rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Uwielbiam soki i koktajle. Nie wyobrażam sobie innego poranku w pracy niż ten, kiedy to po pobudzającej kawie sięgam po przygotowany wcześniej w domowym blenderze pojemnik z pożywnym płynem. Zazwyczaj przepis wygląda banalnie: do kefiru dodaję banana i ewentualnie inny składnik (czyt. coś, co zostało w kuchni i można wykorzystać do tego celu – masło orzechowe, owoce, nasiona chia, słonecznika etc.). Jest to totalny spontan i ciężko szukać w tym jakiejkolwiek prawidłowości. Dlatego też od dawna nosiłem się z zamiarem nabycia książki, która odpowiednio ukierunkuje mnie i wprowadzi świadome mieszanie poszczególnych elementów wspierających konkretne funkcje życiowe.

Poszukiwania szły kiepsko, większość pozycji na rynku była po prostu nudna i brzydka, a nie ukrywam, że walory wzrokowe są w tym przypadku dla mnie istotne. W końcu udało mi się napotkać książkę, która spełniła moje oczekiwania. „Juiceman” Andrew Coopera przykuwa wzrok nomen omen soczystą zielenią bijącą z okładki oraz nietypowym formatem, zbliżonym bardziej do kwadratu niż klasycznych proporcji kartkowych. W środku jest równie zachęcająco – z każdej strony biją pozytywne kolory, każdy zaprezentowany przepis ma swoje odzwierciedlenie w zamieszczonych estetycznych zdjęciach; aż chce się wydrapać z papieru szklanki z propozycjami koktajli i soków.

Treść zaprezentowana jest czytelnie, nie męcząc oczu. Od razu widoczny jest wykaz składników oraz sposób przygotowania, dodatkowo w niektórych przypadkach dodano ikony symbolizujące np. stopień pikantności, niską zawartość cukru, produkty dodające energii czy też „faworytów Juicemana”.

Pięknie wygląda także zamieszczona we wstępie tabela z paletą kolorów (kojarzy się z wzornikiem farb w sklepach remontowych) oraz przypisanymi do nich składnikami oraz funkcjami, jakie spełniają w poprawie naszego zdrowia i samopoczucia.

Tak oto nietypowo w pierwszej części recenzji skupiłem się na atutach estetycznych, ale naprawdę ciężko je pominąć. Wydawnictwo Buchmann słynie ze świetnie wydanych książek, i nie inaczej jest tym razem. A jak prezentuje się zawartość tekstowa? Pod tym względem pełne, pozytywne zaskoczenie. Okazuje się, że „Juiceman” to nie po prostu spis kolejnych propozycji płynnych miksów do spożycia. Całość jest podzielona na przemyślane rozdziały. Wstęp przygotowuje każdego laika do przygody z koktajlami (i jak się okaże, nie tylko z nimi), wskazując, co jest niezbędne do sporządzenia (jakie warzywa, owoce, przyprawy czy tłuszcze), nie zapominając także o pobieżnym opisaniu możliwych do nabycia sprzętów elektrycznych (sokowirówka, wyciskarka, blender) a nawet o takich rzeczach jak noże, skrobaczki czy szpatułki i butelki :-)

Gdy posiądziemy już tę wiedzę, można przejść do czystego szaleństwa kuchennego. Naprawdę, każdy znajdzie coś idealnego dla siebie. Jeśli nie przepadamy za koktajlami czy musami, możemy skupić się na innych częściach, zawierających przepisy dotyczące rzeczy, o których byśmy nie pomyśleli. Do wyboru mamy np. rozdziały skupiające się na herbacie i ciepłych napojach, szotach, drinkach ale także lodach, ciastach czy krakersach… Czyli możemy przygotować także coś do gryzienia… Najbardziej rozbrajającymi stronami opisywanej książki są te, które traktują o możliwości wykorzystania „odpadów” po wcześniej wypisanych przepisach (ot, na przykład do przygotowania oczyszczającego peelingu do ciała).

Do naszej dyspozycji oddano także końcowy alfabetyczny indeks, z pomocą którego łatwo odnajdziemy strony z propozycjami wykorzystania składnika, który mamy aktualnie w domu.

„Juiceman” udowadnia, że uzdrowienie diety nie musi być nudne i męczące. W prosty sposób możemy przygotować potrawy, które nie tylko świetnie smakują i działają na nasze ciało, ale także wprawiają w optymistyczny nastrój swoim wyglądem. Ilość barw, które są nam prezentowane sprawia, że każdy ponury dzień zmienia się w jednej chwili w kolorowe i ożywcze chwile. Gorąco polecam nie tylko zwolennikom „płynnych papek”.

(recenzja pierwotnie opublikowana na sztukater.pl)

Uwielbiam soki i koktajle. Nie wyobrażam sobie innego poranku w pracy niż ten, kiedy to po pobudzającej kawie sięgam po przygotowany wcześniej w domowym blenderze pojemnik z pożywnym płynem. Zazwyczaj przepis wygląda banalnie: do kefiru dodaję banana i ewentualnie inny składnik (czyt. coś, co zostało w kuchni i można wykorzystać do tego celu – masło orzechowe, owoce,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jeśli przepisy wegetariańskie sprawiają, że mi, rasowemu mięsożercy, cieknie ślinka na samą myśl o opisywanych potrawach, to książka na pewno spełnia swoją rolę. I tak właśnie jest w przypadku „Vege kociołkowania”. Autorka ma niewątpliwy talent, żeby tak prozaiczny temat jak skład i sposób przygotowania pożywienia ukazać w taki sposób, aby czytało się to z niekłamaną przyjemnością. A przy tym jeszcze buduje, uwaga, uwaga, napięcie…

Aby wprowadzić w temat, Ewa Hangel od początku tłumaczy swoje zainteresowania kulinarne, oraz przedstawia chęć ukazania alternatywy dla polskiej tradycji w postaci grillowania na działce czy w ogrodzie. Uspokaja jednocześnie, że jej propozycje mimo dość dużej ilości składników w niektórych przypadkach, nie zabierają w przygotowaniu wiele czasu i atencji. A przy okazji można spędzić wspólne chwile z gośćmi na takich zajęciach integracyjnych, jak na przykład wspólnie obieranie ziemniaków. I jak nie polubić takiej książki?

Dalej, zanim przejdziemy do kwintesencji, jest równie ciekawie i pogodnie. Autorka prezentuje swoje ulubione składniki i przyprawy, opisując ich odmiany i właściwości. Lekkim zgrzytem jest według mnie wspominanie przy blisko połowie z nich, że wiadome działania zdrowotne jarzyn można rozszerzyć o czynniki antyrakowe. Brzmi to trochę naiwnie i zalatuje homeopatią oraz praktykami szamańskimi. Ale to jedynie mały niuans i być może za bardzo się czepiam…

Mając przedstawione takie kompendium i znając podstawowe składniki, z którymi dane nam się będzie spotkać, możemy przejść (po kilku zapowiedziach autorki) do części podstawowej, czyli zestawu przykładowych potraw do biesiadowania w plenerze (lub w domowej kuchni). Są to dania jednogarnkowe, więc jak najbardziej praktyczne. Wszystko na zasadzie „obierz, wrzuć do kotła, poczekaj, dodaj coś innego, dopraw wg własnych preferencji”. Cudów kulinarnych nie ma co oczekiwać, ale chyba o to właśnie chodzi w gotowaniu podczas luźnego spotkania towarzyskiego.

Od razu widać, z czym autorka się nie kryje, że głównym elementem, na którym lubi się opierać w swoich przepisach, jest papryka. W skrócie jesteśmy zaznajamiani z jej rodzajami, smakami oraz krajami pochodzenia. Oczywiście okazuje się, że najlepszej papryki nie dostaniemy w supermarkecie, trzeba się udać do dobrze wyposażonego sklepu ze zdrową żywnością. Jednak nie oszukujmy się, te szeroko dostępne na naszym rynku też spełnią swoje zadanie, ale dobrze wiedzieć, że można znaleźć towar „premium” i na co zwrócić uwagę przy wyborze tego najlepszego.

Przepisy pomagają oczami wyobraźni widzieć gotujące się aromatyczne potrawy, wręcz poczuć ich zapach. Muszę przyznać, że przerzucając kolejne strony miałem coraz większą ochotę wyjąć z szafy garnek i udać się na targowisko po odpowiednie warzywne zakupy. Nie brakuje mi w żadnym z nich dodatku mięsnego, są kompletne, dalekie od tego, co zazwyczaj proponują nam wegetarianie w swoich, często dość radykalnych, daniach. Dobrze dobrane przyprawy dopełniają całości i naprawdę podczas lektury ślinianki mogą być bardzo aktywne.
Nie można się przyczepić do niczego. Książka wydana jest estetycznie, sztucznie „postarzane” kartki upiększone urokliwymi grafikami przykuwają wzrok i sprawiają, że mamy do czynienia bardziej z babcinym pamiętnikiem a nie suchym zestawem potraw i składników. Nie pozostaje nic innego, jak wyrzucić przereklamowany grill, przygotować w plenerze miejsce na ogień i zawieszenie kociołka, a potem delektować się widokiem, zapachem a ostatecznie smakiem tego, co uda się nam przygotować zgodnie ze wskazówkami Ewy Hangel.

Gorąco polecam, idealna pozycja na letnie wieczory, których jeszcze trochę w tym roku będziemy mieli.

(opinia pierwotnie opublikowana na sztukater.pl)

Jeśli przepisy wegetariańskie sprawiają, że mi, rasowemu mięsożercy, cieknie ślinka na samą myśl o opisywanych potrawach, to książka na pewno spełnia swoją rolę. I tak właśnie jest w przypadku „Vege kociołkowania”. Autorka ma niewątpliwy talent, żeby tak prozaiczny temat jak skład i sposób przygotowania pożywienia ukazać w taki sposób, aby czytało się to z niekłamaną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pamiętam czasy, kiedy w babcinej spiżarni roiło się od słoików z kiszonymi warzywami. Jest to jeden ze smaków dzieciństwa, który niestety nie jest obecnie tak powszechny. Jedną z nieocenionych zalet były także walory zdrowotne – nie do przecenienia były bakterie, które w ten sposób wchłanialiśmy i dzięki temu zapewnialiśmy odpowiednią pracę naszych wnętrzności.

I to właśnie jelitami atakuje autor już w pierwszych zdaniach. I nie, nie jest to zapowiedź powieści gore, tylko poradnika dotyczącego zdrowej żywności, którą możemy przygotować sami. Jest to istotne szczególnie w obecnych czasach, kiedy to probiotyki w znacznej ilości zastąpiliśmy antybiotykami. I nie chodzi tu jedynie o te, które wchłaniamy świadomie, w trakcie choroby, ale także nie mając pojęcia o ich powszechnym zastosowaniu np. w hodowli zwierząt, uprawie ziemi czy w zakładach wodociągowych.

Pozbywamy się w ten sposób tak bardzo istotnych bakterii. Spożywając coraz mniej produktów będących efektem fermentacji nie pozwalamy im się w naszym ciele odbudować, na czym tracimy sami. Rozstrajamy własny organizm, który przestaje odpowiednio funkcjonować. W związku z tym Michael Dietz radzi nam zająć się samodzielną fermentacją, która uniezależni nas w pewnym stopniu od zgubnych skutków żywności przemysłowej.

Czym jest więc fermentacja, która ma, zdaniem autora, tak zbawienne właściwości? To prastara tradycja, którą ludzie zaczerpnęli z procesów występujących w naturze, mająca na celu przedłużenie trwałości żywności. To nic innego jak trawienie przez bakterie naszego jedzenia – daje to nieciekawe skojarzenie, to fakt… Praktycznym przykładem może być zakopywanie warzyw czy mięsa – wówczas naturalnie one fermentowały i nadawały się do spożycia znacznie dłużej niż pozostawione na pastwę losu. W czasach nam bliższych proces ten przejawia się w takich pojęciach jak wekowanie, kiszenie, peklowanie, marynowanie. Co prawda obecnie np. Francuzi patrząc na polską kiszoną kapustę czy ogórki dziwią się, jak możemy spożywać „zepsute” jedzenie, jednak pokazuje to jedynie, jak bardzo oddaliliśmy się od natury i tego, co tak naprawdę jest zdrowe i zbawienne dla naszego ciała. Wraz z rozwojem technicznym (któż z nas wyobraża sobie kuchnię bez lodówki?) odeszliśmy od starych sposobów na przedłużenie trwałości jedzenia.

