-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński13
Biblioteczka
2022-01-29
2021-12-16
Nie ma wątpliwości, że księżyc od wieków wzbudzał fascynację oraz stanowił inspirację dla wielu legend i wierzeń. Postrzegany zarówno jako zwiastun nieszczęść, jak i pomyślności, do dzisiejszego dnia stanowi nieustanne źródło badań, czy to dla naukowców, czy też fanów mistycyzmu. D.J. Conway postanowiła przybliżyć czytelnikom opowieści, jak i rytuały związane z magią księżycową, a ja mam dziś dla was opinię o jej dziele.
"Magia księżycowa" to podzielona na części (skupiające się na każdym z miesięcy roku księżycowego), książka, o sprytnej strukturze, dzięki której autorce udało się zachować spójność i pewien porządek podczas zasypywania nas informacjami. Cenię sobie, gdy ciekawostki w poradnikach podawane są w rozsądnych dawkach, oraz kiedy treść jest przejrzysta i szczęśliwie obydwa te elementy znalazłam w dziele pani Conway. Śliczne wydanie od Wydawnictwa Kobiecego nie tylko prezentuje się niezwykle elegancko w twardej oprawie, ale również czaruje grafikami w środku, urozmaicającymi treść.
Skoro zaś jesteśmy przy treści, nie będę ukrywać, że na początku byłam dość niepewna, czy sposób w jaki autorka zabrała się do prezentowania wyników swoich wieloletnich badań i doświadczenia z magią, nie będzie zbyt chaotyczny. D.J. Conway postawiła bowiem na swego rodzaju misz-masz informacji. Dostajemy trochę mitologii i wierzeń, trochę rytuałów, trochę rękodzieła, a nawet trochę kulinariów... W żaden z tych tematów jednak nie wgłębiamy się za bardzo, co czasami może być dość irytujące, zwłaszcza jeśli coś szczególnie wzbudzi zainteresowanie, jednakże jest też druga strona medalu! Książka definitywnie zachęca do kontynuowania zgłębiania wiedzy i poszukiwania odpowiedzi na pytania, jakie mogły się nasunąć podczas czytania Magii księżycowej.
Pomijając więc moją początkową niepewność odnośnie techniki "wszystkiego po trochę", książkę czytało mi się niezwykle przyjemnie. Napisana lekko, mimo że została wydana dobrych kilkadziesiąt lat temu po raz pierwszy, wciąż zdaje się jak najbardziej aktualna. Coś co szczególnie mnie zachwyciło, to sposób w jaki D.J. Donway skupiła się na zaprezentowaniu nam niezwykłej ilości bóstw - ściśle mówiąc: bogiń z różnorakich mitologii, wierzeń i religii, wszystkich powiązanych z kobiecością, siłą, magią oraz oczywiście księżycem. Od bogiń greckich, rzymskich, celtyckich, poprzez postacie z mitologii chińskiej, japońskiej czy nordyckiej (wymieniając tylko kilka), każda z nich była jeszcze ciekawsza od poprzedniej. Łączenie kobiecości z mocą, z czasów pre-patriarchatu, nie tylko pozwoliło dostrzec szczególny rodzaj energii, pochodzący od płci pięknej, ale również docenić to, co - szczęśliwie - wciąż nie do końca zaniknęło z kart historii.
Pozycja ta świetnie sprawdzi się dla początkujących, którzy wśród miszmaszu informacji od autorki, będą mieli okazję wybrać coś dla siebie. Być może znajdziecie coś w sekcji poświęconej przepisom, a może w części o rękodziele, pomagającej wytworzyć interesujące przedmioty? Jeśli jak ja, jesteście nerdami i absolutnie uwielbianie mity i wierzenia, z pewnością przepadniecie na punkcie segmentu "Mity". Oczywiście, książka o tytule "Magia księżycowa" nie mogłaby obejść się bez magii, a więc autorka praktykująca czarostwo od lat, prezentuje również rytuały, dostosowane do odpowiedniej fazy księżyca oraz pozwalające osiągnąć różne rezultaty.
Bardzo cieszę się, że miałam okazję poznać tę książkę, ponieważ okazała się inspirującą podstawą do dalszych poszukiwań i zgłębiania wiedzy w innych źródłach. Autorka zdecydowanie ma sporo do przekazania, a jej doświadczenie wyczuwalne jest na wszystkich stronach dzieła. Nie jestem pewna jak pozycję tę odbiorą osoby o zaawansowanej wiedzy o czarostwie, jednak wszystkim początkujących oraz zainteresowanym tematyką, "Magię księżycową" mogę jedynie polecić.
https://sherry-stories.blogspot.com/2021/12/magia-ksiezycowa-dj-conway.html
Nie ma wątpliwości, że księżyc od wieków wzbudzał fascynację oraz stanowił inspirację dla wielu legend i wierzeń. Postrzegany zarówno jako zwiastun nieszczęść, jak i pomyślności, do dzisiejszego dnia stanowi nieustanne źródło badań, czy to dla naukowców, czy też fanów mistycyzmu. D.J. Conway postanowiła przybliżyć czytelnikom opowieści, jak i rytuały związane z magią...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-10-09
Jak opisać recenzowaną dziś przeze mnie książkę Tillie Cole? Gdyby wrzucić do jednego kotła przyjaźń od dzieciństwa, nieco pustawych i papierowych bohaterów, miłość dwójki młodych osób, której to autorka na siłę próbowała nadać miarę "epickiej"; oraz masę niepotrzebnych dramatów i sztywnych, nieautentycznie brzmiących dialogów, w efekcie otrzymamy "Tysiąc pocałunków". Gotowi na tę opinię?
Fabuła to jeden z najsłabszych punktów książki, co jak się domyślacie sprawia, że lektura nie jest przyjemna od samego początku. Jeśli zaczytujecie się w romansach czy NA, obiecuję wam, że w tej powieści nie zetkniecie się z niczym, z czym nie mieliście do czynienia już wcześniej (tysiące razy, prawdopodobnie).
W związku z tym, że dosłownie wszystko można przewidzieć od pierwszych stron, a same początki też nie wyglądają obiecująco, nie czułam ani odrobiny ekscytacji. Już nie wspominając o fakcie, że w pewnym momencie zauważyłam, że muszę zmuszać się do kontynuowania lektury.
Autorka stylizowała język na niemal liryczny, tak by poszczególne sceny miały nieco poetycki klimat. Niestety, fakt że dodała stanowczo zbyt dużo dramaturgii i wydarzeniom i sposobie w jakim napisała powieść sprawił, że książka wydała mi się okrutnie kiczowata i patetyczna. Wszystkie te przedramatyzowane dialogi czy niemal groteskowe wyolbrzymianie zdarzeń, bardzo działały mi na nerwy i jeszcze mocniej zrażały do kontynuowania. Gdyby nie upór, prawdopodobnie nie przebrnęłabym przez nawet połowę pozycji.
Tillie Cole postanowiła poruszyć dość ważny temat, jednak sposób w jaki to zrobiła i jak uromantyczniła sytuację, w jakiej postawieni zostali bohaterowie, wzbudził we mnie mieszane uczucia (z przewagą negatywnych), głównie dlatego, że nie szczędziła nierealnych rozwiązań i bajkowych momentów, które niby miały symbolizować nadzieję i wzbudzić tonę emocji w czytelniku. Mnie niestety jedynie rozdrażniły.
Nie potrafiłam zżyć się z bohaterami, już o polubieniu ich nie wspominając. Przez większą część czasu udawało mi się ignorować to jak źle i nierealistycznie zostali wykreowani, jednak sposób w jaki Poppy działa mi na nerwy pomimo sytuacji, w których ją postawiono, pozostawił gorzki posmak po skończeniu lektury. Naprawdę chciałam i starałam się z nią sympatyzować, ale ciągłe robienie z niej perfekcyjnego anioła bez skazy i słabe dialogi, gdzie brzmiała jak słaba aktorka z jeszcze gorszej telenoweli, po prostu mnie od niej odpychały. Nigdy nie lubiłam bohaterek a'la Mary Sue, więc Poppy również nie zaliczę do ulubienic.
