Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Gdyby tak wyciąć połowę nic nie wnoszących dialogów, a połowę z pozostałych pozbawić duplikatów, to otrzymalibyśmy mocno odchudzoną, ale o wiele lepszą wersję „Zaginionego metalu”. Jeszcze więcej kartek mogłoby zostać zaoszczędzonych, gdyby pominąć ciągłe powtarzanie dokładnie tych samych „opisów” rozległości i różnorodności cosmere. Nie zrozumcie mnie źle, to nadal świetna książka i Sanderson zabiera nas na wycieczkę w coraz głębsze punkty świata magii metali (dzień dobry Hemalurgio), narracja potrafi utrzymać czytelnika przy książce i aż chce się zobaczyć, co dalej się wydarzy i jaki znowu zwrot akcji autor nam zaserwuje. Niestety nie do końca tym razem wyszła Sandersonowi cała otoczka historii.

Sanderson postawił też na rozwój innych postaci, niż Wax oraz Wayne, co ogólnie byłoby bardzo dobre, gdyby nie przyćmiły kompletnie dwójkę głównych bahaterów, którzy grali pierwsze skrzypce od samego początku Drugiej Ery. Nie jestem też przekonany czy kupuję pewne elementy związane z magią metali, które… zdają się przeczyć w pewnym sensie temu, co tak szczegółowo autor budował przez wiele lat. Jakby miały być wykorzystane specjalnie na potrzeby fabuły. Niby miałem pewną frajdę z całości, niby zamknięcie jest całkiem dobre (może nie zaskakujące aż tak, ale po prostu dobre) z pozostawioną furtką, ale to nie jest ten Sanderson, którym się jarałem tyle czasu. Przede wszystkim jednak to nie jest to, na co czekałem tyle czasu.

Gdyby tak wyciąć połowę nic nie wnoszących dialogów, a połowę z pozostałych pozbawić duplikatów, to otrzymalibyśmy mocno odchudzoną, ale o wiele lepszą wersję „Zaginionego metalu”. Jeszcze więcej kartek mogłoby zostać zaoszczędzonych, gdyby pominąć ciągłe powtarzanie dokładnie tych samych „opisów” rozległości i różnorodności cosmere. Nie zrozumcie mnie źle, to nadal świetna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Trzy lata – tyle minęło od premiery poprzedniego tomu, co daje nam aż trzykrotnie dłuższą przerwę niż pomiędzy pierwszą a drugą częścią. Szczęśliwi ci, którzy kupili wszystkie trzy jednocześnie! Przy tak dużej przerwie przydałoby się bowiem ponowne przeczytanie przynajmniej ostatniej książki, gdyż sporo rzeczy wylatuje niestety z pamięci, chociaż Thomas Arnold stara się dbać o odpowiednie zarysowanie minionym wydarzeń. Przy okazji pokazał również, że zdecydowanie nie wyszedł z wprawy pomimo upływu czasu i „Stalowa burza” trzyma ten sam poziom, co poprzednie tomy. Przygotujcie się więc na porządny walec, który toczy się swoim tempem przez niezmierzone przestrzenie Morze Traw!

Czerń nie zdążyła jeszcze pochłonąć całego świata – Ethruni przetrwali i umacniają się pod wodzą księżniczki Vaali oraz Hagana, który nadzoruje budowę obiektów obronnych. Veneni jednak nie zamierzają dać za wygraną, choć Generałowie Czerni skupieni są między innymi na utarczkach pomiędzy sobą. Świat wciąż walczy i nie poddaje się, choć jego szanse topnieją z dnia na dzień. Całe krainy przemieniły się w pozbawione życia pustkowia, przez które z rzadka przetacza się nawałnica oddziałów. Jednak najgorsze jeszcze przed wszystkimi, gdy stalowa burza obróci pustkę w nicość.

Wspominałem już na samym początku, że klimat wcześniejszych części jest zachowany, ale co to właściwie oznacza? A oznacza to między innymi podobnie spokojny, ale podniosły ton prowadzenia historii, z którego wielkość świata i rozmach samej fabuły wręcz wypływa. Podczas lektury czuć taki historyczny powiew, jakby rzeczywiście opisywane wydarzenia miały miejsce w bliżej nieokreślonej krainie i zostały spisane przez kronikarzy z wręcz mitologiczną nutką. Do tego w opisywanym świecie występuje swego rodzaju duszność i można sobie wyobrazić te spustoszone krainy, wśród których ludzie występują jedynie w dobrze chronionych enklawach, rodem z powieści postapokaliptycznej lub starej gry strategicznej w klimatach fantasy.

Znakiem rozpoznawczym całych „Legend Archeonu”, zachowanym również w „Stalowej burzy” są bardzo charakterystyczne dialogi, w których czuć dużą dozę archaiczności. Przywodzą na myśl stare produkcje typu „Baldur’s Gate” czy „Icewind Dale”. One też mocno wpływają na pogłębienie immersji, choć z pewnością mogą w pierwszej chwili wywołać uczucie niepokoju – wszak praktycznie nigdzie się już takiego stylu nie spotyka! Autor utrzymuje je jednak w spójności przez prawie tysiąc stron, więc gdy już się przywyknie do nich, można docenić synergię, która zachodzi pomiędzy nimi a wspomnianym już światem przedstawionym i sposobem prowadzenia narracji. Z pewnością nie jest to coś, do czego przyzwyczajony jest współczesny czytelnik fantastyki (zwłaszcza tej najnowszej), jednak dla mnie jest to ogromny plus tworzący swego rodzaju sprzeczność – powiew świeżości z archaicznymi nutami.

Cała historia opowiedziana w „Stalowej burzy” dzieli się na trzy różne perspektywy, dążące – rzecz jasna – do wspólnego punktu. Każda z nich pokazuje zupełnie inne spojrzenie na dokładnie te same zagadnienia, a do tego nawet interpretacja i pobudki są kompletnie inne, w zależności od tego, kto akurat je prezentuje. Dzięki temu nie wiadomo tak naprawdę, kto popełnia bardziej wątpliwe moralnie czyny, a czyje intencje są czystsze, zwłaszcza kiedy dorzucimy do tego jeszcze większe rozmycie pomiędzy Ano i Angorem, które czasem nazywane są potocznie dobrym i złym bytem. Trzeci tom pokazuje, że z jednej strony trudno ten podział zachować, a z drugiej nie da się z nim absolutnie kłócić – mamy więc klasyczny dylemat moralny pokazujący, że absolutnie nic nie jest tylko dobre lub złe.

Przyznać też muszę po raz kolejny, że wybór oprawy zintegrowanej i pozostawienie jej jako jedynej wersji był strzałem w dziesiątkę. Co prawda większość książki przeczytałem w wersji elektronicznej, jednak próby czytania już wersji papierowej nie były takie straszne, pomimo jej grubości (prawie tysiąc stron zawsze robi wrażenie). Wykonanie jest bardzo solidne, tomiszczne nie próbuje zlecieć na moją twarz w trakcie lektury, a do tego cudownie prezentuje się na półce – ze względu na bardzo obłe krawędzie na myśl przychodzą zdjęcia ze starych bibliotek, gdzie tłuściutkie grymuary stały dumnie prężąc grzbiety. Wszak książka to również wspaniały sposób na udekorowanie pomieszczenia!

Zwieńczenie trylogii „Legend Archeonu” dało mi dokładnie to, czego się spodziewałem. Jestem w pełni usatysfakcjonowany, choć jednocześnie już zaczynam tęsknić za niektórymi postaciami i chętnie bym zobaczył spin-off z historią Kazamara i jego morskimi przygodami! Choć pewnie to by oznaczało budowę zupełnie innego klimatu, niż ten znany z trzech tomów opowiadających o zalewie Czerni. Co jednak zaskakujące, pomimo dużego rozmachu, większość wątków wydaje się zamknięta, lub zostały pozostawione jako otwarte w taki sposób, który nie zostawia u mnie uczucia niedosytu.

Trzy lata – tyle minęło od premiery poprzedniego tomu, co daje nam aż trzykrotnie dłuższą przerwę niż pomiędzy pierwszą a drugą częścią. Szczęśliwi ci, którzy kupili wszystkie trzy jednocześnie! Przy tak dużej przerwie przydałoby się bowiem ponowne przeczytanie przynajmniej ostatniej książki, gdyż sporo rzeczy wylatuje niestety z pamięci, chociaż Thomas Arnold stara się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Dobra fantastyka nie jest zła, a jeśli jest to fantastyka, która przypomina starsze dzieła, pełne prostych, ale wciągających historii, to jeszcze lepiej. Właśnie tak jawił mi się „Gorath. Uderz pierwszy”, kiedy przeczytałem opis książki – dość standardowy motyw oraz świat nasuwający na myśl choćby Forgotten Realms. Przy okazji jest to, zdaje się, debiut Janusza Stankiewicza, więc tym chętniej sięgnąłem po ten tytuł, kiedy otrzymałem propozycje napisania recenzji (uwielbiam debiuty). Już po lekturze muszę przyznać, że dostałem dokładnie to, czego się spodziewałem, a na dodatek napisane naprawdę dobrze, jeśli o sam warsztat chodzi.

Gorath ukrywa się przed władzą, odkąd pamięta. Nie ma pojęcia, czym jest pełna wolność, bo wciąż jest na czyichś usługach – zmienia się jedynie ręka, która trzyma jego smycz. Zadanie, które stanęło przed nim, może być więc dla niego niesamowitą okazją na wyrwanie się z błędnego koła, co dla takich zabijaków jak on nigdy nie jest proste. Propozycje nie do odrzucenia mają jednak tę nieprzyjemną cechę, że niezależnie od oszacowania, co się bardziej opłaca, i tak trzeba je przyjąć. Półork trafia więc do organizacji Nocnych Cieni i próbuje ją zinfiltrować, zachowując przy tym swoje życie.

Już po pierwszych stronach „Uderz pierwszy” przywodzi na myśl stare, dobre książki heroic fantasy wydawane przez Wizards of the Coast (za polski przekłady odpowiedzialna była w dużej mierze ISA). Mnogość ras, takich jak elfy, orki, krasnoludy, dużo magii (choć akurat tej w powieści Janusza Stankiewicza nie ma zbyt dużo), średniowieczny rozkład mapy (główne miasta, mniejsze miasteczka, gospody przydrożne, wsie) oraz system władzy przywołują historie osadzone w Forgotten Realms. Można powiedzieć, że dla starszych czytelników lektura „Goratha” może być sentymentalnym tournée do czasów już minionych – nawet współczesne heroic fantasy pozbawione zostało zwłaszcza prostoty fabuły.

Oczywiście jak na porządną powieść tego podtypu książka Janusza Stankiewicza jest bardzo prosta w swojej budowie, posiada sporo uproszczeń i przeskoków między wydarzeniami oraz zbudowana jest w pełni liniowo. Główny bohater ma do wykonania serię „misji”, które mają go doprowadzić do ostatecznego celu – w jego przypadku uwolnienia się spod władzy Marr i zdobycie upragnionej wolności. Po drodze zbierze drużynę, nawiąże przyjaźnie (lub po prostu odpowiednie znajomości, wymagane do wypełnienia zadań), zostawi za sobą stos trupów i będzie miał sporo dylematów moralnych. Chociaż to ostatnie jest dość ciekawe zarówno w kontekście tego, czego się spodziewałem po książce, jak i podejścia do heroic fantasy.

Tytułowy Gorath jest półorkiem, który całe swoje życie przeszedł z pięściami młócącymi powietrze wokół niego i szczękiem broni jako kołysanką. Już nawet blurb pokazuje, z kim będziemy mieli do czynienia – brutalnym zabijaką, który na dodatek ma trafić do organizacji płatnych zabójców. Spodziewać się można w takim razie, że to on właśnie będzie tym „złym”, a tymczasem autor zrobił małą niespodziankę. Dylematy, które roztrząsa przy każdej misji zleconej przez Nocne Cienie, zasługują na szczególną uwagę i rozmazują ten prosty podział na dobro i zło w jego przypadku. Zwłaszcza że niektóre zlecenia są… nie do końca powiązane z głównymi założeniami organizacji. Nie ma się rzecz jasna co spodziewać głębokiego studium przypadku, jednak ta wewnętrzna droga samego Goratha jest warta podkreślenia.

Świat, w którym została osadzona akcja, jest prosty jak budowa cepa. Na tyle prosty, że aż nie ma, w jaki sposób go przybliżać w trakcie lektury – jedynie struktura władz jest warta wzmianki i autor opowiedział o niuansach związanych z Władcami. Jeśli wyobrazicie sobie najbardziej generyczny świat fantasy osadzony w realiach średniowiecza, to już wiecie, gdzie żyje Gorath. Jednak nawet pomimo tej prostoty, bardzo mi brakowało mapy świata w książce – lubię na nią zerkać, kiedy czytam o wędrówkach bohaterów i próbuję sobie wyobrazić szczegóły terenu (zazwyczaj oznaczone są na takich mapach góry, rzeki, jeziora etc.). No, ale można powiedzieć, że te mapy w książkach fantastycznych to moje małe zboczenie.

Bardzo dobrze poradził sobie Janusz Stankiewicz w narracji i ogólnie od strony językowej. Przede wszystkim dialogi są naprawdę w porządku, a one wszak odgrywają dużą rolę w heroic fantasy. Zresztą opisy przyrody, prowadzenie całej fabuły oraz walka też są na dobrym poziomie. Można dać się porwać narracji i po prostu czerpać radość z poznawania kolejnych wydarzeń. Na duży plus zasługuje też ucinanie wątków erotycznych na samej sugestii, że coś się wydarzyło – to nie jest ten typ literatury, żeby opisy seksu miały zajmować choćby pół strony. Ważne jest jednak to, że dla zachowania wiarygodności konkretnych postaci one się w ogóle pojawiają. Janusz Stankiewicz wykonał ten manewr najlepiej, jak tylko mógł w tym przypadku.

Jak więc widać, jest to bardzo udana książka, prosta, niewymagająca skupienia, pozwalająca sobie na pewne niedociągnięcia, ale mega przyjemna w odbiorze. Czyta się ją błyskawicznie, a jeśli człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że wszystkie uproszczenia i pominięcia są często cechą charakterystyczną heroic fantasy, to nawet na to nie zwróci uwagi. Sam bardzo chętnie sięgnę po kolejny tom, choć daleki jestem od wyrażania ogromnego entuzjazmu. Fajna, warta uwagi (zwłaszcza dla zapewnienia umysłowi odrobiny odpoczynku) i pozostawiająca po sobie wrażenie satysfakcji. Mam nadzieję, że zakończenie, które może być jednocześnie zamknięciem wątków, jak i otarciem na kolejną część, okaże się właśnie tą drugą opcją.