I tak mniej więcej przedstawia się pierwsza część książki – autor przedstawia genezę fermentacji, to, jakie formy może ona przybierać i co spowodowało stopniowe odchodzenie od tego procesu w ramach odżywiania. To swego rodzaju krótki wykład na temat bakterii i tego, że nie powinniśmy ich zwalczać za wszelką cenę, tylko skutecznie z nimi współpracować dla obopólnego dobra. Wszystko sprowadza się do wspomnianych wcześniej jelit i tego, co się w nich powinno dziać w wyniku funkcjonowania mikroorganizmów.

Po kilkudziesięciu stronach teorii można przejść do części praktycznej, czyli przepisów. Najpierw zapoznajemy się z gotowymi produktami (na polskim rynku dość egzotycznymi), jak miso, umeboshi czy rzodkiew daikon. Dopiero później otrzymujemy bogaty zestaw receptur potraw, które możemy zamieścić w naszym jadłospisie. Dobrym przykładem mogą być naleśniki na zakwasie, zalewa z czerwonych buraków oraz ziołowe pesto. Nie może zabraknąć tak oczywistych dla nas rzeczy jak kiszona kapusta, ogórki czy marynowany czosnek. Każdy znajdzie coś odpowiedniego dla swoich kubków smakowych, gdyż autor zebrał blisko sto stron przykładów produktów do samodzielnego przygotowania.

Na pewno warto mieć tego typu książkę obok pięknych, wielkoformatowych książek kucharskich z wyszukanymi potrawami. Ta niewielka objętościowo broszurka jest w stanie sprowadzić nas na ziemię i przypomnieć, co jest tak naprawdę istotą odżywiania i co powinniśmy dostarczać swojemu organizmowi.

(opinia pierwotnie opublikowana na sztukater.pl)

Pamiętam czasy, kiedy w babcinej spiżarni roiło się od słoików z kiszonymi warzywami. Jest to jeden ze smaków dzieciństwa, który niestety nie jest obecnie tak powszechny. Jedną z nieocenionych zalet były także walory zdrowotne – nie do przecenienia były bakterie, które w ten sposób wchłanialiśmy i dzięki temu zapewnialiśmy odpowiednią pracę naszych wnętrzności.

I to...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki O sztuce bycia z innymi. Dobre maniery na nowy wiek Renata Mazurowska, Tomasz Sobierajski
Ocena 6,2
O sztuce bycia... Renata Mazurowska, ...

Na półkach: ,

Kilka miesięcy temu miałem niekłamaną przyjemność recenzować rewelacyjną książkę traktującą o umiejętności zachowywania się w różnych sytuacjach – ot, savoir vivre godny naszych czasów. Autor, Adam Jarczyński wysoko postawił poprzeczkę, więc z odpowiednią dawką rezerwy podszedłem do kolejnej publikacji dotyczącej tegoż zagadnienia. „O sztuce bycia z innymi. Dobre maniery na nowy wiek” to w zdecydowanej części dialog psychoterapeutki, Renaty Mazurowskiej, z jej przyjacielem, socjologiem Tomaszem Sobierajskim.

Wybrana forma prezentowania treści jest bardzo udana i przyjazna dla czytelnika. Odrzucone jest dzięki temu narzucanie wniosków czy akademickie podejście do analizowanego problemu, przez co można łatwiej przyswoić treść. Trzeba przyznać, to duża sztuka, szczególnie że autorami są przedstawiciele iście poważnych profesji, których koledzy po fachu zazwyczaj skłonni są do górnolotnych i encyklopedycznych wypowiedzi.

Opisywane sytuacje dalekie są od tych, które dotyczą jedynie tzw. „wyższych sfer”. Mamy do czynienia ze zwykłymi, codziennymi zdarzeniami. W dowcipny, często uszczypliwy sposób dowiadujemy się, które zasady uznane niegdyś za „dobre wychowanie” przetrwały próbę czasu, a które należy skorygować patrząc na dzisiejsze dni. Aby jeszcze łatwiej prezentować tematy, książkę podzielono na kilkanaście krótkich rozdziałów. Każdy z nich traktuje o odrębnych kwestiach, takich jak życie z sąsiadami, komunikacja miejska, szeroko pojęte zapachy, ubiór na różne okazje czy relacje gospodarzy z gośćmi. Nie zabrakło także części poświęconych portalom społecznościowym czy nowinkom technologicznym. W ich przypadku także można zastosować zasady skutecznie działające w społeczeństwach od lat.

Wartością dodaną jest przedstawienie Polaków na tle innych nacji, wykazując jak bardzo w niektórych sytuacjach różnimy się od pozostałych części świata i kiedy (oraz dlaczego) nie jesteśmy odpowiednio odbierani. Część przyczyn specyficznego podejścia do ogólnie przyjętych na świecie norm leży w naszej historii, ale nie tylko.

Tym, co odróżnia tę książkę od wielu jej podobnych, jest także wielopokoleniowość projektu. Przejawia się ona zarówno w krótkich wywiadach z rodzicami, jak i śladem pozostawionym przez najmłodszych – ilustracjami do prezentowanych przykładów zajęła się dwójka zaprzyjaźnionych z autorami 10-latków. Specyficzna „kreska” dodaje uroku i jeszcze większej lekkości.

Autorzy przekonują, że zawsze można znaleźć wspólny język, a u podstaw zasad właściwego zachowania powinien leżeć szacunek do innych oraz przekonanie, że w łatwy sposób można sprawić, aby życie stało się po prostu przyjemniejsze. Wystarczy zwykłe „dzień dobry” wypowiedziane rano do sąsiada, przepuszczenie drugiej osoby w drzwiach – to najprostsze i najbardziej znane przykłady zwalczania bylejakości relacji międzyludzkich.

Muszę przyznać, że tym razem większość opisywanych zdarzeń i prawidłowego wyjścia z kłopotliwych sytuacji nie była zaskakująca, co tylko umocniło mnie w przekonaniu, że z moją kulturą osobistą nie jest najgorzej. Nadal w moim zachowaniu jest coś do poprawy, ale cieszy fakt, że tak wiele wyjaśnień odbierałem jako „oczywistą oczywistość”.

Jest to największa różnica w porównaniu z wspomnianą wcześniej książką „Z klasą, na luzie” Adama Jarczyńskiego. Tamta publikacja była swoistą encyklopedią w pełni wyczerpującą temat zderzenia z codziennością, tutaj mamy do czynienia z kwintesencją i absolutnym minimum, które każdy z nas powinien przyswoić. I tu chyba przejawia się pewna słabość. Po zakończeniu lektury pozostaje niedosyt. Przyjemnie się czytało, jednak zbyt wiele nowej wiedzy nie uzyskaliśmy, a sięgając po tego typu poradniki mamy zapewne oczekiwania związane z dowiedzeniem się przynajmniej kilku nowych rzeczy. Dialog przyjaciół-specjalistów od dobrych manier to miłe w kontakcie kompendium, do którego jednak nie ma potrzeby wracać.

(opinia pierwotnie opublikowana na sztukater.pl)

Kilka miesięcy temu miałem niekłamaną przyjemność recenzować rewelacyjną książkę traktującą o umiejętności zachowywania się w różnych sytuacjach – ot, savoir vivre godny naszych czasów. Autor, Adam Jarczyński wysoko postawił poprzeczkę, więc z odpowiednią dawką rezerwy podszedłem do kolejnej publikacji dotyczącej tegoż zagadnienia. „O sztuce bycia z innymi. Dobre maniery na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mając za sobą pokonanych kilkanaście maratonów odczuwam, że dotarłem do pewnej granicy swoich możliwości. W związku z tym szukam elementów, których zmiana pomogłaby jeszcze bardziej poprawić osiągnięte wyniki. Staram się unikać ekstremalnych rozwiązań, w końcu tych „urwanych” kilka minut nie jest wartych wywrócenia całego swojego życia, wyznaję zasadę, że wszystko jest dla ludzi.

Coraz częściej utwierdzam się w spostrzeżeniu, że większość znajomych, których „życiówki” znacznie odbiegają od moich, przestawiła się na dietę wegańską. Po tej dość radykalnej zmianie odnoszą sukcesy sportowe, czując się jednocześnie lepiej z własnym ciałem. Co prawda nie jestem w stanie zrezygnować zupełnie z dań mięsnych, jednak kilka modyfikacji diety chętnie wprowadzę.

Szukałem odpowiedniego poradnika dla siebie, jednak większość publikacji po prostu do mnie nie przemawiała. Był to albo uduchowiony bełkot, albo zestaw przepisów bez słowa refleksji. Dopiero książka „Wege siła” potrafiła wzbudzić we mnie apetyt na zdrową żywność. Brendan Brazier napisał ją kilkanaście lat temu, kiedy to popularyzacja wegetarianizmu i weganizmu była (przynajmniej w naszym kraju) na etapie raczkowania. Nie pomagała w tym ciężka dostępność odpowiednich składników. Zadziwiające jest to, że kolejna reedycja trafiła na podatny grunt na naszym rynku – w potrzebne elementy diety możemy się zaopatrzyć już w każdym supermarkecie w naprawdę przystępnych cenach, a co najważniejsze, weganie nie są obecnie postrzegani jako dziwacy lecz świadomi swoich wyborów konsumenci.

Jeśli chodzi o samą książkę, to już przed rozpoczęciem lektury można odnieść wrażenie, że autor wie o czym pisze. Świadczy o tym pokaźna ilość rekomendacji oraz wstęp napisany przez aktora Hugh Jackmana, który zachwala w nim autora publikacji, zwracając szczególną uwagę na to, że póki co nie przeszedł na weganizm jednak uzbroił się w istotną dawkę wiedzy i systematycznie modyfikuje swoją dietę.

Zanim Brendan Brazier (mający doświadczenie w kulturystyce, triathlonie, ultramaratonach) zarzuci nas „zdrowym menu”, stopniowo przedstawia istotę problemów codziennego życia. Jako głównego truciciela przedstawia stres (zarówno psychiczny, jak i fizyczny – przeciążenie), który w przypadku złego zarządzania wprowadza w błędne koło coraz bardziej nas wyczerpujące. Istnieje także stres produktywny, jednak jego oczywiście zwalczać nie trzeba.
Jedną z przyczyn może być złe odżywianie, puste kalorie czy obciążająca dieta, które przemęczają organizm, zmuszając do maksymalnego wysiłku w trakcie spalania. Dlatego, zdaniem autora, należy postawić na proste, nieprzetworzone i nieskomplikowane potrawy składające się z minimalnej liczby składników. Bardzo przydatne są rozdziały traktujące m.in. o możliwych alergiach żywnościowych, odpowiednim nawodnieniu czy wpływie temperatury na właściwości odżywcze potraw. Warto spojrzeć także na część opisująca zarówno ćwiczenia, jak i niezbędne substancje odżywcze dla osiągania lepszych efektów oraz szybszej regeneracji.

Otrzymujemy także bogate kompendium wiedzy na temat podstawowych pokarmów diety „Wege siła”, czyli warzyw, roślin strączkowych, nasion, owoców, olejów czy orzechów. Wszystko opisane jest w przystępny sposób, wręcz ze wskazówkami jak stworzyć odpowiednią listę zakupów czy wyposażyć kuchnię, by odpowiednio i bezproblemowo przestawiać się na nowy sposób odżywiania.

Tak naprawdę dopiero po przebrnięciu przez pierwszą połowę książki zaczynamy zaznajamiać się ze menu i przepisami. Co chwilę zaznajamiamy się z kolejnymi poradami, chociażby dotyczącymi domowej hodowli kiełków czy nawadniania składników.

Muszę przyznać, że początkowo poczułem się przytłoczony ilością przekazywanej wiedzy, żywiąc przy okazji wielką sympatię dla autora, który nie stara się nic ukryć. To pierwszy tego typu poradnik, który jest w 100% kompletny. Po jego przeczytaniu można być naprawdę świadomym tego, z czym wiąże się weganizm, czego należy się wyrzec, a co jest po prostu mitem szerzonym przez osoby niekompetentne. Moja rodzina na pewno skorzysta z wielu porad, nie wprowadzając rewolucyjnych zmian. Czas pokaże, w którą stronę się skierujemy, jednak złoty środek jest do osiągnięcia.