Cała historia jest do bólu ckliwa i idiotycznie kiczowata. Coś co miało wzbudzić tonę emocji, i zapewnić intensywne, niezapomnianie doświadczenie, zamiast tego pozostawiło mnie skrajnie wykończoną, w paskudnym nastroju, bo po przewróceniu ostatniej kartki dotarło do mnie, że do końca miałam nadzieję, że w pewnym momencie coś się naprawi? I będę w stanie cieszyć się powieścią, albo przynajmniej nie-nienawidzić jej poznawania, niestety żaden cud nie nastąpił.
"Tysiąc pocałunków", niestety nie jestem w stanie polecić. Książkę zaliczyłabym do jednych z najgorszych przeczytanych przeze mnie w ostatnim czasie. Wydała mi się przewidywalna, mdła i przesłodzona. Napisana w koszmarnym stylu, chwilami tak przedramatyzowana, że aż groteskowa, jest również powieleniem schematów, a że autorka nie dodaje niczego świeżego od siebie, ani też nie ratuje historii wciągającym stylem bądź solidną kreacją bohaterów, zamiast tego serwując lukier i nierealistyczność na każdej stronie, czuję się bardzo rozczarowana. Czy gdybym poznała ten tytuł w innym okresie życia, dzieło miałoby szansę spodobać mi się bardziej? Kto wie. Nie twierdzę, że wy odbierzecie ją równie negatywnie jak ja, osobiście jednak do poznania tej powieści nie będę zachęcać.
http://sherry-stories.blogspot.com/2021/10/tysiac-pocaunkow-tillie-cole.html
Jak opisać recenzowaną dziś przeze mnie książkę Tillie Cole? Gdyby wrzucić do jednego kotła przyjaźń od dzieciństwa, nieco pustawych i papierowych bohaterów, miłość dwójki młodych osób, której to autorka na siłę próbowała nadać miarę "epickiej"; oraz masę niepotrzebnych dramatów i sztywnych, nieautentycznie brzmiących dialogów, w efekcie otrzymamy "Tysiąc...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-07-11
2021-06-30
2021-06-27
Rzeczywistość w jakiej żyją nastoletni Mateo i Rufus nie różni się za bardzo od naszej, z wyjątkiem faktu, że gdy nadchodzi dzień czyjeś śmierci, nieszczęsny wybraniec otrzymuje telefon z informacją o zbliżającym się końcu. Historia dwójki młodzieńców z recenzowanej dziś przeze mnie powieści, rozpoczyna się w środku nocy, gdy obydwoje dowiadują się, że zginą w ciągu następnych 24 godzin. Ich przypadkowa, kwitnąca znajomość może okazać się ostatnią szansą na pozamykanie doczesnych spraw i odkrycie różnicy pomiędzy egzystencją, a faktycznym życiem.
Dosłowne tłumaczenie oryginalnego tytułu książki znaczyłoby tyle co "Obydwoje na końcu zginą" i o ile nie będę dziś niczego spoilerować, od razu zaznaczam, że ta powieść jest dość przygnębiająca, więc jeśli lubicie cukierkowe historie z happy endem, obawiam się, że ten tytuł może być dla was pewnym wyzwaniem. Sam pomysł na fabułę przypadł mi do gustu, bo dodając ten mały "nadnaturalny" element w postaci przedśmiertnych telefonów, Adam Silvera otworzył przed sobą drzwi do pisania o życiu z perspektywy osób, które wiedzą że wkrótce zginą, co dało interesującą narrację i kazało czytelnikowi zastanowić się nad tym, jak sam by zareagował na informację, że wkrótce umrze.
Recenzowania dziś przeze mnie pozycja jest kolejną powieścią Silvery, którą miałam okazję przeczytać i coś co zauważyłam w jego piórze, to z jaką łatwością udaje mu się zmuszać czytelnika do refleksji o życiu, śmierci czy miłości. Wszystkie trzy poznane przeze mnie dzieła Silvery, pomimo że z gatunku Young Adult, miały w sobie coś błyskotliwego, co nie tylko nauczyło mnie szanować tego autora, ale również sprawiło, że trudniej jest mi zapomnieć o jego książkach. I o ile "Nasz ostatni dzień" znajduje się na ostatnim miejscu, jeśli chodzi o moich ulubieńców spod pióra tego pisarza, i tak wystawiłabym ocenę dobrą, bo ucieka co poniektórym irytującym schematom z jakich korzystają autorzy piszący dla młodzieży.
Elementy, do których nie zapałałam sympatią, to przede wszystkim wątek romantyczny - moim zdaniem - kompletnie niepotrzebny. Myślę, że gdyby autor poprzestał na podkreślaniu wartości przyjaźni, całość wypadłaby znacznie bardziej realistycznie. Miłość, w tym przypadku, wydawała mi się nie na miejscu, jakby ją wymuszono, ze względu na okoliczności. Poza tym, niestety do końca nie udało mi się zżyć z głównymi bohaterami książki. Biorąc pod uwagę, że poprzednie dzieła Silvery prezentowały mi narratorów, których łatwo dało się obdarzyć uczuciami, dystans jaki czułam do Mateo i w mniejszym, ale wciąż wyraźnym stopniu - do Rufusa, był gorzką pigułką do przełknięcia.
Akcja całej powieści rozgrywa się na przestrzeni na kilkunastu godzin, więc moglibyście pomyśleć, że całość postępuje dość szybko i dynamicznie, ale w rzeczywistości historia jest dość leniwa i rozwlekła, przez co zajęło mi trochę czasu, by dobrze się w nią wgryźć. Czasami miałam wrażenie, jakby autor przesadzał z opisami, na siłę próbując przedłużyć pewne wydarzenia, ale w ogólnym rozrachunku, detale i dygresje mają znaczenie i tworzą spójną kompozycję. Dobrym pomysłem okazały się rozdziały "wypełniające", skupiające się na przypadkowych osobach, które pokazywały dysonans pomiędzy myślami i sposobem zachowania bohaterów, wiedzących że niedługo umrą, a tymi z ich otoczenia (i nie tylko) przyzwyczajającymi się do myśli o nadciągającej stracie. Dało to pełniejszy obraz historii, pokazując, że nawet jeśli niektórzy zmagają się z tragediami, świat nie zatrzymuje się w miejscu, a życie toczy się dalej.
Książkę czytało mi się przyjemnie, ale bez większych emocji. Jako że do końca nie udało mi się zżyć z protagonistami, ich losy nie obchodziły mnie tak jak powinny. Największą zaletą okazał się sam pomysł i perspektywa bohaterów wiedzących, że niedługo zginą. Ilość pytań jakie niosła ta idea ("jak sama spędziłabym swój ostatni dzień?" etc.), ciągnący się za narratorami cień nadchodzącej śmierci tworzący ponurą aurę, oraz refleksyjna natura powieści i mnóstwo nadziei zawartej w poszczególnych rozdziałach, sprawiły, że wciąż lekturę oceniam pozytywnie.
Jeśli typowe książki z gatunku Young Adult wydają wam się zbyt schematyczne i naiwne, serdecznie polecam zainteresować się piórem Adama Silvery, gdyż jego powieści naprawdę trudno wyrzucić z głowy. Na tyle na ile "Nasz ostatni dzień" nie był aż tak rewelacyjny jak poprzednie dzieła autora i tak pozycja ta wybija się ponad inne młodzieżówki i zasługuje na uwagę. Poszukujących sensownej lektury YA, która ma szansę zmusić do refleksji, a przy okazji napełnić wdzięcznością do życia i nadzieją na przyszłość, zachęcam do zainteresowania się tym tytułem.
http://sherry-stories.blogspot.com/2019/08/nasz-ostatni-dzien-adam-silvera.html
Rzeczywistość w jakiej żyją nastoletni Mateo i Rufus nie różni się za bardzo od naszej, z wyjątkiem faktu, że gdy nadchodzi dzień czyjeś śmierci, nieszczęsny wybraniec otrzymuje telefon z informacją o zbliżającym się końcu. Historia dwójki młodzieńców z recenzowanej dziś przeze mnie powieści, rozpoczyna się w środku nocy, gdy obydwoje dowiadują się, że zginą w ciągu...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-06-16
Nie-tak-do-końca-daleka-przyszłość, a konkretnie rok 2044 to niezły bajzel. Kryzys zrujnował nawet największe kraje, a ludzie uciekają od ponurej rzeczywistości pełnej biedy i głodu, do wirtualnego świata zwanego OASIS, już od jakiegoś czasu zastępującego real i dającego wszystkim darmową możliwość uczenia się, poznawania innych, czy "podróżowania". Dodatkową atrakcją stymulacji z pewnością jest zagadka twórcy OASIS - ekscentrycznego Hallidaya, wiodąca do fortuny dla szczęśliwca, któremu uda się poprawnie zinterpretować wskazówki...