Dobra fantastyka nie jest zła, a jeśli jest to fantastyka, która przypomina starsze dzieła, pełne prostych, ale wciągających historii, to jeszcze lepiej. Właśnie tak jawił mi się „Gorath. Uderz pierwszy”, kiedy przeczytałem opis książki – dość standardowy motyw oraz świat nasuwający na myśl choćby Forgotten Realms. Przy okazji jest to, zdaje się, debiut Janusza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

To już ostatni tom „Kwiatu paproci”! Znaczy, no tak, jest jeszcze na przykład „Jaga”, która jest prequelem, jednak ten niejako główny czteroksiąg właśnie się skończył. Przez wszystkie cztery tomy towarzyszył mi niesamowicie fantastyczny, słowiański klimat, pełen dawno zapomnianych wierzeń, bóstw oraz boginek i upiorów. Towarzyszyła mi również Gosława, której absolutnie nigdy nie zapomnę. Oj nie, tak irytującej osoby nie da się zapomnieć. Przez cały cykl zastanawiałem się, czy zmieni wreszcie swoje zachowanie i postępowanie. No i wiecie co? Nie doczekałem się tego!

Złożonych obietnic należy bezwzględnie dotrzymywać. Zwłaszcza jeśli to swarny bóg był tym, który obietnicę przyjął. Gosława doskonale zdaje sobie z tego sprawę, jednak cały czas próbuje żyć normalnie, pragnąc gdzieś w środku mieć to jak najszybciej z głowy. Chociaż życie z Mieszkiem należy raczej do tych nieco… bardziej szalonych. Nieco bardziej niż ponad tysiącletni władca, który może być jej pomocą, ale i równie dobrze przeszkodą w wywiązywaniu się z danego słowa.

Trudno napisać mi coś więcej, niż to, co już miałem okazję przekazać Wam przy okazji recenzji poprzednich tomów. „Przesilenie” nie odbiega zbyt mocno od wcześniejszych historii. Jest w niej cały czas dużo słowiańskich klimatów (rzecz jasna kolejne elementy bestiariusza wskakują na karty książki), Bieliny wciąż są tym samym, uroczym zakątkiem. Tak naprawdę jedyne, co się zmienia, to Gosia, ale tylko trochę. W niektórych przypadkach jest już nieco bardziej… racjonalna, jednak w większości przypadków to wciąż ta sama niewychowana nastolatka, która nie została przystosowana do życia, jest irytująca, bywa arogancka, najpierw robi, a potem myśli. No i ogólnie jest… Gosią.

Historia została osadzona w podobnym schemacie jak dwie poprzednie książki. „Szeptucha” miała swój konkretny cel, do którego dążyła fabuła, podczas gdy pozostałe trzy (włącznie z „Przesileniem”) to już są wydarzenia, które się po prostu dzieją. Nie, żeby to było coś złego, albowiem dobrze opisane życie na wsi potrafi być naprawdę świetną lekturą, po prostu istotne jest to, że nie czuję żadnego konkretnego miejsca, do którego dąży. Co w ogóle staje się niesamowicie fascynujące gdzieś po koniec opowieści. Wtedy bowiem okazuje się, że jednak autorka miała plan i chciała wszystkich bohaterów porozstawiać odpowiednio na szachownicy, a do tego jeszcze dostawić parę dodatkowych postaci.

Trochę się właśnie na samym końcu zaczyna dziać, czego (przyznam się bez bicia) się nie spodziewałem. A już na pewno nie tych wydarzeń i z takimi postaciami, które zostały zaprezentowane przez Katarzynę Berenikę Miszczuk. Znaczy się, czwarty tom potrafił jeszcze zaszaleć i zaskoczyć! W pewnym momencie można było się zacząć domyślać pewnych spraw, ale jednak przez trzy tomy nie pojawiło się w mojej głowie ani jedno ziarenko podejrzeń. Pod tym względem to naprawdę świetne zakończenie czterech ksiąg i satysfakcjonujące rozwinięcie połączeń między postaciami. Jestem wielce ukontentowany.

Jak widzicie więc ostatni tom to dość godny następca wszystkich poprzednich, niezgorsze zakończenie cyklu, choć przyznać muszę, że bez szału. Najmocniejszymi zaletami całości jest wspominany kilkukrotnie przeze mnie klimat – bogowie z własnymi planami, demony i boginki kroczące wśród ludzi, puszcza ze świętym dębem czy Wyraj ze swoim drzewem kosmicznym. Dla tych elementów warto przeczytać cały „Kwiat paproci”, tylko trzeba uważać niestety na postać Gosi. Ta do samego końca pozostała tą samą, irytującą i nieprzystosowaną (oraz kompletnie niewiarygodną) postacią, jaką była w pierwszym tomie. Odrobinę się zmieniła, ale rdzeń jednak pozostał ten sam. Tak samo, jak rdzeń świata przedstawionego przez autorkę.

To już ostatni tom „Kwiatu paproci”! Znaczy, no tak, jest jeszcze na przykład „Jaga”, która jest prequelem, jednak ten niejako główny czteroksiąg właśnie się skończył. Przez wszystkie cztery tomy towarzyszył mi niesamowicie fantastyczny, słowiański klimat, pełen dawno zapomnianych wierzeń, bóstw oraz boginek i upiorów. Towarzyszyła mi również Gosława, której absolutnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Moje początki z prozą Sarah J. Maas nie były wcale usłane różami. Jako pierwszy tytuł trafił mi się „Szklany tron” i gdyby nie moje optymistyczne nastawienie do nawet największych bzdur, to pewnie rzuciłbym ten cykl w cholerę. Dałem mu jednak szansę i niczego nie żałuję – rozkręcił się błyskawicznie, a w okolicach trzeciego tomu byłem już kompletnie kupiony przez autorkę. „Księżycowe Miasto” za to już od „Domu ziemi i krwi” ustawiło sobie poprzeczkę bardzo wysoko, jakby amerykańska pisarka postanowiła wdrożyć w swoją twórczość myśl przewodnią dobrego kina – zacząć od trzęsienia ziemi, a potem dalej budować napięcie. Jednak jak się pewnie domyślacie, jest to niesamowicie trudne zadanie.

Nie jest łatwo wrócić do normalności, kiedy jest się najbardziej rozpoznawalnymi obywatelami Księżycowego Miasta. A staje się to już niemal niemożliwe w przypadku księżniczki Fae oraz malakim dysponującemu niecodzienną mocą. Wszyscy wtedy interesują się Tobą i próbują wciągnąć w swoje własne gierki. A tych wśród wszystkich ludów rządzonych przez Asteri nie brakuje. Jest więc jedynie kwestią chwili, aż Bryce Quinlan z Huntem Athalarem zostaną zwerbowani do kolejnego spisku i staną oko w oko z następnymi problemami. W tym przypadku jednak słowo „zwerbowani” może oznaczać dla nich rozstanie się z życiem.

Wspomniałem w pierwszym akapicie o rozpoczęciu historii od trzęsienia ziemi. Później powinno nastąpić ciągłe narastanie napięcia, budowanie go wyżej i wyżej. Tego teoretycznie można oczekiwać od drugiej części „Księżycowego Miasta” – wszak faktycznie „Dom ziemi i krwi” miał niezłe tąpnięcie! Tym razem jednak nie ma w sumie ani mocnego uderzenia, ani też próby utrzymania czytelnika w niepewności. No, w każdym razie w pierwszej części „Domu nieba i oddechu”. Ba, nawet zabrakło przełamania tomów w jakimś newralgicznym momencie, przez co nawet nie można mówić o jakimś cliffhangerze. Ot, poprawny tom prowadzony w stałym tempie, wciągający, aczkolwiek niekoniecznie porywający.

To, co niektórym się pewnie mocno spodoba, a mnie przyprawiało o migrenę, to dużo odważniejsze podejście autorki do scen erotycznych. W sumie tak naprawdę w co najmniej dwóch przypadkach nawet nie można mówić o „erotycznych”, ale dosłownie „pornograficznych”. Przyznam się bez bicia, że nie czytam na co dzień literatury pełnej obrazów seksu, więc nie mam pojęcia, jak wyglądają tam porządne opisy, jednak Sarah J. Maas w obu przypadkach zrobiła (w mojej opinii) niskiej jakości pornola. No dobra, autorka lub tłumaczka, z oryginałem nie miałem styczności, więc nie chcę też zrzucać wszystkiego na jedną z osób. Gdyby nie to, że dostałem egzemplarz recenzencki, to już po pierwszych paru słowach sprawdziłbym po prostu, po ilu stronach (sic!) kończy się scena i zwyczajnie bym ją ominął.

Na szczęście fabuła rekompensuje te seksualne niedogodności, więc chwila tortur przeistaczała się w kolejne dawki intrygi, w którą znowu wplątują się nasi bohaterowie. Chociaż w drugiej części cyklu już mocniej wyeksponowany jest fakt, że cała historia nie do końca się klei i że została stworzona tak z pełną premedytacją, właśnie dla grupy odbiorczej, która nie zwraca uwagi na szczegóły. To kawał fajnej fantastyki młodzieżowej, która kładzie nacisk na akcję, emanację mocą, starożytne legendy oraz intrygi dotykające najwyższych poziomów władzy. W tej kategorii nie ma sobie równych – sam zresztą nastawiałem się właśnie na taką historię i ją otrzymałem. Dzięki czemu jestem mocno usatysfakcjonowany.

Jest duży potencjał, jestem ciekaw, jak będzie wyglądał rozwój wydarzeń w drugim tomie. Autorka rozpoczęła kilka różnych wątków, które mogą pójść w naprawdę różnych kierunkach, jednak na pewno są gwarancją doskonałej rozrywki. Mam tylko nadzieję, że trochę spasuje z opisami scen seksu, chociaż mniej więcej rozumiem, czemu się one znalazły (cóż, nie jestem stereotypowym odbiorcą w tym przypadku). Czekam jednak z niecierpliwością na kolejny tom, gdzie nieco lepiej będę mógł ocenić zarówno samo rozwiązanie wspomnianych wątków, jak i tempo oraz dalszy rozwój postaci.

Moje początki z prozą Sarah J. Maas nie były wcale usłane różami. Jako pierwszy tytuł trafił mi się „Szklany tron” i gdyby nie moje optymistyczne nastawienie do nawet największych bzdur, to pewnie rzuciłbym ten cykl w cholerę. Dałem mu jednak szansę i niczego nie żałuję – rozkręcił się błyskawicznie, a w okolicach trzeciego tomu byłem już kompletnie kupiony przez autorkę....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Dzień premiery „Moonshot” przypada na drugą rocznicę poniedziałku, w którym giełdy zaczęły lecieć na łeb na szyję w dół. W Polsce indeks WIG20 osiągnął swoje minimum trzy dni później, 12 marca 2020 roku, zbliżając się do poziomu ze stycznia 2009 roku. To właśnie dwa lata temu rozpoczęło się to, co znamy pod ogólnym pojęciem „pandemii koronawirusa”, która przeleciała przez praktycznie cały świat. Obecnie nastroje są zupełnie inne, niż na samym początku, kiedy nikt do końca nie wiedział, z czym się w ogóle tego wirusa je. To właśnie wtedy też pojawiło się największe parcie na wynalezienie szczepionki, która mogłaby powstrzymać wirusa, niezależnie jak bardzo zjadliwy by nie był. A ta książka to właśnie historia tego wyścigu z czasem z perspektywy prezesa i dyrektora generalnego firmy Pfizer.

„Idea »moonshotu« przeżywa dziś renesans. Określenie to zostało użyte po raz pierwszy w 1949 roku, gdy Amerykanie rozważali podbój kosmosu. Tak się złożyło, że były to też czasy ogromnych postępów w dziedzinie wakcynologii i opracowania szczepionki DTP przeciw błonicy, tężcowi i krztuścowi. Już kilka lat później, w 1955 roku, w użyciu była szczepionka przeciw chorobie Heinego-Medina. Moonshot wkroczył na dobre do słowników języka angielskiego w latach sześćdziesiątych XX wieku, gdy prezydent Kennedy ogłosił, że człowiek poleci na Księżyc i bezpiecznie wróci na Ziemię. Kennedy powiedział, iż jego wybór padł na Księżyc nie dlatego, że to cel łatwy, lecz przeciwnie – dlatego, że jest trudny. »Pozwoli skupić i oszacować nasze najlepsze siły i zdolności. Jesteśmy gotowi podjąć to wyzwanie, nie chcemy go odkładać na potem. Zamierzamy mu sprostać […]«”.

Zazwyczaj drugi akapit w swoich opiniach opisuję własnymi słowami, skupiając się jednak na tym, o czym traktuj konkretna książka. Tym razem jednak zrobiłem wyjątek. Powyższy cytat możecie znaleźć w blurbie, który najlepiej oddaje to, czego możecie się spodziewać. Znaczy się połączenia pasji, pomysłowości, determinacji, które jednak obleczone zostały w przystępną formę. Tak, osobiście nie przepadam za rzucaniem takimi frazesami, jednak tutaj trudno inaczej odzwierciedlić przekaz, który płynie z „Moonshot”. Z drugiej strony trudno odmówić sensowności tym określeniom, zwłaszcza jeśli cofniemy się do czasów, w których informacja o pojawieniu się szczepionki ujrzała światło dzienne.

Książka podzielona została na kilka rozdziałów, a każdy z nich skupia się na nieco innym aspekcie całego tego „wyścigu”. Na początku więc dowiadujemy się, jak wyglądała droga od ogłoszenia pierwszych wystąpień zarażenia wirusem SARS-CoV-2, aż do momentu, w którym cały świat otrzymał szczepionki (nie tylko zresztą Pfizera). Późniejsze rozdziały przedstawiają wiele niuansów, wykorzystując tło polityczne, społeczne (jak zaufanie ludzi i niska ocena działalności firm farmaceutycznych) czy wręcz osobiste dla członków wysokiego kierownictwa Pfizer. Innymi słowy, czasem można odnieść wrażenie, że dr Albert Bourla opisuje dokładnie te same wydarzenia po raz wtóry, jednak tak naprawdę to właśnie tło jest w takich przypadkach najważniejsze. A to z kolei wpływa na wyjaśnienie pewnych ruchów, które mogły się wcześniej wydawać dziwne.

Niestety wyolbrzymianie i nadmierny przesadyzm to nieodłączne elementy „Moonshotu”. Rzecz jasna nie mam tutaj na myśli tych części, w których opisywane są czynności podejmowane przez pracowników wszystkich szczebli Pfizera i BioNTechu, jednak skoro w pewnych aspektach autor potrafił polecieć po bandzie, to i czemu miałby tego nie zrobić w innych? Odnoszę się do sytuacji w USA i na świecie, która opisywana była co najmniej jak wielkie ogniska eboli, które doprowadzają do „skraju zapaści gospodarczej” największe państwa świata, do reakcji ludzi, porównań, których używał dr Albert Bourla w niektórych przypadkach (również przy gloryfikowaniu prac – nie samej ich wartości merytorycznej, ale poświęcenia zrównywanego niemalże ze świętością). Mocno mnie to bodło przez całą lekturę.

