-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać460 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2021-05-31
2019-12-15
2017-08-21
2017-08-06
Jeśli przepisy wegetariańskie sprawiają, że mi, rasowemu mięsożercy, cieknie ślinka na samą myśl o opisywanych potrawach, to książka na pewno spełnia swoją rolę. I tak właśnie jest w przypadku „Vege kociołkowania”. Autorka ma niewątpliwy talent, żeby tak prozaiczny temat jak skład i sposób przygotowania pożywienia ukazać w taki sposób, aby czytało się to z niekłamaną przyjemnością. A przy tym jeszcze buduje, uwaga, uwaga, napięcie…
Aby wprowadzić w temat, Ewa Hangel od początku tłumaczy swoje zainteresowania kulinarne, oraz przedstawia chęć ukazania alternatywy dla polskiej tradycji w postaci grillowania na działce czy w ogrodzie. Uspokaja jednocześnie, że jej propozycje mimo dość dużej ilości składników w niektórych przypadkach, nie zabierają w przygotowaniu wiele czasu i atencji. A przy okazji można spędzić wspólne chwile z gośćmi na takich zajęciach integracyjnych, jak na przykład wspólnie obieranie ziemniaków. I jak nie polubić takiej książki?
Dalej, zanim przejdziemy do kwintesencji, jest równie ciekawie i pogodnie. Autorka prezentuje swoje ulubione składniki i przyprawy, opisując ich odmiany i właściwości. Lekkim zgrzytem jest według mnie wspominanie przy blisko połowie z nich, że wiadome działania zdrowotne jarzyn można rozszerzyć o czynniki antyrakowe. Brzmi to trochę naiwnie i zalatuje homeopatią oraz praktykami szamańskimi. Ale to jedynie mały niuans i być może za bardzo się czepiam…
Mając przedstawione takie kompendium i znając podstawowe składniki, z którymi dane nam się będzie spotkać, możemy przejść (po kilku zapowiedziach autorki) do części podstawowej, czyli zestawu przykładowych potraw do biesiadowania w plenerze (lub w domowej kuchni). Są to dania jednogarnkowe, więc jak najbardziej praktyczne. Wszystko na zasadzie „obierz, wrzuć do kotła, poczekaj, dodaj coś innego, dopraw wg własnych preferencji”. Cudów kulinarnych nie ma co oczekiwać, ale chyba o to właśnie chodzi w gotowaniu podczas luźnego spotkania towarzyskiego.
Od razu widać, z czym autorka się nie kryje, że głównym elementem, na którym lubi się opierać w swoich przepisach, jest papryka. W skrócie jesteśmy zaznajamiani z jej rodzajami, smakami oraz krajami pochodzenia. Oczywiście okazuje się, że najlepszej papryki nie dostaniemy w supermarkecie, trzeba się udać do dobrze wyposażonego sklepu ze zdrową żywnością. Jednak nie oszukujmy się, te szeroko dostępne na naszym rynku też spełnią swoje zadanie, ale dobrze wiedzieć, że można znaleźć towar „premium” i na co zwrócić uwagę przy wyborze tego najlepszego.
Przepisy pomagają oczami wyobraźni widzieć gotujące się aromatyczne potrawy, wręcz poczuć ich zapach. Muszę przyznać, że przerzucając kolejne strony miałem coraz większą ochotę wyjąć z szafy garnek i udać się na targowisko po odpowiednie warzywne zakupy. Nie brakuje mi w żadnym z nich dodatku mięsnego, są kompletne, dalekie od tego, co zazwyczaj proponują nam wegetarianie w swoich, często dość radykalnych, daniach. Dobrze dobrane przyprawy dopełniają całości i naprawdę podczas lektury ślinianki mogą być bardzo aktywne.
Nie można się przyczepić do niczego. Książka wydana jest estetycznie, sztucznie „postarzane” kartki upiększone urokliwymi grafikami przykuwają wzrok i sprawiają, że mamy do czynienia bardziej z babcinym pamiętnikiem a nie suchym zestawem potraw i składników. Nie pozostaje nic innego, jak wyrzucić przereklamowany grill, przygotować w plenerze miejsce na ogień i zawieszenie kociołka, a potem delektować się widokiem, zapachem a ostatecznie smakiem tego, co uda się nam przygotować zgodnie ze wskazówkami Ewy Hangel.
Gorąco polecam, idealna pozycja na letnie wieczory, których jeszcze trochę w tym roku będziemy mieli.
(opinia pierwotnie opublikowana na sztukater.pl)
Jeśli przepisy wegetariańskie sprawiają, że mi, rasowemu mięsożercy, cieknie ślinka na samą myśl o opisywanych potrawach, to książka na pewno spełnia swoją rolę. I tak właśnie jest w przypadku „Vege kociołkowania”. Autorka ma niewątpliwy talent, żeby tak prozaiczny temat jak skład i sposób przygotowania pożywienia ukazać w taki sposób, aby czytało się to z niekłamaną...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-07-29
Pamiętam czasy, kiedy w babcinej spiżarni roiło się od słoików z kiszonymi warzywami. Jest to jeden ze smaków dzieciństwa, który niestety nie jest obecnie tak powszechny. Jedną z nieocenionych zalet były także walory zdrowotne – nie do przecenienia były bakterie, które w ten sposób wchłanialiśmy i dzięki temu zapewnialiśmy odpowiednią pracę naszych wnętrzności.
I to właśnie jelitami atakuje autor już w pierwszych zdaniach. I nie, nie jest to zapowiedź powieści gore, tylko poradnika dotyczącego zdrowej żywności, którą możemy przygotować sami. Jest to istotne szczególnie w obecnych czasach, kiedy to probiotyki w znacznej ilości zastąpiliśmy antybiotykami. I nie chodzi tu jedynie o te, które wchłaniamy świadomie, w trakcie choroby, ale także nie mając pojęcia o ich powszechnym zastosowaniu np. w hodowli zwierząt, uprawie ziemi czy w zakładach wodociągowych.
