkotyki to tylko pretekst? Tylko kolejny element, który sprowadza do destrukcji?

http://puszokowa.blogspot.com/2014/01/dni-trawy-dagen-van-gras.html

„Dni trawy” to chyba moje pierwsze zetknięcie z literaturą holenderską. Jako, że uwielbiam rozszerzać swoje horyzonty, a także uległam urokowi okładki –zabrałam się za czytanie tej książki z ogromnym zapałem. I teoretycznie nie miałam powodu, żeby się zawieść –tematyka związana z narkomanią i pewnego rodzaju psychologią, to zwykle bardzo interesujący, przyciągający uwagę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Ćpun” to książka bardzo specyficzna, zdecydowanie inna niż wszystkie. I tak trzeba do niej podejść –inaczej. Kiedy czytam na okładce opis powieści: „Bohaterowie, para czternastolatków, Gemma i jej chłopak Smółka, borykają się z samotnością i niezrozumieniem. W poszukiwaniu szansy na urzeczywistnienie swojej miłości, zniechęceni nudą małomiasteczkowego życia, buntują się, porzucają rodzinne domy i przenoszą się do dużego miasta. (…)Stopniowo z dwójki nastawionych idealistycznie do życia nastolatków stają się ćpunami, którzy nie zdają sobie sprawy ze swego uzależnienia.” mam ochotę krzyczeć „Nie! To wszystko nie tak!”. I faktycznie –te zdania nijak odzwierciedlają historię zawartą w „Ćpunie”. Oczywiście narkotyki są problemem dwójki głównych bohaterów, a samotność to ich największe zmartwienie, ale o nudzie nie ma mowy!

Smółka podejmuje najważniejszą decyzję w jego życiu. Postanawia opuścić małe miasteczko, w którym dorasta i zacząć żyć na nowo. Jego przeszłość, a także teraźniejszość prześniona jest brutalnością i brakiem poczucia bezpieczeństwa. Chłopak na co dzień musi mierzyć się z ojcem, który nadużywa swojej rodzicielskiej władzy, bijąc syna i swoją żonę. Matka Smółki także nie jest zbiorem cnót –często sięga po alkohol i nigdy nie staje w obronie dziecka.

Gemma z kolei czuje się ograniczona przez swoich rodziców –szczególnie apodyktycznego ojca, którego troska często przeradza się w obsesję. Kolejno nakładane kary na młodą dziewczynę i ograniczanie jej swobody prowokują coraz większy bunt.

Smółka darzy Gemmę uczuciem od dłuższego czasu, ale ona nie potrafi jednoznacznie określić swoich odczuć wobec chłopca. Jest pewna tylko tego, że go nie kocha, ale bardzo potrzebuje.

Chłopak postanawia udać się do Bristolu i skonfrontować z zupełnie nową rzeczywistością. Mieszkanie w dużym mieście daje nowe możliwości i przede wszystkim może być azylem. Decyzja ta nie jest jednak tak łatwa, na jaką wygląda. Smółka w przeciwieństwie do Gemmy jest bardzo wrażliwy. Zastanawia się zawsze dwa razy zanim podejmie jakąkolwiek decyzję, stresuje swoimi losami w sposób racjonalny. Kocha i pragnie być kochanym i jak każdy człowiek najbardziej na świecie obawia się samotności. Jest również uzdolniony plastycznie i nie przestaje snuć marzeń.

Gdy wyjeżdża rozpocząć nowe życie, Gemma zostaje w domu. Smółka trafia w środowisko dzikich lokatorów i anarchistów. Wiedzie nieco gwałtowne, ale stabilne życie i nie przestaje myśleć o Gemmie, która w końcu decyduje się do niego dołączyć.

Jedna wieczorna impreza zmienia ich życie w stu procentach. Pod wpływem nowych znajomych Gemmy, zmieniają miejsce zamieszkania, a wolność uderza im do głów. Smółka nie chcąc stracić Gemmy stara się jej przypodobać i kreować się na osobę niezwykle odważną. W pewnym sensie to właśnie Gemma nakłania go, by pierwszy raz spróbowali narkotyków… Wkrótce zabawa przekształca się w nałóg, z którego trudno się wydostać. A oboje doskonale wiedzą, że wkroczyli na drogę bez powrotu…

„Ćpun” to dość wiarygodny obraz narkomanii, ale myślę, że nie o narkotyki chodzi w tej książce. To, co najbardziej mnie przekonało to obraz ich uczuć, walka z samotnością i ogromna potrzeba akceptacji.