Osładzającymi fragmentami są te, w których autor przybliża cały proces, przez jaki przejść musi szczepionka od pomysłu, aż po zatwierdzenie. W sumie nie wyobrażam sobie, żeby w historii szczepionki przeciw koronawirusowi mogło zabraknąć tych fragmentów wraz z wyjaśnieniem, w jaki sposób udało się Pfizerowi skrócić czas badań klinicznych, które w „normalnych” warunkach trwają nawet kilka lat. Chyba wszyscy pamiętamy, jakie kontrowersje wybuchły wokół tego skrócenia czasu, dlatego dobrze się stało, że cała procedura została opisana w szczegółach, wraz z zabiegami podjętymi przez Pfizera celem jej skrócenia, aby udało się jak najszybciej (przy jednoczesnym zachowaniu bezpieczeństwa) przejść przez cały proces.

„Moonshot” to może nie porywający, ale uzupełniający kilka luk w społecznej świadomości konstrukt, który rzuca nieco więcej światła na to, co działo się za kulisami powstawania jednej ze szczepionek przeciwko wirusowi powodującemu COVID-19. Nie zabrakło w niej patetycznego tonu, tak bardzo kojarzonego ze wszystkim, co jest amerykańskie (hiperbola na hiperboli hiperbolę pogania), chociaż w ogólnym rozrachunku czyta się to naprawdę dobrze. Jeśli dorzucimy do tego sporą dozę szczegółów technicznych (zarówno z zakresu wakcynologii, jak i procesów związanych ze szczepionkami), to otrzymamy wystarczająco merytoryczne dzieło, żeby móc nim wyjaśnić pewne aspekty.

Dzień premiery „Moonshot” przypada na drugą rocznicę poniedziałku, w którym giełdy zaczęły lecieć na łeb na szyję w dół. W Polsce indeks WIG20 osiągnął swoje minimum trzy dni później, 12 marca 2020 roku, zbliżając się do poziomu ze stycznia 2009 roku. To właśnie dwa lata temu rozpoczęło się to, co znamy pod ogólnym pojęciem „pandemii koronawirusa”, która przeleciała przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jestem wielkim fanem przeróżnych kombinacji w książkach. Jak ktoś próbuje połączyć ze sobą przeciwstawne lub po prostu niecodziennie występujące razem motywy, to lecę na to, jak niedźwiedź do miodu. Niestety jestem boleśnie świadom tego, że bardzo rzadko takie ekstrawaganckie połączenia wychodzą – zwłaszcza jeśli ktoś próbuje oprzeć się na jakiejś klasyce. W tym przypadku Łukasz Czarnecki dotknął w pewnym sensie mitologii stworzonej przez Lovecrafta, co mogło się skończyć świetnie albo tragicznie. Autor tej książki należy do redakcji „Nowej Fantastyki”, co teoretycznie powinno zwiększyć prawdopodobieństwo sukcesu. Nie wiem, czy faktycznie miało to jakiś wpływ, ale powieść jest faktycznie zjawiskowa!

Od wielu lat Republika walczy z Cesarstwem Yoryckim. Ta walka chyba nigdy się nie skończy, a front walk już na zawsze pozostanie wyjałowionym od magii bojowej pasem ziemi niczyjej, niezdatnej do zamieszkania ani wydania plonów. Republika jednak musi mierzyć się również z innym problemem, a walka z nim jest rozrzucona na wiele frontów wewnątrz niej samej. Kultyści czczący demony z Otchłani nie dają za wygraną, nawet pomimo strat, które zadaje im zbrojne ramię Republiki. Nawet kara śmierci wykonywana natychmiast nie powstrzymuje ich przed przyzywaniem coraz obrzydliwszych stworów pragnących krwi i ludzkich dusz. Cały kontynent Ekumeny może stanąć na krawędzi zagłady.

Świat wykreowany przez Łukasza Czarneckiego jest wprost przegenialnie stworzony! Dopracowany w szczegółach i kompozycji. To nie są tylko jakieś pojedyncze opowiadania, osadzone w zupełnie różnych miejscach, które mają kompletnie różne warunki brzegowe oraz rdzenie. To jest jeden, wielki świat, pełnoprawna machina socjologiczno-gospodarcza, która napędza całe państwo, w którym kultyści są po prostu elementem tak samo prawdziwym, jak złodzieje czy mordercy. To kolejne przestępstwa, które się ściga i którymi zajmuje się specjalna komórka policji, zupełnie jak działy do walki z przestępczością gospodarczą czy obyczajowe.

To, co nie dawało mi spokoju i wprowadzało pewnego rodzaju dysonans, to połączenie w jednym naczyniu składników niemalże każdego standardowego świata fantasy. Na pierwszy rzut oka, zwłaszcza kiedy czytelnik pierwszy raz zetknie się z dość archaicznym słownictwem (zwłaszcza przy opisywaniu stanowisk, takich jak princeps, czy subiekt w sklepie), można domniemywać, że są to, powiedzmy, lata 20. XX wieku – klimat mniej więcej taki, jak w dziełach opisujących zagadki kryminalne dziejące się w Luizjanie w tamtym okresie. Później jednak wychodzi na to, że naoglądałem się za dużo „Alienisty” czy „Freuda” na Netflixie… Dochodzi nam bowiem do tych wszystkich demonów broń palna, ale również… ciężarówki, samochody, klasyczna logistyka policyjna i inne, bardziej współczesne elementy… Jakby było jeszcze mało, to w gratisie autor dorzucił magię bojową! Tak, magów, zaklęcia, czary i takie tam. Czasem to było o wiele za dużo na raz w jednym worze.

Przyznam szczerze, że aż dotąd nie mogę się zdecydować, czy osadzenie dosłownie panteonu bóstw zewnętrznych wziętych żywcem z mitologii Lovecrafta, wraz z Azathothem na czele, jest hitem czy kitem. Z jednej strony byłem mega podjarany możliwością przeczytania czegoś więcej (i w nieco innym klimacie niż opowiadania twórcy Przedwiecznych) ze świata, w których występują te kochane i straszne paskudy, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że nie jest to jednak po prostu osadzenie historii w uniwersum. Tutaj bóstwa pełnią funkcję po prostu demonów, do tego dokooptowane są wierzenia sumeryjskie, nie tylko sam panteon lovecraftowski, a do tego zgrzytają mi czasy. Co prawda można uznać, że to po prostu świat ileś set lat po wydarzeniach opisywanych przez Lovecrafta, stąd rozbieżności (a wszak autor wspomina również Starsze Istoty czy Mi-Go, również prosto z dzieł amerykańskiego pisarza), jednak nie do końca to akceptuję w takiej formie.

Niezależnie jednak od moich prywatnych preferencji co do użycia całego zbioru bóstw, muszę przyznać, że zostały genialnie wplecione w wizję Łukasza Czarneckiego. Każdy detal ładnie gra i buczy, począwszy od samej koncepcji przedostania się demona z Otchłani do świata rzeczywistego (i konieczności „pomocy” ze strony kultystów), przez wszelkie przepływy energii zarówno od dobrych bóstw, jak i wspomnianych bezeceństw, a zakończywszy na sposobach walki i wzmacnianiu obu stron konfliktu. Jeśli dorzuci się do tego wspomniany już przeze mnie wcześniej Wydział do spraw Okultyzmu, który stanowi policyjne ramię walki z kultystami, to otrzymamy totalnie świeży świat, który wart jest uwagi. Autor jednak nie skupił się jedynie na nakreśleniu ogólnych ram – Republika toczy gdzieś równolegle w tle wojnę z sąsiednim Cesarstwem, a w końcu jest też w jakiś sposób rządzona. Natomiast tam, gdzie są rządy, tam jest polityka, przeciwstawne poglądy, intrygi i skakanie sobie do gardeł. No i o te wszystkie detale Łukasz Czarnecki również zadbał.

Forma tej powieści jest również nieczęsto spotykana. Na pierwszy rzut oka nie różni się absolutnie niczym od większości książek – mamy w końcu konkretne postacie, jakieś wydarzenia, które się dzieją, jak również świat, w którym to wszystko jest osadzone. Jednak tak naprawdę jest to kilka oddzielnych historii, które są ze sobą połączone chronologicznie, ale można po jakimś czasie zauważyć zatarte granice, które mogłyby wyznaczać, gdzie kończy się jedno opowiadanie, a zaczyna drugie. Kolejne wynika z poprzedniego i łączy się w wielu miejscach, dlatego trudno nazwać „Apostatę” choćby hybrydą – niemniej jednak warto wspomnieć o tym dość ciekawym zabiegu, który jest też elementem wprowadzającym trochę życia do współczesnej, pisanej w podobny sposób literatury.

Liczyłem na wiele i otrzymałem jeszcze więcej. Nawet uwzględniając moje kręcenie nosem na osadzenie Bogów Zewnętrznych i wykorzystanie ich do własnych celów autora, muszę przyznać, że chciałbym widzieć na polskiej scenie fantastycznej więcej takich pozycji. Ba, mogę sobie zresztą tym nosem kręcić, ale nie zmieni to faktu, że grzechem byłoby z mojej strony narzekać również na sposób osadzenia panteonu, bo to zostało wykonane wspaniale. Świat jest jednocześnie żywy (detale, tło polityczne z ustrojem państwa, codzienne życie czy pulsująca w regularnym rytmie żyła społeczeństwa) i ciężki, przygnębiający. Czuć oddech Otchłani oraz tego, z czym na co dzień mierzyć się muszą mieszkańcy oraz funkcjonariusze Wydziału do spraw Okultyzmu. Choćby pod względem zapoznania się z tą kreacją warto sięgnąć po „Apostatę”. Jestem naprawdę zachwycony, spełniony i usatysfakcjonowany. I chciałbym więcej!

Jestem wielkim fanem przeróżnych kombinacji w książkach. Jak ktoś próbuje połączyć ze sobą przeciwstawne lub po prostu niecodziennie występujące razem motywy, to lecę na to, jak niedźwiedź do miodu. Niestety jestem boleśnie świadom tego, że bardzo rzadko takie ekstrawaganckie połączenia wychodzą – zwłaszcza jeśli ktoś próbuje oprzeć się na jakiejś klasyce. W tym przypadku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Sporo mi ostatnimi czasy wpada polskiej fantastyki młodzieżowej. Jest coś w naszych autorkach i autorach przyciągającego, co gwarantuje dobrą zabawę. Niekoniecznie ambitną, jednak naprawdę dobrą. W wielu przypadkach jest to proza dość prosta, niewymagająca, ale pełna humoru i przede wszystkim klimatu. Ma swoje niedociągnięcia, problemy, które warto by było rozwiązać, ale jeśli nie jest się nastawionym na ich szukanie, to naprawdę potrafi sprawić przyjemność. Innymi słowy, trzeba wiedzieć, na co się człowiek pisze i chcieć tego! Wtedy jest się przeszczęśliwym czytelnikiem. Z takim właśnie nastawieniem usiadłem do „Szeptuchy” i się w sumie nie zawiodłem, i to mimo ostrzeżeń.

Po studiach medycznych rozpoczyna się roczny staż, a następnie rezydenturę. Do tego momentu wszystko się zgadza, oprócz jednego, małego szczegółu. Gosława Brzózka musi odbyć staż, nawet roczny, a i owszem, ale u szeptuchy! Wszak Polska nie przyjęła chrztu i wciąż jest państwem, w którym wszystko, co związane ze słowiańskimi obrzędami jest ciągle żywe. Gosława jest jednak twardo stąpającą po ziemi osobą i nie wierzy w te wszystkie ubożątka, demony czy utopce, a co dopiero mówić o bogach! Trudno jednak w nich nie wierzyć, kiedy sami się o Ciebie upominają i w najbardziej bezpośredni sposób, jaki można sobie wyobrazić…

Cały cykl „Kwiatu paproci” jest dość intrygujący, jeśli spojrzeć na niego z perspektywy osoby szukającej opinii. Na portalach czytelniczych średnia ocen jest raczej wyższa, niż niższa, wśród recenzji również widać sporo pochlebnych słów. Z drugiej jednak strony sporo osób też zarzuca książkom bycie infantylnymi, nieciekawymi i ogólnie raczej do pupy. Przyznam więc bez bicia, że podszedłem z lekką rezerwą, chociaż – jak wspomniałem na samym początku – nastawiony na radochę z prostej, ale klimatycznej historii. Ostatecznie po lekturze muszę przyznać, że z jednej strony rozumiem te wszystkie zarzuty, ale z drugiej nie umiem się też nie pozachwycać z kilku powodów.

Zacznijmy może od głównej bohaterki – Gosławy Brzózki. Katarzyna Berenika Miszczuk ma chyba jakąś obsesję tworzenia postaci do bólu irytujących i przedstawiać je jako głupie trzpiotki, które ogólnie to się nie nadają do życia, nie wiadomo, w jaki sposób w ogóle osiągnęły cokolwiek, a na dodatek trafia im się interes życia. Czy jak tam nazwać „uśmiech losu” stworzony na potrzeby konkretnej fabuły. Po cyklu anielsko-diabelskim sądziłem, że po prostu tak wyszło. Po przeczytaniu „Szeptuchy” zaczynam jednak sądzić, że tak ma właśnie być, a konsekwencja w powielaniu podobnych cech charakteru i osobowości wskazuje na pewien wzorzec. A taki wzorzec, choć irytujący, uszanować warto, bo jednak jakby nie patrzył, postać wywołuje konkretne i silne emocje w czytelniku. A takowe Gosia wywołuje.

Jest przerażająco nieżyciowa, często arogancka, całe swoje życie mieszkała w wielkim mieście, jednak nie umie absolutnie niczego. Boi się własnego cienia, bywa wredna, często nie błyszczy intelektem. Czasem miewa przebłyski geniuszu lub pracowitości, jednak ogólnie ma swój własny świat, swoje racje i nie interesuje jej nic innego. No, chyba że jakiś przystojniak, nim to się zainteresuje? Całkiem sporo napisałem na jej temat, prawda? A warto podkreślić, że te słowa przepływały na klawiaturę ciurkiem, nie musiałem się nad nimi zastanawiać. Zresztą postać Szeptuchy też byłbym w stanie scharakteryzować jako inteligentną i cwaną, znającą życie kobietę, której nie można odmówić ostrości umysłu oraz szerokiej wiedzy. Wymagająca, jednak ciepła (nawet bardziej ciepła, niż wymagająca). Jednocześnie więc główna bohaterka irytuje oraz wzbudza pewnego rodzaju respekt za stworzenie konkretnej postaci, która jest wyraźna (i to nie jako jedyna postać).

Co jednak bardzo mocno przyciągało mnie z powrotem do tej książki za każdym razem, gdy ją odkładałem? Te wszystkie detale dotyczące słowiańskich zwyczajów, świąt, całego bestiariusza i tego, jak to wszystko mogłoby wyglądać współcześnie na polskiej wsi. Ekspozycja co prawda bywała przeokrutnie sztuczna i sztywna (zwłaszcza ta w dialogach), więc na to też trzeba wziąć poprawkę, jednak ostatecznie cała historia jest bardzo mocno osadzona na bóstwach, obrzędach, wszędobylskich upiorach oraz całej reszcie tego, z czym na co dzień nie mam do czynienia. Już wiele razy w sumie podkreślałem, że trochę mi głupio z powodu dość niezłej znajomości mitologii greckiej czy rzymskiej (nawet jeśli już mi mnóstwo rzeczy wyparowało z umysłu), przy jednoczesnym braku możliwości wymienienia choćby najważniejszych wierzeń słowiańskich.