Pozbywamy się w ten sposób tak bardzo istotnych bakterii. Spożywając coraz mniej produktów będących efektem fermentacji nie pozwalamy im się w naszym ciele odbudować, na czym tracimy sami. Rozstrajamy własny organizm, który przestaje odpowiednio funkcjonować. W związku z tym Michael Dietz radzi nam zająć się samodzielną fermentacją, która uniezależni nas w pewnym stopniu od zgubnych skutków żywności przemysłowej.
Czym jest więc fermentacja, która ma, zdaniem autora, tak zbawienne właściwości? To prastara tradycja, którą ludzie zaczerpnęli z procesów występujących w naturze, mająca na celu przedłużenie trwałości żywności. To nic innego jak trawienie przez bakterie naszego jedzenia – daje to nieciekawe skojarzenie, to fakt… Praktycznym przykładem może być zakopywanie warzyw czy mięsa – wówczas naturalnie one fermentowały i nadawały się do spożycia znacznie dłużej niż pozostawione na pastwę losu. W czasach nam bliższych proces ten przejawia się w takich pojęciach jak wekowanie, kiszenie, peklowanie, marynowanie. Co prawda obecnie np. Francuzi patrząc na polską kiszoną kapustę czy ogórki dziwią się, jak możemy spożywać „zepsute” jedzenie, jednak pokazuje to jedynie, jak bardzo oddaliliśmy się od natury i tego, co tak naprawdę jest zdrowe i zbawienne dla naszego ciała. Wraz z rozwojem technicznym (któż z nas wyobraża sobie kuchnię bez lodówki?) odeszliśmy od starych sposobów na przedłużenie trwałości jedzenia.
I tak mniej więcej przedstawia się pierwsza część książki – autor przedstawia genezę fermentacji, to, jakie formy może ona przybierać i co spowodowało stopniowe odchodzenie od tego procesu w ramach odżywiania. To swego rodzaju krótki wykład na temat bakterii i tego, że nie powinniśmy ich zwalczać za wszelką cenę, tylko skutecznie z nimi współpracować dla obopólnego dobra. Wszystko sprowadza się do wspomnianych wcześniej jelit i tego, co się w nich powinno dziać w wyniku funkcjonowania mikroorganizmów.
Po kilkudziesięciu stronach teorii można przejść do części praktycznej, czyli przepisów. Najpierw zapoznajemy się z gotowymi produktami (na polskim rynku dość egzotycznymi), jak miso, umeboshi czy rzodkiew daikon. Dopiero później otrzymujemy bogaty zestaw receptur potraw, które możemy zamieścić w naszym jadłospisie. Dobrym przykładem mogą być naleśniki na zakwasie, zalewa z czerwonych buraków oraz ziołowe pesto. Nie może zabraknąć tak oczywistych dla nas rzeczy jak kiszona kapusta, ogórki czy marynowany czosnek. Każdy znajdzie coś odpowiedniego dla swoich kubków smakowych, gdyż autor zebrał blisko sto stron przykładów produktów do samodzielnego przygotowania.
Na pewno warto mieć tego typu książkę obok pięknych, wielkoformatowych książek kucharskich z wyszukanymi potrawami. Ta niewielka objętościowo broszurka jest w stanie sprowadzić nas na ziemię i przypomnieć, co jest tak naprawdę istotą odżywiania i co powinniśmy dostarczać swojemu organizmowi.
(opinia pierwotnie opublikowana na sztukater.pl)
Pamiętam czasy, kiedy w babcinej spiżarni roiło się od słoików z kiszonymi warzywami. Jest to jeden ze smaków dzieciństwa, który niestety nie jest obecnie tak powszechny. Jedną z nieocenionych zalet były także walory zdrowotne – nie do przecenienia były bakterie, które w ten sposób wchłanialiśmy i dzięki temu zapewnialiśmy odpowiednią pracę naszych wnętrzności.
I to...
2017-07-27
Kilka miesięcy temu miałem niekłamaną przyjemność recenzować rewelacyjną książkę traktującą o umiejętności zachowywania się w różnych sytuacjach – ot, savoir vivre godny naszych czasów. Autor, Adam Jarczyński wysoko postawił poprzeczkę, więc z odpowiednią dawką rezerwy podszedłem do kolejnej publikacji dotyczącej tegoż zagadnienia. „O sztuce bycia z innymi. Dobre maniery na nowy wiek” to w zdecydowanej części dialog psychoterapeutki, Renaty Mazurowskiej, z jej przyjacielem, socjologiem Tomaszem Sobierajskim.
Wybrana forma prezentowania treści jest bardzo udana i przyjazna dla czytelnika. Odrzucone jest dzięki temu narzucanie wniosków czy akademickie podejście do analizowanego problemu, przez co można łatwiej przyswoić treść. Trzeba przyznać, to duża sztuka, szczególnie że autorami są przedstawiciele iście poważnych profesji, których koledzy po fachu zazwyczaj skłonni są do górnolotnych i encyklopedycznych wypowiedzi.
Opisywane sytuacje dalekie są od tych, które dotyczą jedynie tzw. „wyższych sfer”. Mamy do czynienia ze zwykłymi, codziennymi zdarzeniami. W dowcipny, często uszczypliwy sposób dowiadujemy się, które zasady uznane niegdyś za „dobre wychowanie” przetrwały próbę czasu, a które należy skorygować patrząc na dzisiejsze dni. Aby jeszcze łatwiej prezentować tematy, książkę podzielono na kilkanaście krótkich rozdziałów. Każdy z nich traktuje o odrębnych kwestiach, takich jak życie z sąsiadami, komunikacja miejska, szeroko pojęte zapachy, ubiór na różne okazje czy relacje gospodarzy z gośćmi. Nie zabrakło także części poświęconych portalom społecznościowym czy nowinkom technologicznym. W ich przypadku także można zastosować zasady skutecznie działające w społeczeństwach od lat.