(Recenzja pierwotnie opublikowana na sztukater.pl)

Mając za sobą pokonanych kilkanaście maratonów odczuwam, że dotarłem do pewnej granicy swoich możliwości. W związku z tym szukam elementów, których zmiana pomogłaby jeszcze bardziej poprawić osiągnięte wyniki. Staram się unikać ekstremalnych rozwiązań, w końcu tych „urwanych” kilka minut nie jest wartych wywrócenia całego swojego życia, wyznaję zasadę, że wszystko jest dla...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Sto wierszyków atrakcyjnych do ćwiczeń dykcyjnych Elżbieta Szwajkowska, Witold Szwajkowski
Ocena 8,6
Sto wierszyków... Elżbieta Szwajkowsk...

Na półkach: ,

Od kilkunastu miesięcy na własnej skórze odczuwam prawdziwość stwierdzenia, że w wychowaniu dziecka bardzo istotne jest umiejętne połączenie przyjemnego z pożytecznym. Chcąc je czegokolwiek nauczyć trzeba być w stanie skupić uwagę malucha na tym, co mamy aktualnie do zaoferowania. Czasem trzeba wspiąć się na wyżyny kreatywności, gdy dostępne materiały edukacyjne nie spełniają kryterium zaciekawienia odbiorcy.

Książki są jednym z najważniejszych i najbardziej przydatnych typów pomocy naukowych. Mamy z nimi do czynienia od urodzenia i już od najmłodszych lat po niektóre z nich sięgamy sami, do innych jesteśmy zmuszani. Moja niespełna dwuletnia córka ma już na tyle rozwinięty gust, że samodzielnie wyszukuje interesujące ją pozycje, do innych nie sposób jej nakłonić.

Swoistym testem była publikacja „Sto wierszyków atrakcyjnych do ćwiczeń dykcyjnych”. Już sam tytuł mógłby zniechęcić niejedną osobę, a co dopiero małe dziecko. Na szczęście przyjemna dla oka okładka i specyficzna kreska ilustracji powodują, że można się zainteresować wnętrzem. Miłym kontrastem dla obecnie spotykanych książek jest wykorzystanie „brudnego” papieru, niczym z odzysku, z dawnych lat. Jest szorstki, w odróżnieniu od wszechobecnych błyszczących kartek – małe rączki szybko wyczuwają różnicę. Kolorystyka utrzymana jest w nienachalnych odcieniach, co daje naprawdę ciekawy efekt. Przyłapałem się na tym, że z ciekawością wyczekiwałem na przeglądanie kolejnych stron.

Najważniejszą jednak częścią jest oczywiście treść. Mamy do dyspozycji potężny zbiór wierszy mających na celu nie tylko bawić, ale także wspomóc młodego człowieka w nauce języka polskiego i poprawnej wymowy. Autorzy podzielili swoją książkę na sześć części – każda z nich odpowiada za inne popełniane potocznie błędy. Mamy więc rozdziały dotyczące szeregów szumiących, szeregów syczących, zgłoski „r”, samogłosek nosowych („ą”, „ę”), rzadko występujących głosek oraz tzw. łamańców językowych. Każdy z przygotowanych wierszy to swoiste wyzwanie, nie tylko dla dziecka. Miałem mnóstwo zabawy starając się czytać córce poszczególne zdania w poprawny sposób. Zmagania dykcyjne sprawiały frajdę zarówno jej, jak i mi. Co prawda jest jeszcze zbyt mała by powtarzać tak skomplikowane zwroty, jednak moje wysiłki przykuły jej uwagę. Wiem już, że za jakiś czas będzie to niezastąpiona pomoc w walce o poprawne składanie głosek i sylab. Dodatkową wartością dodaną są odpowiednio ułożone pytania pod każdym z wierszy, które mogą skłonić do dyskusji.

Co ciekawe, publikacja ta może przydać się nie tylko najmłodszym. Na pewno sprawdzi się podczas nauczania obcokrajowców naszego języka, ale warto też spojrzeć na nią tym, którzy uważają, że nie mają większego problemu z poprawną artykulacją. Nie bez przyczyny język polski uważany jest za trudny – po pobieżnej lekturze sam wykryłem kilka drobnych błędów, które powinienem wyeliminować (dotyczyły one głównie poprawności artykułowania głosek „ą” i „ę”).

„Sto wierszyków atrakcyjnych do ćwiczeń dykcyjnych” jest trzecią pozycją z serii, i mam nadzieję że nie ostatnią. Zamierzam zapoznać się z pozostałymi książkami, gdyż wszelkie obawy, które miałem przed zaznajomieniem się z zawartością, zostały rozwiane. Nie mogę znaleźć słabych punktów – zarówno aspekt graficzny jak i merytoryczny stoją na najwyższym poziomie. Nie ma nic lepszego niż nauka z odpowiednią dawką poczucia humoru, którego nie brak zamieszczonym wierszykom. Od tej pory państwo Szwajkowscy zyskali moje bezgraniczne zaufanie, mam nadzieję, że kolejne książki będą wydane z równie dużym polotem i luzem. To naprawdę wielka sztuka, by zainteresować kilka pokoleń i potrafić przekuć to w naukę.

(opinia pierwotnie opublikowana na sztukater.pl)

Od kilkunastu miesięcy na własnej skórze odczuwam prawdziwość stwierdzenia, że w wychowaniu dziecka bardzo istotne jest umiejętne połączenie przyjemnego z pożytecznym. Chcąc je czegokolwiek nauczyć trzeba być w stanie skupić uwagę malucha na tym, co mamy aktualnie do zaoferowania. Czasem trzeba wspiąć się na wyżyny kreatywności, gdy dostępne materiały edukacyjne nie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Ukraina moja miłość Jarosław Junko, Nadia Sawczenko
Ocena 5,8
Ukraina moja m... Jarosław Junko, Nad...

Na półkach: ,

Zapewne nie ma w naszym kraju osoby, która by nie kojarzyła ukraińskiej porucznik Nadii Sawczenko. Styczność z tym nazwiskiem mieliśmy szczególnie przy okazji relacji z rosyjskiej sali sądowej, w której trwał jej proces. Jej bunt przeciw bezzasadnym oskarżeniom przejawiał się podejmowanymi głodówkami i bezpretensjonalnym podejściem do iście rozprawy niczym z „Procesu” Kafki. W tym czasie stała się bohaterem narodowym w swoim ojczystym kraju, pomogła nagłośnić międzynarodowej opinii publicznej sytuację wojenną, jaka miała miejsce po ataku Rosji na tereny Ukrainy.

Nie ma wątpliwości, Sawczenko jest osobą bardzo twardo stąpającą po ziemi, otwarcie i bez ogródek mówiącą o zaistniałych problemach, charyzmatyczną. Wydawać by się mogło, że jej historia to gotowy pomysł na dobrą książkę. Tego samego zdania był korespondent PAP, Jarosław Junko. Jednak coś poszło nie tak. Ciężko wychwycić, co sprawia, że ten wywiad nie porywa czytelnika. Może na początku zmusza do dystansu psikus przygotowany przez wydawcę. Biorąc książkę w ręce wydaje się, że czeka nas długa przygoda opowiadana przez bohaterkę – wizualnie to dość gruba pozycja. Jednak wertując strony widać marnotrawstwo miejsca. Krótkie rozdziały, między każdym z nich puste strony, duża czcionka i marginesy. Z jednej strony czyta się to niezwykle przyjemnie i szybko, z drugiej natomiast pozostaje niedosyt po zbyt wcześnie ukończonej lekturze.

Sama opowieść serwowana przez Sawczenko też nie jest w stanie porwać. Niby wszystko jest na miejscu, mamy zwroty akcji, dramatyczne sytuacje i przedstawienie politycznych zagrywek, jednak przerzucając strony nie miałem ani przez chwilę uczucia rumieńców czy wciągania w wir przedstawianych wydarzeń. Coś nie zagrało w warsztacie pisarskim reportera przeprowadzającego wywiad. Może nie był w stanie w konfrontacji z silną kobietą narzucić własnego stylu lub po prostu mamy do czynienia z typowo zawodowym, reporterskim podejściem do tematu? Brak w tym wszystkim uczucia…

Jestem świeżo po innej lekturze poruszającej tematy autobiograficzne. Mark Webber (oczywiście wspierając się „ghost writerem”) potrafił z opowieści o „jeżdżeniu w kółko” stworzyć pasjonującą książkę, która nie pozwala się oderwać czytelnikowi, póki nie dotrzemy do końca. Zdaję sobie sprawę, że w przypadku wywiadu trudniej o taki skutek, jednak osoba opowiadająca powinna być w stanie przykuć uwagę odbiorcy.

Nie czuję się komfortowo wiedząc, że stykam się z rzeczami bardzo ważnymi dla dzisiejszej sytuacji politycznej i społecznej, mającymi miejsce niedaleko granic naszego kraju, łamaniem standardów międzynarodowych, a po zamknięciu książki w pamięci pozostaje niewiele. Być może usprawiedliwieniem dla mojej znieczulicy będzie fakt, że tak naprawdę jesteśmy wystarczająco blisko tych wydarzeń, by mieć o nich odpowiednio wyrobione zdanie, więc wywiad z osobą będącą niemalże w epicentrum nie dodaje wiele do naszych wyobrażeń. Mam nadzieję, że lektura da więcej do myślenia osobom oddalonych od problemów ukraińsko-rosyjskich, które będą w stanie przetrzeć ze zdumienia oczy na myśl, że opisywane fakty mogły mieć miejsce w rzeczywistości.

Mimo że Sawczenko w swoich wypowiedziach stara się odpowiednio ubarwić wypowiedzi oraz rozruszać wyobraźnię odbiorcy, czuć w każdym zdaniu, że mamy do czynienia z zawodowym żołnierzem, który niemalże we krwi ma suche przekazywanie informacji, nie bawiąc się w ogólniki czy zbędne z tego punktu widzenia rozwlekanie historii.

Z całym szacunkiem do autorki i jej historii, niestety nie jestem w stanie z czystym sumieniem polecić tej książki. Można ją szybko przeczytać w księgarni (naprawdę nie zajmie to wiele czasu), jednak nie wnosi ona nic takiego, co byłoby warte, by mieć ją na swojej półce czy wrócić w przyszłości do lektury.

(recenzja pierwotnie opublikowana na sztukater.pl)

Zapewne nie ma w naszym kraju osoby, która by nie kojarzyła ukraińskiej porucznik Nadii Sawczenko. Styczność z tym nazwiskiem mieliśmy szczególnie przy okazji relacji z rosyjskiej sali sądowej, w której trwał jej proces. Jej bunt przeciw bezzasadnym oskarżeniom przejawiał się podejmowanymi głodówkami i bezpretensjonalnym podejściem do iście rozprawy niczym z „Procesu”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ból towarzyszy nam codziennie. Zazwyczaj trzeba go traktować jako naszego sprzymierzeńca, gdyż informuje, że coś nie do końca prawidłowo funkcjonuje w naszym organizmie. Czasem jednak nie chce ustąpić, pogarszając komfort życia, mimo że (jak się nam wydaje) przyczyna dolegliwości została zażegnana. Najczęściej w takiej sytuacji sięgamy po tabletki, których reklamy atakują nas na każdym kroku. Metoda najszybsza, często skuteczna, jednak, jak wiadomo na dłuższą metę nie pozostaje neutralna dla naszego zdrowia. Warto więc szukać alternatywnych form walki z uciążliwym bólem.

Jacek Skarbek jest specjalistą zajmującym się terapią manualną pracując z układem kostnym. W swojej praktyce istotną rolę przywiązuje do funkcjonowania nie tylko mięśni, ale także powięzi, czyli „siatki” okalającej całe ciało, łączącej ze sobą zespół tkanek i organów. To właśnie receptory znajdujące się w powięziach najczęściej nas „bolą”, wysyłając sygnał do mózgu.
Książka „Samodzielne usuwanie bólu” tego autora to przydatna pozycja, którą warto trzymać w pobliżu apteczki, zasłaniając nią tabletki i maści przeciwbólowe. Składa się z części teoretycznej oraz zbioru ćwiczeń na różne, cierpiące na niedogodności, miejsca ciała.