Każdy rozdział jest opowiadany z perspektywy innego bohatera, co oczywiście pozwala na urozmaicenie akcji, ale przede wszystkim pozwala czytelnikowi poznać daną osobę taką, jaką jest naprawdę. Niejako wejść do jej głowy. Wzbudzić sympatię jak w moim przypadku biedny, wrażliwy Smółka lub pozostać obojętnym jak nieco snobistyczna i egoistyczna Gemma, która chyba przeszła największą przemianę…
„Ćpun” potwierdza to, że są książki, które trudno właściwie opisać i ocenić… Polecam.

http://puszokowa.blogspot.com/2014/01/cpun-junk.html

„Ćpun” to książka bardzo specyficzna, zdecydowanie inna niż wszystkie. I tak trzeba do niej podejść –inaczej. Kiedy czytam na okładce opis powieści: „Bohaterowie, para czternastolatków, Gemma i jej chłopak Smółka, borykają się z samotnością i niezrozumieniem. W poszukiwaniu szansy na urzeczywistnienie swojej miłości, zniechęceni nudą małomiasteczkowego życia, buntują się,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Przerwana lekcja muzyki” to zdecydowanie książka wyjątkowa. Swoją sławę zyskała dzięki głośnemu filmowi z 1999 roku z Angeliną Jolie i Winoną Ryder w rolach głównych. Jednak, żeby naprawdę zrozumieć istotę tej historii nie wystarczy obejrzeć filmu. Należy przeczytać książkę, która jest szczera i prosta. Pokazuje rzeczy takimi, jakie wydajają się być naprawdę. Daje wiarygodne świadectwo cierpienia i zagubienia. Kompletnej dezorientacji.

Susanna Kaysen zrelacjonowała swój pobyt w szpitalu psychiatrycznym, opisała zawarte tam znajomości i pozwoliła czytelnikowi zrozumieć jak przemija życie osoby skazanej przez społeczeństwo na karę noszenia plakietki „wariat”. W książce nie znajdzie się pouczających moralitetów, ani szczegółowych opisów choroby, szpitala etc. Ale zamiast tego dostaje się gotową, niejako pełną opowieść o radzeniu sobie ze światem. Nic nie jest przesadzone, autorka nie rzuca słów na marne, a co za tym idzie –czytelnik nie ma wrażenia, że Kaysen próbowała manipulować czytelnikiem. Współczucie bowiem nie jest jej potrzebne, a jedynie odczuwa potrzebę wypowiedzenia się i w pewnym sensie również potrzebę samorealizacji.

Susanna Kaysen trafiła do szpitala psychiatrycznego na skutek nieudanej próby samobójczej. Akcja powieści rozgrywa się pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Wiarygodność opowiadanej historii podkreślają różnorodne kartoteki, które znalazły się między poszczególnymi rozdziałami.

Dzięki tej relacji czytelnik ma okazję zanurzyć się w świecie, który zazwyczaj wywołuje w nim pewnego rodzaju strach, obawę… Brak zrozumienia to problem, który dotyczy ludzkości od zarania dziejów, ale wszelkie wypranie z wrażliwości staje się bardzo widoczne w kontaktach „tych normalnych” z „tymi na marginesie” Kaysen stawia sobie i zarazem czytelnikowi najważniejsze, podstawowe pytanie. Jak rozróżnić wariata od tego normalnego? Ludzką psychiką rządzi tyle różnorodnych mechanizmów, że podobne podziały nigdy nie przekładają się na faktyczny stan rzeczy. Szaleństwo mylone jest z trzeźwym spojrzeniem na świat, zagubienie mylone jest z choroba psychiczną… Ludzie oceniają siebie nawzajem bez większego obeznania z faktycznym stanem rzeczy.

„Przerwana lekcja muzyki” to również opis realiów panujących w szpitalu psychiatrycznym. Kaysen opisując towarzyszki z placówki mniej więcej nakreśliła choroby, z którymi musiały się zmierzyć. Ukazała demony, które siedzą w każdym człowieku. Opisała bierność pielęgniarzy i lekarzy, którzy nijak nie potrafią zobaczyć człowieka takiego, jak każdy inny. Przede wszystkim jednak opowiedziała swoją historię, w której nie brakuje żalu do świata i otoczenia, ale jednocześnie zrozumienia, że pobyt w szpitalu w pewnym sensie jej pomaga. I widać rezultaty tej pomocy.

Książka zmusza do refleksji, uzmysławia człowiekowi co jest naprawdę ważne, a także przypomina, że nawet jeśli jest już naprawdę źle, nigdy nie można zatracić samego siebie.