"Player One" to chyba najbardziej znane dzieło Ernesta Cline'a, które ja miałam przyjemność poznać parę tygodni temu, czyli całe lata po premierze. Książka odnalazła mnie jednak we właściwym momencie, ponieważ udało jej się przerwać dość długi zastój czytelniczy. To co ujęło mnie w niej najbardziej, to jak geekowa i uroczo nerdowska jest. Stałe nawiązania i odniesienia do pop-kultury lat 80. sprawiły, że kompletnie się w niej zatraciłam. Zdaję sobie jednak sprawę, że o ile dla mnie - również nerda z wyboru - element ten uchodzi za zaletę, inni - ci nie do końca obeznani w temacie lub nieinteresujący się anime, grami, filmami, serialami i książkami tamtych lat, mogą uznać stałe referencje za dość nachalne. A jako że stanowią one praktycznie korzenie tej powieści, cała historia prawdopodobnie nie wzbudzi sympatii niezainteresowanych klimatami, dlatego zanim sięgniecie po tę pozycję, musicie zadać sobie pytanie jak głęboko tkwicie w świecie geeków.
Coś co zdecydowanie można uznać za jeden z największych plusów powieści, to szybkie tempo. Książkę napisano w sensowny sposób, a to jak solidnie jest skonstruowana, nie pozwala nam zaznać nudy, bo stale się w niej coś dzieje. Ponieważ poszczególne wydarzenia postępują dość żwawo, a całości pomaga naturalna płynność akcji-reakcji i dynamika, w historii można przepaść od pierwszych stron. Pomimo, że fabuła oscyluje wokół zagadek oraz odniesień do pop-kultury lat 80. i jest w niej parę momentów, gdzie bohaterowie nieco przystają by nad czymś pomyśleć, lub by autor miał szansę wyjaśnić czytelnikowi kolejne nawiązania, osobiście nie mogłam oderwać się od lektury. Zwroty akcji sprawnie łączyły różne części książki, więc w połączeniu z dynamiką, miało się wrażenie, jakbyśmy znajdowali się w rwącym nurcie rzeki, z którego nie było ucieczki aż do przewrócenia ostatniej strony.
Świat wykreowany to kolejny element, który warto pochwalić. Ponieważ technologia stale się rozwija i ulepsza, wkraczanie w OASIS wraz z bohaterami książki nie wydawało się nierealistyczne, odległe, czy trudne do wyobrażenia - wręcz przeciwnie. Poza tym, naprawdę spodobał mi się kontrast pomiędzy opisanym przez autora realem, a stymulacją. Podczas gdy rzeczywistość roku 2044 w książce przypominała antyutopię, szarą, brudną, zimną pełną głodu i biedy, o tyle OASIS było wszystkim czego poszczególni użytkownicy mogliby sobie zażyczyć. Dzięki tej różnorodności i braku granic, nigdy nie miało się pewności do jakiego wymiaru wkroczą bohaterowie w kolejnym rozdziale, więc powieść stale zaskakiwała, a plastyczne opisy pozwalały wyobraźni buzować.
Dodając do wszystkich zalet, o których wspomniałam powyżej, naprawdę sensowną kreację bohaterów, otrzymujemy jedną z najlepszych powieści sci-fi młodzieżowych, jakie czytałam. Ernest Cline świetnie sobie radzi z budowaniem napięcia, konstruowaniem solidnej fabuły i rozpisywaniem akcji w taki sposób, by czytelnik się nie nudził, jeśli jednak postacie nie wzbudzałyby sympatii, lektura nie byłaby aż tak udana. Szczęśliwie, zarówno narrator: nastoletni Wade, jak i bohaterowie przyboczni, których poznajemy w trakcie wgłębiania się w historię, zdają się realni. Pełni wad i zalet, nie są obojętni na emocje czy doświadczenia i ewoluują wraz z upływem czasu, co jeszcze bardziej dodaje im realizmu.
"Player One" to książka, która totalnie zasługiwała na rozgłos jaki dostała. W trakcie lektury świetnie się z nią bawiłam, a wciągająca akcja nie pozwoliła mi zaznać nudy nawet na sekundę. Poza tym, jestem szalenie wdzięczna, że autorowi udało się ponownie rozbudzić we mnie entuzjazm do czytania. Jego dzieło było dokładnie tym czego potrzebowałam. Jeśli przepadacie za młodzieżowym sci-fi, z elementami thrillera, a w dodatku jesteście geekami, bądź nie przeszkadzają wam odwołania do pop-kultury, serdecznie zachęcam do zainteresowania się tym tytułem.
http://sherry-stories.blogspot.com/2021/06/player-one-ernest-cline.html
Nie-tak-do-końca-daleka-przyszłość, a konkretnie rok 2044 to niezły bajzel. Kryzys zrujnował nawet największe kraje, a ludzie uciekają od ponurej rzeczywistości pełnej biedy i głodu, do wirtualnego świata zwanego OASIS, już od jakiegoś czasu zastępującego real i dającego wszystkim darmową możliwość uczenia się, poznawania innych, czy "podróżowania". Dodatkową atrakcją...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-06-07
O dziełach Neila Gaimana można powiedzieć wiele, ale nie że są "zwyczajne". "Księga cmentarna" zabiera nas na jeden z angielskich cmentarzy, dokąd zawędrował chłopczyk uciekający przed mordercą, którego ofiarami padła cała jego rodzina. Młody bohater szybko zostanie zaadoptowany przez okoliczne duchy i pokaże czytelnikowi co w życie dorastającego dziecka mogą wnieść nieżywi.
Recenzowana dziś przeze mnie pozycja zawiera wszystkie elementy, które zdążyłam pokochać czytając poprzednie dzieła Gaimana - jak świetną strukturę fabularną, która dzięki mocnemu, mrocznemu wstępowi niemal zalewa nas ciężką, namacalną atmosferą. Pomimo że akcja szybko zwalnia, by skupić się na przedstawieniu nam poszczególnych etapów dorastania głównego bohatera - Nika, klimat nie znika aż do ostatniego zdania, przez co podczas lektury nie można się nudzić. Elektryzująca atmosfera oraz magnetyczne, plastyczne pióro Gaimana, dające możliwość wyobrażenia sobie zdarzeń, sprawiają, że czytanie tej książki jest prawdziwą przyjemnością.
Głównym bohaterem powieści jest dziecko, z czasem dorastające na nastolatka, więc książka od początku daje czytelnikowi dość interesującą perspektywę na wydarzenia. Wychowana przez duchy istota, stanowi pomost pomiędzy tym co żywe, a martwe. Ta pozycja to nie tylko świetna bajka z elementami gotyckimi, ale także historia o tym jak człowiek poszukuje kontaktu z innymi, starając się zrozumieć świat i znaleźć w nim swoje miejsce. To również niesamowita opowieść o dorastaniu i o relacjach, ze szczyptą specyficznej dla Gaimana ironii.
Czytanie tej książki wydało mi się fascynującym doświadczeniem. Ponieważ poszczególne rozdziały skupiają się na różnych etapach życia dorastającego Nika, czasami ma się wrażenie jakby jego przygody z poszczególnych lat stanowiły osobne opowieści, ale chyba właśnie dlatego wydawały mi się one tak czarujące. Poza tym, to niezwykłe, że czytelnik dostał możliwość śledzenia losów chłopca odkąd ten był maluchem, do lat nastoletnich. Widzimy jak kształtuje się jego osobowość, charakter oraz jak poszczególni bohaterowie i wydarzenia odciskają na nim swoje piętno.