Początkowe strony to, na szczęście niezbyt obszerny, wykład na temat przyczyn, rodzajów bólu oraz opisu, co dzieje się w takiej sytuacji z naszym ciałem. Możemy dowiedzieć się, kiedy zignorować dolegliwość, starać się z nią walczyć samodzielnie a kiedy należy udać się do specjalisty. Niestety jest to zdecydowanie najsłabszy element publikacji, napisany trochę na siłę, w bardzo akademicki sposób, z definicjami, wyliczeniami, których nie sposób zapamiętać. Rozumiem jednak, że uporządkowanie wiedzy jest konieczne zanim przejdzie się do praktycznych wskazówek.

I tu przechodzimy do najważniejszego momentu. Przez sto stron jesteśmy prowadzeni przez spis różnorakich uciążliwości cielesnych, których możemy doświadczyć w życiu codziennym, oraz jak w prosty sposób większość z nich jesteśmy w stanie pokonać. Ćwiczenia praktyczne podzielono na bolące miejsca, więc w prosty sposób możemy znaleźć miejsce, w którym opisano interesujące nas w danej chwili zagadnienie. Głowa, kark, plecy, kolana – i co jeszcze sobie „zażyczymy”. Części z tych rodzajów bólu doświadczyłem, innych nie np. tego występującego w trakcie ciąży ;-) Muszę przyznać, że niektórych z nich nie byłem nawet świadomy.

Każdy szczegółowy opis ćwiczenia (z reguły są to proste zadania do wykonania przy biurku czy w autobusie) wzbogacony jest galerią zdjęć, więc naprawdę ciężko wykonać je nieprawidłowo… Przydatną informacją są umieszczone wskazówki dotyczące ogólnych praktyk odpowiedniego nawadniania, rozluźniania czy usuwania blokad samodzielnie lub przy użyciu prostych narzędzi, jak wałek do rolowania.

Cieszę się, że ta książka trafiła do mojej domowej biblioteczki. Dzięki niej (oby jak najrzadziej) sam mogę starać się zwalczyć uciążliwy ból mięśni, szczególnie po zbyt intensywnym treningu czy zawodach. Od dawna przymierzałem się do zakupu ww. wałka do rolowania, nie byłem jednak przekonany, czy są jakieś dowody skutecznego stosowania. Jak się okazało, ćwicząc przez dosłownie kilka minut dziennie można nie tylko walczyć z już atakującym nas bólem, ale przeciwdziałać przeciążeniom mięśni i stawów, stopniowo je wzmacniając.

Jednak wskazówki zawarte w publikacji Jacka Skarbka mogę stosować nie tylko w celach sportowych, ale także w pracy, kiedy to nienaturalna sylwetka w trakcie siedzenia przed komputerem naraża nas na nieprzyjemności i sygnały dyskomfortu płynące z całego ciała.

Dodatkowym atutem jest objętość książki – to niecałe 150 stron, na których zawarto jedynie istotne fakty, skupiając się na istotnych i praktycznych rzeczach. Początkowo obawiałem się, że zostanę zaatakowany masą uduchowionych wskazówek jak się wyciszyć i wyłączyć ból przez np. medytację, jednak na szczęście nie miało to miejsca.

Ból towarzyszy nam codziennie. Zazwyczaj trzeba go traktować jako naszego sprzymierzeńca, gdyż informuje, że coś nie do końca prawidłowo funkcjonuje w naszym organizmie. Czasem jednak nie chce ustąpić, pogarszając komfort życia, mimo że (jak się nam wydaje) przyczyna dolegliwości została zażegnana. Najczęściej w takiej sytuacji sięgamy po tabletki, których reklamy atakują...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Już pobieżne zapoznawanie się z notką na temat tej książki pozwala stwierdzić, że jest to obowiązkowa pozycja dla naszych rodaków, wszak powszechnie wiadomo, że „mądry Polak po szkodzie”, a warto by to było zmienić.

Bardzo lubię publikacje, które nie starają się na siłę tworzyć wielkich teorii, a skupiają się na rzeczach wydających się oczywistymi. Oczywiste jest to, że powinniśmy wyciągać wnioski z naszych błędów, by w przyszłości wyeliminować niewłaściwe posunięcia, czasem tragiczne w skutkach. Matthew Syed idzie o krok dalej, stara się uzmysłowić czytelnikowi, że na podstawie historycznych wydarzeń jesteśmy w stanie znaleźć elementy, które jedynie potencjalnie mogą stanowić zagrożenie. Przewidywanie w tej sytuacji nie ma nic wspólnego z wróżeniem, jest oparte na dotychczasowym doświadczeniu.

Autor przedstawia swoje tezy opierając się na przykładach z dwóch dziedzin: lotnictwa oraz ochrony zdrowia. Na przestrzeni lat loty pasażerskie stały się najbezpieczniejszym środkiem transportu, co bezsprzecznie udowadniają statystyki. Jednak tak dobre wyniki nie zrodziły się same z siebie, konieczne było wypracowanie standardów pracy, diagnostyki oraz troski o bezpieczeństwo. Niezwykle istotne jest przekonanie pracowników, że szybkie zgłoszenie własnych błędów nie będzie wiązało się z żadnymi konsekwencjami wymierzonymi w nich samych. Tego typu bezkarność z jednej strony skłania wszystkich do otwartości, z drugiej natomiast skutkuje dużo większym stopniem eliminowania zagrożeń.

Służba zdrowia działa w sposób zgoła odmienny. Środowisko to (i nie chodzi tu o ludzką złośliwość czy przeświadczenie o nieomylności) nie ma wypracowanych takich zachowań, wszelkie niepowodzenia tłumaczone są losowością czy wskazywaniem ryzyka, które niosą z sobą nawet najdrobniejsze zabiegi. Dodatkowym czynnikiem jest obawa o pozwy skierowane przeciw lekarzom, która sprawia, że wszelkie wyjaśnienia artykułowane są w skrajnie skomplikowany sposób, żeby pacjentom oraz ich rodzinom udowodnić, że nie można nic w tej materii poprawić.

Syed w świetnym, reporterskim stylu przedstawia sytuacje z życia wzięte, które kończyły się tragediami, oraz to, jakie wnioski z nich wyciągano. Okazuje się, że w prosty sposób można było przeciwdziałać dramatycznym finałom, gdyby tylko można poradzić sobie ze stresem, zarówno głównych uczestników i osób decyzyjnych, jak i obserwatorów. Często wystarczy otwarcie się na inne, nieszablonowe rozwiązania oraz ominięcie bariery komunikacyjnej. Obrazowe jest ukazanie zabiegu lekarskiego, który nie musiał zakończyć się zgonem pacjentki, gdyby tylko pielęgniarka asystująca pokonała lęk przed wskazaniem błędnego postępowania lekarzy. Nie uczyniła tego tylko dlatego, że była świadoma faktu bycia osobą najmniej doświadczoną i o najniższej randze na sali operacyjnej. Może właśnie dlatego w jej głowie zrodził się pomysł na najprostsze rozwiązanie, o którym zespół lekarski nie pomyślał w kryzysowej, nieprzewidzianej sytuacji.

W prosty sposób można przenieść zilustrowane przypadki do życia codziennego w pracy i w domu. Radząc sobie z eliminowaniem błędów można wypracować schematy działania pozwalające nie tylko unikać porażek, ale także bardziej świadomie wpływać na przyszłe sukcesy.

Jest to jeden z niewielu poradników (chociaż to chyba zbytnie spłycenie formy książki), który można czytać niemalże z wypiekami na twarzy. Autor, doświadczony publicysta, doskonale wie, jak porwać odbiorcę i nie wprowadzać poczucia nudy, o którą nietrudno w tego typu książkach. Nie jesteśmy zarzucani niepotrzebną ilością statystyk, otrzymujemy samo „mięso”, które na dłużej pozostaje w pamięci. W łatwy sposób możemy nauczyć się być wyczulonymi nie tylko na znane z przeszłości niepowodzenia, ale także wykrywać niestandardowe czynniki, na które należy zwrócić szczególną uwagę. Wielkie słowa uznania za to, że udało się nie popaść w banalne przedstawianie wniosków, które w gruncie rzeczy nie są niczym odkrywczym, ale pomagają uporządkować własne postępowanie. I nie myślcie czasem, że jest to jakiś bezwartościowy korpo-bełkot ograniczający myślenie – naprawdę warto mieć „Metodę czarnej skrzynki” na półce i wracać do lektury co jakiś czas.

Już pobieżne zapoznawanie się z notką na temat tej książki pozwala stwierdzić, że jest to obowiązkowa pozycja dla naszych rodaków, wszak powszechnie wiadomo, że „mądry Polak po szkodzie”, a warto by to było zmienić.

Bardzo lubię publikacje, które nie starają się na siłę tworzyć wielkich teorii, a skupiają się na rzeczach wydających się oczywistymi. Oczywiste jest to, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na wstępie muszę wyznać, że nie jestem fanem piłki nożnej, a Realu Madryt w ogóle. Oglądam mecze reprezentacji, kojarzę największe kluby i gwiazdy, ale to wszystko. Nawet Liga Mistrzów nie jest w stanie mnie porwać – no dobra, może jestem w stanie skusić się na poświęcenie uwagi spotkaniom rangi półfinałów czy finału.

Wydawać by się więc mogło, że sięgając po książkę „Real Madryt. Strategia sukcesu” wykazuję się skrajnym masochizmem. Też spodziewałem się ciężkiej przeprawy, jednak muszę stwierdzić, że czas poświęcony tej lekturze w żaden sposób nie może być uznany za stracony.

Steven G. Mandis, pracujący w sektorze finansowym, postanowił rozłożyć na czynniki pierwsze źródła sukcesu w sporcie. A czy jest na świecie lepszy przykład niż wspomniany Real Madryt? Zapewne jedynie Amerykanie mieliby wątpliwości, jednak książka już na pierwszych stronach dość brutalnie sprowadza na ziemię osoby pragnące wskazać inny klub, z jakiejkolwiek dyscypliny sportowej. Fakty (finansowe, statystyczne, trofea) nie pozostawiają złudzeń. Czy się Real lubi, kocha, szanuje, czy też się jest wobec niego obojętnym, trzeba oddać, że obecnie nie ma lepszego wyznacznika sukcesu w sporcie drużynowym.

Gdyby szukać jednego słowa-klucza, bez wątpienia według autora są to „wartości”. Są one szczególnie istotne przy formie właścicielskiej, jaką przyjął opisywany hiszpański klub. Nie jest on trzymany w garści przez miliardera, od lat wierny jest zasadzie podziału między ponad 90 tysięcy właścicieli udziałów. Taka forma ma oczywiście swoje plusy i minusy, które Mandis w drobiazgowy sposób wyjaśnia. Główną wadą jest utrudnione szybkie finansowanie zwiększonych wydatków.

Real Madryt od początku miał postawione przed sobą wielkie cele. Mimo że na pierwsze sukcesy trzeba było czekać wiele lat, odważnie podążano ścieżkami innowacji. Szybko zauważono, że samo zwycięstwo to nie wszystko. Aby być wielbionym przez miliony klubem, należy nie tylko wygrywać, ale robić to w spektakularny sposób, na wspaniałym stadionie, z odpowiednią otoczką. To dlatego właśnie zatrudniano „galaktycznych” zawodników, którzy przy okazji odwracali uwagę od osób zarządzających tym rosnącym z czasem przedsięwzięciem.

Wiadomo, że każde posunięcia kończące się sukcesem, wiążą się z naśladownictwem ze strony konkurencji. Autor jednak stara się udowodnić, że nawet posiadając ogromną ilość informacji (Real Madryt od lat cechuje się transparentnym podejściem do zarządzania, publikując regularnie ogromne ilości raportów i sprawozdań), statystyk, wspierając się pieniędzmi, nie można zagwarantować sobie finalnego sukcesu. Zawsze w zbiorze elementów składowych znajduje się to „coś”, co ciężko wyliczyć, wskazać, kupić. Wśród nich na pewno znajduje się cierpliwość, której tak bardzo brakuje we współczesnym sporcie. Ale nie tylko. Starałem się patrzeć na tę książkę jak na uniwersalny poradnik wskazujący cechy konieczne, by mieć szansę (absolutnie nie gwarancję) na sukces w biznesie. Udało się wychwycić, że to wcale nie pieniądze są najważniejsze (choć i tak są konieczne), ale wartości, otwarcie na nowe ścieżki rozwoju, mozolne budowanie przywiązania do marki etc.