Pozostaje jeszcze jedna kwestia, która może intrygować. Dlaczego akurat „przerwana lekcja muzyki”? Jest to odniesienie do obrazu Vermeera o tym samym tytule, który miał ogromny wpływ na autorkę, a ja przyznam szczerze, że obraz ten także i mnie w pewnym sensie fascynuje…

Żałuję tylko, że „Przerwana lekcja muzyki” jest naprawdę trudno dostępną książką na polskim rynku, a jeśli ktoś pragnie kupić tę, jakby nie było, krótką powieść, musi nastawić się na niemałe wydatki, gdyż ma ona już wymiar wręcz kolekcjonerski. Możecie mi jednak wierzyć, że jak w bibliotece znalazłam jeden egzemplarz, uśmiech od razu pojawił mi się na twarzy po przeczytaniu z tyłu okładki ceny rynkowej wynoszącej: 9,90 zł.

http://puszokowa.blogspot.com/2014/01/przerwana-lekcja-muzyki-girl-interrupted.html

„Przerwana lekcja muzyki” to zdecydowanie książka wyjątkowa. Swoją sławę zyskała dzięki głośnemu filmowi z 1999 roku z Angeliną Jolie i Winoną Ryder w rolach głównych. Jednak, żeby naprawdę zrozumieć istotę tej historii nie wystarczy obejrzeć filmu. Należy przeczytać książkę, która jest szczera i prosta. Pokazuje rzeczy takimi, jakie wydajają się być naprawdę. Daje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Są książki, po których przeczytaniu pragniemy milczeć, oddawać szacunek przeczytanej treści i pogrążyć się w rozmyślaniach. Nad tym, co przeczytaliśmy, co było tak prawdziwe, tak realne, tak bliskie… Jednakże w naszych umysłach powinna zrodzić się potrzeba rozmowy. Są tematy, które mimo tego, że niosą ze sobą ogromny ból, powinny być wykrzyczane, poruszane. Należy dostrzec ich głębię pośród napływu banalności. Należy odtworzyć się na wrażliwość, której w ludzkich sercach wciąż jest tak bardzo mało.

Narkomania to w Polsce wciąż aktualny problem, jednakże większość z nas przechodzi obok niego obojętnie. No bo co zwykły człowiek może zrobić? Jak pomóc? Nikt nie dostarcza nam odpowiedzi.

Czytając taką powieść jak „Gady” –pełną szczerości, nieraz brutalną w swoim wydźwięku, po prostu prawdziwą –można się przekonać, że osoba uzależniona od narkotyków również może być kimś wykształconym, pełnym ambicji, inteligentnym. Przyznam, że na moich ustach pojawił się blady uśmiech, gdy czytając „Gady” znalazłam w nich odwołanie do „Boskiej Komedii”, którą osobiście również czytałam. Dopiero po chwili uśmiech ten przekształcił się w smutek i pewnego rodzaju żal… Tak zwyczajnie. Po prostu.

Myślę, że właśnie tak należy mówić o tej pozycji –po prostu i zwyczajnie. Nikt nie oczekuje przecież wyniosłych słów. „Gady” to książka, która jest przestrogą, napomnieniem o tym, jak nałóg może zniewolić, jak przeszkadza w osiągnięciu wolności. Jest to również opowieść o dążeniu do wyzwolenia i z góry przegranej walce.

Książka ma formę relacji (pierwszoosobowej) z przebytej drogi pełnej cierpienia. Co ciekawe sprawia, że w czytelniku budzi się sympatia do głównego bohatera i cicha, złudna myśl, by wszystko dobrze się skończyło. Odkrywa się w niej nie tylko kogoś, kto nie widzi ratunku, ale przede wszystkim osobą czującą, wrażliwą, zagubioną i rozpaczliwie szukającą ratunku. Czytelnik poznaje bohatera i czuje do niego więź, dzięki narracji i prawdziwości uczuć.

Jest dla mnie rzeczą wręcz niedopuszczalną, że wiedza o „Gadach” została tak bardzo stłumiona. Książkę jest trudno dostać w księgarniach jak również w bibliotekach podczas, gdy „Pamiętnik Narkomanki” wręcz zalega na półkach. Nie chcę porównywać tych książek, ponieważ każda z nich niesie inną historię(może lepiej powiedzieć, tę samą, ale tak bardzo odmienną), ale uważam, że dzięki „Gadom” można o wiele bardziej zrozumieć istotę tego nałogu. Autor tłumaczy działanie narkotyku, swoje wątpliwości, a także cykl życia narkomana. Nie odwołuje się wyłącznie do swoich odczuć, stara się okazać czytelnikowi brutalność całego swojego świata. Świata pogrążonego w nałogu.