Wartością dodaną jest przedstawienie Polaków na tle innych nacji, wykazując jak bardzo w niektórych sytuacjach różnimy się od pozostałych części świata i kiedy (oraz dlaczego) nie jesteśmy odpowiednio odbierani. Część przyczyn specyficznego podejścia do ogólnie przyjętych na świecie norm leży w naszej historii, ale nie tylko.
Tym, co odróżnia tę książkę od wielu jej podobnych, jest także wielopokoleniowość projektu. Przejawia się ona zarówno w krótkich wywiadach z rodzicami, jak i śladem pozostawionym przez najmłodszych – ilustracjami do prezentowanych przykładów zajęła się dwójka zaprzyjaźnionych z autorami 10-latków. Specyficzna „kreska” dodaje uroku i jeszcze większej lekkości.
Autorzy przekonują, że zawsze można znaleźć wspólny język, a u podstaw zasad właściwego zachowania powinien leżeć szacunek do innych oraz przekonanie, że w łatwy sposób można sprawić, aby życie stało się po prostu przyjemniejsze. Wystarczy zwykłe „dzień dobry” wypowiedziane rano do sąsiada, przepuszczenie drugiej osoby w drzwiach – to najprostsze i najbardziej znane przykłady zwalczania bylejakości relacji międzyludzkich.
Muszę przyznać, że tym razem większość opisywanych zdarzeń i prawidłowego wyjścia z kłopotliwych sytuacji nie była zaskakująca, co tylko umocniło mnie w przekonaniu, że z moją kulturą osobistą nie jest najgorzej. Nadal w moim zachowaniu jest coś do poprawy, ale cieszy fakt, że tak wiele wyjaśnień odbierałem jako „oczywistą oczywistość”.
Jest to największa różnica w porównaniu z wspomnianą wcześniej książką „Z klasą, na luzie” Adama Jarczyńskiego. Tamta publikacja była swoistą encyklopedią w pełni wyczerpującą temat zderzenia z codziennością, tutaj mamy do czynienia z kwintesencją i absolutnym minimum, które każdy z nas powinien przyswoić. I tu chyba przejawia się pewna słabość. Po zakończeniu lektury pozostaje niedosyt. Przyjemnie się czytało, jednak zbyt wiele nowej wiedzy nie uzyskaliśmy, a sięgając po tego typu poradniki mamy zapewne oczekiwania związane z dowiedzeniem się przynajmniej kilku nowych rzeczy. Dialog przyjaciół-specjalistów od dobrych manier to miłe w kontakcie kompendium, do którego jednak nie ma potrzeby wracać.
(opinia pierwotnie opublikowana na sztukater.pl)
Kilka miesięcy temu miałem niekłamaną przyjemność recenzować rewelacyjną książkę traktującą o umiejętności zachowywania się w różnych sytuacjach – ot, savoir vivre godny naszych czasów. Autor, Adam Jarczyński wysoko postawił poprzeczkę, więc z odpowiednią dawką rezerwy podszedłem do kolejnej publikacji dotyczącej tegoż zagadnienia. „O sztuce bycia z innymi. Dobre maniery na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-06-13
Mając za sobą pokonanych kilkanaście maratonów odczuwam, że dotarłem do pewnej granicy swoich możliwości. W związku z tym szukam elementów, których zmiana pomogłaby jeszcze bardziej poprawić osiągnięte wyniki. Staram się unikać ekstremalnych rozwiązań, w końcu tych „urwanych” kilka minut nie jest wartych wywrócenia całego swojego życia, wyznaję zasadę, że wszystko jest dla ludzi.
Coraz częściej utwierdzam się w spostrzeżeniu, że większość znajomych, których „życiówki” znacznie odbiegają od moich, przestawiła się na dietę wegańską. Po tej dość radykalnej zmianie odnoszą sukcesy sportowe, czując się jednocześnie lepiej z własnym ciałem. Co prawda nie jestem w stanie zrezygnować zupełnie z dań mięsnych, jednak kilka modyfikacji diety chętnie wprowadzę.
Szukałem odpowiedniego poradnika dla siebie, jednak większość publikacji po prostu do mnie nie przemawiała. Był to albo uduchowiony bełkot, albo zestaw przepisów bez słowa refleksji. Dopiero książka „Wege siła” potrafiła wzbudzić we mnie apetyt na zdrową żywność. Brendan Brazier napisał ją kilkanaście lat temu, kiedy to popularyzacja wegetarianizmu i weganizmu była (przynajmniej w naszym kraju) na etapie raczkowania. Nie pomagała w tym ciężka dostępność odpowiednich składników. Zadziwiające jest to, że kolejna reedycja trafiła na podatny grunt na naszym rynku – w potrzebne elementy diety możemy się zaopatrzyć już w każdym supermarkecie w naprawdę przystępnych cenach, a co najważniejsze, weganie nie są obecnie postrzegani jako dziwacy lecz świadomi swoich wyborów konsumenci.
Jeśli chodzi o samą książkę, to już przed rozpoczęciem lektury można odnieść wrażenie, że autor wie o czym pisze. Świadczy o tym pokaźna ilość rekomendacji oraz wstęp napisany przez aktora Hugh Jackmana, który zachwala w nim autora publikacji, zwracając szczególną uwagę na to, że póki co nie przeszedł na weganizm jednak uzbroił się w istotną dawkę wiedzy i systematycznie modyfikuje swoją dietę.