Oczywiście skupiono się także na bardzo szczegółowym przedstawieniu czynników mierzalnych. Zestawienia tabelaryczne, wyjaśnienia, obliczenia potrafią wystraszyć tych czytelników, którzy choć raz nie zetknęli się z rocznikiem statystycznym. Dużym atutem jest fakt, że autor stara się trafić do osób z różnych kontynentów, podając liczne porównania i odniesienia np. do profesjonalnych lig amerykańskich. Co prawda nie zawsze są one trafne, ale i tak mogą przybliżyć, nomen omen, „realia” europejskiej piłki nożnej. Miło, że takie adnotacje są odpowiednio wyróżnione, przez co nie sposób się pogubić.
Oczywiście książka ta jest przede wszystkim na pewno pozycją obowiązkową dla każdego fana „kopanej”. Skrupulatnie przedstawiono historię tego „największego z największych” klubu piłkarskiego, zgrabnie dzieląc ją na etapy. Nie zabrakło drobiazgowego wymieniania nazwisk, faktów, liczb, relacji z istotnych spotkań. Dla mnie nie jest to najważniejsza część publikacji, jednak doceniam szczegółowość.

Kończąc lekturę na pewno nie zmieniłem się w wielbiciela piłki nożnej, jednak byłem w stanie przyswoić sobie wiele faktów, o których nie miałem do tej pory pojęcia. Szczególnie istotne jest to, że autor miał dostęp do osób związanych z Realem, co znacznie ubarwia przedstawiane fakty.

Na wstępie muszę wyznać, że nie jestem fanem piłki nożnej, a Realu Madryt w ogóle. Oglądam mecze reprezentacji, kojarzę największe kluby i gwiazdy, ale to wszystko. Nawet Liga Mistrzów nie jest w stanie mnie porwać – no dobra, może jestem w stanie skusić się na poświęcenie uwagi spotkaniom rangi półfinałów czy finału.

Wydawać by się więc mogło, że sięgając po książkę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mało która postać w historii dorobiła się tak wielu przedstawień swojego życiorysu, do tego z różnych punktów widzenia. Pablo Escobar jest jedną z tych osób. Szczególnie intrygujące jest to, że ostatnie lata to swoista „moda na Escobara”, zapoczątkowana świetnym serialem „Narcos”. Pokazano w nim kulisy dochodzenia prowadzonego przeciw niemu oraz obławy, nie ukrywając przy okazji prezentowania wielu postaw tego bez wątpienia jednego z najbardziej brutalnych przestępców.

Najbardziej interesujący opinię publiczną jest fakt, że potrafił on być z jednej strony bezwzględnym potężnym baronem narkotykowym, z drugiej natomiast kochającym ojcem, mężem, namiętnym kochankiem. Jego życiorys to gotowy przepis na skazany na sukces scenariusz filmowy.

Nie dziwi więc fakt pojawiania się tak wielu publikacji na temat Pablo Escobara. Do najciekawszych należy zaliczyć te, których autorami są osoby z jego najbliższego otoczenia. W tym gronie książka syna zasługuje na szczególną uwagę. Mało która osoba była w stanie tak jak on dostrzec wielkie poświęcenie i troskę o rodzinę i najbliższych w życiu bezwzględnego przestępcy.

Pozycja ta naprawdę przytłacza ilością faktów i szczegółów. Juan Pablo Escobar (obecnie używający nazwiska Sebastian Marroquin) w iście encyklopedyczny sposób przytacza historie, które łączyły go z ojcem, starając się ukazać w obiektywny sposób zarówno życie rodzinne, jak i krwawą walkę o wpływy. Bardzo łatwo można odczuć zmęczenie przy próbie zapamiętania wszystkich detali. Należy jednak docenić to, że autor nie stara się bawić w wypełniacze – otrzymujemy 500-stronicową cegłę wypełnioną w 100% istotnymi faktami, mimo że w zdecydowanej mierze podanymi w zbyt szczegółowy sposób, przez co nie jest to lektura lekka i przyjemna, mimo że napisana przystępnym językiem.

Płynnie poruszamy się w czasie, zaczynając od sytuacji tuż po zabiciu Pablo Escobara. Dowiadujemy się, w jakim zastraszeniu żyła jego rodzina, nie mogąc zaufać nikomu, w tym oddelegowanym przedstawicielom służb państwowych, w teorii mających starać się zapewnić ochronę przed zemstą innych karteli oraz wszystkich osób, które mogły być wrogo nastawione. Dochodzi do tego podejrzenie zdrady w najbliższej rodzinie. Autor w doskonały sposób przedstawia bezsilność i próbę walki o pozostanie przy życiu siebie i pozostałych najbliższych.

Wartością dodaną jest równie szczegółowe zobrazowanie codziennego życia w Kolumbii, zarówno w czasach potęgi Escobara jak i tych, które miały miejsce bezpośrednio przed i po niej. Wszechobecna korupcja i bieda są idealną pożywką do niezahamowanej działalności przestępczej i walki o władzę. Tak naprawdę można wpłynąć na każdego, jeśli nie finansowo, to przez odpowiednie zastraszanie. Można użyć dosłownie wszystkich dostępnych środków i czuć się zupełnie bezkarnie, jeśli tylko ma się odpowiedni punkt zaczepienia. Pablo Escobar świetnie potrafił wykorzystać te realia i sprawić, że większość osób z jego otoczenia była w stanie nie tylko go uwielbiać, ale i w ostateczności oddać za niego życie.

Należy odnotować fakt, że tak bliska osoba jak syn stara się być jak najbardziej obiektywna w swojej książce. Wiąże się to z tym, że otrzymujemy niejednoznaczny opis postaci, która w ostatecznym rozrachunku oczywiście zasłużyła na potępienie. Z każdej strony przebija miłość dziecka do ojca, jednak nie jest ona ślepa i bezwarunkowa. To właśnie odpowiednie wyważenie stanowi największą wartość jego książki. Skutecznie punktuje on wszelkie wady i błędy w życiu Pablo Escobara i w żaden sposób nie stara się go usprawiedliwiać. Idealnym zwieńczeniem jest dedykacja: „Dla mojego ojca, który nauczył mnie, jaką drogą nie należy iść”. Będąc dzieckiem zbrodniarza można go zarówno kochać, podziwiać, jak i szczerze nienawidzić za to, co czynił i za pomocą jakich środków zdobywał bogactwo i pozycję w świecie przestępczym.

Bardzo łatwo wpaść w banał i truizmy opisując życie takich osób jak Pablo Escobar. Na szczęście jego syn, udostępniając swoje przemyślenia w książce jest od tego daleki. Największa obawa, jaką żywiłem przed sięgnięciem do tej publikacji, zostaje rozwiana już po lekturze pierwszego rozdziału.

Mało która postać w historii dorobiła się tak wielu przedstawień swojego życiorysu, do tego z różnych punktów widzenia. Pablo Escobar jest jedną z tych osób. Szczególnie intrygujące jest to, że ostatnie lata to swoista „moda na Escobara”, zapoczątkowana świetnym serialem „Narcos”. Pokazano w nim kulisy dochodzenia prowadzonego przeciw niemu oraz obławy, nie ukrywając przy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ciężko uznać mnie za fana osoby, z której aktywnością sceniczną czy telewizyjną stykam się bardzo rzadko. Tak jest w przypadku m.in. Piotra Gąsowskiego, ale już na wstępie jego książki poczułem się dużo lepiej, gdyż nie popełniam (jak się okazuje dość powszechnego) błędu i nie mylę go np. z Wojciechem Gąssowskim. Wiem, że istnieje taka osoba jak pan Piotr, jednak zdecydowanie nie należę do targetu jego występów (szczególnie telewizyjnych).
Dlatego też z dużą dawką dystansu sięgałem po jego autobiografię.

Spodziewałem się wzniosłych słów nad własnymi osiągnięciami, podsumowaniem spotkań z ważnymi i wybitnymi postaciami czy wielkich wypraw. Tak naprawdę wiele się nie pomyliłem, tylko że wszystkie te fakty zostały podane w specyficzny sposób. Otóż autor rzeczywiście, jak wskazuje tytuł, skupił się na ukazywaniu tych z nich, które okazały się klapą kulturalną, obyczajową lub finansową – ale jego, nie innych osób. Na skandale czy ujawnianie pieprznych szczegółów rodem z brukowca nie ma co liczyć, nawet w przypadku reklamowanego na okładce wątku z filmem porno.
Dużą zaletą jest to, że nie ma w tej książce efektów pracy ghost writera lub zaprzyjaźnionego dziennikarza, który zechciałby przeprowadzić wywiad – rzekę. Gąsowski sam podjął się wysiłku napisania książki, i należy przyznać, że wyszło mu to bardzo dobrze.

W każdym zdaniu czuć, że jest to pozycja przemyślana, docierana i poprawiana w ciągu kilku lat. Nie ma tu zbędnych wypełniaczy, treści, która odstawałaby od głównych przemyśleń. Co prawda autor nie stroni od przeskoków w chronologii wydarzeń, jednak zgrabna konstrukcja (jedna historia to osobny rozdział) powoduje, że czyta się to bardzo przyjemnie, nawet mimo kilku powrotów do minionych wątków lub odwołań do kolejnych stron.

Tak naprawdę to zbiór fantastycznych anegdot, które ciężko sobie wyobrazić, by były udziałem jednak człowieka. Jednak pozostaje wierzyć (a nie mam podstaw, by uczynić inaczej), że to wszystko miało miejsce. Faktem jest, że większość z nich przypada na czasy PRL-u, który to dostarczał masy materiału na wszelakiego rodzaju humorystyczne historie. Spokojnie można sobie wyobrazić poszczególne historie zapisane w scenariuszach filmów Stanisława Barei. Wartością dodaną na pewno jest opis życia w tych specyficznych czasach i problemów, z jakimi każdy się napotykał na co dzień.

Książka wydaje się gruba, jednak to tylko pozory. Czcionka jest dość wyraźna i duża (nie męczy wzroku), poszczególne wątki są widocznie rozróżnione, a do tego język jest tak przyjazny dla czytelnika, że lekturę można zakończyć przy drobnym wysiłku (może to nie jest odpowiednie słowo) w jeden wieczór.

Jestem pełen podziwu do zaprezentowanego zbioru. Naprawdę nie spodziewałem się tak nietuzinkowych historii, do tego podanych w lekki, kabaretowy sposób. Mogą one przyćmić większość show w postaci tak popularnych ostatnio (i najczęściej zupełnie bezwartościowych i po prostu głupich) stand up-ów. Nie zrażajcie się okładką, która jest zdecydowanie najsłabszym ogniwem – ot, zdjęcie autora przeciągnięte przez całą jej objętość. Sugeruje ona dwieście stron chwalenia się, jednak tak nie jest. Nie chcę psuć nikomu lektury, dlatego też staram się nie wspominać szczegółów jakiejkolwiek z opisywanych przygód, co jest bardzo ciężkie, gdyż nawet pisząc tę recenzję w mojej głowie rozbrzmiewa zdrowy chichot na ich wspomnienie.

Piotr Gąsowski naprawdę poszedł na całość. Ciężko mi wyobrazić sobie, żeby w życiu spotkały go jeszcze większe wpadki – musiałby być chodzącym nieszczęściem. Wspomina je szczerze, ze specyficznym poczuciem humoru, wskazując także, czego one go nauczyły. Co prawda po lekturze nie zmienię się w jego wielbiciela, jednak na pewno zyskał moją ogromną sympatię. Po prostu należy się ona człowiekowi potrafiącemu z dystansem podchodzić do samego siebie i mającemu na ten temat wiele do powiedzenia.