Nie rozumiem również, dlaczego polskiej młodzieży zamiast „Gadów” poleca się „My, dzieci z dworca ZOO”. Obie te książki zdecydowanie mogą podziałać profilaktycznie, wytworzyć lęk przed nałogiem, ale ta pierwsza jak żadna inna przedstawia realia polskiej areny walki z narkomanią. Poprzez sposoby zdobywania „życiodajnego” płynu, samo napomknięcie o tak zwanej polskiej heroinie, czyli kompocie, a w końcu przedstawiającej realia dotyczące detoksu i Monaru, tak istotnego dla polskiej walki z narkomanią.

Według mnie „Gady” wnoszą ogromną wiedzę dla czytelnika, poszerzają jego rozumienie, co więcej, ośmielam się stwierdzić, że umożliwiają mu to zrozumienie. I ukazują prawdę za całą jej brutalnością. Pokazują jak ogromny ból może nieść samo życie, a jednocześnie jak ogromna może być wola życia –normalnego życia –i strach przed śmiercią.

Pokazują również, że mimo życie jest walką, a nałóg okrucieństwem i bólem, nikt nie wybiera tych dwóch czynników dobrowolnie. Nigdy. Polecam wszystkim tym, którzy mają serce gotowe do wzruszenia.

http://puszokowa.blogspot.com/2013/12/gady.html

Są książki, po których przeczytaniu pragniemy milczeć, oddawać szacunek przeczytanej treści i pogrążyć się w rozmyślaniach. Nad tym, co przeczytaliśmy, co było tak prawdziwe, tak realne, tak bliskie… Jednakże w naszych umysłach powinna zrodzić się potrzeba rozmowy. Są tematy, które mimo tego, że niosą ze sobą ogromny ból, powinny być wykrzyczane, poruszane. Należy dostrzec...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zawsze fascynował mnie fakt, iż wciąż istnieją ludzie, którzy nie mogą żyć bez historii. Osobiście uwielbiam tę naukę, a badanie przeszłości nieodłącznie wiąże się z odkrywaniem części siebie, umiejscowieniem i odkryciem swojej tożsamości. Wytworzeniem wspólnoty, odkryciem tego, co może zafascynować…

Przez książkę „Szewc z Lichtenrade” możemy doświadczyć podobnego obcowania z przeszłością. Andrzej Pilipiuk umiejętnie przełożył do niej wiedzę i doświadczenie wynikające z bycia archeologiem. Bo kto może właściwie opowiadać o historii, a nawet opowiadać historię, jeśli nie ktoś, kto zupełnie był jej oddany…?

Było to moje pierwsze zetknięcie z autorem i możecie mi wierzyć, że książka musiała być dobra, gdyż zdecydowanie postanowiłam, że jego pozostałe pozycje.

„Szewc z Lichtenrade” to zbiór opowiadań utrzymanych w historyczno-fantastycznej aurze, która przede wszystkim budzi wyobraźnię czytelnika, ale nie mniej pod pewnym względem nakłania do refleksji, a także po prostu –zaciekawia. Charakteru opowiadaniom dodaje szczegół, który jest przeze mnie wprost uwielbiany –zakończenia otwarte! Po prostu mistrzostwo w budowaniu napięcia.

Jeszcze jeden szczegół w tym zbiorze opowiadań sprawił, że wzbudziły moje dość duże zainteresowanie. Wyszczególnienie różnych rodzajów narracji (użycie narracji pierwszoosobowej w jednym opowiadaniu, by w kolejnym użyć jej w trzeciej osobie) sprawiło, że opowiadania stały się różnorodne, niektóre bardziej intymne, bliższe czytelnikowi.

Oczywiście –jedne opowiadania są lepsze, drugie gorsze, ale myślę, że zjawisko to występuje w każdym takim zbiorze i w dużej mierze zależy od charakteru czytelnika i od tego, co jest dla niego ważne, poruszające etc.

Ważne w tej pozycji jest zmienianie tematów. Czytelnik się nie nudzi, ale czyta pochłaniając kolejne strony z niespodziewaną szybkością. W jednej chwili przenosi się do końca drugiej wojny światowej i śledzi losy pewnego biednego malarza –Hitlera i jego współlokatora, który marzy tylko o tym, by zażyć narkotyków kupionych od dilera Mengele („Wunderwaffe”), a już w następnej śledzi zagadkę powiązaną z faktem, iż każdy biznes w okolicy musi zakończyć się klęską („Ludzie, którzy wiedzą”).

Mnie najbardziej do gustu przypadły opowiadania dotyczące Roberta Storma, który uwielbia kolekcjonować historyczne przedmioty i rozwiązywać zagadki minionych wieków. Dobrze, że Pilipiuk wraca do bohaterów w niektórych, kolejnych opowiadaniach, ponieważ, jak wiadomo, często wytwarza się więź między czytelnikiem a bohaterem literackim. I chociaż jest to szalone, pozostaje prawdziwe.