Zanim Brendan Brazier (mający doświadczenie w kulturystyce, triathlonie, ultramaratonach) zarzuci nas „zdrowym menu”, stopniowo przedstawia istotę problemów codziennego życia. Jako głównego truciciela przedstawia stres (zarówno psychiczny, jak i fizyczny – przeciążenie), który w przypadku złego zarządzania wprowadza w błędne koło coraz bardziej nas wyczerpujące. Istnieje także stres produktywny, jednak jego oczywiście zwalczać nie trzeba.
Jedną z przyczyn może być złe odżywianie, puste kalorie czy obciążająca dieta, które przemęczają organizm, zmuszając do maksymalnego wysiłku w trakcie spalania. Dlatego, zdaniem autora, należy postawić na proste, nieprzetworzone i nieskomplikowane potrawy składające się z minimalnej liczby składników. Bardzo przydatne są rozdziały traktujące m.in. o możliwych alergiach żywnościowych, odpowiednim nawodnieniu czy wpływie temperatury na właściwości odżywcze potraw. Warto spojrzeć także na część opisująca zarówno ćwiczenia, jak i niezbędne substancje odżywcze dla osiągania lepszych efektów oraz szybszej regeneracji.
Otrzymujemy także bogate kompendium wiedzy na temat podstawowych pokarmów diety „Wege siła”, czyli warzyw, roślin strączkowych, nasion, owoców, olejów czy orzechów. Wszystko opisane jest w przystępny sposób, wręcz ze wskazówkami jak stworzyć odpowiednią listę zakupów czy wyposażyć kuchnię, by odpowiednio i bezproblemowo przestawiać się na nowy sposób odżywiania.
Tak naprawdę dopiero po przebrnięciu przez pierwszą połowę książki zaczynamy zaznajamiać się ze menu i przepisami. Co chwilę zaznajamiamy się z kolejnymi poradami, chociażby dotyczącymi domowej hodowli kiełków czy nawadniania składników.
Muszę przyznać, że początkowo poczułem się przytłoczony ilością przekazywanej wiedzy, żywiąc przy okazji wielką sympatię dla autora, który nie stara się nic ukryć. To pierwszy tego typu poradnik, który jest w 100% kompletny. Po jego przeczytaniu można być naprawdę świadomym tego, z czym wiąże się weganizm, czego należy się wyrzec, a co jest po prostu mitem szerzonym przez osoby niekompetentne. Moja rodzina na pewno skorzysta z wielu porad, nie wprowadzając rewolucyjnych zmian. Czas pokaże, w którą stronę się skierujemy, jednak złoty środek jest do osiągnięcia.
(Recenzja pierwotnie opublikowana na sztukater.pl)
Mając za sobą pokonanych kilkanaście maratonów odczuwam, że dotarłem do pewnej granicy swoich możliwości. W związku z tym szukam elementów, których zmiana pomogłaby jeszcze bardziej poprawić osiągnięte wyniki. Staram się unikać ekstremalnych rozwiązań, w końcu tych „urwanych” kilka minut nie jest wartych wywrócenia całego swojego życia, wyznaję zasadę, że wszystko jest dla...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-06-07
Od kilkunastu miesięcy na własnej skórze odczuwam prawdziwość stwierdzenia, że w wychowaniu dziecka bardzo istotne jest umiejętne połączenie przyjemnego z pożytecznym. Chcąc je czegokolwiek nauczyć trzeba być w stanie skupić uwagę malucha na tym, co mamy aktualnie do zaoferowania. Czasem trzeba wspiąć się na wyżyny kreatywności, gdy dostępne materiały edukacyjne nie spełniają kryterium zaciekawienia odbiorcy.
Książki są jednym z najważniejszych i najbardziej przydatnych typów pomocy naukowych. Mamy z nimi do czynienia od urodzenia i już od najmłodszych lat po niektóre z nich sięgamy sami, do innych jesteśmy zmuszani. Moja niespełna dwuletnia córka ma już na tyle rozwinięty gust, że samodzielnie wyszukuje interesujące ją pozycje, do innych nie sposób jej nakłonić.
Swoistym testem była publikacja „Sto wierszyków atrakcyjnych do ćwiczeń dykcyjnych”. Już sam tytuł mógłby zniechęcić niejedną osobę, a co dopiero małe dziecko. Na szczęście przyjemna dla oka okładka i specyficzna kreska ilustracji powodują, że można się zainteresować wnętrzem. Miłym kontrastem dla obecnie spotykanych książek jest wykorzystanie „brudnego” papieru, niczym z odzysku, z dawnych lat. Jest szorstki, w odróżnieniu od wszechobecnych błyszczących kartek – małe rączki szybko wyczuwają różnicę. Kolorystyka utrzymana jest w nienachalnych odcieniach, co daje naprawdę ciekawy efekt. Przyłapałem się na tym, że z ciekawością wyczekiwałem na przeglądanie kolejnych stron.
Najważniejszą jednak częścią jest oczywiście treść. Mamy do dyspozycji potężny zbiór wierszy mających na celu nie tylko bawić, ale także wspomóc młodego człowieka w nauce języka polskiego i poprawnej wymowy. Autorzy podzielili swoją książkę na sześć części – każda z nich odpowiada za inne popełniane potocznie błędy. Mamy więc rozdziały dotyczące szeregów szumiących, szeregów syczących, zgłoski „r”, samogłosek nosowych („ą”, „ę”), rzadko występujących głosek oraz tzw. łamańców językowych. Każdy z przygotowanych wierszy to swoiste wyzwanie, nie tylko dla dziecka. Miałem mnóstwo zabawy starając się czytać córce poszczególne zdania w poprawny sposób. Zmagania dykcyjne sprawiały frajdę zarówno jej, jak i mi. Co prawda jest jeszcze zbyt mała by powtarzać tak skomplikowane zwroty, jednak moje wysiłki przykuły jej uwagę. Wiem już, że za jakiś czas będzie to niezastąpiona pomoc w walce o poprawne składanie głosek i sylab. Dodatkową wartością dodaną są odpowiednio ułożone pytania pod każdym z wierszy, które mogą skłonić do dyskusji.