Moim ulubionym elementem powieści były jednak postacie. Ponieważ Gaiman obsadził akcję głównie na cmentarzu pełnym duchów osób żyjących przed wieloma laty, miałam wrażenie, jakbym czytała o historii rozgrywającej się w zamierzchłych czasach, a nie w XXI wieku. Otoczony przez nieżywych Nik, ma szansę uczyć się od nich, a także nabierać doświadczenia, tymczasem czytelnik zostaje oczarowany różnorodnością, bo gdziekolwiek by nie spojrzeć, nie brak tam postaci, z których każda wydawała się ciekawsza od poprzedniej. Te opowieści starych dusz! Te cenne lekcje przekazane chłopcu, który stara się je wprowadzić w życie w obecnych czasach, w trakcie odkrywania otocznia i poznawania samego siebie!
Podoba mi się jak żadnej książki Gaimana nie można wrzucić do jednego wora, jeśli chodzi o gatunek literacki. "Księga cmentarna" na przykład, to mieszanka powieści dla młodszych czytelników, z elementami thrillera, kryminału, horroru, a także baśni. Ponieważ nastrój od początku jest dość mroczny, a bogaty język autora działa pobudzająco na wyobraźnię, lektura powieści to znakomita uczta literacka. Ten tytuł definitywnie powinien znaleźć się na liście do przeczytania u fanów Gaimana. Jeśli zaś wciąż nie znacie twórczości tego obdarzonego niebywałą wyobraźnią pisarza, do poznania jego dzieł mogę jedynie zachęcić, ponieważ osobiście, absolutnie przepadłam na punkcie Gaimanowych historii.
http://sherry-stories.blogspot.com/2021/06/ksiega-cmentarna-neil-gaiman.html
O dziełach Neila Gaimana można powiedzieć wiele, ale nie że są "zwyczajne". "Księga cmentarna" zabiera nas na jeden z angielskich cmentarzy, dokąd zawędrował chłopczyk uciekający przed mordercą, którego ofiarami padła cała jego rodzina. Młody bohater szybko zostanie zaadoptowany przez okoliczne duchy i pokaże czytelnikowi co w życie dorastającego dziecka mogą wnieść...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-05-16
2021-04-30
2021-04-02
Po dwóch latach nieobecności, Vianne i jej dwie siostry czarownice, wracają do Francji chcąc dowiedzieć się czy też Wielki Mistrz Loży magów wciąż jest w stanie uchronić wszystkich przed demonami. Bariera chroniąca świat przed tymi mrocznymi stworzeniami z każdym dniem staje się coraz cieńsza, więc dziewczęta wiedzą, że nie mają zbyt wiele czasu, by spróbować nie dopuścić do katastrofy. Problem w tym, że owy Mistrz - Ezra, to również wielka, nieszczęśliwa miłość Vianne, a te dwa lata bez kontaktu, zmieniły obydwojga z nich.
Nie będę kłamać: mam lekką słabość do książek skupiających się na czarownicach. Jako że jest to temat niewyczerpanej inspiracji, odkrywanie różnych perspektyw autorów na magię i czary, przynosi mi mnóstwo uciechy. Przed przystąpieniem do lektury powieści Marah Woolf nie spodziewałam się cudów, wiedząc, że autorka ma dość specyficzne pióro i pisze ona dość proste, naiwne historie, mierząc w grupę docelową nastolatków. Niestety, nawet brak wymagań nie uchronił mnie przed rozczarowaniem i rozdrażnieniem, rosnącymi z każdą kolejną, przeczytaną stroną.
Jednym z wielu problemów jakie zauważyłam w tej książce jest jej główna bohaterka. Wykreowana na perfekcyjny przykład zdesperowanej Mary Sue, z dodatkiem kompleksu płatka śniegu, sprawiła, że lektura powieści od samego początku nie była dla mnie przyjemna. Nie chcę niczego spoilerować, więc jedyne co powiem to że nienawidzę niezdecydowanych, zdziecinniałych idiotek, przeczących samym sobie, które okazują się tymi Wyjątkowymi. Totalnie Specjalnymi. Jedynymi, które mogą cokolwiek zmienić. Wybrańcami do uratowania świata. Wszystkie elementy, użyte przez Marah Woolf do wykreowania Vianne, to również elementy, których najbardziej w książkach nienawidzę, możecie się zatem domyślić, że wgłębianie się w historię, mając za narratorkę kogoś kim się gardzi, nie należało do najlepszych doświadczeń.
Inną wadą powieści jest to, że... nie serwuje ona KOMPLETNIE niczego nowego. Bazuje na dobrze znanych schematach, wszystkie wydarzenia da się zatem przewidzieć od pierwszych stron, a biorąc pod uwagę z jaką dramaturgią autorka pisze o tym co się dzieje, cała historia wydaje się okropnie melodramatyczna, chwilami niemal groteskowa. Poza tym, kreacja świata naprawdę kuleje, biorąc pod uwagę fakt, że Marah Woolf niczego nie wyjaśnia. Przykład? Pisarka od początku zaznacza, że są jakieś różnice między czarodziejami, czarownicami, a magami, jednak ponieważ nigdy nie raczy nas wyjaśnieniem, skazani jesteśmy na domysły. Strasznie nie lubię, gdy autorzy próbują załatać dziury logiczne magią, przy tym zostawiając czytelnika w mgle niewiedzy, więc i tutaj, bardzo się zawiodłam.
W powieści brak solidnej akcji. Fabuła niby jest, a jednak naprawdę jej nie ma. Wielka misja sióstr, z którą powróciły do Francji, szybko staje się tłem dla przedramatyzowanej, kiczowatej historii miłosnej, która to jest kolejnym elementem zasługujących na krytykę. Począwszy od tego, że obiekt westchnień protagonistki jest zwykłym dupkiem, który to autorka mało subtelnie co stronę próbuje wyidealizować coraz bardziej, a skończywszy na fakcie, że jego obecność sprawia, że jeszcze trudniej polubić Vianne, która raz chce go pocałować, tylko po to, by dwa akapity później na niego wyklinać i obiecywać sobie dystans... i tak na okrągło przez ponad 400 stron. Romans łatwo określić naiwnym i straszliwie toksycznym. Trochę męczy mnie jak pisarze wciąż promują niezdrowe zachowania między "zakochanymi". Miałam nadzieję, że zostawimy to w 2014 roku wraz z przemijającą modą na paranormal-romance, niestety - myliłam się.
Strasznie ciężko było mi wgryźć się w tę książkę. Ponieważ od samego początku wydawała mi się naiwna, infantylna i przedramatyzowana na siłę, akcja szybko zginęła przygnieciona toną niepotrzebnej miłosnej dramy i wkurzającym zachowaniem Vianne zachowującej się jak czternastolatka próbująca uchodzić za dorosłą, nie czułam zainteresowania wydarzeniami. Dynamika zaczęła pojawiać się jakieś sto stron przed końcem, niestety do tego momentu zdążyłam już znienawidzić zarówno główną bohaterkę, jak i jej obiekt westchnień i wywyższany motyw "protagonistki płatku śniegu". Biorąc pod uwagę, że nie miałam jakichś specjalnych oczekiwań wobec tego tytułu, to fakt, że mimo wszystko i tak się zawiodłam, nie mówi za dobrze o książce.