Pierwszy tom wygląda na typowe wprowadzenie do świata, przedstawienie postaci oraz tylko taką pobieżną linię fabularną, o którą opiera się cała powieść. „Szeptucha” pełna jest przedstawiania postaci, a nawet problemy Gosi, które stanowią trzon historii, wydają się stworzone idealnie pod wprowadzenie czytelnika w cały świat Bielin i słowiańskich dziwów. Ach, no i autorka daje szansę na błyskawicznie znienawidzenie głównej postaci… Jestem jednak po lekturze „Tajemnicy domu w Bielinach”, gdzie postać Gosławy również się pojawia na chwilę i wygląda na to, że może ta nieszczęsna lekarka nie będzie aż taka tragiczna w kolejnych tomach. Trochę na to liczę, bo nawet jeśli doceniam umiejętność stworzenia takiej postaci, to jednak wolałbym kogoś, kto nie wywołuje we mnie morderczych zamiarów o wiele mocniejszych niż w stosunku do najgorszego villaina, jakie mogę sobie przypomnieć…

Podsumowując, widzę te problemy (a raczej problem, który ma na imię Gosława), które odrzucają wielu czytelników i sam trochę zgrzytam przez nie zębami, ale kiedy wrzucę sobie na szale wagi zarówno plusy, jak i minusy, to całokształt wychodzi mi na plus. Ten klimat, który został zbudowany wokół Bielin, szeptuch, żerców oraz istot nadprzyrodzonych jest naprawdę magiczny. Przy okazji mogłem wyciągnąć naprawdę sporo informacji o słowiańskich wierzeniach i bestiariuszu (rzecz jasna w postaci bardzo udelikatnionej, wszak nie jest to krwawa historia o siekaniu mieczem strzyg czy coś) i mam nadzieję, że drugi tom będzie te motywy jeszcze bardziej rozwijał. Być może jakiś konkretny upiór stanie się jedną z głównych osi? Cóż, zobaczymy, jak się wezmę za książkę!

Sporo mi ostatnimi czasy wpada polskiej fantastyki młodzieżowej. Jest coś w naszych autorkach i autorach przyciągającego, co gwarantuje dobrą zabawę. Niekoniecznie ambitną, jednak naprawdę dobrą. W wielu przypadkach jest to proza dość prosta, niewymagająca, ale pełna humoru i przede wszystkim klimatu. Ma swoje niedociągnięcia, problemy, które warto by było rozwiązać, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Pomimo tego, że postać Gosławy, która jest główną bohaterką całego cyklu „Kwiat Paproci”, jest przerażająco wręcz irytująca, to jednak cały świat stworzony przez Katarzynę Berenikę Miszczuk w pewnym sensie mnie rozczulił. Ujmując to bardziej konkretnie: chce mi się czytać dalej! A skoro mi się chce, to niemalże od razu sięgnąłem po kolejny tom – moim planem jest przeczytanie co najmniej jednej powieści miesięcznie. Dzięki temu będę mógł ze świeżym umysłem wejść w historię i ocenić przy okazji, jak się odbiera kolejny tom po chwili przerwy. Jak więc w tym przypadku wypadła druga powieść? Całkiem nieźle, jakkolwiek neutralnie by to nie brzmiało.

Noc Kupały zbliża się wielkimi krokami, co nie jest dobrą wiadomością dla Gosławy. To wtedy zderzy się świat Widzącej oraz słowiańskich bogów, którzy chcą otrzymać to, co tylko ona może im dostarczyć. Jednak pomimo kruchego i pozornego zawieszenia broni, praktykantka u Szeptuchy z Bielin nie może czuć się bezpieczna. Przeszłość Mieszka powraca bowiem w bardzo namacalnej oraz zgoła wściekłej formie. To może postawić pod znakiem zapytania nie tylko dalsze losy samej Gosi, ale również i równowagi na świecie. No, a na pewno równowagi w Bielinach.

Odniosłem wrażenie, że drugi tom „Kwiatu paproci” jest czymś w rodzaju pomostu łączącego całkiem dynamiczną „Szeptuchę” z dalszą częścią historii. Przez większość czasu historia kręciła się wokół oczekiwania na Noc Kupały, ubarwiona dodatkowo demonami (nomen omen) przeszłości. Oznacza to nieco mniej wydarzeń, o które można się wesprzeć fabularnie, jednak mamy za to całkiem niezgorszy zastępnik w postaci wspomnianych już starych dziejów związanych z uczniem Mszczuja. Może jest odrobinę nudniej, ale da się przeżyć. Zwłaszcza że widać to jasno, iż nie jest to kontynuacja z nowymi wątkami, ale łącznik, mający na celu sensownie skleić odległe w czasie zdarzenia (co też jest istotne dla odbioru całej historii).

Gosława jest wciąż tą samą, irytującą na każdym kroku, nieprzystosowaną do życia osobą, jaką była w pierwszym tomie. W niektórych fragmentach wykazywała się nawet jeszcze większą ignorancją, rozpuszczeniem i arogancją niż wcześniej. To wręcz fascynujące, jak konsekwentnie można poprowadzić taką postać i wiedzieć, jak absurdalnie powinna się w danym momencie zachować. Cały czas zachodzę w głowę, jak osoba obdarzona takimi cechami jak ona, mogłaby skończyć medycynę, czy w ogóle jakiekolwiek studia (chyba tylko prześlizgując się za pomocą pieniędzy). Zaiście intrygujące. Ach, no i niestety to może dalej odrzucać wiele osób od całego cyklu. Jeśli ktoś nie może znieść do bólu nieżyciowej i absurdalnie zachowującej się postaci, to lepiej niech tutaj nie zagląda!

Pod koniec tomu, gdy zbliżają się już obchody kupalnocki, zaczyna być naprawdę wartko i ciekawie. Wydarzenia zaczynają gnać, choć niestety odbiło się to też na stabilności opowieści – bywały momenty, w których nie do końca nadążałem za zmianami, a nad niektórymi wręcz musiałem się dłużej pochylić, aby zrozumieć, co autorka miała na myśli. Katarzyna Berenika Miszczuk nie ustrzegła się również pewnych uproszczeń, które mogą zostać odebrane jako pewnego rodzaju dziury, jednak przyznać trzeba, że w porównaniu do zarówno pierwszego tomu, jak i pierwszej połowy „Nocy Kupały”, postawiła sobie tą końcówką dość wymagające wyzwanie. Wbrew temu, co mogą sugerować zdania powyżej, wybrnęła z tego całkiem nieźle.

Podsumowując, mamy kolejny tom pełen fajnego klimatu i słowiańskiej magii zaserwowanej w postaci zjadliwej dla przeciętnego człowieka. Pewnie znawcy tematu nie będą zbyt zadowoleni, jednak dla mnie, jako totalnego amatora, który wie tylko tyle o ile, jest to naprawdę dobra uczta dla wyobraźni. Gosławę chyba już nauczyłem się ignorować, więc przestała mnie razić w oczy, jednak lojalnie uprzedzam, że ani trochę się nie zmieniła. Zobaczymy, co przyniesie trzeci tom i jak rozwinie się cała sytuacja Zwłaszcza z Gosią, której nieco inny obraz pamiętam z „Tajemnicy domu w Bielinach”, napisanej przez Katarzynę Berenikę Miszczuk.

Pomimo tego, że postać Gosławy, która jest główną bohaterką całego cyklu „Kwiat Paproci”, jest przerażająco wręcz irytująca, to jednak cały świat stworzony przez Katarzynę Berenikę Miszczuk w pewnym sensie mnie rozczulił. Ujmując to bardziej konkretnie: chce mi się czytać dalej! A skoro mi się chce, to niemalże od razu sięgnąłem po kolejny tom – moim planem jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nawet dorosły czasem ma ochotę przeczytać lekturę przeznaczoną dla dzieci! Zwłaszcza jeśli wie, że książka jest wydana przez Wydawnictwo Wilga, które bardzo często serwuje lektury, z których nie tylko najmłodsi potrafią czerpać przyjemność oraz naukę. Pierwszym z brzegu przykładem, który może to potwierdzać, są książki Marty Kisiel. Pełne ciepłego, rodzinnego klimatu okraszonego odrobiną niepewności i strachu, a do tego udekorowane bardzo poważnym przesłaniem dla całej rodziny. Skoro tak, to czemu miałbym nie spróbować książki Katarzyny Bereniki Miszczuk, której dorobek pisarski miałem już okazję poznać?

Rodzina Lipowskich od niepamiętnych (a w każdym razie niepamiętnych dla dzieci) czasów mieszka w Warszawie. Czasem jednak przyzwyczajenia muszą ustąpić miejsca rodzinnym obowiązkom, które calutką gromadkę dzieci wraz z ich mamą rzucają do Bielin, maleńkiej wioski w Górach Świętokrzyskich. A cóż tam zastaną? Na pewno ciocię Mirkę, szeptuchę, którą odwiedził nieznany dzieciom Pan Alzheimer! Oprócz tego pojawi się dużo magii (która przecież nie istnieje, bo nie została naukowo dowiedziona), słowiańskich demonów (ale to nie są potwory spod łóżka?) oraz mnóstwo innych, niecodziennych dziwów!


Cała akcja osadzona jest w – a jakże! – Bielinach, gdzie autorka już wcześniej stworzyła wydarzenia znane być może niektórym z Was z cyklu „Kwiat paproci”. Pewnie więc część osób zastanawia się, czy można przeczytać „Tajemnicę domu w Bielinach” bez znajomości wspomnianego cyklu. No cóż, to jest, jakby nie patrzył, książka dla dzieci, więc Wasze pociechy raczej na pewno nie znają „Szpetuchy” – nie zrobi więc to im na pewno żadnej różnicy! Jeśli sami sobie jednak nie chcecie psuć zabawy związanej z czytaniem którejkolwiek z powieści, to spieszę poinformować, że nie zepsujecie jej sobie. Osobiście nie czytałem „Kwiatu paproci”, ale poza spotkaniem bohaterek z Bielin, nie zauważyłem niczego, co mogłoby mi zniszczyć ewentualne próby zapoznawcze z siostrzanym cyklem.
Jaka jednak jest sama „Tajemnica domu w Bielinach”? Na pewno ciepła. Ma taki rodzinny klimat, w którym nawet dorosły czuje się częścią rodzinnych perypetii. Pouczająca, to bez dwóch zdań, zwłaszcza w kontekście coraz częściej spotykanych rozwodów w rodzinach. Nie jestem pewien, czy dokładnie taki był zamysł autorki (można się spodziewać, że tak), ale wplecione między główne wydarzenia rozmowy na temat rozwodu rodziców pokazują cały ten proces w sposób dla dziecka zjadliwy. Znaczy, tak mi się wydaje, że jest on zjadliwy, bo pokazuje niuanse w mega prosty sposób, a przede wszystkim próbuje pokazać, że żadne dziecko, ani również nic, co mogło zrobić, nie doprowadziło do tej sytuacji. Jest to sprawa dwójki dorosłych osób, które wciąż mogą chcieć jak najlepiej dla swych pociech.

To, co trzeba Wam wiedzieć, to informacja o wolnym rozkręcaniu się historii. Jest to w sumie dość oczywiste, bo jakoś trzeba czytelnika wprowadzić zarówno w samo miejsce, w którym dzieje się cała akcja (w tym przypadku dom cioci Mirki), jak również przedstawić osoby występujące w historii. A w „Tajemnicy domu w Bielinach” to my mamy trochę postaci do przedstawienia! Na pewno kilkoro z nich może być znanych osobom, które czytały cykl „Kwiatu paproci”, w skład którego wchodzi między innymi „Szeptucha” czy „Jaga”. Oprócz tego jednak mamy (prawie) całą rodzinę Lipowskich! Osobiście nie mam pojęcia, kto dokładnie występował już w „Kwiecie paproci”, więc dla mnie i tak było całkiem sporo nowych osób (zwłaszcza w książce dla dzieci), więc w pełni rozumiem takie wolniejsze rozkręcanie się całości!


Skoro już jesteśmy przy postaciach… Rodzeństwo Lipowskich jest świetne! Każde z nich (no, nie licząc Dąbrówki, ale to w końcu maluśki brzdąc) ma swoje cechy charakteru, swoją własną osobowość i własne podejście do życia. Najbardziej się jednak wyróżnia Leszek, który nie tylko jest tym najbardziej twardo stąpającym po ziemi, ale wykazuje również cechy opiekuńcze w stosunku nawet do starszej siostry. Ta z kolei ma już swoje pierwsze znaki zainteresowania płcią przeciwną, a cała reszta potrafi jej lekko dopiec, co pięknie pokazuje, w jaki sposób rodzeństwo potrafi być wobec siebie przyjaźnie złośliwe. Znaczy się – to normalne. Z punktu widzenia czytającej lub słuchającej dziatwy brzmi to chyba jak coś fajnego, nie?
W efekcie wygląda na to, że jest to naprawdę fajny początek nowej serii dla dzieci – chociaż może niekoniecznie najmłodszych. Ładnym uzupełnieniem samej historii są ilustracje Marcina Minora. Mają swój urok, pasują do klimatu, a do tego wprowadzają nieco niepokoju, głównie formą rysowania twarzy. Ciekaw jednak jestem bardzo kolejnych tomów i nawet być może poczułem się zachęcony do sięgnięcia po „Kwiat paproci”!

Nawet dorosły czasem ma ochotę przeczytać lekturę przeznaczoną dla dzieci! Zwłaszcza jeśli wie, że książka jest wydana przez Wydawnictwo Wilga, które bardzo często serwuje lektury, z których nie tylko najmłodsi potrafią czerpać przyjemność oraz naukę. Pierwszym z brzegu przykładem, który może to potwierdzać, są książki Marty Kisiel. Pełne ciepłego, rodzinnego klimatu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Dawno już nie czytałem żadnej literatury traktującej o przeżyciach osób, które przetrwały wojnę jako więźniowie obozów koncentracyjnych. Lubię jednak czasem po nią sięgnąć w myśl zasady konieczności przypominania historii, aby się nie powtórzyła. Nie są to tematy proste ani lekkie, jednak czuję pewnego rodzaju radość, jeśli mogę użyć tego słowa, ponieważ mogę dzięki temu polecać innym wyczerpujące tytuły, aby historia nie została zapomniana, ani zakłamana. A trzeba przyznać, że „Najszczęśliwszy człowiek na Ziemi” może faktycznie wywołać radość nie tylko z wyżej wymienionych powodów, ale również z powodu ciepła, które niesie swoim przesłaniem.

Dla niektórych slogan „nigdy nie jest za późno na realizację marzeń” jest jedynie sloganem. Dla innych, takich jak Eddie Jaku, jest to motor napędowy do przekucia swoich myśli w czyny. Autor „Najszczęśliwszego człowieka na Ziemi” napisał bowiem tę książkę – jego pierwszą swoją drogą – w wieku stu lat. Jego celem było przybliżenie swojego życia, poznaczonego wieloma bliznami obozów koncentracyjnych, ponieważ jako Żyd urodzony w 1920 roku w Niemczech, był z góry skazany na cierpienie. Przetrwał je jednak, a wśród najgorszych chwil znajdą się zawsze też te piękne, o których warto opowiedzieć, co Eddie Jaku robi z onieśmielającą pogodą ducha.