Co ciekawe, publikacja ta może przydać się nie tylko najmłodszym. Na pewno sprawdzi się podczas nauczania obcokrajowców naszego języka, ale warto też spojrzeć na nią tym, którzy uważają, że nie mają większego problemu z poprawną artykulacją. Nie bez przyczyny język polski uważany jest za trudny – po pobieżnej lekturze sam wykryłem kilka drobnych błędów, które powinienem wyeliminować (dotyczyły one głównie poprawności artykułowania głosek „ą” i „ę”).
„Sto wierszyków atrakcyjnych do ćwiczeń dykcyjnych” jest trzecią pozycją z serii, i mam nadzieję że nie ostatnią. Zamierzam zapoznać się z pozostałymi książkami, gdyż wszelkie obawy, które miałem przed zaznajomieniem się z zawartością, zostały rozwiane. Nie mogę znaleźć słabych punktów – zarówno aspekt graficzny jak i merytoryczny stoją na najwyższym poziomie. Nie ma nic lepszego niż nauka z odpowiednią dawką poczucia humoru, którego nie brak zamieszczonym wierszykom. Od tej pory państwo Szwajkowscy zyskali moje bezgraniczne zaufanie, mam nadzieję, że kolejne książki będą wydane z równie dużym polotem i luzem. To naprawdę wielka sztuka, by zainteresować kilka pokoleń i potrafić przekuć to w naukę.
(opinia pierwotnie opublikowana na sztukater.pl)
Od kilkunastu miesięcy na własnej skórze odczuwam prawdziwość stwierdzenia, że w wychowaniu dziecka bardzo istotne jest umiejętne połączenie przyjemnego z pożytecznym. Chcąc je czegokolwiek nauczyć trzeba być w stanie skupić uwagę malucha na tym, co mamy aktualnie do zaoferowania. Czasem trzeba wspiąć się na wyżyny kreatywności, gdy dostępne materiały edukacyjne nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-06-01
Zapewne nie ma w naszym kraju osoby, która by nie kojarzyła ukraińskiej porucznik Nadii Sawczenko. Styczność z tym nazwiskiem mieliśmy szczególnie przy okazji relacji z rosyjskiej sali sądowej, w której trwał jej proces. Jej bunt przeciw bezzasadnym oskarżeniom przejawiał się podejmowanymi głodówkami i bezpretensjonalnym podejściem do iście rozprawy niczym z „Procesu” Kafki. W tym czasie stała się bohaterem narodowym w swoim ojczystym kraju, pomogła nagłośnić międzynarodowej opinii publicznej sytuację wojenną, jaka miała miejsce po ataku Rosji na tereny Ukrainy.
Nie ma wątpliwości, Sawczenko jest osobą bardzo twardo stąpającą po ziemi, otwarcie i bez ogródek mówiącą o zaistniałych problemach, charyzmatyczną. Wydawać by się mogło, że jej historia to gotowy pomysł na dobrą książkę. Tego samego zdania był korespondent PAP, Jarosław Junko. Jednak coś poszło nie tak. Ciężko wychwycić, co sprawia, że ten wywiad nie porywa czytelnika. Może na początku zmusza do dystansu psikus przygotowany przez wydawcę. Biorąc książkę w ręce wydaje się, że czeka nas długa przygoda opowiadana przez bohaterkę – wizualnie to dość gruba pozycja. Jednak wertując strony widać marnotrawstwo miejsca. Krótkie rozdziały, między każdym z nich puste strony, duża czcionka i marginesy. Z jednej strony czyta się to niezwykle przyjemnie i szybko, z drugiej natomiast pozostaje niedosyt po zbyt wcześnie ukończonej lekturze.
Sama opowieść serwowana przez Sawczenko też nie jest w stanie porwać. Niby wszystko jest na miejscu, mamy zwroty akcji, dramatyczne sytuacje i przedstawienie politycznych zagrywek, jednak przerzucając strony nie miałem ani przez chwilę uczucia rumieńców czy wciągania w wir przedstawianych wydarzeń. Coś nie zagrało w warsztacie pisarskim reportera przeprowadzającego wywiad. Może nie był w stanie w konfrontacji z silną kobietą narzucić własnego stylu lub po prostu mamy do czynienia z typowo zawodowym, reporterskim podejściem do tematu? Brak w tym wszystkim uczucia…
Jestem świeżo po innej lekturze poruszającej tematy autobiograficzne. Mark Webber (oczywiście wspierając się „ghost writerem”) potrafił z opowieści o „jeżdżeniu w kółko” stworzyć pasjonującą książkę, która nie pozwala się oderwać czytelnikowi, póki nie dotrzemy do końca. Zdaję sobie sprawę, że w przypadku wywiadu trudniej o taki skutek, jednak osoba opowiadająca powinna być w stanie przykuć uwagę odbiorcy.
Nie czuję się komfortowo wiedząc, że stykam się z rzeczami bardzo ważnymi dla dzisiejszej sytuacji politycznej i społecznej, mającymi miejsce niedaleko granic naszego kraju, łamaniem standardów międzynarodowych, a po zamknięciu książki w pamięci pozostaje niewiele. Być może usprawiedliwieniem dla mojej znieczulicy będzie fakt, że tak naprawdę jesteśmy wystarczająco blisko tych wydarzeń, by mieć o nich odpowiednio wyrobione zdanie, więc wywiad z osobą będącą niemalże w epicentrum nie dodaje wiele do naszych wyobrażeń. Mam nadzieję, że lektura da więcej do myślenia osobom oddalonych od problemów ukraińsko-rosyjskich, które będą w stanie przetrzeć ze zdumienia oczy na myśl, że opisywane fakty mogły mieć miejsce w rzeczywistości.