"Siostra gwiazd" to powieść naiwna, prosta i przewidywalna. Wraz z tabunem postaci, którzy zostali spłaszczeni do roli obchodzenia się z - podobno - dorosłą Vianne jak z jajkiem, toksycznym wątkiem romantycznym i brakiem świeżych rozwiązań fabularnych, zdecydowanie nie zapadnie mi w pamięci jako udany tytuł. Osobiście jestem bardzo rozczarowana, nikogo więc raczej nie zdziwi, gdy napiszę, że powieści nie polecam. Jeśli wciąż czujecie się zainteresowani, uprzedzam, by nie spodziewać się cudów, a także by uzbroić się w cierpliwość jeśli chodzi o protagonistkę i to jakie decyzje podejmuje. Myślę, że powieść ma szansę spodobać się tym, którzy nie czytali jeszcze za wiele fantasy czy paranormal-romance i nie oczekują wiele od lektury. Desperacki cliffhanger kończący pierwszy tom, niestety nie okazał się wystarczająco dobry, by zainteresować mnie resztą trylogii, dlatego moja przygoda z Vianne kończy się na "Siostrze gwiazd". Wielka szkoda.
http://sherry-stories.blogspot.com/2021/04/siostra-gwiazd-marah-woolf.html
Po dwóch latach nieobecności, Vianne i jej dwie siostry czarownice, wracają do Francji chcąc dowiedzieć się czy też Wielki Mistrz Loży magów wciąż jest w stanie uchronić wszystkich przed demonami. Bariera chroniąca świat przed tymi mrocznymi stworzeniami z każdym dniem staje się coraz cieńsza, więc dziewczęta wiedzą, że nie mają zbyt wiele czasu, by spróbować nie dopuścić...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-03-22
2021-03-17
Debiutowe dzieło Dante Medemy to napisana w formie wierszy, e-maili i wiadomości tekstowych, historia o nastoletniej Cordelii, której życie zmienia się po przeprowadzeniu testu DNA. Osadzona w miasteczku na Alasce opowieść, przeprowadzi czytelnika przez zbliżającą się w kierunku bohaterki burzę i wszystkie - dobre i złe - konsekwencje odkrycia tajemnic.
Nie jestem osobą, która szczególnie dobrze radzi sobie z poezją. Szczerze mówiąc, rzadko kiedy wiersze w czasach szkolnych, były w stanie do mnie przemówić czy wzbudzić jakieś większe emocje, w związku z czym - oprócz pewnych wyjątków - pozostałam dość sceptycznie nastawiona do tego gatunku literackiego. A jednak powieść Dante Medemy, w większości napisana w formie wiersza, okazała się bardzo miłą niespodzianką. Dlaczego?
Przede wszystkim, trzeba pochwalić jak wiele informacji i treści autorce udało się zawrzeć w wierszach Cordelii, opowiadającej nam przez nie, swoją historię. Pomimo, że teksty są niezbyt długie, mamy okazję dzięki nim poznać całą rodzinę bohaterki, a także jej znajomych, jak roztrzepaną przyjaciółkę Sanę, czy tajemniczego Kodiaka. Dante Medema udowodniła, że nie potrzeba długiej formy pisanej, by dać czytelnikowi okazję do zgłębienia losów poszczególnych postaci. Wiersze, e-maile i wiadomości w zupełności wystarczają, byśmy dowiedzieli się jak wygląda ich sytuacja oraz jakie łączą ich relacje.
Myślę, że wyjątkowość tej książki wynika również z faktu, że wiersze są na swój piękny sposób dosadne. Autorka nie stara się na sztuczną subtelność i o ile część z tekstów jest naprawdę melancholijna i emocjonalna, na tyle reszta w surowy, gorzki sposób chwyta codzienność Cordelii. Na własnej skórze czujemy wiszące w powietrzu napięcie, ciężar niewypowiedzianych słów, czy rosnącą w głównej bohaterce wściekłość. Całe to tsunami emocjonalne jest dla czytelnika jasne jak dzień, a dzięki temu, że Cordelia stale dochodzi do nowych wniosków, jesteśmy świadkami jej ewolucji i stopniowego dojrzewania również w kwestii uczuć.
Uwielbiam to jak namacalne stały się emocje na kartkach tej książki. Od samego początku stajemy się częścią historii, zdając sobie sprawę z zagubienia Cordelii i tego jak nie na miejscu czuje się w otoczeniu bliskich. Lektura upływa szybko, dzięki takiej, a nie innej formy treści, jednak z myśli nie znika tak łatwo. Warto pochwalić tu to jak naturalne wydawały się wiersze, jak trafnie oddawały one stany emocjonalne narratorki, i jak perfekcyjnie całość dopełniały e-maile i wiadomości. Czytelnik nie ma szansy się zgubić gdzieś po drodze, a doświadczanie wraz z Cordelią miłości, przywiązania, zauroczenia, ale również poczucia wyobcowania, jest naprawdę cudowne i warte każdej sekundy poświęconej książce.
"Projekt prawda" to nietypowa, w najlepszym znaczeniu tego słowa, powieść młodzieżowa, która jednak ma szansę zachwycić czytelników w każdym wieku. Liryczna, nastrojowa, melancholijna, pełna emocji skrytych w każdym zdaniu, skupia się na samopoznaniu i samorealizacji, będącymi tak ważną częścią dorastania. Mówi o tym co (i kto) czyni człowieka tym kim jest oraz pokazuje istotę roli rodziców w procesie dojrzewania i poszukiwania własnego "ja" przez dziecko. Piękna, pokazująca różne formy miłości, zdecydowanie zasługuje na uwagę. Nie tylko dla fanów poezji!
http://sherry-stories.blogspot.com/2021/03/projekt-prawda-dante-medema.html
Debiutowe dzieło Dante Medemy to napisana w formie wierszy, e-maili i wiadomości tekstowych, historia o nastoletniej Cordelii, której życie zmienia się po przeprowadzeniu testu DNA. Osadzona w miasteczku na Alasce opowieść, przeprowadzi czytelnika przez zbliżającą się w kierunku bohaterki burzę i wszystkie - dobre i złe - konsekwencje odkrycia tajemnic.
Nie jestem osobą,...
2021-03-12
2021-03-10
Niecałe sześć lat od premiery "Zimy koloru turkusu", czyli drugiego - i swego czasu - ostatniego tomu serii opowiadającej o Emely i Elyasie, przyszła pora na niespodziewany i definitywnie nieplanowany tom trzeci. Jeśli czytaliście poprzednie części i zastanawiacie się o czym jest najnowsza, skoro historia skończyła się w dość sensowny sposób - fabułę w książce porównałabym do nowych początków i wszystkiego co z nimi związane - nie pominąwszy wątpliwości.
W przedmowie "Wiosny koloru słońca", na czytelnika czeka prośba autorki, by przed rozpoczęciem lektury najnowszego tomu, ponownie zapoznać się (lub sięgnąć po raz pierwszy - jeśli ktoś nie miał wcześniej do czynienia z serią) poprzednie części. Prośba ta nie jest głupia, bowiem akcja trójki zaczyna się tuż po finalnej scenie z tomu drugiego. Ponowne przeczytanie poprzedniczek daje czytelnikowi możliwość przypomnienia sobie wszystkich detali, imion i zdarzeń, a także pozostawia wrażenie płynności, stanowiąc pomost między sequelami.
Jako że osobiście, poprzednie dwa tomy czytałam lata temu, tuż po premierach, ponowne ich poznanie nie tylko pozwoliło mi odświeżyć sobie pamięć, ale również przygotowało na to co może przynieść trójka, uświadamiając, że teraźniejsza ja ma dużo więcej do zarzucenia autorce, niż ja sprzed paru lat. Być może to kwestia tego, że wtedy byłam młodsza, lub że w tej chwili mam inne doświadczenia i jestem zdecydowanie bardziej wyczulona na niektóre elementy, ale ponowna lektura dwóch pierwszych tomów serii mimo że dość relaksująca, nie była aż tak dobrym doświadczeniem jak w przeszłości. Wciąż, cieszę się, że dostosowałam się do prośby autorki, bo dzięki temu, do lektury trójki podeszłam bez wygórowanych oczekiwań.
Jedną z różnic, które można zauważyć podczas czytania najnowszego tomu, jest fakt, że o ile dwie poprzednie części miały dość wyraźnie nakreśloną linię fabularną, o tyle trójka nie trzyma się sztywno schematów. Autorka pozwala sobie na dużo więcej przypadkowych scen, dialogów niewprowadzających wiele do akcji, ale za to umacniających więzi między bohaterami. O ile oryginalna duologia skupiała się na wydarzeniach, o tyle najnowszy tom poświęcony został uczuciom, przyjaźni, relacjom. Muszę przyznać, że jest w tym pewien czar. Pomimo braku konkretnej akcji, czytelnik (wiedzący czego nie oczekiwać po tytule z gatunku NA) się nie nudzi, mając okazję zrelaksować się przy lekkiej lekturze.