Myślę, że osoby zafascynowane historią również będą oczarowane tą książką, ale dla miłośników kryminałów i zagadek Pilipiuk także przygotował kilka dobrych kąsków. Żeby czytać tego autora, trzeba lubić skonkretyzowane rzeczy, żeby go zrozumieć należy również się nimi fascynować. „Szewc z Lichtenrade” to książka dla tych, którzy to właśnie robią.

http://puszokowa.blogspot.com/2013/12/szewc-z-lichtenrade.html

Zawsze fascynował mnie fakt, iż wciąż istnieją ludzie, którzy nie mogą żyć bez historii. Osobiście uwielbiam tę naukę, a badanie przeszłości nieodłącznie wiąże się z odkrywaniem części siebie, umiejscowieniem i odkryciem swojej tożsamości. Wytworzeniem wspólnoty, odkryciem tego, co może zafascynować…

Przez książkę „Szewc z Lichtenrade” możemy doświadczyć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Światła Manhattanu oświetlają twarze bogatych dzieciaków. Ich złota poświata sprawia, że wydaje się, że wszystko wokół lśni… I chociaż mieszkańcy najmodniejszej stolicy świata –Nowego Jorku –wiecznie narażeni są na ataki reporterów, to i tak mają swoje sekrety. Nie oszukujmy się –wszyscy kochamy sekrety, a jeszcze bardziej kochamy je demaskować.

Seria „Plotkara” zdobyła ogromną popularność dzięki serialowi, który powstał na jej oparciu. Opisuje to, czego ludzie najbardziej w życiu pragną, do czego dążą –sławę, miłość, pieniądze, spełnienie i seks. Świat krąży wokół tych czynników, a ludzka, z natury grzeszna egzystencja pławi się w próżności.

W świecie bogaczy dużą, chociaż anonimową karierę robi Plotkara. Tajemnicza osoba, która ma swoje źródła w całym Nowym Jorku i przekazuje najświeższe fakty o tym, co dzieje się wśród tak bardzo podziwianych nastolatków.

Luksus wycieka z każdego kąta, a Upper East Side kusi swoim urokiem. Któż zdoła mu się oprzeć?

Serena van der Woodsen wraca zostaje wydalona ze szkoły z internatem i wraca w swoje rodzinne strony –do lśniącego apartamentu swoich rodziców. Czeka ją rozczarowujący powrót do liceum… Jej znajomi nie są tacy jak dawniej. Coś się zmieniło, a najlepsza przyjaciółka Sereny –Blair, nie chce nawet na nią spojrzeć.

Serena czuje się wyobcowana i równie mocno znudzona. Szuka mocnych wrażeń, chociaż należy przyznać, że często jej rozważania są nieco infantylne. Liczy się dla niej tylko i wyłącznie dobra zabawa. Teraźniejszość jest dla niej najważniejsza, ale los jest okrutny i sprawia, że dziewczyna coraz intensywniej musi zastanawiać się także nad przyszłością… Nad uniwersytetem, nad tym co naprawdę pragnie robić… Ale jak odnaleźć się w chaosie bez pomocy przyjaciół? I wtedy, gdy Plotkara ma cię na celowniku…

„Plotkara” opisuje zależności między grupą nastolatków, którzy często niewiele mają ze sobą wspólnego. I chociaż język książki nie jest może zbyt wymagający dla czytelnika, należy zauważyć, że książka ta to naprawdę oryginalny, ciekawy pomysł. Co czy wcześniej ktoś w ten sposób wykorzystał plotkę?

Chociaż książka jest napisana maksymalnie prostym językiem, a rozterki bohaterów są czasami wręcz groteskowe i bezpodstawne, „Plotkarę” czyta się bardzo szybko i płynnie. Według mnie jest to idealna pozycja na deszczowy, jesienny wieczór, by odciążyć umysł od zmartwień i ciążących myśli. Jest to książka, która naprawdę może zrelaksować. A jeśli się wciągniecie, zawsze możecie obejrzeć także serial…

Jest wiele różnych opinii na temat „Plotkary”, ja jednak stwierdzę, że jest to jedna z najlepszych młodzieżowych serii dla dziewczyn, a jak wszyscy wiemy, nie są one często zbyt ambitne stylistycznie, językowo…

Co nie oznacza, że powinniśmy je sobie odpuścić.

http://puszokowa.blogspot.com/2013/11/plotkara-gossip-girl.html

Światła Manhattanu oświetlają twarze bogatych dzieciaków. Ich złota poświata sprawia, że wydaje się, że wszystko wokół lśni… I chociaż mieszkańcy najmodniejszej stolicy świata –Nowego Jorku –wiecznie narażeni są na ataki reporterów, to i tak mają swoje sekrety. Nie oszukujmy się –wszyscy kochamy sekrety, a jeszcze bardziej kochamy je demaskować.