Prawdziwe (czy raczej… początkowe) imię i nazwisko autora to Abraham Salomon Jakubowicz. Urodził się w 1920 roku w Lipsku i od samego początku był wychowywany jako niemiecki patriota – przez całą swoją młodość był bardzo dumny z tego, kim jest i jakiego państwa jest obywatelem. Jednak dojście nazistów do władzy bardzo szybko zweryfikowało jego poglądy – Eddie Jaku jest Żydem, a naród ten znalazł się bardzo szybko na celowniku NSDAP, która jeszcze przed wybuchem II Wojny Światowej zaczęła traktować Żydów w nieludzki sposób. Eddie Jaku jednak nie próbuje skupiać się na krzywdach, które go spotkały, tylko na tym, co pomagało mu przetrwać oraz cieszyć się nawet najmniejszymi chwilami dobroci.

Książka przepełniona jest naprawdę radością. Z tego, że autor przeżył, że poznał wspaniałych ludzi, kochającą żonę, że otrzymał mnóstwo pomocy, a potem sam mógł jej udzielić. Radości z życia pomimo przeciwności życia oraz tego, co przeżył. Jeśli dzieli się jakimikolwiek szczegółami z czasów przebywania w którymś z obozów koncentracyjnych (w tym również w Auschwitz), to opisuje z bardzo osobistej perspektywy. Nie próbuje pokazać całokształtu tragedii, ale pokazuje swoje przeżycia oraz sposób, w jaki złagodził ich negatywny wpływ na jego życie. Przyznam szczerze, że chyba jeszcze nie spotkałem takiej książki traktującej o zbrodniach nazistów oraz przeżycia ich ofiar. Jest naprawdę… magiczna.

Jeśli chcielibyście sięgnąć po jakieś pozycje związane z II Wojną Światową oraz historią ofiar nazistów, jednak boicie się swojej reakcji, to możecie spróbować właśnie od „Najszczęśliwszego człowieka na Ziemi”. Optymizm Eddiego ochroni Was od złych emocji, ale zobaczycie też kawałem tej ciemnej strony takie literatury. Krótka, prosto napisana, a do tego naprawdę świetnie się czyta. No i zostawia człowieka z mieszaniną satysfakcji oraz zniesmaczenia spowodowanego zbrodniami. Nie pozwala zapomnieć, jednak daje nadzieję – taką samą, jaką znalazł Eddie Jaku.

Dawno już nie czytałem żadnej literatury traktującej o przeżyciach osób, które przetrwały wojnę jako więźniowie obozów koncentracyjnych. Lubię jednak czasem po nią sięgnąć w myśl zasady konieczności przypominania historii, aby się nie powtórzyła. Nie są to tematy proste ani lekkie, jednak czuję pewnego rodzaju radość, jeśli mogę użyć tego słowa, ponieważ mogę dzięki temu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Już dość długa chwila minęła, odkąd ostatni raz sięgnąłem po taką odświeżającą, polską młodzieżówkę. Właśnie to sobie najbardziej cenię w pozycjach wydawanych przez Uroboros – nie są to mega ambitne książki, które wymagają od czytelnika pełnego skupienia i dogłębnego zrozumienia poruszanych tematów. Są to najczęściej lekkie, ale klimatyczne i bardzo wciągające pozycje, które pozwalają odpocząć od cięższego kalibru dzięki swoim walorom, wśród których można wymienić piękny język, dobrze skonstruowany świat oraz często nietuzinkowe podejście do historii. Wszystkie te określenia pasują do „Wszystko pochłonie morze”, co bardzo mnie cieszy.

W świecie, w którym Siedem Wież Em-Da-Nana runęło już wieleset lat temu, do tej pory można odczuć echo magii, która towarzyszyła potężnemu czarownikowi. Leto Drakin nie dorównuje mocą nieżyjącemu już magowi, jednak jest wystarczająco potężny, aby władać żywiołem wody z mistrzowską wręcz wprawą. Jego umiejętności nie chronią jednak ani księcia, ani przyjaciela Leta przed niebezpieczeństwem. W świecie pełnym magii, po którym dawno temu chodziły syreny, nie ma jednak miejsca nawet na najmniejszy błąd. Chyba że chce się stracić nie tylko własne życie, ale również życie przyjaciół takich jak Aletha.

Przede wszystkim czuję w tej książce to, co czułem w poprzedniej powieści napisanej przez Magdalenę Kubasiewicz, czyli „Gdzie śpiewają diabły” – mega klimat. Trudno to ująć w słowa, ale kiedy czytałem „Wszystko pochłonie morze”, to nawet bardziej dynamiczne sceny, w których dochodzi do walki, są zasłonięte jakby delikatną mgiełką, która spowalnia wszystko i każe się po prostu nacieszyć chwilą. Tak, jakby faktycznie jakiś syreni czar został rzucony na czytelnika, żeby go unieruchomić i przywiązać do książki po wsze czasy. W sensie dosłownym i przenośnym. Mega fajna sprawa i wspaniała odmiana od ciągłego budowania napięcia – tu się po prostu płynie.

Wiecie, czego mi tu najbardziej brakuje? Tak naprawdę najmocniej, jak się tylko da? Mapy. Nie było jej ani w e-booku, ani w finalnym egzemplarzu. To są właśnie momenty, w których człowiek uświadamia sobie, jak bardzo ważna jest kartografia w służbie fantastyki. W książce pojawiało się sporo miejsc, nie tylko istniejących na terenie władanym przez księcia, ale również wrogowi czy sojusznicy, tacy jak Wyspy Lata lub Ard Yarch. Do tego dość istotną rolę odgrywa pewna wyspa, której również nie umiem sobie usytuować na mapie świata. Jeśli nie wiecie, że potrzebujecie takich rzeczy, przeczytajcie najnowszą powieść Magdaleny Kubasiewicz – być może docenicie mapy w innych książkach!

Świat wykreowany przez autorkę nie jest może jakoś szczegółowo opisywany, ale nad jednym warto się pochylić – nad detalami. Zazwyczaj twórcy próbują pokazać jakieś fundamentalne zasady panujące w uniwersum, natomiast Magdalena Kubasiewicz skupiła się nad szczegółami, taki jak obrzędy pogrzebowe czy wierzenia z nimi związane. W pewnym sensie czymś „większym” może być przedstawienie historii bóstw (w niezbyt rozbudowanej wersji, no ale jednak), bo w końcu to – jakby nie patrzył – są podstawy mitologii, jednak to te detale robią najlepszą robotę. Świetnie współgrają z taką spokojną, płynącą form powieści. Chociaż wiecie, czego mi brakowało i to mocno? Opisu jak dokładnie działa i na czym się opiera magia. Ona po prostu jest, a tak nie powinno być – chociaż plusem jest to, że magia żywiołów wydaje się wykorzystywać konkretny żywioł z najbliższej okolicy maga. Choć i to chyba nie zawsze…

Najmocniejsza i najlepsza część pojawia się jednak na samym końcu! Mam tylko mały problem, bo nie jestem w stanie przekazać swoich myśli bez żadnych spoilerów, więc jestem zmuszony trochę tak… kluczyć słowami. Żeby Wam za dużo nie zdradzić, ponieważ dla wielu osób może to być naprawdę zaskoczenie. Do tego pewnie spora część będzie się zastanawiała, czy to się naprawdę wydarzyło, czy może jednak nie. Jak się to rozwinie? Będzie nagły zwrot akcji, czy to dokładnie tak ma być? W mojej opinii autorka wybrała najlepsze wyjście z tej sytuacji, którą sama (świadomie) stworzyła. Chapeau bas!

Jest to naprawdę przyjemna lektura, zabierająca nas w świat pełen magii, starych legend, historii oraz intryg. Ciekawe połączenie, prawda? To był bardzo miły czas, który spędziłem przy lekturze – co najbardziej fascynujące, ani razu książka nie próbowała mnie, ani zniechęcić, ani zachęcić. Mam na myśli brak momentów znudzenia oraz brak takich cliff hangerów na końcu rozdziałów, które kazałyby mi czytać i czytać. Jeśli można powieść porównać do człowieka, to „Wszystko pochłonie morze” byłaby miłą, nienachalną osobą, z którą fajnie się spędza czas, ale która nie jest mocno absorbująca. Pozwala Ci cieszyć się chwilą i jednocześnie skupić się na swoich sprawach, kiedy spotkanie się zakończy. Bardzo mi brakuje takich książek.

Już dość długa chwila minęła, odkąd ostatni raz sięgnąłem po taką odświeżającą, polską młodzieżówkę. Właśnie to sobie najbardziej cenię w pozycjach wydawanych przez Uroboros – nie są to mega ambitne książki, które wymagają od czytelnika pełnego skupienia i dogłębnego zrozumienia poruszanych tematów. Są to najczęściej lekkie, ale klimatyczne i bardzo wciągające pozycje,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Na tę premierę czekałem już praktycznie od roku. W sumie niekoniecznie dlatego, że znam autora i bardzo chciałem przeczytać jego książkę, ale pierwszy raz została zapowiedziana jeszcze w 2020 roku. Niestety z takich, a nie innych powodów „trochę” się przesunęła i „Przedsionkiem Piekła” możemy się nacieszyć dopiero od 24 marca 2021 roku. Nie bez powodu użyłem tutaj słowa „nacieszyć się”, bo faktycznie była to bardzo przyjemna przygoda. Być może nie aż tak, żeby z wypiekami na twarzy czekać kilkanaście miesięcy, jednak na tyle dobra, żeby nie czuć rozczarowania. Można nawet powiedzieć, że czuję się usatysfakcjonowany lekturą.

Szpital psychiatryczny w Exmore posiada specjalny oddział przeznaczony dla największych zbrodniarzy i szaleńców, jakich nosiła Ziemia. Wśród nich znajduje się niepozorny staruszek, grzecznie spędzający pozostałe mu dni na bardzo podstawowych zajęciach. Jego przeszłość jednak szybko daje o sobie znać, gdy do szpitala trafia niesamowicie poparzony pacjent. Wtedy na jaw wychodzi nie tylko historia ich obu, ale również wielu innych osób zamieszanych w bardzo niecodzienne wydarzenia. Niecodzienne nawet jak na świat, w którym trzech bogów-naukowców unowocześniło XIX wiek tak, jak nikt sobie nie mógł tego wyobrazić.

Świat stworzony przez autora to alternatywna Ziemia XIX wieku, na której pojawiło się trzech Bonaków – bogów-naukowców, dzięki którym postęp technologiczny poszedł do przodu w sposób trudny do wyrażenia sobie. Rzecz jasna nie jest to żadne science-fiction, nie ma w nim miejsca na elementy, które być może kiedyś pojawią się w wyniku wzmożonego wysiłku naukowców. Jest to świat rozwinięty jak na realia XIX wieku. Elektryczność pełną gębą, badania nad plazmą, wielkie baterie dostarczają potrzebnej energii, automaty pomagające ludziom w codziennych czynnościach – innymi słowy rewolucja przemysłowa na miarę tamtych czasów! Wszystko to oczywiście dzięki wspomnianej trójce tajemniczych gości, którzy pojawili się nagle na świecie…

Cała ta otoczka związana ze światem przedstawionym jest zdecydowanie najmocniejszą stroną „Przedsionka piekła”. To nie tylko wspomniane pomysły na przyspieszeniu nauki, ale również klimat. Duszny, ciężki, mocno przemysłowy. Bardzo nasuwał mi na myśl cyberpunk przesunięty w czasie – też tak naprawdę korporacje (choć nie nazwane w ten sposób) rządzą całym światem, choć tak naprawdę w każdym rejonie największą władzę ma jeden z Bonaków. Wszystko jest mocno unowocześnione i uprzemysłowione. Są dzielnice z fabrykami, zakładami przetwórstwa, są ludzie zepchnięci na margines społeczeństwa, mieszkający w wielkich kompleksach. To jest coś, co faktycznie mogłoby uchodzić za odpowiednik cyberpunku sto lat temu.

Można poczuć, że Tomasz Kaczmarek rozkleił sobie mapy oraz historię tego świata na ścianach swojej pracowni, tak jak serialowi agenci FBI rozklejają sobie dane dotyczące ściganych seryjnych morderców. Z jakiego powodu tak sądzę? Co chwilę pojawiają się różne smaczki dotyczące świata, opisujące czy to jakąś mniej istotną, ale ciekawą historię danej dzielnicy, czy też legendę powstania miasta. Jest mnóstwo smaczków historycznych (fikcyjnych oczywiście, ale bez stworzenia historii całego uniwersum, autor nie byłby w stanie ich przytoczyć), geograficznych i politycznych. Tak delikatnie wrzucanych, zupełnie jak przeciętny człowiek, który opowiada o swojej rodzinnej miejscowości. Ot, lekka dygresja o tamtej restauracji, jak kiedyś były tam organizowane bale maturalne, ale zmienili się właściciele i teraz jest to już knajpa typu fine dining.

Mega ciekawie pisarz podszedł też do chronologii wydarzeń. Z początku wydawać by się mogło, że mówimy o wydarzeniach mających miejsce równolegle do siebie, jednak szybko okazuje się, że Tomasz Kaczmarek skleja całą historię z wielu fragmentów, które miały miejsce w ciągu wielu lat. Dość często na tego typu zabiegi narzekam, ponieważ nie jest łatwe zrobić to tak, aby miało to ręce i nogi. Tym razem jednak sposób ułożenia chronologii uznałem za niezwykle intrygujący – mega fajnie się to z sobą przeplata, nie wprowadza chaosu, a kiedy już się połapiemy, że to są wydarzenia z różnych dat, to wcale nie mamy problemu z usytuowaniem ich na osi czasu. Po prostu wow, zwłaszcza że jest to debiut powieściowy autora. W połączeniu ze światem, który wydaje się dopracowany przez pisarza, tworzy to mega pozytywną mieszankę dla debiutu.

Tak naprawdę wspomniane powyżej elementy to siła napędowa całego „Przedsionka piekła” – siła, która jest naprawdę potężna i przykuwa czytelnika do książki. Trochę mniej robi to historia sama w sobie oraz postacie, które nie są do końca tak wyraziste, jakby się chciało, żeby były. W niektórych momentach bohaterowie nie są konsekwentni w swych poglądach oraz wyborach wielu z nich jest… płaskich i wyglądają jak marionetki potrzebne jedynie do popchnięcia wszystkiego do przodu (jak Kathleen czy Michael). Fajną robotę wykonał plot twist, którego musimy się niejako domyślić pod sam koniec, jednak nawet on nie do końca wyjaśnia, czemu kilka osób zachowuje się w taki, a nie inny sposób. Cóż, nie można jednak wymagać wszystkiego, prawda?