Ciężko uznać mnie za fana osoby, z której aktywnością sceniczną czy telewizyjną stykam się bardzo rzadko. Tak jest w przypadku m.in. Piotra Gąsowskiego, ale już na wstępie jego książki poczułem się dużo lepiej, gdyż nie popełniam (jak się okazuje dość powszechnego) błędu i nie mylę go np. z Wojciechem Gąssowskim. Wiem, że istnieje taka osoba jak pan Piotr, jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lubię żyć w zgodzie ze swoim ciałem. Na co dzień może tak bardzo tego nie odczuwam, jednak wystarczą rodzinne lub świąteczne okazje, po których przez kilka dni chodzę z moralnym kacem udowadniającym, że jednak znowu pozwoliłem sobie na zbyt wiele, co odczuwam podczas ćwiczeń czy biegania. Jeszcze gorzej jest, gdy w krótkim okresie następuje swoista kumulacja i pojawią się dodatkowo czyjeś urodziny w pracy lub wyjście na miasto ze znajomymi. Nie rzucam się jednak w wir poszukiwania diet – już jakiś czas temu „dogadałem się” z organizmem i zdaję sobie sprawę, że wszystko wróci do normy, jeśli będę wystarczająco cierpliwy i rozsądnie podejdę do tematu odżywiania.

„Oczyszczanie dla każdego” jest pozycją m.in. dla osób takich jak ja – chcących wrócić do normalnego funkcjonowania, gdy czują, że coś ciąży na żołądku. Ale nie tylko; jak się okazuje, detoks może dotyczyć także sfery duchowej, zmierzając do wyrzucenia negatywnych myśli czy emocji. Pod tym względem zgadzam się z autorką w jednej kwestii – receptą na stres jest duża dawka ruchu, treningi biegowe. Aby dobrze je wykonać i nie wpaść w zadyszkę konieczne jest prawidłowe oddychanie, a odpowiedni rytm gwarantuje swoiste oczyszczenie i pozbycie się uczucia nerwowości. Barbara Heiner w swojej publikacji sugeruje co prawda dużo lżejsze ćwiczenia, jednak, jak w każdej sytuacji, każdy musi znaleźć odpowiednie rozwiązanie dla siebie, sugerując się podanymi wskazówkami.

Na szczęście nie jest to książka, jakiej się obawiałem. Myślałem, że będzie to po prostu zbiór przepisów na potrawy mające pomóc powrócić do równowagi i lepszego samopoczucia. Oczywiście znalazło się miejsce i na nie, jednak stanowią jedynie drobny element całości. Autorka jako rdzeń traktuje ajurwedę, czyli tradycyjny system medycyny rozwinięty w Indiach. To na podstawie tej teorii określone zostały płaszczyzny oczyszczania (nie tylko przewód pokarmowy, ale także np. płuca, skóra czy głowa) i recepty na wielowymiarowy detoks. Momentami porady zmierzają do czegoś w stylu „przytul się do drzewa i pobierz z niego naturalną energię”, ale można przymknąć na to oko i skupić się na treści mocniej stąpającej po ziemi.

Największą wartością książki są uniwersalne wskazówki – jakich składników używać, unikać, których spożycie jest wskazane w przypadku chęci detoksu lub na co dzień. Szczególnie dużo miejsca przeznaczono wodzie i jej właściwościom. Obok ogólnie znanych teorii (picie ok. 2 litrów dziennie, jak najmniejsza ilość płynów w trakcie posiłków, rozpoczęcie dnia od szklanki wody, najlepiej z połówką cytryny) dowiedziałem się kilku ciekawych rzeczy, jak np. zwracanie uwagi na jej temperaturę. Podobno dużo większe właściwości oczyszczające ma ciepła woda, co także zostało zaczerpnięte z mądrości ajurwedy.

Książkę podzielono na kilka części. Pierwsza z nich to ogólne wskazówki i wytyczne dotyczące detoksu. Następnie możemy zapoznać się z przykładowymi przepisami poszczególnych posiłków (czytając je doznałem skurczu żołądka – niestety dla mnie były to wręcz porcje głodówkowe, jednak należy podkreślić, że są one przewidziane nie jako domyślny jadłospis, a jedynie na czas oczyszczania organizmu z toksyn). Kolejnym elementem są zestawy ćwiczeń wspierające proces oczyszczania. Łatwo się domyśleć, że nawiązują one do filozofii Wschodu, kładąc nacisk na rozciąganie ciała (moim faworytem jest, uwaga uwaga, rozciąganie nerek…), nie ma co liczyć na takie, które wycisną z nas hektolitry potu. Obok ćwiczeń fizycznych otrzymujemy także zestaw porad mających wspomóc osiągnięcie równowagi mentalnej, poprawiających nastawienie, oddychanie. Jest także miejsce na wskazówki dotyczące pielęgnacji ciała (okłady, czyszczenie, płukanie).

Na samym końcu autorka połączyła wszystkie powyższe elementy podając na tacy gotowe, przykładowe zestawy indywidualnego kompletnego oczyszczania. Warto je przejrzeć i sprawdzić, które z nich mogą mieć zastosowanie i zdać egzamin w naszym przypadku.

Książka została ułożona tak, żeby móc spokojnie do niej wracać, zerkając na podsumowania każdego z rozdziałów, które pomagają przypomnieć oraz uporządkować wszystkie wytyczne. Muszę przyznać, że pozytywnie zaskoczyłem się tą publikacją. W niewielkiej objętościowo pozycji można znaleźć dużo przydatnych porad (mniej lub bardziej oczywistych). Podchodząc do niej racjonalnie i eliminując wskazówki zbyt uduchowione wiem, jak ukierunkować codzienne życie, by pozbyć się uczucia ciężkości.

Lubię żyć w zgodzie ze swoim ciałem. Na co dzień może tak bardzo tego nie odczuwam, jednak wystarczą rodzinne lub świąteczne okazje, po których przez kilka dni chodzę z moralnym kacem udowadniającym, że jednak znowu pozwoliłem sobie na zbyt wiele, co odczuwam podczas ćwiczeń czy biegania. Jeszcze gorzej jest, gdy w krótkim okresie następuje swoista kumulacja i pojawią się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nazwanie tej broszurki „księgą” jest wielkim nadużyciem. Myślałem, że może to oczko puszczone w stronę odbiorcy, ale chyba jednak nie, bo jest to pozycja napisana z nadmierną powagą. Autorka podeszła do tematu akademicko, bez finezji i oddechu, który byłby wskazany przy opisie tej bardzo popularnej w ostatnich miesiącach filozofii istnienia.

„Hygge” – to słowo zapewne kojarzone przez większość z nas, atakuje z wielu stron i jest wskazywane jako recepta na nasze obecnie rozpędzone do granic możliwości życie. W skrócie: zwolnij, odetchnij spokojnie, otocz się ciekawymi ludźmi, ciesz detalami. Nie trzeba tego rozwijać do formatu większego niż drobna publikacja, rozwlekanie i doktoryzowanie się nad tematem po prostu przytłacza czytelnika.

Już podczas lektury wstępu można zrozumieć, w czym tkwi sedno optymistycznego podejścia do życia Duńczyków (i chyba Skandynawów w ogóle); a jeśli nie zrozumieć, to przynajmniej poczuć, co jest dla nich ważne. Z racji chłodniejszego klimatu słowem-kluczem jest tam „ciepło”, ujmowane w wielu aspektach. Równie dobrze można użyć „spokój” czy „bliskość”, i już wiadomo o co chodzi. Oczywiście dla każdego przejawia się to w innych detalach czy rzeczach, więc nie ma co się silić na definicje. Tym bardziej męczy ciągłe podawanie przykładów „hygge to…” przez niemal 200 stron książki. Po pewnym czasie brzmi to niczym usypiająca mantra, nie wnosi nic nowego poza odczuciem strasznego deja vu.

Jeszcze gorzej sytuacja wygląda w przypadku cytatów. Są one upychane w zatrważającej ilości, praktycznie na każdej stronie. Mało tego, wydawca postanowił je wyróżnić powiększoną i pogrubioną czcionką, przez co wydają się ważniejsze od przemyśleń autorki. Są one fatalnie dobrane i przytłaczają, niczym pseudomądrości Paulo Coehlo. Znalazło się nawet miejsce na Fryderyka Nietzsche!!! Doprawdy, gdzie jak gdzie, ale w książce o hygge bym się tego nie spodziewał. Zapewne stwierdzono, że książkę trzeba na siłę wydłużyć, żeby nie skończyło się na 50 stronach tekstu, więc dodawano co się dało, brakowało mi jedynie wrzucenia kilku wierszy Wisławy Szymborskiej. Pomijając kwestię trafności i ilości tychże cytatów, należy zauważyć, że robią one niemałą krzywdę przemyśleniom pani Thomsen Brits. Odbiorca nie zdąży dobrze wejść w tok jej twierdzeń i zostaje wybity przez na siłę wrzucone przemyślenia kogoś innego, „znanego i mądrego”. Męczy to okropnie i nie pozwala się skupić na istocie książki. Złapałem się na tym, że zacząłem pomijać te „wrzutki” i wówczas czytanie przynosiło mi więcej przyjemności (no dobra, może to zbyt mocne słowo…).

Ogólne przesłanie i temat są jasne, tak samo jak zamysł na wizualne pogrubienie książki. Wykorzystano chyba wszystkie proste sztuczki – gruby papier wielkie marginesy, odstępy między wierszami, czcionka. Do tego duża ilość zdjęć (wiadome patenty – świeczki, kamyki, koce, drewno i tego typu wizualizacje) i jakoś udało się dobić do wspomnianych wcześniej 200 stron. Doceniam wizualne walory, gdyż całość wygląda naprawdę ślicznie i przykuwa oko, ale bardziej jako album, nie poważna publikacja (bo chyba tak trzeba traktować coś, co w tytule ma słowo „księga”?). Wiele osób docenia właśnie tę stronę książek o hygge, twierdząc, że tego typu pozycje mają służyć jako pomoc w złapaniu oddechu przy kubku ciepłej kawy, gdy pragniemy skryć się pod kocem. Paradoksalnie, dla tego celu chyba lepsze byłoby odwrócenie proporcji – skupienie się na obrazkach i zdjęciach. Gdyby przemyślenia stanowiły swoiste dopełnienie uczty dla oka (jako komentarze lub krótkie zdania), efekt na pewno byłby lepszy.

Całość czyta się błyskawicznie, książkę zamknąłem po ok. 2 godzinach. Nie był to czas do końca stracony, jednak podczas lektury (oraz po jej skończeniu) byłem daleki od poczucia styczności z sednem hygge…

Nazwanie tej broszurki „księgą” jest wielkim nadużyciem. Myślałem, że może to oczko puszczone w stronę odbiorcy, ale chyba jednak nie, bo jest to pozycja napisana z nadmierną powagą. Autorka podeszła do tematu akademicko, bez finezji i oddechu, który byłby wskazany przy opisie tej bardzo popularnej w ostatnich miesiącach filozofii istnienia.

„Hygge” – to słowo zapewne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Muszę przyznać, że mam uczulenie na książki, które już na okładce reklamują autora jako blogera znanego z takiej to a takiej strony internetowej. Zazwyczaj są to poradniki niosące ze sobą natchnione przemyślenia osoby, która dzięki temu, że zaistniała w wirtualnej rzeczywistości, uważa siebie za guru w danej dziedzinie. Dobrze jednak, że okładki mają to do siebie, że znajdują się również na końcu książki i tam można dowiedzieć się czegoś więcej. Dzięki temu zneutralizowałem swoją początkową niechęć do publikacji „Z klasą, na luzie”. Okazało się, że autor, Adam Jarczyński, ma swoiste zasługi na polu kształcenia i doradzania w zakresie savoir-vivre’u. Swoją wiedzę poszerzał pracując z dyplomatami, pracował m.in. jako szef protokołu w trakcie spotkań na szczeblu międzynarodowym – więc kto jak kto, ale taki człowiek wie, co na świecie (także w wymiarze lokalnym) uważa się za właściwe zachowanie w różnych sytuacjach.