Seria...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Wodnikowe Wzgórze” to książka, która naprawdę mnie oczarowała. Jestem nią zachwycona! Myślę, że nie bez powodu została uznana za „jedną z najbardziej epickich powieści XX wieku”. Opowiada ona o perypetiach królików, które zmuszone są wyruszyć w niebezpieczną podróż, pełną wrogów i nieznanych zjawisk. Sądzę, że dla wielu z Was ten temat (czy też raczej bohaterowie) może okazać się dziwny, specyficzny, a nawet śmieszny. Po co czytać o królikach, które wędrują sobie przez pola, przecież to absurdalne! W tej recenzji postaram się Wam udowodnić, że nie ma nic bardziej mylnego. „Wodnikowe Wzgórze” to piękna, pouczająca historia, z którą KAŻDY powinien się zapoznać. Wymusza na nas zastanowienie się nad tym, kim właściwie jesteśmy. Stworzeniami, które żyją jak każde inne stworzenie walcząc o przetrwanie, czy może mordercami, którzy pozbawiają życia zwierzęta, które nie są wcale od nas gorsze.

Królikarnia Sandleford to spokojne miejsce, gdzie każdy z królików ma szansę wieść dostatnie życie. Jednak równowagę zaburza nawoływanie jednego z królików –Piątka. Mały zwierzak ogłasza wszystkim napotkanym towarzyszom, że grozi im wielkie niebezpieczeństwo i wszyscy muszą opuścić królikarnię. Nikt mu nie wierzy z wyjątkiem jego brata –Leszczynka. Niedaleko króliczej kolonii pojawia się tabliczka, która ogłasza, że teren ten zostaje przeznaczony do budowy osiedla mieszkalnego. Oczywiście zwierzęta nie mają pojęcia co oznacza ten kawałek metalu wbity w ziemię. Tymczasem Piątek ma coraz gorsze przeczucia. Dotychczas jego intuicja nigdy go nie zawiodła, jest ona jego największym talentem, coś w rodzaju daru.

Piątek i Leszczynek postanawiają jak najszybciej opuścić zagrożony teren. Do dziwnej ekspedycji dołącza jeszcze kilka innych królików. Gromadka kieruje się do znacznie oddalonych wzgórz, ponieważ Piątek szczerze wierzy, że właśnie tam odnajdą spokojne miejsce, w którym będą żyli. Ich wędrówka okazuje się być niekończącym się strachem, a w każdej chwili grozi im ogromne niebezpieczeństwo. I wciąż nie ma gwarancji, że gdy dojdą do wzgórz nic już im nie zagrozi… Muszą zaufać przeczuciu Piątka i kierownikowi eskapady –Leszczynkowi. Jak zakończy się ich przygoda? I czy faktycznie utęsknione Wodnikowe Wzgórze ją zakończy?

Naprawdę gorąco polecam zapoznanie się z treścią utworu. W książce znajdziemy doskonale wyważony humor. Króliki przestaną nimi być, a będziemy im się przyglądać, jakby byli istotami o wiele mądrzejszymi niż ludzie. Z tyłu książki znajduje się ciekawy słowniczek, gdzie możemy znaleźć kilka słów używanych przez króliki w ich języku. Natomiast w jej wnętrzu umieszczono mapkę, dzięki czemu możemy śledzić ich wędrówkę.

Co prawda początek powieści może wydawać się odrobinę nudny, ponieważ trudno przystosować się do bohaterów, którzy są królikami, ale im dłużej czytamy, tym szybciej „Wodnikowe Wzgórze” nas wciąga, chcemy więcej. I kiedy już wszystko się skończy odczuwamy lekki żal, że już jest po wszystkim… Osobiście wciąż się zastanawiam jakim cudem Richard Adams wpadł na pomysł, aby bohaterami jego książki były króliki!