Jest to bardzo udany debiut, który chętnie polecę wszystkim fanom nieco innej fantastyki niż ta, którą współcześnie można dorwać. Innej niż wszelkie high fantasy czy nawet coraz bardziej popularne urban, zupełnie innej również niż typowy cyberpunk, który wraca na salony pod wpływem niedawnej premiery „Cyberpunk 2077”. Liczę po cichu na to, że autor zaplanował kolejną część, co mogłoby sugerować zakończenie książki, bo może to być cykl, który trochę namiesza na polskiej scenie fantastyki. Jeśli Tomasz Kaczmarek stworzy bardziej porywające historie i wyraziste postacie, to świat przez niego stworzony tchnie nowe życie w stagnację i rutynę, którą można zauważyć niemalże wszędzie. Trzymam więc za to kciuki i zachęcam do samodzielnego zapoznania się z tą powieścią.

Na tę premierę czekałem już praktycznie od roku. W sumie niekoniecznie dlatego, że znam autora i bardzo chciałem przeczytać jego książkę, ale pierwszy raz została zapowiedziana jeszcze w 2020 roku. Niestety z takich, a nie innych powodów „trochę” się przesunęła i „Przedsionkiem Piekła” możemy się nacieszyć dopiero od 24 marca 2021 roku. Nie bez powodu użyłem tutaj słowa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Luty obfitował u mnie w książki Grupy Wydawniczej Foksal – najpierw jedna sztuka od Wydawnictwa YA!, a teraz kolejne od Uroborosa. Cóż jednak poradzę na to, że akurat tyle tytułów wydawało się bardzo interesującymi pozycjami? Zwłaszcza że nie tylko wydawały się, ale również okazały – jeszcze cały czas żyję biopunkową wizją świata stworzoną przez Magdalenę Kucenty. Tymczasem jednak przeskoczyłem z jednej odmiany fantastyki w drugą, bardziej… klasyczną, rozpoczynając jednocześnie kolejny cykl (ech, tak wiele cykli naraz…). Rzecz jasna skusił mnie głównie opis, który obiecywał wiele i sugerował spory potencjał na powieść. Chyba jednak nie do końca są to moje klimaty, zwłaszcza że mam do zarzucenia też sporo od strony bardziej… technicznej. Tylko nie wiem komu, czy autorce, czy też tłumaczowi i redakcji.

W świecie, w którym sny mogą stać się rzeczywistością, trzeba bardzo uważać na swoje marzenia. Zwłaszcza kiedy jest się śniącym, który powołuje do życia wszystko, co tylko pojawi się w jego uśpionym umyśle. Może stać się tak twórcą, jak i zabójcą – stworzycielem i niszczycielem. Może zostać również wykorzystany, a wszelkie życie przez niego powołane, zostanie unicestwione jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. W takim świecie nigdy nie wiadomo, co jest prawdą, a co fikcją. Albo raczej co jest naprawdę rzeczywiste, a co jedynie czasowo.

Chaos, chaos i jeszcze raz chaos. Miałem ogromny problem, żeby się dogadać zwłaszcza z początkiem książki. Być może po części wynika to z faktu, że „Wezwij sokoła” osadzone jest w świecie, który został opisany w kilku tomach (o ile dobrze się zorientowałem), jednak mimo wszystko jest to kompletnie nowy cykl, w związku z czym przydałoby się jakiekolwiek wprowadzenie czytelnika. Tymczasem brakło czy to jakiegokolwiek opisu, czy choćby najprostszej ekspozycji w dialogach. Za to otrzymałem przełączanie pomiędzy jednym a drugim miejscem oraz między różnymi postaciami, które zdawały się wiedzieć, co robią, w przeciwieństwie do mnie. Ja w sumie ani nie wiedziałem, co one robią, ani co ja robię.

To jest jednak zapewne „problem” tego, że nie czytałem poprzedniego cyklu. Wygląda na to, że osoby, które są już zapoznane ze światem, nie mają takich wrażeń, jak ja. Bardzo prawdopodobne jest, że po zapoznaniu się z „Kruczym Królem” odniósłbym zupełnie inne wrażenia. Nie byłbym tak zagubiony i zdezorientowany. W „Wezwij sokoła” brakuje bowiem jakiejkolwiek ekspozycji na świat i być może nie jest to żaden błąd, jednak dość jasno trzeba sobie w tym momencie powiedzieć – osobiście odradzam czytanie tego cyklu bez znajomości wcześniejszej twórczości autorki. Inaczej możecie się odbić od muru, tak jak to poniekąd zrobiłem.

Kolejnym problemem, jaki napotkałem już na samym początku, było mnóstwo powtórzeń. Rozumiem, że czytałem wersję przed ostateczną korektą i mogły się trafić różne niedoróbki (a literówek czy złych końcówek było sporo, tego się jednak nigdy nie czepiam w takich egzemplarzach), jednak jawne użycie dziewięć razy tego samego imienia do określenia podmiotu na jednej stronie zawierającej trzydzieści dwa wersy to gruba przesada. Jakby nie można opisać osoby w inny sposób niż tylko jej imieniem. Wszak wiadome jest, że „Ronan” nie może zostać zastąpione za pomocą „mężczyzna”, „brat”, „człowiek”, „śniący”, „on” (wraz z wszystkimi zaimkami osobowymi), czy w jakikolwiek inny, pasujący do okoliczności sposób. Nie da się tego czytać.

Dość duży szok przeżyłem również we fragmencie, za który nie mam pojęcia, kto jest odpowiedzialny – czy sama autorka, czy tłumacz. Ogólnie przeszło to przez tyle rąk, że to nie miało prawa dotrzeć nawet do prebooka. W rozmyślaniach dotyczących tego, czy jedna z postaci ma skoczyć z dachu, czy nie, pojawiły się… wielkości fizyczne. Dokładniej jedna – prędkość. Wyrażona w książce jako metry na sekundę do kwadratu. Jakby tego było mało, pojawiła się sugestia tego, że spadek swobodny ma stałą prędkość (o wartości 9,1 – a jakże! – metrów na sekundę do kwadratu, przypomina Wam to coś? 9,81 m/s2 na przykład, czyli przyspieszenie ziemskie?), co jest już dość kuriozalne. Tego typu elementarne błędy nie powinny się pojawiać nigdy w książkach. Nieważne jakich.

Wielka szkoda, że te wszystkie wypunktowane wyżej problemy się pojawiły (chociaż być może w finalnej wersji będzie nieco lepsza redakcja tych wszystkich powtórzeń). Sam świat wygląda bowiem na całkiem dobrze rokujący – nie spotkałem się jeszcze z systemem śnienia i przenoszenia rzeczy ze snów. Rzeczy lub osób, bo i tak się może zdarzyć. Do tego bohaterowie są naprawdę konkretni – każdy ma swój zestaw cech, którym jest wierny i których się trzyma, dość łatwo jest ich opisać i przede wszystkim nie ma problemu z opisaniem ich podejścia do świata. Zwłaszcza trójka braci Lynch wydaje się naprawdę fajnie skonstruowana i przedstawiona. Zagęszczenie postaci również jest wręcz idealne – autorka prowadzi kilka różnych wątków z wieloma bohaterami, jednak nie sposób się w tym wszystkim pogubić od strony czysto logistycznej.

Trudno mi coś więcej napisać, bo nawet nie mam za bardzo skonkretyzowanej ostatecznej oceny. Męczyłem tę książkę, jednak być może nieco łatwiej by było, gdybym znał poprzedni cykl napisany przez Maggie Stiefvater. Nie jestem jednak przekonany, czy pomogłoby to w usunięciu wrażenia bezcelowości, do której zmierzała większość akcji opisanych na kartkach tej lektury. Tak naprawdę jedynie sam początek z lekkim zarysowanej tła oraz postaci, a także zakończenie, pokazały, gdzie zmierza fabuła. No i czego można się spodziewać po kolejnym tomie. Przyznam jednak szczerze, że jakoś nie mam ochoty dawać kolejnej szansy autorce. Wierzę, że dla fanów „Kruczego króla” będzie to wartościowa pozycja, jednak dla mnie nie była ona tak do końca warta spędzonego z nią czasu.

Luty obfitował u mnie w książki Grupy Wydawniczej Foksal – najpierw jedna sztuka od Wydawnictwa YA!, a teraz kolejne od Uroborosa. Cóż jednak poradzę na to, że akurat tyle tytułów wydawało się bardzo interesującymi pozycjami? Zwłaszcza że nie tylko wydawały się, ale również okazały – jeszcze cały czas żyję biopunkową wizją świata stworzoną przez Magdalenę Kucenty. Tymczasem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Z Magdaleną Kucenty, a dokładniej z jej twórczością, spotkałem się po raz pierwszy w antologii „Cyberpunk Girls”. Spotkanie to uznałem za bardzo przyjemne, chociaż na podstawie jednego opowiadania ciężko oceniać umiejętność danej autorki lub autora w odnalezieniu się w nieco dłuższej formie, jaką jest powieść. Skoro się jednak nadarzyła okazja w postaci „Zodiaków. Genokracji”, to czemu by z niej nie skorzystać? Zwłaszcza że zdecydowana większość fantastyki wydawanej przez Uroboros wpasowuje się w mój gust, a to przecież najważniejsze, prawda? Żeby czerpać jak najwięcej przyjemności z twórczości innych! A w tym przypadku tej przyjemności było całkiem sporo.

Gdy czystość genów staje się głównym powodem przydzielenia do odpowiedniej kasty społecznej oraz stanowi o przywilejach lub ich braku, nikogo nie dziwią eksperymenty przeprowadzane z wykorzystaniem najnowszych zdobyczy inżynierii genetycznej. O Zodiakach wie mało osób, choć równie dobrze mogliby wiedzieć wszyscy – jak o kolekcji intrygujących obrazów lub znaczków pocztowych. W końcu tym właśnie są. Skatalogowanymi, kolejnymi wersjami nadludzi, którzy mają być jedynie królikami doświadczalnymi. Stanowią jednak swoistą rodzinę, która dla siebie zrobi absolutnie wszystko.

Początek jest nieco… chaotyczny. Zostajemy rzuceni na głęboką wodę, w sam środek stworzonego przez autorkę świata i czasem próba dopłynięcia do kolejnego punktu kontrolnego bywa dość… trudna. Łatwo się pogubić w tym, co jest czym, a kto jest kim, zwłaszcza że Magdalena Kucenty unika nadmiernej ekspozycji w dialogach. Widzimy różne wydarzenia z perspektywy kolejnych Zodiaków, a że fabuła już w tym momencie jest na stabilnych torach, to próba odnalezienia się w nowej rzeczywistości jest tym bardziej problematyczna. Już po parudziesięciu stronach wszystko zaczyna się klarować i prostować, jednak warto wspomnieć o tym jako pewnego rodzaju ostrzeżenie dla mniej cierpliwych osób.

„W boga trzeba bawić się zdecydowanie wcześniej, jeszcze przed powstaniem życia”.

Świat stworzony przez pisarkę nie jest być może bardzo bogato opisany, ale o dziwo nie stanowi to większego problemu. Najważniejsze informacje otrzymujemy dość szybko, a „Zodiaki. Genokracja” skupia się zdecydowanie bardziej na postaciach oraz wydarzeniach, niż na tym, co otacza wszystkich bohaterów. Tyle, ile jest nam potrzebne, aby zrozumieć sam podział kastowy czy to, w jakim celu powstało zamknięte na świat intrapolis, jest dość szybko przekazane do wiadomości czytelników. Reszta na razie jest albo nieistotna, albo na bieżąco odkrywana w trakcie przesuwania się fabuły do przodu. W końcu tytułowe Zodiaki to najważniejszy element tej całej układanki, a tajemnice trzeba dawkować powoli.

Styl autorki jest niesamowicie dojrzały, a to, co uderza bardzo mocno to przemyślenia zawarte bardzo często w wypowiedziach postaci. Trudno mi opisać, co dokładnie jest w nich wyjątkowego, ale od razu rzucają się w oczy, przykuwają uwagę, każą się nad nimi chwilę zatrzymać i zastanowić. Większości niestety nie zaznaczyłem, ponieważ czytałem przedpremierową wersję e-booka zapisaną w pdfie, a konwersja do mobi niezbyt wyszła, więc nie miałem za bardzo jak zaznaczać. Zostały niby notatki, ale… No jakoś jeszcze mniej mnie przekonują, niż rozwiązanie, które ostatecznie wybrałem. Paru więc jedynie zrobiłem zdjęcia, jeśli miałem akurat pod ręką telefon, i niechaj to będzie pewnego rodzaju potwierdzeniem, że możecie znaleźć w środku tej książki mnóstwo niezwykłych cytatów. Skoro taki leń patentowany jak ja postanowił użyć aparatu w telefonie, żeby uwiecznić na później parę dialogów…


„– Capri i ten… cyborg. – Aqua uśmiechnęła się z przekąsek. – Obaj sądzili, że będziesz wściekły. I zechcesz roznieść tę ruderę w pył. Zamiast tego wyglądasz raczej na smutnego. [...]
– Chciałbym roznieść tę ruderę w pył, kruszyno. I dlatego mi smutno”.
Ciekawostka z samego środka książki – pisarka zawarła odrobinę fizyki kwantowej, a nie tylko samą biologię. Tu i ówdzie pojawiają się nawiązania do różnych zjawisk lub próby wytłumaczenia wydarzeń za pomocą fizyki kwantowej. Dzięki temu mamy między innymi paradoks bliźniąt, który towarzyszy nam w tle przez niemal całą książkę, ubrany w nieco bardziej romantyczny płaszcz. Jednak ani fizyka, ani genetyka nie stanowią najważniejszego elementu w całej powieści, dzięki czemu nie musimy mierzyć się z zawiłą i trudną terminologią oraz zastanawiać się, czy przedstawione rozwiązania stały chociaż przez chwilę obok wysokiego prawdopodobieństwa. Może to być zachętą dla tych, którzy mają pewien problem z przyswajaniem mocno rozbudowanych światów, których terminologia odstrasza nawet najbardziej zatwardziałych nerdów.

„Zodiaki. Genokracja” to powieść, która robi dobrą robotę. Nie porwała mnie od razu w swoją otchłań tak jak choćby świat stworzony przed Sandersona w „Ostatnim Imperium” (chociaż nie ma co tutaj porównywać tych dwóch uniwersów), ale jestem mocno zaintrygowany tym, jak to się dalej rozwinie. Przede wszystkim jest to pewnego rodzaju powiew świeżości na rynku pełnym klasycznych dystopii z wątkiem romantycznym w tle. Magdalena Kucenty postawiła na coś innego niż proste emocje między bohaterami i ratowanie świata. I choćby już za to należy się ogromny plus, a że wykonanie też jest o wiele wyżej niż przeciętne, to tym bardziej będę z zainteresowaniem śledził dalszą twórczość Magdaleny Kucenty. Przy okazji jak często mogę w ojczystym języku czytać soft biopunka? Ano niezbyt często! Być może więc będę miał tutaj swoją przystań.