Coś do czego mam mieszane uczucia to sposób w jaki został poruszony wątek choroby psychicznej. Doceniam, że o depresji pisze się teraz więcej, zwracając uwagę na to jak poważnym stała się problemem we współczesnym świecie, ale jeśli chodzi o serię Cariny Bartsch, znalazłabym kilka obiekcji odnośnie tego jak autorka podeszła do tematu zdrowia mentalnego. Jako że jest to temat, na który jestem najbardziej wyczulona, przy jednym z dialogów z "Wiosny koloru słońca" i tego jak pisarka próbowała uprościć cały problem, nie mogłam darować sobie gorzkiego parsknięcia. Innym elementem niewzbudzającym mojego entuzjazmu było mało subtelne wciskanie opinii Bartsch na temat społeczeństwa i problemów współczesnego świata do dialogów. Wytrącało mnie to z rytmu i dawało wrażenie, jakby autorka moralizowała na siłę.
We "Wiośnie koloru słońca" nie dzieje się wiele, a jednak mimo wszystko, lektura nie jest ciężka czy nużąca, a wszystko to za sprawą realistycznie przedstawionych bohaterów, którzy mierzą się z problemami mogącymi przytrafić się każdemu z nas. Fabuła w tej części jest lekka, nienachalna i nie ma aż tak wielkiego znaczenia jak umacniające się relacje pomiędzy postaciami. Nie tylko ze względu na tytuł, powiedziałabym, że ta pozycja to świetna propozycja na wiosenne czytadło. Niezmuszająca do myślenia, czarująco prosta, lekka i relaksująca, pozostawia dramaty w przeszłości i pokazuje nowe początki i odradzającą się nadzieję.
"Wiosna koloru słońca", mimo że nieplanowana, okazała się bardzo miłym dodatkowym tonem, który pozwolił czytelnikowi jeszcze bardziej zżyć się z bohaterami oraz dał szansę towarzyszyć im poprzez emocjonalną przeprawę do przebaczenia i pożegnania przeszłości. Specyficzny dla relacji Emely-Elyas humor, cięte dogryzki i sarkastyczne dialogi, a także wiarygodnie przedstawione emocje to coś co na zawsze będę wiązać z tą serią. Nie powiem, że trzeci tom to książka doskonała czy rewelacyjna, ale zdecydowanie pomogła mi się rozluźnić i przyniosła ciepło. Jeśli poszukujecie lekkiej, romantycznej historii i przepadacie za motywem od-nienawiści-do-miłości, a wciąż nie mieliście do czynienia z tą serią, serdecznie zachęcam do zainteresowania się nią. Jeśli zaś polubiliście dwa poprzednie tomy i zastanawiacie się czy sięgnąć po najnowszy - sądzę, że się nie rozczarujecie, a wręcz po raz kolejny ulegniecie czarującemu stylowi autorki.
http://sherry-stories.blogspot.com/2021/03/wiosna-koloru-sonca-carina-bartsch.html
Niecałe sześć lat od premiery "Zimy koloru turkusu", czyli drugiego - i swego czasu - ostatniego tomu serii opowiadającej o Emely i Elyasie, przyszła pora na niespodziewany i definitywnie nieplanowany tom trzeci. Jeśli czytaliście poprzednie części i zastanawiacie się o czym jest najnowsza, skoro historia skończyła się w dość sensowny sposób - fabułę w książce porównałabym...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-03-07
Nie zliczę przypadków serii, w których kontynuacje wypadały gorzej od części pierwszych. Zwłaszcza gdy w grę wchodziła trylogia, w której drugi tom okazywał się zapychaczem pomiędzy ekscytującą jedynką, a rozstrzygającą fabułę trójką. Po tym jak Pierce Brown rozkochał mnie w swoim piórze i świecie stworzonym ze "Złotą krwią", do "Złotego Syna" podchodziłam z pozytywnym nastawieniem, ale nie bez obaw, że być może sequel mnie zawiedzie. Szybko miałam się jednak przekonać, że gdy mówimy o autorze Red Rising, reguła "gorszy drugi tom" zmienia się w "tom drugi przerastający jedynkę pod wszystkimi możliwymi względami".
Od pierwszych stron drugiego tomu serii rzuca się w oczy, że ta część jest pod wieloma względami dojrzalsza od pierwszej. O ile poprzedniczkę z łatwością wrzuciłam do worka "dystopia/sci-fi młodzieżowe", o tyle kontynuacja kompletnie tam nie pasuje. Szczerze mówiąc, przy "Złotym Synu", jedynka wypada naiwnie i prosto - a mówię to jako wielka fanka pierwszego tomu. Czy to za sprawą przeskoku czasowego, starszego głównego bohatera, czy też przeniesienia miejsca akcji do "dorosłego świata", dającego autorowi okazję do popisania się i pokazania szerszej perspektywy na wydarzenia, sequel od początku wydaje się solidniejszy, dosadniejszy, brutalniejszy i dużo bardziej poważny.
Na tyle na ile pierwszy tom zasiał ziarna spisku i głównej intrygi, a także uformował podwaliny fabuły i postawił fundamenty świata wykreowanego, na tyle to tom drugi pokazuje, że ludzie nie dzielą się na dobrych i złych, nic nie jest czarno-białe, a także zmusza bohaterów do kwestionowania swoich wartości moralnych i podjętych decyzji. Jedynka dała nam niewielki wgląd w to czym rządzi się uniwersum, ale to dwójka w pełni uświadamia z czym przyjdzie się zmierzyć głównemu bohaterowi, w kontynuowaniu swojej misji. Sequel przepełniono wojną, realną, straszliwą, brutalną, przy której spiski i potyczki z pierwszego tomu wydają się krwawą, lecz wciąż dziecięcą zabawą. Inną zmianą jest także to, że o ile w jedynce przeważał element dystopii, o tyle dwójka to już w całości science-fiction.
Drugi tom prezentuje nie tylko solidnie utkaną fabułę, pomysłowe, świeże wątki, kolejnych niesamowitych bohaterów, których poznawanie jest ekscytujące, ale także udowadnia, że Pierce Brown nie ma zamiaru zwalniać, a jedynka była jedynie wstępem do czegoś dużo większego. Lektura kontynuacji zabiera nas prosto w sam środek politycznych intryg i wojennych taktyk, które to są powodem czemu nie zaliczam już serii do "młodzieżowych". Sequel skupia się na strategiach, na szukaniu rozwiązania sytuacji, które często wydają się przegrane. Jako że Darrow wciąż jest błyskotliwym protagonistą, możecie być pewni, że nie zabraknie tu dynamiki, zaskakujących zwrotów akcji, jak również trudnych wyborów.
Coś co bardzo chwaliłam sobie w pierwszym tomie, to doskonała kreacja bohaterów. Żadne z nich nie było wyidealizowane, wszyscy mieli wady i zalety, a dzięki temu wydawali się realni. W dwójce, autor pozwala im dorastać, ucząc się przez doświadczanie nowych rzeczy. Obserwowanie tej ewolucji jest jednym z moich ulubionych elementów w serii. Podoba mi się też jak relacje pomiędzy poszczególnymi postaciami również ulegają zmianom, odzwierciedlając okoliczności. Bohaterom nie są obce błędy, dzięki czemu możemy zobaczyć jak niektóre przyjaźnie stawiają czoła realistycznie przedstawionym wzlotom i upadkom.
Pióro autora w dalszym ciągu magnetyzuje, dzięki czemu czytanie jego dzieła należy do jednego z barwniejszych doświadczeń, jakie może przeżyć czytelnik. Jako że skala drugiego tomu i tego jak został napisany, wydaje się większa, lektura sequela gwarantuje kompletną ucieczkę od rzeczywistości. Pierce Brown ponownie wrzuca nas w sam środek cyklonu, prowadząc w niewiarygodną, ekscytującą, ale również dramatyczną przygodę, która jest również bardziej krwawa i brutalniejsza od tej przedstawionej w tomie pierwszym. Nie wspominając już o ogromnym, finalnym cliffhangerze, który pozostawia czytelnika w absolutnym oszołomieniu. Drobna rada? Przed zaczęciem lektury kontynuacji, upewnijcie się, że w zasięgu wzroku macie również tom trzeci, bo zapewniam, że będziecie chcieli się na niego rzucić jak tylko przewrócicie ostatnią kartkę dwójki.