Mam nadzieję, że zaufacie mojemu gustowi i zajrzycie do biblioteki szukając tej książki. Myślę, że się nie zawiedziecie i będziecie mieli dobrą okazję, aby się wzruszyć, zaciekawić i uśmiechnąć.

http://puszokowa.blogspot.com/2013/04/wodnikowe-wzgorze-watership-down.html

„Wodnikowe Wzgórze” to książka, która naprawdę mnie oczarowała. Jestem nią zachwycona! Myślę, że nie bez powodu została uznana za „jedną z najbardziej epickich powieści XX wieku”. Opowiada ona o perypetiach królików, które zmuszone są wyruszyć w niebezpieczną podróż, pełną wrogów i nieznanych zjawisk. Sądzę, że dla wielu z Was ten temat (czy też raczej bohaterowie) może...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chociaż rzeczywistość jest brutalna i zdecydowanie inna niż wszyscy byśmy chcieli, jedno jest pewne –narkomania nie robi już na ludziach takiego wrażenia jak kiedyś. Narkotyki nas otaczają, ciągle słyszymy o coraz nowszych, silniejszych substancjach, ludzie umierają z przedawkowania, zatracają swoją osobowość, swoje człowieczeństwo, a my zachowujemy bierność i bezwzględność. Może powinniśmy się zatrzymać, zastanowić i pomyśleć, czy nasza nieczułość i oswojenie z tym tematem jest prawidłową reakcją.

Sięgnęłam po „Pamiętnik narkomanki” z brakiem wygórowanych oczekiwań. Nie spodziewałam się, że w tej książce znajdę coś, co skrajnie mnie zszokuje. Wcześniej czytałam już między innymi „My, dzieci z dworca ZOO” więc być może słusznie stwierdziłam, że Barbara Rosiek nie da mi dzięki swojej książce czegoś podobnego, równie wstrząsającego, realnego, dotykającego skonkretyzowane punkty wrażliwości.

Jednakże „Pamiętnik narkomanki” bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Być może stało się tak dlatego, iż patrzałam na tę powieść już bardziej dojrzale, z większym dystansem, dzięki czemu mogłam doświadczyć czegoś, co dla mnie było bardzo cenne.

Oprócz opisu walki z nałogiem, w „Pamiętniku narkomanki” znajdziemy bardzo interesującą rzecz chyba dla wszystkich, którzy interesują się resocjalizacją i historią narkomanii w Polsce. Tak, książka ta jest przedstawieniem typowo polskiego nastawienia do kwestii nałogu, może dzięki temu staje się niektórym z nas bliższa?

Dla mnie szczególnie interesujące było śledzenie tego, jak rozwija się, a wkrótce potem także owocuje praca niesamowitego człowieka, wybitnego autorytetu –Marka Kotańskiego, założyciela Monaru. Myślę, że Barbara Rosiek nieświadomie umieściła w swojej książce, czy też jak kto woli pamiętniku, kawałek historii…

Pomijając tę kwestię, która dla mnie stała się najbardziej istotna, „Pamiętnik narkomanki” to książka naprawdę specyficzna. Dla niektórych może wydawać się nuda, ponieważ czytelnik doświadcza krótkich, aczkolwiek niewiele wnoszących wpisów. Narkomania owszem, jest pokazana, są jej skutki, ale brak tego cierpienia, tej walki z samym sobą i obrzydzenia nałogiem w takim stopniu, jak chociażby w wyżej wymienionych przeze mnie „Dzieciach z dworca ZOO”.

Nie doświadczamy „brudnego nałogu”, sensacji, której wszyscy gdzieś w głębi serca pragniemy, poznajemy natomiast dziewczynę, która tak jak każdy z nas ma swoje lęki i obawy, plany. Brakuje tylko marzeń, bo im bardziej główna bohaterka zatapia się w nałogu, tym bardziej nie widzi dla siebie alternatywnej ścieżki życia. A może po prostu przestajemy niektóre aspekty dostrzegać?

Polecam tę książkę tym, którzy nie ganiają za tym by było jak najbardziej brutalnie, jak najbardziej zaskakująco, przejmująco, ale tym którzy w prostocie zdań i wypowiedzi potrafią ujrzeć prawdziwe wołanie o pomoc. Prawdziwą rozpacz z głębi tak bardzo już zniszczonej duszy. I oczywiście tym, którzy tak jak ja z chęcią wgłębiają się w historię Monaru i działalności Kotana. Myślę, że bez tej książki nie da się dobrze zrozumieć tego wspaniałego człowieka. Sięgajcie po „Pamiętnik narkomanki” świadomie i nie szukajcie kolejnej opowiastki, która pokaże Wam, że ćpanie jest złe. Myślę, że nie o to chodzi. Należy spojrzeć na osobę w nałogu i zobaczyć nie tylko więźnia swojego uzależnienia, ale także osobę, która ma swoje słabości i czasem nie ma sił na walkę.

http://puszokowa.blogspot.com/2013/11/pamietnik-narkomanki.html

Chociaż rzeczywistość jest brutalna i zdecydowanie inna niż wszyscy byśmy chcieli, jedno jest pewne –narkomania nie robi już na ludziach takiego wrażenia jak kiedyś. Narkotyki nas otaczają, ciągle słyszymy o coraz nowszych, silniejszych substancjach, ludzie umierają z przedawkowania, zatracają swoją osobowość, swoje człowieczeństwo, a my zachowujemy bierność i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Lśnienie” to chyba najbardziej popularna książka Kinga obok takich powieści jak „Carrie”; „Miasteczko Salem” czy „Zielona Mila”. Można mówić co się chce, ale jedno jest pewne, żeby móc wypowiadać się o twórczości Kinga, należy przeczytać tą pozycję.