Z Magdaleną Kucenty, a dokładniej z jej twórczością, spotkałem się po raz pierwszy w antologii „Cyberpunk Girls”. Spotkanie to uznałem za bardzo przyjemne, chociaż na podstawie jednego opowiadania ciężko oceniać umiejętność danej autorki lub autora w odnalezieniu się w nieco dłuższej formie, jaką jest powieść. Skoro się jednak nadarzyła okazja w postaci „Zodiaków....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Książka ta przyszła do mnie nieco nieoczekiwanie – rzecz jasna jako egzemplarz recenzencki, chociaż nie był on przeze mnie świadomie zamówiony. Nic to jednak, czemu by nie przeczytać! Czysto teoretycznie akronim YA, który wchodzi w skład nazwy Wydawnictwa YA!, należącego do Grupy Wydawniczej „Foksal”, od razu kojarzy się z odmianą gatunkową, której na co dzień nie czytam – young adult – jednakże miałem już do czynienia z książką od nich i było to całkiem przyjemne spotkanie. Mowa tutaj o „Skrzyni ofiarnej”, która okazała się przyjemną lekturą. „Twoja światłość” ostatecznie również taka była, chociaż tym razem znalazłem nieco więcej wad.

Walia znana jest z bardzo ulewnych deszczy i ogólnie niezbyt przyjemnej pogody. Lil przekonuje się o tym dość boleśnie, kiedy prawie wpada na dziewczynę leżącą na drodze. Gdy okazuje się, że na szczęście nie stało się jej nic poważnego, jej wybawicielka staje przed nieco poważniejszym problemem – nie może do końca zrozumieć, co młoda kobieta mówi. Dość szybko jednak dochodzi do tego, że być może ma ona istotne informacje dotyczące zaginionej przed paroma miesiącami siostry Lil. Chociaż bardzo niepokojące są słowa o tajemniczym stowarzyszeniu, które oddaje hołd Światłu…

Faktycznie znowu miałem do czynienia z bardzo łatwo przyswajalną książką. Prosty język, proste przekazy, dobry styl, odpowiednie wyważenie między dialogami a opisami, no ogólnie sielanka. Taka przyjemna powieść na jedno lub więcej wieczorów (w zależności jak szybko czytacie). Nie miałem problemu ani z językiem, ani postaciami (nie należą może do najbardziej wyrazistych, ale są po prostu w porządku), ani też z przedstawieniem świata. W sumie w tym ostatnim to nie było zbyt wiele do pokazywania – wszystko działo się na terenie Walii, w niewielkim miasteczku, w którym akurat walijska pogoda postanowiła pokazać pazur. Znaczy się wodny, powodziowy pazur.

Dużym plusem jest również nieco piękne, ale jednocześnie straszne ukazanie Siostrzeństwa Światłości, które z samego początku jawi się jak zgromadzenie kapłanek rodem z powieści fantasy. Jednak, jak to mawiał klasyk, nic bardziej mylnego! Dość szybko wychodzi na jaw, że to wcale nie jest żadna powieść fantasy, tylko dość twardo osadzona na gruncie rzeczywistości historia, w której pierwsze skrzypce grają zaginięcia oraz sekty. Ta część książki jest bardzo pouczająca i faktycznie spełnia te założenia, które przyświecały Annalie Grainger w trakcie pisania, a o których możemy przeczytać w informacjach „od autorki” na samym końcu książki.

Niestety „Twoja światłość” ma też sporo wad. Ma dość naiwnie napisaną fabułę, która trzyma się kupy chyba jedynie dzięki tym fragmentom dotyczącym samego Siostrzeństwa Światłości oraz wątku zaginionej siostry. Jest bardzo dużo przegadanych i kompletnie niemających nic do dodania wątków, przez które równie dobrze można po prostu przelecieć oczami i przejść dalej. Dość beztrosko autorka podchodzi również do szczegółów, które niekoniecznie trzymają się kupy (jak nie gasnące świece w niemalże huraganie). Dość mocno psuje to ogólny odbiór powieści. Do tego czasem można odnieść wrażenie, że czas to tylko sugestia i tak naprawdę można go dowolnie formować, nie przejmując się, czy jakieś wydarzenie ma szansę zmieścić się w zadanym przedziale czasowym, czy też nie.

Jak widzicie więc, nie jestem do końca zadowolony z lektury, chociaż widzę kilka miejsc, w których mogłoby być o wiele lepiej. Autorka porusza ważny problem, próbując go jednocześnie przekazać w jak najprostszy sposób, ale coś tam po drodze poszło trochę nie tak przy budowie samej koncepcji całej historii i wypełnieniu jej. W ogólnym rozrachunku jest to całkiem niezła lektura, jednak nie usatysfakcjonowała mnie tak, jakbym tego chciał. Po prostu na pewne aspekty trudno nie spojrzeć krytycznie i czasem ciężko jest je przełknąć, próbując je jakoś wytłumaczyć. Chociaż być może młodszy czytelnik nie będzie na to wszystko, co jest mi solą w oku, uwagi i po prostu będzie się cieszył kolejnymi stronami „Twojej światłości”. W końcu sam nie wiem, jak odebrałabym tę pozycję piętnaście lat temu.

Książka ta przyszła do mnie nieco nieoczekiwanie – rzecz jasna jako egzemplarz recenzencki, chociaż nie był on przeze mnie świadomie zamówiony. Nic to jednak, czemu by nie przeczytać! Czysto teoretycznie akronim YA, który wchodzi w skład nazwy Wydawnictwa YA!, należącego do Grupy Wydawniczej „Foksal”, od razu kojarzy się z odmianą gatunkową, której na co dzień nie czytam –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Pierwsze słowa opisu Wydawnictwa Uroboros – „Przez dwa i pół roku Jane Doe – Obiekt Sześć-Osiem-Cztery – była przetrzymywana w celi tajnego podziemnego ośrodka rządowego i w tym czasie nie wypowiedziała ani jednego słowa” – bardzo mocno przypomniały mi „Stranger Things” i radość, którą czerpałem z oglądania tego serialu. Dalszy ciąg upewnił mnie w przekonaniu, że być może spotkam się z czymś na podobieństwo Nastki, jednak w zupełnie innym wydaniu – czemu by więc nie spróbować? Długo się nie zastanawiałem nad zamiarem sięgnięcia po „Szept” i intuicja mnie ponownie nie zawiodła.

Jane Doe już od dawna nie wypowiedziała żadnego słowa.Sześć-Osiem-Cztery – bo tak nazywają ją w tajnym ośrodku rządowym – trwała w swym uporze bardzo konsekwentnie. Dopiero dobroć Landona Warda oraz jego szczere zainteresowanie jej osobą nieco poluzowało opór w jej wnętrzu. To jednak doprowadziło do małego „wypadku”, który ujawnił, skąd wzięło się u niej to milczenie. Każde wypowiedziane przez nią słowo powołuje do istnienia wypowiadane rzeczy. Przeciętny człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo niebezpieczna może być taka moc – często wręcz śmiertelna.

Pomimo skojarzeń ze „Stranger Things”, o których wspomniałem w pierwszym akapicie, od samego początku „Szept” pokazuje, że jest czymś kompletnie innym. Oczywiście mamy do czynienia z tajnym, rządowym obiektem, dziewczyną, która ma jakieś moce i jest poddawana badaniom, ale na tym się kończy podobieństwo. Nawet sama placówka wywołuje kompletnie inne odczucia, a im głębiej w las, tym więcej drzew, ale takich przyjemnych, nieobdartych z liści konarów. Co prawda nie ma aż tak intensywnej aury tajemniczości, ale można się zastanawiać, z czym my w ogóle mamy do czynienia. No i przede wszystkim, co się stanie z Jane Doe.

Główną bohaterkę poznajemy jako narratorkę, która opisuje wszystko, co się z nią dzieje w czasie rzeczywistym. Nie jest to zabieg, z którym mam często do czynienia, ale nie miałem większych problemów z przestawieniem się na pierwszoosobową narrację. Jednak jakakolwiek inna byłaby w tym przypadku kompletnie chybiona – narrator wszechwiedzący musiałby zdradzić zbyt dużo szczegółów (lub udawać, że o niczym nie wie, co byłoby sztuczne), natomiast w tym przypadku skupiamy się na tym, na czym powinniśmy. Czyli właśnie na Obiekcie Sześć-Osiem-Cztery i jego przeżyciach. Wszyscy inni opisywani są tylko jako osoby obserwowane przez bohaterkę i wiemy tylko tyle, ile sami o sobie zdradzą (lub ile domyśli się Jane Doe). To jest na ogromny plus, bardzo przemyślana strategia.


„Słowa są zbyt cenne, żeby beztrosko je rzucać. Nie muszę mieć nadnaturalnej władzy, by o tym wiedzieć, gdyż widziałam to na własne oczy. Słowa wymagają szacunku. Są cudowne. Są straszne. Są darem i przekleństwem. Nigdy nie zapomnę, co potrafią uczynić. Ponieważ przez słowa straciłam wszystko”.
Ogólnie rzecz biorąc, jest to zaskakująco przyjemna lektura. Napisana prostym, ale dość barwnym językiem, przedstawiająca wydarzenia w spójny, uporządkowany sposób. Czuć od samego początku, że nie jest to ambitna lektura, pisana raczej dla czystej rozrywki i niekoniecznie wymagającego czytelnika, jednak wykonana jest w niezwykle przystępnej formie. Przyciąga uwagę i nie sposób się od niej oderwać, chociaż na moje oko mogłaby być nieco bardziej rozbudowana – głównie chodzi o same wydarzenia, które spotykają Jane w gdzieś w samym środku książki (wiem, enigmatycznie ująłem, jednak nie chcę w żaden sposób zdradzić fabuły).

Z początku może się wydawać, że autorka popełniła dość brzydką gafę i zostawiła nie tyle dziurę logiczną, ile ogromną, ziejącą smutkiem lochę. Być może przyjdzie Wam do głowy pewne pytanie, które nie będzie Was opuszczać przez połowę lektury, a nawet istnieje możliwość wiercenia Wam w głowie coraz większego otworu. Od razu Was uspokoję w takim razie – wszystko jest jednak przemyślane i ma ręce i nogi. Nawet jeśli wygląda zupełnie inaczej. Czysto teoretycznie można się było tego domyślić, więc nie jest powiedziane, że też odniesiecie takie wrażenia jak ja, jednak osobiście nie lubię skupiać się na rozbieraniu historii na czynniki pierwsze w celu przewidywania przyszłych wydarzeń – po prostu delektuję się zawsze smakiem powieści i na bieżąco odkrywam jej tajemnice. Stąd czasem trochę… nieszablonowo podchodzę do takich spraw jak dzwonki alarmowe w mojej głowie.

Często pewnego rodzaju problemem w książkach pokroju „Szeptu” jest niedostatecznie szczegółowo opisany świat – lub wręcz odwrotnie, za dużo detali. Powieść Lynette Noni, chociaż niezbyt obszerna, ma jednak wręcz idealną dawkę informacji na temat tego, co zaplanowała autorka w swoim uniwersum. Co jeszcze bardziej fascynujące ani przez chwilę nie czułem niedosytu (a u mnie to akurat dość regularna przypadłość). Znowu jest mi trochę trudno zdradzić nieco szczegółów bez zdradzania Wam fabuły, więc na chwilę obecną pozostaje Wam jedynie uwierzyć na słowo, że faktycznie tak jest – ewentualnie samodzielnie to zweryfikować! Nie odbieram w każdym razie pierwszego tomu jako typowego wstępu z mnóstwem problemów, ponieważ wprowadza w świat wykreowany przez pisarkę w odpowiedni sposób.

Cóż tu więcej dodać – naprawdę zachęcająca pozycja. Nie jest to ambitna literatura, raczej typowo rozrywkowa, którą przyrównać można do klasycznej powieści z fantastyki młodzieżowej, ale ma w sobie pewien pazur. Przede wszystkim wygląda na naprawdę zaplanowaną i niewiele rzeczy zostało pozostawionych przypadkowi. Nie można rzecz jasna porównywać jej do klasyków literatury fantastycznej, ale z pewnością wybija się w swojej kategorii. Jeśli szukacie niezobowiązującej lektury, która przyniesie Wam dużo radości i rozrywki, to „Szept” będzie świetnym wyborem. Tak jak zapewne kolejne tomy tego cyklu, na które już czekam z niecierpliwością!

Pierwsze słowa opisu Wydawnictwa Uroboros – „Przez dwa i pół roku Jane Doe – Obiekt Sześć-Osiem-Cztery – była przetrzymywana w celi tajnego podziemnego ośrodka rządowego i w tym czasie nie wypowiedziała ani jednego słowa” – bardzo mocno przypomniały mi „Stranger Things” i radość, którą czerpałem z oglądania tego serialu. Dalszy ciąg upewnił mnie w przekonaniu, że być może...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wiecie, ile czasu minęło od pierwszego wydania trzeciej części cyklu o Wiktorii Biankowskiej, czyli „Ja, potępiona”? Osiem lat. Dla pisarki jest to szmat czasu, w którym wydarzyć się może naprawdę wszystko! Przede wszystkim nowe książki, za którymi idzie poprawa nie tylko warsztatu pisarskiego, ale również koncepcji. Nawet na świat, który został już stworzony, i wyprodukowane zostały powieści go opisujące. A w końcu „była diablica, niedoszła anielica” towarzyszy już czytelnikom od trzech tomów, prawda? W czwartym, wydanym po prawie dziesięcioleciu, mogło się wydarzyć absolutnie wszystko. Dlatego cieszę się bardzo, że miałem możliwość przeczytania wszystkich książek jedna po drugiej. Dzięki temu mogłem ocenić, jak zmienił się styl autorki przez te lata, a muszę przyznać, że w czwartej części widać ogromną zmianę.

Jeśli Wiktoria kiedykolwiek sądziła, że życie z diabłem będzie usłane różami, to się bardzo srogo myliła. Chociaż w pewnym sensie udało jej się utrzymać w miarę stabilny byt – przez kilkanaście lat nie doprowadziła do żadnej katastrofy w Zaświatach! Aby jednak równowaga została zachowana, musiało się stać coś bardzo nietypowego. Można chyba w ten sposób określić depresję u samego Szatana, prawda? Zwłaszcza jeśli ten pragnie w związku z tym nieco… przyspieszyć Apokalipsę. Tak, tę Apokalipsę. Chyba nawet Azazel by nie wpadł na tak durny pomysł. Chociaż kto go tam wie, w końcu niejedno już robił w swoim długim, diabelskim życiu…

Minęło osiem lat, od kiedy Katarzyna Berenika Miszczuk wydała trzeci tom przygód Wiktorii Biankowskiej i było to chyba bardzo pracowite osiem lat. Znaczną zmianę widać od samego początku czwartej części – zarówno w języku, jak i w podejściu do samej konstrukcji powieści. Nie jest to być może różnica typu „niebo a ziemia” (he-he), jednak wyczuć ją można od pierwszych zdań. Jest bardziej… bogato, dojrzale, widać dużo urozmaicenia, mniej chaosu. A do tego nawet same postacie są nieco inaczej poprowadzone – bogatsze o dziesięć lat powieściowych „życia” faktycznie są odzwierciedleniem nieco innych wersji samych siebie. Chociaż teoretycznie dla Beletha czy Azazela nie powinno to robić większej różnicy – wszak istnieją oni od zarania dziejów.