Mimo że Sawczenko w swoich wypowiedziach stara się odpowiednio ubarwić wypowiedzi oraz rozruszać wyobraźnię odbiorcy, czuć w każdym zdaniu, że mamy do czynienia z zawodowym żołnierzem, który niemalże we krwi ma suche przekazywanie informacji, nie bawiąc się w ogólniki czy zbędne z tego punktu widzenia rozwlekanie historii.
Z całym szacunkiem do autorki i jej historii, niestety nie jestem w stanie z czystym sumieniem polecić tej książki. Można ją szybko przeczytać w księgarni (naprawdę nie zajmie to wiele czasu), jednak nie wnosi ona nic takiego, co byłoby warte, by mieć ją na swojej półce czy wrócić w przyszłości do lektury.
(recenzja pierwotnie opublikowana na sztukater.pl)
Zapewne nie ma w naszym kraju osoby, która by nie kojarzyła ukraińskiej porucznik Nadii Sawczenko. Styczność z tym nazwiskiem mieliśmy szczególnie przy okazji relacji z rosyjskiej sali sądowej, w której trwał jej proces. Jej bunt przeciw bezzasadnym oskarżeniom przejawiał się podejmowanymi głodówkami i bezpretensjonalnym podejściem do iście rozprawy niczym z „Procesu”...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-05-23
Ból towarzyszy nam codziennie. Zazwyczaj trzeba go traktować jako naszego sprzymierzeńca, gdyż informuje, że coś nie do końca prawidłowo funkcjonuje w naszym organizmie. Czasem jednak nie chce ustąpić, pogarszając komfort życia, mimo że (jak się nam wydaje) przyczyna dolegliwości została zażegnana. Najczęściej w takiej sytuacji sięgamy po tabletki, których reklamy atakują nas na każdym kroku. Metoda najszybsza, często skuteczna, jednak, jak wiadomo na dłuższą metę nie pozostaje neutralna dla naszego zdrowia. Warto więc szukać alternatywnych form walki z uciążliwym bólem.
Jacek Skarbek jest specjalistą zajmującym się terapią manualną pracując z układem kostnym. W swojej praktyce istotną rolę przywiązuje do funkcjonowania nie tylko mięśni, ale także powięzi, czyli „siatki” okalającej całe ciało, łączącej ze sobą zespół tkanek i organów. To właśnie receptory znajdujące się w powięziach najczęściej nas „bolą”, wysyłając sygnał do mózgu.
Książka „Samodzielne usuwanie bólu” tego autora to przydatna pozycja, którą warto trzymać w pobliżu apteczki, zasłaniając nią tabletki i maści przeciwbólowe. Składa się z części teoretycznej oraz zbioru ćwiczeń na różne, cierpiące na niedogodności, miejsca ciała.
Początkowe strony to, na szczęście niezbyt obszerny, wykład na temat przyczyn, rodzajów bólu oraz opisu, co dzieje się w takiej sytuacji z naszym ciałem. Możemy dowiedzieć się, kiedy zignorować dolegliwość, starać się z nią walczyć samodzielnie a kiedy należy udać się do specjalisty. Niestety jest to zdecydowanie najsłabszy element publikacji, napisany trochę na siłę, w bardzo akademicki sposób, z definicjami, wyliczeniami, których nie sposób zapamiętać. Rozumiem jednak, że uporządkowanie wiedzy jest konieczne zanim przejdzie się do praktycznych wskazówek.
I tu przechodzimy do najważniejszego momentu. Przez sto stron jesteśmy prowadzeni przez spis różnorakich uciążliwości cielesnych, których możemy doświadczyć w życiu codziennym, oraz jak w prosty sposób większość z nich jesteśmy w stanie pokonać. Ćwiczenia praktyczne podzielono na bolące miejsca, więc w prosty sposób możemy znaleźć miejsce, w którym opisano interesujące nas w danej chwili zagadnienie. Głowa, kark, plecy, kolana – i co jeszcze sobie „zażyczymy”. Części z tych rodzajów bólu doświadczyłem, innych nie np. tego występującego w trakcie ciąży ;-) Muszę przyznać, że niektórych z nich nie byłem nawet świadomy.
Każdy szczegółowy opis ćwiczenia (z reguły są to proste zadania do wykonania przy biurku czy w autobusie) wzbogacony jest galerią zdjęć, więc naprawdę ciężko wykonać je nieprawidłowo… Przydatną informacją są umieszczone wskazówki dotyczące ogólnych praktyk odpowiedniego nawadniania, rozluźniania czy usuwania blokad samodzielnie lub przy użyciu prostych narzędzi, jak wałek do rolowania.
Cieszę się, że ta książka trafiła do mojej domowej biblioteczki. Dzięki niej (oby jak najrzadziej) sam mogę starać się zwalczyć uciążliwy ból mięśni, szczególnie po zbyt intensywnym treningu czy zawodach. Od dawna przymierzałem się do zakupu ww. wałka do rolowania, nie byłem jednak przekonany, czy są jakieś dowody skutecznego stosowania. Jak się okazało, ćwicząc przez dosłownie kilka minut dziennie można nie tylko walczyć z już atakującym nas bólem, ale przeciwdziałać przeciążeniom mięśni i stawów, stopniowo je wzmacniając.