Pozostaje jeszcze kwestia, jak to zostanie podane czytelnikowi. Wyobrażając sobie standardowy poradnik dobrych manier, automatycznie można włączyć ziewanie i przymykanie oczu – jeśli ktoś ma problemy z zasypianiem, to zazwyczaj jedna z pozycji obowiązkowych „do poduszki”. Lubię być zaskakiwany i dowiadywać się już podczas zapoznawania się z pierwszymi stronami, że stereotypowe wyobrażenia mogę schować głęboko. Tytuł „Z klasą, na luzie” w 100% sprawdza się na blisko 300 stronach książki, którą dosłownie pochłonąłem niczym dobry kryminał, w dwa wieczory. Już sam wstęp (napisany niby z przymusu, ale z przymrużeniem oka) udowadnia, że autor jest postacią nietuzinkową, z ogromną charyzmą i umiejętnością przyciągania czytelnika. Dawno już nie czytałem treści z założenia podręcznikowych podanych w tak przyswajalny sposób. Dlaczego żadna z pozycji obowiązkowych w czasach studenckich nie miała choć ułamka tego polotu?

Wszystko jest tak, jak powinno być w solidnym poradniku, po który powinniśmy sięgać w sytuacjach kryzysowych. Klarowny podział na rozdziały obejmujące konkretne dziedziny i sytuacje, w których można mieć wątpliwość co do właściwego zachowania się, podsumowania każdego z nich, obfita ilość przykładów „z życia wziętych”. Czcionka i marginesy nie odstraszają, przez to treść przyjemnie dla oka rozlewa się na stronach. Ze spisu treści dowiadujemy się, gdzie szukać zasad dotyczących zachowania się w pracy, w domu, na ulicy czy podczas wypoczynku (tak, lenistwo też powinno wiązać się z kulturą osobistą). Zaskoczyła mnie niesamowita aktualność zagadnień – spodziewałem się, że zostaną poruszone zasady netykiety (jak nie być „burakiem” w sieci), ale poruszenie takich tematów jak Uber czy portale społecznościowe przyjemnie mnie zaskoczyło. Adam Jarczyński na każdym kroku pokazuje, że w parze z rozwojem i nowinkami technicznymi powinna iść kultura osobista.

Nie będę udawał, że książka niczego mnie nie nauczyła. Uważam się za osobę, która w większości sytuacji życiowych potrafi się odnaleźć i właściwie zachować, jednak okazało się, że tak naprawdę czasem zupełnie nieświadomie popełniam faux pas. Autor swoje rady przekazuje jednak w uroczy sposób, kilkukrotnie podkreślając, że przedstawia przemyślenia i wskazówki, nie kategoryczne nakazy. Absolutnie nie czuję się w takiej sytuacji chamem i prostakiem, a po prostu osobą, która przez całe życie ciągle uczy się nowych rzeczy.

Cieszy mnie to, że w końcu rozwiązano dylemat, który nie wiadomo dlaczego ciągle pamiętam z kultowego filmu „Fight Club”. Dotyczył on tego, jak należy być odwróconym do osoby, którą mijamy w wąskim przejściu (w samolocie lub np. sali kinowej). Co prawda argumenty dot. strony „przedniej” i „tylnej” nie są przedstawione tak dosadnie jak to ujął Brad Pitt, jednak z nie mniejszym urokiem.

Najlepszą rekomendacją powinien być fakt, że zamykając książkę nie mam wbitych do głowy setek przykładów prawidłowych zachowań, nie czuję się jak przed egzaminem. Główna myśl, jaka pozostaje, została zawarta już na pierwszych stronach; otóż autorowi nie chodzi o to, że niektórych rzeczy wymagają dobre maniery, tylko o to, żeby było milej. Po prostu…

Muszę przyznać, że mam uczulenie na książki, które już na okładce reklamują autora jako blogera znanego z takiej to a takiej strony internetowej. Zazwyczaj są to poradniki niosące ze sobą natchnione przemyślenia osoby, która dzięki temu, że zaistniała w wirtualnej rzeczywistości, uważa siebie za guru w danej dziedzinie. Dobrze jednak, że okładki mają to do siebie, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zazwyczaj omijam tego typu poradniki, które z założenia znajdują się w opozycji do części już wydanych wcześniej publikacji, starając się, często na siłę, odkryć przed czytelnikiem nowe spojrzenie na dany temat. Dotyczy to głównie zagadnień związanych z dietą, odchudzaniem, zdrowym stylem życia, czyli tego, z czym większość nas styka się co jakiś czas. Bywam przytłaczany wszelkimi rewelacjami na ten temat, nawet teraz, starając się skupić na pisaniu, jakaś pani w audycji radiowej dzieli się swoim sposobem na schudnięcie, którym jest jedzenie potraw w postaci półpłynnej, czyli po prostu wciąganie zupy na każdy z posiłków…

Nie inaczej było w przypadku książki „Mięso nas zabija. Jak zerwać z uzależnieniem od białka zwierzęcego”. Już mało odkrywcza okładka niczym cios między oczy uderza mało estetycznym widokiem widelca z głównym oskarżonym opisywanym w publikacji. Do tego grubość książki – sięgając po tę niemal 600-stronicową cegłę po głowie rzucała się myśl „No ileż można pisać o mięsie i zgubnych skutkach jego spożywania? I to bez zapychaczy w postaci nadmiernej ilości obleśnych rysunków mięsnych potraw, na widok których jarosze robią znak krzyża?” Ta druga obawa szybko została spacyfikowana – ostatnie blisko 100 stron to obszerna bibliografia, drugie tyle stanowią przepisy żywieniowe zgodne z założeniami i przemyśleniami autora.

Przyznaję, do książki podchodziłem nieco z pozycji hejtera, który po przeczytaniu kilku stron triumfalnie zakrzyczy „A nie mówiłem?!?” obrzucając, nomen omen, mięsem, odkrycia pana doktora. Jednak dość szybko fala niechęci została zepchnięta przez dozę ciekawości, która zwiększała się z każdą minutą poznawania książki.

Dużą tego zasługą jest sposób napisania – swobodny, z odpowiednią dawką dystansu autora (także do samego siebie). Nawet fakty naukowe, którymi w tego typu pozycjach jesteśmy bombardowani, przedstawione są przyswajalnym językiem, z pominięciem rzeczy, o których i tak byśmy zapomnieli po kwadransie.

Dr Davis w nieusypiający sposób przedstawia siebie oraz ścieżkę, jaką przebył, aby wejść na „właściwe tory”, za co nagrodą jest znaczna poprawa samopoczucia, kondycji czy udział m.in. w maratonach oraz zawodach Iron Man. Co prawda z własnego doświadczenia wiem, że do pokonania w przyzwoitym czasie biegów długodystansowych nie potrzeba tak radykalnych zmian, jednak doceniam osiągnięcia. Oczywiście nie mogło się obyć bez wskazania punktu zwrotnego w swoim życiu oraz przyznania się do błędów (zarówno względem traktowania swojego ciała, jak i dietetycznych porad dla pacjentów).

Czytając tę książkę w naszym kraju trzeba ciągle pamiętać, że jest ona pisana przez Amerykanina, skierowana właśnie na tamten rynek. Nie sądzę, żeby u nas panował aż taki kult białka zwierzęcego (często powtarzane przez autora typowe posiłki w postaci jajecznicy na boczku na śniadanie, wielkiego steku na obiad i hamburgera na kolację) – chyba jednak nasz region świata odżywia się w sposób bardziej zbilansowany (póki co, tendencje zmian są dość niepokojące). Mając tak skrzywiony dietetycznie target nie trudno wskazać problemy, jednak zadziwia podejście pacjentów, którzy podczas przytaczanych rozmów z autorem wzbraniali się przed redukcją spożywanego mięsa na rzecz owoców i warzyw, typując na głównych winowajców węglowodany. No cóż, nie pierwszy raz okazuje się, że to co dla nas wydaje się oczywiste, dla mieszkańców kraju „za wielką wodą” niekoniecznie takie musi być…

Bardzo przyjemnie czyta się wnioski z podróży w czasie i przestrzeni, podczas której badane były zwyczaje, tryb funkcjonowania i sposób odżywiania się poszczególnych nacji, wraz z wpływem na długość i jakość życia. Można się pocieszyć, że analizy wskazują na lepszą sytuację osób uboższych, których nie stać na zbytecznie dużą ilość białka zwierzęcego – bogacze obżerają się niezdrowymi rzeczami z nadmiarem mięsa, przez co są grubi i szybko umierają ;-) To oczywiście złośliwość z mojej strony, ale wyniki badań dają do myślenia…

Pocieszające jest to, że autor nie narzuca nikomu własnego zdania (chociaż uśmiechnąłem się podczas czytania wywodu, jak to w restauracji odrzuca go na samą myśl o mięsnej potrawie, gdy uzmysławia sobie z czego jest zrobiona i na jaką wegetację były skazane zwierzęta przed zabiciem; jednocześnie niemalże nerwowo tupie nogami czekając na pyszną, zdrową i odżywczą sałatkę). Zdaje się na umiar czytelnika i rozsądne podejście do zagadnienia diety, sygnalizując, na co powinno się zwrócić szczególną uwagę.

Zazwyczaj omijam tego typu poradniki, które z założenia znajdują się w opozycji do części już wydanych wcześniej publikacji, starając się, często na siłę, odkryć przed czytelnikiem nowe spojrzenie na dany temat. Dotyczy to głównie zagadnień związanych z dietą, odchudzaniem, zdrowym stylem życia, czyli tego, z czym większość nas styka się co jakiś czas. Bywam przytłaczany...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ciężko być obrońcą komunizmu. Nie wyobrażam sobie w obecnych czasach jakiejkolwiek poważnej publikacji, która miałaby na celu wystawić temu ustrojowi pozytywne noty. Jednak równie trudne wyzwanie stoi przed autorem, który wydaje książkę punktującą i nokautującą z taką zaciekłością i zajadłością, jak to zrobił swego czasu Leopold Tyrmand w „Cywilizacji Komunizmu”.
Należę do pokolenia, które kojarzy „lata minione” z kolejkami, kartkami na żywność czy z brakiem w sklepach większości niezbędnych towarów. Jednak na szczęście była to już lżejsza, schyłkowa odmiana komunizmu. O jego brutalnym, morderczym obliczu mogłem się jedynie dowiadywać z relacji starszych.
Z dystansem podchodziłem do książki Tyrmanda, oczekując nudnego, akademickiego wywodu o tym, że komunizm jest zły „bo ponieważ”. Jednak przeczytanie pierwszych stron skutecznie wyleczyło mnie z tych obaw. Co prawda jestem w stanie wyobrazić sobie poszczególne rozdziały jako kolejne wykłady na uczelni, jednak należące do tych ciekawszych, które pobudzają wyobraźnię i chęć pochłaniania otrzymywanej wiedzy.
Pierwszą połowę „Cywilizacji Komunizmu” czyta się z niemałym uśmiechem. Autor w swoisty, lekki sposób prezentuje absurdy, jakie czekają na obywatela od samego urodzenia. Momentami to wszystko wygląda niczym gotowy scenariusz do filmów Barei lub polskiej odmiany Monty Pythona. Osoby młodsze z niedowierzaniem mogą czytać i zastanawiać się, jak to wszystko mogło funkcjonować przez tyle lat. Nawarstwienie prezentowanych idiotyzmów męczy niczym oglądanie zbyt wielu odcinków „Sąsiadów” czy innych tego typu dzieł, które śmieszą serwowane tylko w odpowiedniej dawce.
Otrzymujemy studium nawet najprostszych sytuacji, które w normalnych społeczeństwach usprawniają codzienne życie, jednak w komunizmie udowadniają, że wszystko można dokumentnie zepsuć i obrócić przeciwko człowiekowi. Trzeba przygotować się na to, że nic nie działa, a jeśli funkcjonuje, to na pewno nieprawidłowo. Ostatecznie obywatel dochodzi do przekonania, że nawet gdy napotka na coś, co wygląda na normalne i logiczne, należy z tym większą podejrzliwością dopatrywać drugiego dna. Idealnym przykładem jest rozdział dotyczący działania poczty – dla ludzi żyjących w komunizmie logicznym stało się to, że aby mieć cień nadziei na dostarczenie wysyłanych listów, pod żadnym pozorem nie należy ich zostawiać w małych oddziałach pocztowych lub, co gorsza, w skrzynkach. Należy udać się do głównego punktu w mieście. Cała życiowa wędrówka, od narodzin, poprzez naukę, pracę, życie seksualne, aż do starości i śmierci, musi wiązać się z ciągłymi wyzwaniami, których w normalnych krajach nawet nie można sobie wyobrazić.
Jednak „Cywilizacja Komunizmu” tylko pozornie jest taką lekką i przyjemną publikacją, puszczającą oko do czytelnika. Po pewnym czasie, gdy jesteśmy już wciągnięci i pochłaniamy kolejne rozdziały, dostajemy potężny cios w szczękę. Na bok odchodzi lekki ton, zamiast niego wykładane są kolejne zbrodnie na społeczeństwie, jakie bezlitośnie wykonują ludzie podporządkowani temu ustrojowi. Leopold Tyrmand z wielką pasją wypluwa tony żółci twierdząc nawet, że komunizm w swojej brutalności jest czymś jeszcze gorszym od hitleryzmu. Uzasadnienie tej tezy jest piorunujące i ciężko mu odmówić racji. Już samo to obrazuje, jaką nienawiścią pałał autor do ustroju, który mógł na spokojnie opisać na emigracji.
Całość przytłacza ciężarem argumentów tak trafnie opisujących to, z czego udało się nam ostatecznie uwolnić, a o czym nierzadko zapominamy. Komunizm to nie tylko puste półki sklepowe, wyroby czekoladopodobne i „Pani Walewska”. To również jedne z ciemniejszych kart historii, skrywające wiele tak paskudnych rzeczy, które człowiek jest w stanie zrobić drugiemu, że w dzisiejszych czasach nie mieszczą się one w głowie przeciętnego obywatela.
Dodatkowo lekkiemu przyswojeniu faktów nie pomaga składnia, którą raczy nas Tyrmand. Zdania wielokrotnie złożone, ciągnące się przez wiele wersów, dodają książce powagi ale i mogą odrzucić tych, którym nie chce się skupiać i analizować każdego słowa. Zamykając książkę, po przeczytaniu, odetchnąłem głęboko – był to oddech człowieka wolnego, który po lekturze jeszcze bardziej sobie uzmysławia, jakim jest szczęściarzem żyjąc tak niewiele lat po tych niechlubnych czasach.