"Złoty Syn" to książka, która nie tylko mnie nie zawiodła, ale co ważniejsze: przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Seria Pierce'a Browna ma wszystko czego moglibyście oczekiwać od solidnej kontynuacji. Świetnie zbudowany świat, genialnie utkaną fabułę, w której nie brak nagłych zwrotów i interesujących wątków, jak również fascynujących bohaterów: zarówno pozytywnych i negatywnych, których losy będziecie śledzić z rosnącą ciekawością. Sequel czytałam z zapartym tchem, nie mogąc się doczekać, by sprawdzić dokąd zaprowadzą bohaterów ich trudne wybory. Jeśli któryś autor zasługuje na większy rozgłos, to z całą pewnością jest nim Pierce Brown, który serią Red Rising kompletnie podbił moje serce. Polecam.
http://sherry-stories.blogspot.com/2021/03/red-rising-zoty-syn-pierce-brown.html
Nie zliczę przypadków serii, w których kontynuacje wypadały gorzej od części pierwszych. Zwłaszcza gdy w grę wchodziła trylogia, w której drugi tom okazywał się zapychaczem pomiędzy ekscytującą jedynką, a rozstrzygającą fabułę trójką. Po tym jak Pierce Brown rozkochał mnie w swoim piórze i świecie stworzonym ze "Złotą krwią", do "Złotego Syna" podchodziłam z pozytywnym...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-02-09
Firmin przychodzi na świat w jednej z Bostońskich księgarni. Najmniejszy i najsłabszy z rodzeństwa, musi się nauczyć jak przetrwać na własną rękę - czy też raczej łapkę. Szybko orientuje się, że konsumowanie stron książek pomaga... a jeszcze bardziej w przetrwaniu pomaga owych książek czytanie... Wraz z rosnącym apetytem wiedzy, szczur przedstawi czytelnikowi historię, w której główne skrzypce będzie grała samotność.
Nowelka Sama Savage to krótka powiastka filozoficzna, dodatkowo wzbogacona estetycznymi, pasującymi do całości ilustracjami. Pomimo, że głównym bohaterem książki jest szczur, jego obserwacje na temat zmian, a także odruchów ludzkich są zaskakująco trafne. Autor zabiera czytelnika w głąb strapionego umysłu, kwestionującego samotność. Wyizolowany od społeczeństwa, desperacko poszukujący więzi z człowiekiem, równocześnie obawiający się granicy między tym co ludzkie, a szczurze, Firmin wiedzie swoją smutną, przygnębiającą egzystencję, w której jedynym światełkiem są książki.
Historia Sama Savage jest na swój prosty sposób błyskotliwa, mówi bowiem o czymś z czym zmaga się wiele osób w społeczeństwie. Niezrozumienie, izolacja, paląca samotność i strach przez byciem pozostawionym samemu sobie. W pewnych momentach miałam jednak wrażenie, że niektóre opisy i sytuacje zostały niepotrzebnie rozciągnięte i jakkolwiek liczne obawy Firmina pokrywały się z moimi, na dłuższą metę nie byłam w stanie w pełni utożsamić się z opowiastką. Nie zmienia to jednak faktu, że jest sprytna i w pewien sposób piękna. Pełna cudownych cytatów i realnych emocji. Autor świetnie uchwycił zmiany zachodzące w sąsiedztwie księgarni, udało mu również się przedstawić pełnokrwistą przyjaźń, a także poczucie pustki.
"Firmin" to powieść o tym, jak przychodzimy na świat nie zdając sobie w pełni sprawy z tego, że jesteśmy naczyniami, które wraz z upływem dni, zapełniają się doświadczeniami, obawami, emocjami i pragnieniami, z których wielu nie można zaspokoić. Ponura, choć chwilami humorystyczna, pełna metafor i sprytnie wplątanych w treść filozofii, szczególnie mocno ma szansę przypaść do gustu świadomym przepaści dzielących poszczególne osoby. Osobiście, w dziele nie jestem co prawda zakochana, ale doceniam wiele jej elementów i nie żałuję, że się na nią natknęłam.
http://sherry-stories.blogspot.com/2021/02/firmin-sam-savage.html
Firmin przychodzi na świat w jednej z Bostońskich księgarni. Najmniejszy i najsłabszy z rodzeństwa, musi się nauczyć jak przetrwać na własną rękę - czy też raczej łapkę. Szybko orientuje się, że konsumowanie stron książek pomaga... a jeszcze bardziej w przetrwaniu pomaga owych książek czytanie... Wraz z rosnącym apetytem wiedzy, szczur przedstawi czytelnikowi historię, w...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-02-06
Mitologia nordycka jest pełna mistycznych mocy, intryg, potyczek i zwad, nie wspominając już o całym wachlarzu bóstw i innych stworzeń, które pomimo boskości, mierzyły się z problemami, złamanymi sercami oraz rodzinnymi kłótniami, zupełnie jak śmiertelnicy. Neil Gaiman, w jednym ze swoich najnowszych dzieł podjął się zadania opowiedzenia mitów współczesnemu czytelnikowi, a także zarysowania mu osi czasu wedle której owa mitologia operowała.
Myślę, że już na wstępie warto zaznaczyć, że niniejsza książka nie jest kolejną magiczną powieścią Gaimana, więc fani autora oczekujący jego specyficznego, ironicznego pióra, niezwykłych, zapadających w pamięci bohaterów i fabuł, które trudno wyrzucić z głowy, mogą się nieco zawieść, jeśli spodziewają się czegoś innego. "Mitologia nordycka" to zbiór krótkich opowieści, w których Gaiman opowiada na nowo mity nordyckie, przedstawiając bogów oraz wydarzenia od powstania czasu, aż do Ragnaröku i jego skutków. Na kartkach dzieła, Odyn, Thor, Loki, Freya i cała reszta nabierają cech ludzkich, dzięki czemu wydają się czytelnikowi bliżsi. Wraz z kolejnymi przygodami budującymi oczekiwanie na nieuniknione zakończenie, poznajemy panteon, przez co również jesteśmy w stanie lepiej zrozumieć punkt widzenia niegdysiejszych Wikingów, ceniących sobie walkę i śmierć w boju bardziej niż cokolwiek innego.
Mity, w wydaniu Gaimana, są odpowiednio przerobione i zaadaptowane do potrzeb współczesnego czytelnika oraz mogą stanowić inspirację do sięgnięcia po inne pozycje skupiające się na wierzeniach skandynawskich. Autor stara się by wszystko było lekkie, dowcipne, barwne i zrozumiałe. Nie jestem pewna jak jego retelling przyjmą osoby na co dzień zgłębiające temat mitów nordyckich, ale myślę czytelnicy niezbyt zorientowani w temacie z radością powitają opowiedziane we współczesnym języku, nieco humorystyczne opowieści, które czyta się z wielką przyjemnością. Osobiście całość odebrałam bardzo pozytywnie, może dlatego, że zdaję sobie sprawę z tego, że mitologia nordycka wiele znaczy dla Gaimana, który oparł kilka swoich powieści na jej podstawie i czerpał z niej mnóstwo inspiracji, wobec czego był w stanie uchwycić jej czar i specyficzny urok.