Jednak wskazówki zawarte w publikacji Jacka Skarbka mogę stosować nie tylko w celach sportowych, ale także w pracy, kiedy to nienaturalna sylwetka w trakcie siedzenia przed komputerem naraża nas na nieprzyjemności i sygnały dyskomfortu płynące z całego ciała.
Dodatkowym atutem jest objętość książki – to niecałe 150 stron, na których zawarto jedynie istotne fakty, skupiając się na istotnych i praktycznych rzeczach. Początkowo obawiałem się, że zostanę zaatakowany masą uduchowionych wskazówek jak się wyciszyć i wyłączyć ból przez np. medytację, jednak na szczęście nie miało to miejsca.
Ból towarzyszy nam codziennie. Zazwyczaj trzeba go traktować jako naszego sprzymierzeńca, gdyż informuje, że coś nie do końca prawidłowo funkcjonuje w naszym organizmie. Czasem jednak nie chce ustąpić, pogarszając komfort życia, mimo że (jak się nam wydaje) przyczyna dolegliwości została zażegnana. Najczęściej w takiej sytuacji sięgamy po tabletki, których reklamy atakują...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-05-09
Już pobieżne zapoznawanie się z notką na temat tej książki pozwala stwierdzić, że jest to obowiązkowa pozycja dla naszych rodaków, wszak powszechnie wiadomo, że „mądry Polak po szkodzie”, a warto by to było zmienić.
Bardzo lubię publikacje, które nie starają się na siłę tworzyć wielkich teorii, a skupiają się na rzeczach wydających się oczywistymi. Oczywiste jest to, że powinniśmy wyciągać wnioski z naszych błędów, by w przyszłości wyeliminować niewłaściwe posunięcia, czasem tragiczne w skutkach. Matthew Syed idzie o krok dalej, stara się uzmysłowić czytelnikowi, że na podstawie historycznych wydarzeń jesteśmy w stanie znaleźć elementy, które jedynie potencjalnie mogą stanowić zagrożenie. Przewidywanie w tej sytuacji nie ma nic wspólnego z wróżeniem, jest oparte na dotychczasowym doświadczeniu.
Autor przedstawia swoje tezy opierając się na przykładach z dwóch dziedzin: lotnictwa oraz ochrony zdrowia. Na przestrzeni lat loty pasażerskie stały się najbezpieczniejszym środkiem transportu, co bezsprzecznie udowadniają statystyki. Jednak tak dobre wyniki nie zrodziły się same z siebie, konieczne było wypracowanie standardów pracy, diagnostyki oraz troski o bezpieczeństwo. Niezwykle istotne jest przekonanie pracowników, że szybkie zgłoszenie własnych błędów nie będzie wiązało się z żadnymi konsekwencjami wymierzonymi w nich samych. Tego typu bezkarność z jednej strony skłania wszystkich do otwartości, z drugiej natomiast skutkuje dużo większym stopniem eliminowania zagrożeń.
Służba zdrowia działa w sposób zgoła odmienny. Środowisko to (i nie chodzi tu o ludzką złośliwość czy przeświadczenie o nieomylności) nie ma wypracowanych takich zachowań, wszelkie niepowodzenia tłumaczone są losowością czy wskazywaniem ryzyka, które niosą z sobą nawet najdrobniejsze zabiegi. Dodatkowym czynnikiem jest obawa o pozwy skierowane przeciw lekarzom, która sprawia, że wszelkie wyjaśnienia artykułowane są w skrajnie skomplikowany sposób, żeby pacjentom oraz ich rodzinom udowodnić, że nie można nic w tej materii poprawić.
Syed w świetnym, reporterskim stylu przedstawia sytuacje z życia wzięte, które kończyły się tragediami, oraz to, jakie wnioski z nich wyciągano. Okazuje się, że w prosty sposób można było przeciwdziałać dramatycznym finałom, gdyby tylko można poradzić sobie ze stresem, zarówno głównych uczestników i osób decyzyjnych, jak i obserwatorów. Często wystarczy otwarcie się na inne, nieszablonowe rozwiązania oraz ominięcie bariery komunikacyjnej. Obrazowe jest ukazanie zabiegu lekarskiego, który nie musiał zakończyć się zgonem pacjentki, gdyby tylko pielęgniarka asystująca pokonała lęk przed wskazaniem błędnego postępowania lekarzy. Nie uczyniła tego tylko dlatego, że była świadoma faktu bycia osobą najmniej doświadczoną i o najniższej randze na sali operacyjnej. Może właśnie dlatego w jej głowie zrodził się pomysł na najprostsze rozwiązanie, o którym zespół lekarski nie pomyślał w kryzysowej, nieprzewidzianej sytuacji.
W prosty sposób można przenieść zilustrowane przypadki do życia codziennego w pracy i w domu. Radząc sobie z eliminowaniem błędów można wypracować schematy działania pozwalające nie tylko unikać porażek, ale także bardziej świadomie wpływać na przyszłe sukcesy.
Jest to jeden z niewielu poradników (chociaż to chyba zbytnie spłycenie formy książki), który można czytać niemalże z wypiekami na twarzy. Autor, doświadczony publicysta, doskonale wie, jak porwać odbiorcę i nie wprowadzać poczucia nudy, o którą nietrudno w tego typu książkach. Nie jesteśmy zarzucani niepotrzebną ilością statystyk, otrzymujemy samo „mięso”, które na dłużej pozostaje w pamięci. W łatwy sposób możemy nauczyć się być wyczulonymi nie tylko na znane z przeszłości niepowodzenia, ale także wykrywać niestandardowe czynniki, na które należy zwrócić szczególną uwagę. Wielkie słowa uznania za to, że udało się nie popaść w banalne przedstawianie wniosków, które w gruncie rzeczy nie są niczym odkrywczym, ale pomagają uporządkować własne postępowanie. I nie myślcie czasem, że jest to jakiś bezwartościowy korpo-bełkot ograniczający myślenie – naprawdę warto mieć „Metodę czarnej skrzynki” na półce i wracać do lektury co jakiś czas.