Wreszcie pojawia się też więcej historii Nieba oraz Piekła! Wszystko bazuje oczywiście na Biblii oraz podaniach czy mitach, jednak w nieco skrzywiony sposób, tak charakterystyczny dla całego cyklu. Cała powieść kręci się głównie wokół tematu Apokalipsy, więc Apokalipsa św. Jana jest tym utworem, na którym bazuje najwięcej przykładów. Możemy jednak liczyć także na poznanie nowych imion Aniołów wraz z przynależnością do konkretnych chórów. Autorka nawet pozwoliła sobie na wspomnienie tworzenia świata oraz tego, jak budowniczowie pracowali, ile im to zajęło i czym się to dla nich skończyło. Zważywszy na to, jak mało tego typu smaczków było w poprzednich trzech tomach, czuję się choć trochę usatysfakcjonowanym w tej kwestii.

Osiem lat to mnóstwo czasu na to, by w ogóle zapomnieć, o czym były wcześniejsze książki. Ja jestem w tej komfortowej sytuacji, że mogłem je przeczytać ciurkiem – jednak wiele osób ma je już dawno za sobą. Katarzyna Berenika Miszczuk dość trzeźwo więc założyła, że mogą być problemy z przypomnieniem sobie konkretnych wydarzeń i postanowiła (najczęściej słowami Wiktorii) poprzypominać to i owo. Na całe szczęście wyszło to dość naturalnie – nie czuć takiego wpychania informacji na siłę, raczej jest to realizowane w formie rozmyślań samej Wiki. Być może nawet dzięki temu dałoby się przeczytać „Ja, ocalona” bez znajomości wcześniejszych tytułów. Tutaj jednak ciężko mi jest się wypowiedzieć z większą pewnością siebie.

Nawet wątek romantyczny wydaje się jakiś taki… bardziej dojrzały. Nie jest to już jakieś uganianie się przystojnego i jurnego diabła za śliczną Wiktorią, tylko o wiele poważniejsze rozterki na temat związków oraz relacji po rozstaniu. Rzecz jasna nie można nazwać „Ja, ocalona” studium przypadku niedokończonych spraw, to wciąż jest jednak książka dla młodzieży, jednak nawet taki antyfan wstawek miłosnych jak ja jest w stanie to przetrawić, a nawet zaakceptować. Chociaż oczywiście nie mogło zabraknąć bardziej przyziemnych (jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało w kontekście Nieba i Piekła) „żądz” i innych takich. Cóż, trzeba przeżyć – w końcu taki klimat tego cyklu, prawda?

Naprawdę ogromna różnica między poprzednimi tomami, a „Ja, ocalona”. Jednocześnie udało się autorce utrzymać podobny klimat, a zabieg z przeniesieniem akcji również o dziesięć lat do przodu bardzo pozytywnie wpłynęło na te zmiany w postaciach, które zrobiły je nieco bardziej dojrzałymi i konkretnymi. Jestem naprawdę kontent. Końcówka była zwłaszcza miłym zaskoczeniem – jak już wskoczyłem w ostatnie łańcuch wydarzeń, to oderwałem się dopiero wtedy, gdy zamknąłem przeczytaną już książkę. Wielka szkoda, że poprzednie powieści nie powstały właśnie mniej więcej teraz, bo czuję, że wszystkie miałyby o wiele więcej pazura. Niemniej jednak cieszę się, tak czy siak, z tego, że mogłem prześledzić rozwój Wiktorii i jej paczki diabelskich przyjaciół od początku, aż do obecnego końca. Jednak tylko chwilowego – epilog już się postarał o to, żeby było jasne, iż Katarzyna Berenika Miszczuk nie powiedziała ostatniego słowa!

Wiecie, ile czasu minęło od pierwszego wydania trzeciej części cyklu o Wiktorii Biankowskiej, czyli „Ja, potępiona”? Osiem lat. Dla pisarki jest to szmat czasu, w którym wydarzyć się może naprawdę wszystko! Przede wszystkim nowe książki, za którymi idzie poprawa nie tylko warsztatu pisarskiego, ale również koncepcji. Nawet na świat, który został już stworzony, i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

To jedna z tych książek, do których nie próbuję podejść „w leniwe, niedzielne popołudnie”. Nie jest lekka, nie da się w niej po prostu przelecieć wzrokiem nudnych fragmentów, nie można po prostu wertować kolejnych linijek, jednocześnie nadrabiając Instagrama. Czułem, że będzie to właśnie bardziej ambitna książka już podczas wymiany mailowej z Instytutem Literatury. Najczęściej sięgam po bardzo lekką beletrystykę, w dużej mierze wręcz po fantastykę młodzieżową, ale warto czasem sięgnąć po coś, co zmusi moje zwoje mózgowe do poskręcania się, prawda? No i faktycznie trafiłem świetnie. „B.Bomb” nie bierze jeńców, ale za to pozostawia bardzo duże pole do dowolnej interpretacji.

Sytuacja na pustyni nie jest prosta. Stabilizację oraz bezpieczeństwo – jakże szumnie określone – zapewniają wojska pod wodzą generała Melville’a. Humanisty, warto podkreślić, jedynego w okolicy! Z takimi wojakami jak Seba, nikt nie zagrozi sytuacji w bazie wojskowej „Babilon”. Nawet szpiedzy, tacy jak Malik al-Suri, który za odrobinę strawy zrobi niemalże wszystko. Zwłaszcza dla mędra Kadiego, który potrafi czytać znaki jak absolutnie nikt inny. Jednak w tym wszystkim nie należy zapomnieć o trzeciej sile, która próbuje niepostrzeżenie przyglądać się rozwojowi wydarzeń z ciepłego miejsca, jakim jest… telewizor.

Powieść Marty Kozłowskiej jest jednym z wyróżnionych tytułów w kategorii epika w II Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Literacką „Nowy Dokument Tekstowy”, organizowanym przez Instytut Literatury. Już samo to może nakierować czytelnika na klimat, w jakim utrzymana jest powieść, oraz z jakim językiem potencjalnie będzie miał do czynienia. W końcu zwycięskie prace wydane zostały w ramach Biblioteki Literackiej Kwartalnika „Nowy Napis”, a sam konkurs oceniany był przez doktora literaturoznawstwa oraz krytyka literackiego. Spodziewać się więc można było raczej górnolotnej literatury niż klasycznej, lekkiej beletrystyki.

Najbardziej charakterystyczną cechą „B.Bomb” jest chyba język użyty w powieści. Jest bardzo bogaty w słownictwo, ozdobny oraz stylistycznie perfekcyjny. W oczy rzuca się na pewno wykorzystanie przez autorkę czasu zaprzeszłego, który – mam wrażenie – jest w pewnym sensie zapomniany w Polsce. Nadaje on charakterystyczną, archaiczną nutę całości. Już dla niego samego, jak i stylu, w jakim została napisana książka, zdecydowanie warto po nią sięgnąć. Nie czytam na co dzień literatury tego formatu, ale od czasu do czasu taka lektura pozwoli się dosłownie i w przenośni „odchamić” – zobaczyć, że można bawić się słowem, a nie tylko używać go do przelania na papier nieważne jak pięknych i skomplikowanych myśli.

Im bardziej zagłębiałem się w lekturę, tym bardziej chaotyczne na pierwszy rzut oka przeskoki pomiędzy porcjami absurdu przypominały mi coraz bardziej coś konkretnego. Nie mogłem długo uchwycić tego, co mój umysł miał na myśli, ale w końcu się udało! Wiktor Pielewin i jego „S.N.U.F.F.” oraz „Miłość do Trzech Zuckerbrinów”! Oba te dzieła miały podobne podejście do ukazywania rzeczy w bardzo krzywym zwierciadle, takim, przez które przechodzi skrzyżowanie wielu wymiarów rzeczywistości. Takie uderzające w głowę, ale będące w granicach dobrego smaku. Pastisz, a nie przejaskrawiony bełkot.

Dobrze jest czasem sięgnąć po taką książkę jak „B.Bomb”. Trudną w odbiorze, dopracowaną, wymagającą skupienia oraz myślenia. Na dłuższą metę więcej takiej literatury by mogło mnie przegrzać w pewnym sensie (zwłaszcza że i tak na co dzień mam do czynienia z dużą ilością wiedzy branżowej, która zmusza mózg do najwyższych obrotów), ale bardzo cieszę się, że są takie autorki jak Marta Kozłowska, które potrafią się nie tylko odpowiednio bawić słowem, ale i różnymi poziomami abstrakcji. Nie jest to długa powieść, więc przy okazji nie męczy i nie próbuje wycisnąć siódmych potów z czytelnika. Raczej bierze go szybko w obroty i zostawia z pewnego rodzaju mętlikiem w głowie oraz satysfakcją. Dość patologiczną satysfakcją, zważywszy na różne natężenie absurdu zastosowanego przez pisarkę, ale jednak satysfakcją.

To jedna z tych książek, do których nie próbuję podejść „w leniwe, niedzielne popołudnie”. Nie jest lekka, nie da się w niej po prostu przelecieć wzrokiem nudnych fragmentów, nie można po prostu wertować kolejnych linijek, jednocześnie nadrabiając Instagrama. Czułem, że będzie to właśnie bardziej ambitna książka już podczas wymiany mailowej z Instytutem Literatury....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jak się powiedziało „A”, to powinno się też powiedzieć „B”, prawda? Ja „B” już powiedziałem paręnaście dni temu, a teraz przyszedł czas na „C”, czyli trzecią już część cyklu o Wiktorii Biankowskiej, czyli „byłej diablicy, niedoszłej anielicy”, jak ona sama lubi siebie określać. Przede mną jeszcze jeden (na tę chwilę) tom, czyli „Ja, ocalona”, a po przejściu przez trzecią część jestem bardziej pozytywnie nastawiony na następną, niż miało to miejsce przy pierwszych dwóch tomach. Jestem pozytywnie zaskoczony i muszę przyznać, że mimo niewielkiego w gruncie rzeczy odstępu między drugą a kolejną powieścią, pojawiła się duża poprawa. Ewentualnie ja po prostu już przywykłem do pewnych niuansów prozy autorki!

Piekło, jakie jest, każdy wie. W każdym razie każdy, kto do niego trafił. Wiktoria już odwiedziła zarówno Niższą Arkadię, jak i samo Niebo, w obu uzyskując w pewnym sensie obywatelstwo. Poruszanie się między Zaświatami to wyjątkowy przywilej, którego nie mają ani diabły, ani aniołowie. Wiktoria może więc się cieszyć ze swojego szczęścia. No, mogłaby się cieszyć, gdyby jednak nieszczęśliwym zrządzeniem losu (o imieniu Beleth) nie trafiła do Tartaru. Stamtąd jak do tej pory nie uciekła żadna potępiona dusza. Jednak do tej pory nie było tam Wiktorii, więc wszystko się może zmienić…


„– Boże przenajświętszy, to wy! – zawołał [Gabriel].
Nie miał jednak zbyt wiele czasu, by zdumieć się porządnie. Szatan zerwał się na równe nogi, zrzucając na ziemię talerz pełen eklerek, i krzyknął, pokazując palcem na Archanioła:
– HA!!! Użyłeś nadaremno!”
Przyznać muszę, że to właśnie w tym tomie po raz pierwszy w całym cyklu miałem momenty w stylu „no dobra, jeszcze tylko do końca tego rozdziału i idę spać”. Serio, autorka bardzo fajnie poprowadziła wiele akcji i sprawiła, że pomiędzy poszczególnymi rozdziałami pojawiła się nutka niepewności oraz tajemnicy. Takiej, wiecie, zachęcającej, niewymuszonej. Jest to w sumie dość klasyczny manewr, połączony z przeplataniem miejsca akcji oraz bohaterów, dzięki czemu nie można się doczekać kolejnego rozdziału, a z kolei po lekturze obecnego chce się dowiedzieć, co dalej będzie się działo w ostatnim… No i tak w kółko. Dzięki temu książkę bardzo szybko się czyta, dużo szybciej niż jej poprzedniczki.

Trochę mnie niestety zakończenie rozczarowało – wszystko zadziało się zdecydowanie zbyt szybko. Nie do końca byłem w stanie nadążyć za zmianami, jakie się pojawiały oraz za sposobami rozwiązania nietuzinkowego problemu, który w pewnym sensie znowu Wiktoria wygenerowała. Dość mocno naciągane (tak bardzo, jak rajstopy na arbuza) było też zachowanie głównej antagonistki, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę jej dość logiczne rozumowanie przez całą poprzednią część książki. No, a do tego jeszcze wrodzoną wręcz podejrzliwość. Można więc było to o wiele lepiej rozwiązać.


„Biada nam. Socjopata napalił się na socjopatkę. To może skończyć się rzezią, kiedy trzecia socjopatka, właścicielka wcześniej wspomnianego socjopaty, się o tym dowie”.
Zdecydowanie za to podoba mi się pomysł, w którym zmierza dalej cała historia paczki… diabelskich przyjaciół (?), o ile mogę tak to nazwać. Z jednej strony wydawać by się mogło, że nic gorszego i dziwnego się już stać nie może, wszak widzieliśmy już dosłownie wszystko, jednak chyba w czwartym tomie czeka coś jeszcze bardziej absurdalnego! Na całe szczęście faktycznie w trzecim tomie poziom absurdu jest dostosowany dość sensownie i można faktycznie nazwać tę książkę w pewnym sensie pastiszem, a nie przerysowanym światem z bohaterami bardziej żenującymi, niż prześmiewczymi. Jeśli jeszcze ilość pseudoromantyzmu zostałaby zmniejszona do minimum, to byłbym naprawdę rad…

Dużo lepsza część niż poprzednie dwie, chociaż wciąż to i owo jest do poprawy. Przygody Wiktorii i Beletha są już jednak na wyższym poziomie niż dotychczas, a cały świat nie jest już taką karykaturą krzywego zwierciadła. Nie wiem, czy warto przedzierać się przez „Ja, diablica” oraz „Ja, anielica”, żeby tu dotrzeć, ale wiele wskazuje na to, że w czwartym tomie będę mógł spróbować odpowiedzieć na to pytanie. Zwłaszcza że obecnie opisywana powieść wydana została w 2012 roku, a więc osiem lat twórczości Katarzyny Bereniki Miszczuk temu. Mam więc cichą nadzieję, że poprawa jakości wręcz uderzy mnie w twarz i będę mógł z czystym sumieniem napisać, że to jest to, na co czekałem przez jakieś 1200 stron poprzednich tomów.

Jak się powiedziało „A”, to powinno się też powiedzieć „B”, prawda? Ja „B” już powiedziałem paręnaście dni temu, a teraz przyszedł czas na „C”, czyli trzecią już część cyklu o Wiktorii Biankowskiej, czyli „byłej diablicy, niedoszłej anielicy”, jak ona sama lubi siebie określać. Przede mną jeszcze jeden (na tę chwilę) tom, czyli „Ja, ocalona”, a po przejściu przez trzecią...

więcej Pokaż mimo to