Ciężko być obrońcą komunizmu. Nie wyobrażam sobie w obecnych czasach jakiejkolwiek poważnej publikacji, która miałaby na celu wystawić temu ustrojowi pozytywne noty. Jednak równie trudne wyzwanie stoi przed autorem, który wydaje książkę punktującą i nokautującą z taką zaciekłością i zajadłością, jak to zrobił swego czasu Leopold Tyrmand w „Cywilizacji Komunizmu”.
Należę do...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Bez strachu. Jak umiera człowiek Adam Ragiel, Magdalena Rigamonti
Ocena 7,7
Bez strachu. J... Adam Ragiel, Magdal...

Na półkach: ,

„Bez strachu. Jak umiera człowiek” to wyjątkowy wywiad z Adamem Ragielem, najbardziej medialnym, ale i na pewno niesamowicie utalentowanym balsamistą w Polsce. Przybliża on kulisy swojej pracy w prosektorium. Magdalena Rigamonti w swojej książce podejmuje się odsłonięcia tematu, który na początku wydaje się kontrowersyjny, jednak osoby szukające skandalizujących treści czy obrazowych szczegółów zawiodą się. Tak naprawdę sprawy związane z postępowaniem ze zwłokami przed pochówkiem są jedynie pretekstem do głębszego zastanowienia się bardziej nad życiem niż śmiercią. Truizmem jest to, że „zmarłemu jest już wszystko jedno” a pogrzeb i przygotowanie do niego są (lub powinny być) ważne dla tych, którzy „po wszystkim” muszą wrócić do własnej egzystencji i spraw codziennych, przyziemnych.

Książka ukazuje też tak istotny aspekt, jak podejście żyjących bliskich przed pożegnaniem osoby, która odeszła. Najbardziej pozostające w pamięci po lekturze są przykłady osób, którym tak naprawdę „nie na rękę” są wydatki, konieczność przerwania urlopu, przyjazd z innego kraju; przykre jest, że czasem bardziej na godnym pochówku zależy osobie z zakładu pogrzebowego – obcemu, dla którego jest to „tylko” praca…

Nie brakuje oczywiście przedstawienia faktów dotyczących tego, co się dzieje z ciałem od pierwszych minut po zgonie, szczegółów ciężkiej i mozolnej pracy w przypadku czasem koniecznej rekonstrukcji czy spełnianiu życzeń najbliższych. Bohater wywiadu bez skrupułów potrafi wypunktować luki w przestarzałym polskim ustawodawstwie, nieświadomość społeczeństwa, traktowanie jako temat tabu tego, co czeka każdego z nas. To wszystko bezlitośnie wykorzystuje większość zakładów pogrzebowych, działając w świetle prawa. W ich podejściu często brak podstawowego szacunku dla zwłok, chodzenie „na skróty” i minimalizowanie nakładów. Niby nic nowego, a jednak bulwersuje, gdy podaje to nam ktoś z branży, będący najbliżej tematu.

Osoby kształcące się i pracujące w zawodzie balsamisty nie są ukazane jako „rzemieślnicy”, ale jako ludzie z krwi i kości, z własną osobowością, podejściem do pracy, słabościami i próbą ich obejścia. To nie „rzeźnicy”, jak często ich sobie wyobrażamy, ale osoby z powołaniem. Faktem jest, że to nie zajęcie dla każdego. Poza koniecznością pokonania oczywistych oporów związanych ze specyfiką zawodu, balsamiści muszą wykazywać się z jednej strony talentem godnym chirurgów plastycznych, wysokim poziomem empatii, ale przede wszystkim zdrowym dystansem i umiejętnością oddzielenia pracy od życia osobistego. Z lekkim przymrużeniem oka czyta się wypowiedzi jednej z kobiet współpracujących z Adamem Ragielem, która przyznaje się do tego, że czasem idąc ulicą spogląda na mijane osoby przez pryzmat swoich służbowych zajęć – co byłoby konieczne do zrobienia na stole w prosektorium, a co stanowiłoby wyzwanie w przygotowaniu do pożegnania tego potencjalnego zmarłego.

Po skończeniu lektury miałem nieodparte wrażenie, że z tej książki bije przede wszystkim… ciepło. Nie tego się spodziewałem, tym bardziej byłem pozytywnie zaskoczony. Spokój, opanowanie i niezwykły wręcz szacunek zarówno do zmarłych, jak i żywych, którzy przybywają do zakładu pogrzebowego, kontrastuje z tym, wydawałoby się, chłodnym i nieprzyjaznym środowiskiem pracy. Swoiste przedstawienie pogrzebu jako ostatniej imprezy (wręcz „balu”) osoby, po której pozostało jedynie ciało do pochowania, wbija się w pamięć i pokazuje, jak ważne jest godne pożegnanie bliskiej osoby.

Na pewno jest to zawód dla wybranych (nie chodzi tu tylko o wytrzymałość na „widoki”), natomiast książka to pozycja dla każdego, niemalże obowiązkowa. Nakazuje ona na chwilę się zatrzymać, pomyśleć i nauczyć się bardziej szanować życie, które skończyć może się w każdej chwili (tak, wiem, ponowny truizm, niemalże banał, o którym jednak często zapominamy).

„Bez strachu. Jak umiera człowiek” to wyjątkowy wywiad z Adamem Ragielem, najbardziej medialnym, ale i na pewno niesamowicie utalentowanym balsamistą w Polsce. Przybliża on kulisy swojej pracy w prosektorium. Magdalena Rigamonti w swojej książce podejmuje się odsłonięcia tematu, który na początku wydaje się kontrowersyjny, jednak osoby szukające skandalizujących treści czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Już dawno nie spotkałem się z książką, która by mnie tak bardzo odpychał od pierwszych stron. Rozumiem, że publikacja mająca na celu ukazanie katastrofy i życie po niej musi mieć wstęp, który subtelnie wprowadzi w temat. Domyślam się, że taki właśnie zamysł Marc Elsberg przelał na pierwsze rozdziały swojej głośnej książki „Blackout”, jednak zupełnie to do mnie nie trafiło.

Znając ogólnie przedstawione zdarzenia jeszcze przed sięgnięciem po ten tytuł, każdy czytelnik spodziewał się, na co należy się przygotować. Ot, „jest prąd, nie ma prądu, nie będzie prądu”. Wiadomo, że akcja rozpocznie się od przedstawiania drobnych usterek, których ostateczne rezultaty będą tragiczne, jednak sposób, w jaki zrobił to autor, po prostu przytłacza osoby, które świadomie sięgają po, jakby nie patrzeć, literaturę rozrywkową. Otrzymujemy taki natłok technicznych szczegółów dotyczących działania elektrowni, ich powiązań w sieci wewnątrz kraju oraz poza jego granicami w ramach całego kontynentu, że po prostu o wszystkim po kilku stronach zapominamy. I tak naprawdę nic na tym nie tracimy.

Skutek jest taki, że po kilku takich technicznych rozdziałach odpuściłem sobie lekturę na dobrych kilka tygodni. I zapewne już bym do niej nie wrócił (lista książek do przeczytania ciągle się powiększa), gdyby nie mój charakter nakazujący dokończenie tego, co się zaczęło. Tak więc z wielkim ciężarem na sercu wróciłem do „książki unplugged”, czego ostatecznie nie żałuję.

Okazało się, że w miarę płynnie przechodzimy na właściwe tory. Otrzymujemy bardzo krótkie, szybko pochłaniane (genialny zamysł, dynamika akcji wiele na tym zyskuje) rozdziały, które czasem zajmują tylko jedną stronę, tworząc niemalże zbiór depeszy nadsyłanych z różnych miejsc Europy. Mimo przedstawienia kilku postaci, szybko okazuje się, że kluczowym elementem jest Piero Manzano, włoski były haker, który przypadkiem zostaje wplątany w intrygę związaną z katastrofą energetyczną stopniowo obejmującą coraz większe obszary Europy… i nie tylko.

Oczywiście bohaterowie co chwilę napotykają na problemy, zarówno te ogólne, związane z nową sytuacją braku prądu, jak i wymierzone bezpośrednio w nich. Nie ma tu się za bardzo do czego przyczepić, ale wielkich zwrotów czy niespodzianek nie doświadczymy.

Nieco gorzej sytuacja wygląda w przypadku tego, co pierwotnie najbardziej przykuło moją uwagę. Liczyłem na nieco głębsze wejście w psychikę tłumu stojącego przed niespotykanym do tej pory zagrożeniem w skali globalnej. Zamiast tego otrzymujemy jedynie poprawnie przedstawione poszczególne kroki (od niedopuszczania do siebie myśli o katastrofie, poprzez wzajemną pomoc, akty wandalizmu i przemocy, aż do wielkiego buntu skierowanego w kierunku szeroko pojętej władzy), które jednak nie budują odpowiedniego obrazu. Z jednej strony nie chce mi się wierzyć, że w przeciągu kilkunastu dni może nastąpić aż taki przewrót w ludzkiej świadomości (braki żywności w domach raczej nie nastąpiłby w tak krótkim czasie, jak to przedstawił Elsberg), z drugiej natomiast przedstawiona (i nieodzowna w takiej sytuacji) przemoc i nienawiść międzyludzka jest niedoszacowana – chyba jednak w skrajnych przypadkach można spodziewać się bardziej drastycznych sytuacji. W efekcie autor pokazuje nam niemalże apokalipsę, która zniszczyła doszczętnie wszystko w ciągu kilku tygodni, jednak zobrazowane jest to w taki sposób, jakby na siłę obniżano wiek docelowej grupę czytelników. I tak, w kategoriach filmowych, zamiast europejskiego thrillera R mamy amerykańskie kino sensacyjne PG-13.

Już dawno nie spotkałem się z książką, która by mnie tak bardzo odpychał od pierwszych stron. Rozumiem, że publikacja mająca na celu ukazanie katastrofy i życie po niej musi mieć wstęp, który subtelnie wprowadzi w temat. Domyślam się, że taki właśnie zamysł Marc Elsberg przelał na pierwsze rozdziały swojej głośnej książki „Blackout”, jednak zupełnie to do mnie nie...

więcej Pokaż mimo to