Już pobieżne zapoznawanie się z notką na temat tej książki pozwala stwierdzić, że jest to obowiązkowa pozycja dla naszych rodaków, wszak powszechnie wiadomo, że „mądry Polak po szkodzie”, a warto by to było zmienić.
Bardzo lubię publikacje, które nie starają się na siłę tworzyć wielkich teorii, a skupiają się na rzeczach wydających się oczywistymi. Oczywiste jest to, że...
Uwielbiam soki i koktajle. Nie wyobrażam sobie innego poranku w pracy niż ten, kiedy to po pobudzającej kawie sięgam po przygotowany wcześniej w domowym blenderze pojemnik z pożywnym płynem. Zazwyczaj przepis wygląda banalnie: do kefiru dodaję banana i ewentualnie inny składnik (czyt. coś, co zostało w kuchni i można wykorzystać do tego celu – masło orzechowe, owoce, nasiona chia, słonecznika etc.). Jest to totalny spontan i ciężko szukać w tym jakiejkolwiek prawidłowości. Dlatego też od dawna nosiłem się z zamiarem nabycia książki, która odpowiednio ukierunkuje mnie i wprowadzi świadome mieszanie poszczególnych elementów wspierających konkretne funkcje życiowe.
Poszukiwania szły kiepsko, większość pozycji na rynku była po prostu nudna i brzydka, a nie ukrywam, że walory wzrokowe są w tym przypadku dla mnie istotne. W końcu udało mi się napotkać książkę, która spełniła moje oczekiwania. „Juiceman” Andrew Coopera przykuwa wzrok nomen omen soczystą zielenią bijącą z okładki oraz nietypowym formatem, zbliżonym bardziej do kwadratu niż klasycznych proporcji kartkowych. W środku jest równie zachęcająco – z każdej strony biją pozytywne kolory, każdy zaprezentowany przepis ma swoje odzwierciedlenie w zamieszczonych estetycznych zdjęciach; aż chce się wydrapać z papieru szklanki z propozycjami koktajli i soków.
Treść zaprezentowana jest czytelnie, nie męcząc oczu. Od razu widoczny jest wykaz składników oraz sposób przygotowania, dodatkowo w niektórych przypadkach dodano ikony symbolizujące np. stopień pikantności, niską zawartość cukru, produkty dodające energii czy też „faworytów Juicemana”.
Pięknie wygląda także zamieszczona we wstępie tabela z paletą kolorów (kojarzy się z wzornikiem farb w sklepach remontowych) oraz przypisanymi do nich składnikami oraz funkcjami, jakie spełniają w poprawie naszego zdrowia i samopoczucia.
Tak oto nietypowo w pierwszej części recenzji skupiłem się na atutach estetycznych, ale naprawdę ciężko je pominąć. Wydawnictwo Buchmann słynie ze świetnie wydanych książek, i nie inaczej jest tym razem. A jak prezentuje się zawartość tekstowa? Pod tym względem pełne, pozytywne zaskoczenie. Okazuje się, że „Juiceman” to nie po prostu spis kolejnych propozycji płynnych miksów do spożycia. Całość jest podzielona na przemyślane rozdziały. Wstęp przygotowuje każdego laika do przygody z koktajlami (i jak się okaże, nie tylko z nimi), wskazując, co jest niezbędne do sporządzenia (jakie warzywa, owoce, przyprawy czy tłuszcze), nie zapominając także o pobieżnym opisaniu możliwych do nabycia sprzętów elektrycznych (sokowirówka, wyciskarka, blender) a nawet o takich rzeczach jak noże, skrobaczki czy szpatułki i butelki :-)
Gdy posiądziemy już tę wiedzę, można przejść do czystego szaleństwa kuchennego. Naprawdę, każdy znajdzie coś idealnego dla siebie. Jeśli nie przepadamy za koktajlami czy musami, możemy skupić się na innych częściach, zawierających przepisy dotyczące rzeczy, o których byśmy nie pomyśleli. Do wyboru mamy np. rozdziały skupiające się na herbacie i ciepłych napojach, szotach, drinkach ale także lodach, ciastach czy krakersach… Czyli możemy przygotować także coś do gryzienia… Najbardziej rozbrajającymi stronami opisywanej książki są te, które traktują o możliwości wykorzystania „odpadów” po wcześniej wypisanych przepisach (ot, na przykład do przygotowania oczyszczającego peelingu do ciała).
Do naszej dyspozycji oddano także końcowy alfabetyczny indeks, z pomocą którego łatwo odnajdziemy strony z propozycjami wykorzystania składnika, który mamy aktualnie w domu.
„Juiceman” udowadnia, że uzdrowienie diety nie musi być nudne i męczące. W prosty sposób możemy przygotować potrawy, które nie tylko świetnie smakują i działają na nasze ciało, ale także wprawiają w optymistyczny nastrój swoim wyglądem. Ilość barw, które są nam prezentowane sprawia, że każdy ponury dzień zmienia się w jednej chwili w kolorowe i ożywcze chwile. Gorąco polecam nie tylko zwolennikom „płynnych papek”.
(recenzja pierwotnie opublikowana na sztukater.pl)
Uwielbiam soki i koktajle. Nie wyobrażam sobie innego poranku w pracy niż ten, kiedy to po pobudzającej kawie sięgam po przygotowany wcześniej w domowym blenderze pojemnik z pożywnym płynem. Zazwyczaj przepis wygląda banalnie: do kefiru dodaję banana i ewentualnie inny składnik (czyt. coś, co zostało w kuchni i można wykorzystać do tego celu – masło orzechowe, owoce,...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to