Przyznam szczerze, że z wielkimi oczekiwaniami przystąpiłam do czytania „Lśnienia”. I może właśnie te oczekiwania mnie zgubiły. Książka podobała mi się bardzo, zarówno kreacja bohaterów –która (co dla Kinga charakterystyczne) była po prostu świetna, jak i interesujący i intrygujący pomysł na fabułę. Autor jak zwykle wykazał się ogromną pomysłowością. Stworzył obraz czegoś zupełnie nowego dla ówczesnych czasów, a na odzew nie trzeba było długo czekać –ekranizacje i uznanie „Lśnienia” za jeden z najlepszych horrorów świata.

Dla mnie to jednak nie jest horror sam w sobie. „Lśnienie” należy raczej do książek, które nie mają nas wystraszyć, a jedynie (aż?) trzyma w napięciu. Sprawia, że skupiamy się na powieści i śledzimy fabułę wciąż nie wiedząc co wydarzy się za chwilę.

Z mojego osobistego, czysto subiektywnego punktu widzenia, niestety muszę stwierdzić, że w „Lśnieniu” brakowało mi czegoś specyficznego. Pewnej iskry, która sprawiłaby, że całkowicie i z całą pewnością powiedziałabym, że jest to horror wszechczasów. Nie chcę tego negować, ale nie mogę przytaknąć…

Zanim przejdę do fabuły, muszę zauważyć jeszcze jedną, bardzo istotną rzecz. Chodzi mi o motyw, który często jest powtarzany i fakt, jakie ogromne ma znaczenie. Jest to oczywiście nawiązanie do twórczości Edgara Allana Poe, a dokładniej mówiąc do jego utworu „Maska Czerwonego Moru” znana także jako „Maska śmierci szkarłatnej”. Warto zauważyć, iż pojawiający się nieustannie cytat z tego dzieła jest kluczowy. Oprócz tego, zaryzykuję stwierdzeniem, iż cały bal maskowy oparty jest na tym dziele Poe. W końcu i w oryginale pojawia się bal maskowy… Polecam wiec zapoznanie się także z inspiracją Kinga.

Zanim jednak okaże się, że rozpisuję się co najmniej jakbym pisała pracę licencjacką, przejdę do fabuły.

Jack Torrance –niespełniony pisarz i nauczyciel, a do tego alkoholik –otrzymuje propozycję nie do odrzucenia. On i jego rodzina –żona Wendy i pięcioletni syn Danny żyją biednie od czasu, kiedy mężczyzna został zwolniony z pracy w szkole. Główną przyczyną tego zwolnienia były niespodziewane wybuchy gniewu, co wkrótce odbiło się na dobru jednego z uczniów.

Propozycja obejmuje objęcie posady dozorcy w starym hotelu Panorama, który położony w górach, przez całą zimę jest odcięty od świata. Jack podejmuje ryzyko i zamieszkuje w nim ze swoją rodziną. Tylko ich trójka i wielki, stary, pusty hotel.

Niedługo po spadnięciu śniegu okazuje się, że Panorama właściwie żyje własnym życiem i wpływa na zachowanie domowników. A co więcej, chce dorwać małego Dannego, który jest dzieckiem wyjątkowym. Posiada on niezwykłe zdolności, swoistą wewnętrzną jasność, która pozwala mu czytać w myślach innych ludzi czy przepowiadać przyszłość.

Panorama zamieszkiwana jest przez kilka stałych domowników –duchy osób, które straciły życie w hotelu. Droga do chłopca jest prosta. Wystarczy dobrać się do jego ojca. Czy Jack to przetrzyma? Rozpoczyna się prawdziwa psychomachia…

http://puszokowa.blogspot.com/2013/11/lsnienie-shining.html

„Lśnienie” to chyba najbardziej popularna książka Kinga obok takich powieści jak „Carrie”; „Miasteczko Salem” czy „Zielona Mila”. Można mówić co się chce, ale jedno jest pewne, żeby móc wypowiadać się o twórczości Kinga, należy przeczytać tą pozycję.

Przyznam szczerze, że z wielkimi oczekiwaniami przystąpiłam do czytania „Lśnienia”. I może właśnie te...

więcej Pokaż mimo to