Jako że opowieści, z których składa się "Mitologia nordycka" są bardzo krótkie, przez całą pozycję można przebrnąć w błyskawicznym tempie. Pomimo, że kocham Gaimanowe powieści przez wielkie P, cieszę się, że autor zatrzymał się na chwilę i ofiarował nam ten zbiór opowiedzianych na nowo mitów, które są w stanie nie tylko uprzyjemnić dzień, ale również dostarczyć masę informacji o dawnych wierzeniach. Książkę jak najbardziej polecam, zwłaszcza jeśli interesujecie się mitologiami.
http://sherry-stories.blogspot.com/2021/02/mitologia-nordycka-neil-gaiman.html
Mitologia nordycka jest pełna mistycznych mocy, intryg, potyczek i zwad, nie wspominając już o całym wachlarzu bóstw i innych stworzeń, które pomimo boskości, mierzyły się z problemami, złamanymi sercami oraz rodzinnymi kłótniami, zupełnie jak śmiertelnicy. Neil Gaiman, w jednym ze swoich najnowszych dzieł podjął się zadania opowiedzenia mitów współczesnemu czytelnikowi, a...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-01-21
Rok 1815, Marsylia. Młodziutki Edmund Dantes, zostaje wtrącony do więzienia na zbrodnię, której nie popełnił i to akurat w momencie, gdy jego życie, romans i kariera kwitną w najlepsze. Odpowiadający za podstępną intrygę zazdrośnicy triumfują, podczas gdy młodzieniec uczy się, że w ludziach tkwi parszywość, o jakiej wcześniej nie miał pojęcia. Czternaście lat spędzonych w celi, to jednak mnóstwo czasu na uknucie planu zemsty, tak na wszelki wypadek...
Czasami przed otwarciem książek tak ogromnych, jak recenzowane dziś przeze mnie dzieło Dumasa, czuję niepokój. Czy powieść będzie w stanie utrzymać moją ciekawość przez cały czas trwania lektury? Czy ilość stron mnie nie przygniecie? W przypadku "Hrabiego Monte Christo", niedługo po zaczęciu, miałam się przekonać, że wszystkie obawy były nieuzasadnione i kompletnie niedorzeczne, biorąc pod uwagę jak fantastycznie została napisana książka. Mimo że pozostaje klasykiem, dzieło jest tak interesujące i ujmujące, że czytelnik absolutnie przepada, nie czując upływającego czasu. Po skończeniu przyszło mi nawet do głowy, że powieść poleciłabym tym, którzy dopiero co rozpoczynają swoją podróż z klasykami, bo pomimo grubości, pozycja ma szansę rozwiać wątpliwości początkujących i zachęcić ich do kontynuowania poznawania podobnych tytułów.
Myślę, że nikogo nie powinna dziwić wiadomość, że przy takiej ilości stron, śledzimy losy wielu bohaterów, a nie tylko tytułowego Hrabiego. Wraz z różnymi postaciami, mamy szansę poznać ich style życia, oraz nieco zżyć się z nimi, zanim dowiemy się jak wszystko zmieni się pod wpływem pewnego ekscentrycznego jegomościa. Jeden z moich ulubionych elementów tej książki to różnorodność. Mamy coś z kryminału, coś z powieści historycznej, obyczajowej oraz delikatną nutę romansu. Ilość zawartych w dziele historii sprawia, że czytanie "Hrabiego Monte Christo" jest doświadczeniem niezwykle barwnym i interesującym, gdy przekonujemy się, jak losy postaci splatają się w misternie utkanej intrydze.
Hrabia Monte Christo sam w sobie, to bohater niezwykle ciekawy. Obserwowanie tego, jak oplata siecią spisku złoczyńców, by niczym Bóg ukarać ich za grzechy, podczas gdy równolegle pomaga poczciwym, dobrodusznym lecz skrzywdzonym, jest bardzo zajmujące. Śledzenie losów samozwańczego mściciela zdecydowanie nie należy do nużących, zwłaszcza biorąc pod uwagę jakim geniuszem i skrupulatnością przejawia się Hrabia w karaniu i wymierzaniu sprawiedliwości. Inny element, który cenię, to fakt, że bohaterowie nie stoją w miejscu i ewoluują na przestrzeni całej powieści. Jedni mądrzeją, inni zdają sobie sprawę z pewnych rzeczy, jeszcze innym zmieniają się priorytety. Książka należy do tych bardziej przemyślanych, dzięki czemu czytelnik ma szansę docenić wszystkie lekcje i nauki jakie dało postaciom życie.
"Hrabia Monte Christo" to powieść, która okazała się tytułem godnym wszystkich pochwał jakie o niej słyszałam. Nie tylko dzięki temu, że książkę napisano z wyczuciem - oraz pomimo detali i złożonej intrygi - z lekkością, pozwalającym czytelnikowi pochłanianie dzieła z przyjemnością, ale także dlatego, że wydawała mi się niezwykle naturalna, nieprzesadzona, żywa i barwna. Lektura umiliła mi czas i zapewniła nie lada rozrywkę. Jeśli wciąż nie znacie tego tytułu - nieważne czy przepadacie za klasykami czy nie - serdecznie zachęcam do nadrobienia zaległości. Wierzę, że tytuł ten ma szansę oczarować nie tylko fanów powieści klasycznych.
http://sherry-stories.blogspot.com/2021/01/hrabia-monte-christo-aleksander-dumas.html
Rok 1815, Marsylia. Młodziutki Edmund Dantes, zostaje wtrącony do więzienia na zbrodnię, której nie popełnił i to akurat w momencie, gdy jego życie, romans i kariera kwitną w najlepsze. Odpowiadający za podstępną intrygę zazdrośnicy triumfują, podczas gdy młodzieniec uczy się, że w ludziach tkwi parszywość, o jakiej wcześniej nie miał pojęcia. Czternaście lat spędzonych w...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wiemy już, że istnieją lekarze, do których możemy zwrócić się z problemami natury fizycznej i psychicznej. Zdajemy sobie również sprawę, że na świecie nie brak duchowych przewodników, z każdej religii, o jakiej moglibyście pomyśleć, chętnych by pomóc w osiągnięciu duchowego spokoju. "Bioterapia wczoraj i dziś", Jerzego Strączyńskiego udowadnia, że jeśli chodzi o przepływ naszej energii, również nie zostaliśmy pozostawieni samym sobie. Wraz z coraz częściej promowaną i szybko rozwijającą się medycyną naturalną oraz bioenergoterapią, dostajemy narzędzia oraz wskazówki, jak zadbać o siebie, osiągając harmonię między ciałem, umysłem oraz duchem.
Autor książki przygotował dla czytelników podzieloną na cztery części pozycję, pełną rewelacji, które z pewnością dla zainteresowanych tematem okażą się świetną bazą informacji oraz zachętą do kontynuowania badań. Część 1 - Świat w kategoriach energii, to przede wszystkim teoria, pozwalająca nam zrozumieć skąd wziął się pomysł na rozwijanie bioterapii oraz wyjaśniająca różne koncepcje, między nauką, a mądrością Wschodu. To tu można poczytać o energii życiowej, karmie, samoświadomości, aurach oraz pozostałych koncepcjach mających swoje źródło w filozofiach i wierzeniach Dalekiego Wschodu. Jako że żywo interesuję się ideologiami świata, część tę czytałam z największym zainteresowaniem, doceniając ilość informacji, jakie zdecydował się zawrzeć w książce autor.
W części drugiej, czytelnik ma szansę dowiedzieć się jak dokładnie wygląda wpływ bioenergoterapii na zdrowie człowieka. Medycyna niekonwencjonalna w ciągu ostatnich lat stała się niejakim fenomenem, wraz z rosnącym zainteresowaniem terapią holistyczną, warto zatem poczytać dlaczego bioterapia zasługuje na uwagę i jakie są jej rodzaje.
O ile dwie pierwsze części książki idealnie sprawdzą się dla każdego zainteresowanego tematem, stawiającego pierwsze kroki w dziedzinie bioterapii, na tyle część trzecia to już sekcja dla tych, którzy pragną zaczną praktykować/już praktykują pracę z przepływem energii. Jako że moje doświadczenie nie jest imponujące, nie mogę powiedzieć, bym chwilami nie czuła się zagubiona czytając tę część książki, zwłaszcza, że autor faktycznie skupił się na praktyce, z czego najwięcej wyciągnąć mogą ci, posiadający już jakąś-tam wiedzę w temacie, ale wciąż nie powiedziałabym, by lektura była stratą czasu lub bym żałowała brnięcia w treść, ponieważ przedstawiła mi kilka interesujących technik i zdecydowanie wzbudziła jeszcze większe zainteresowanie bioterapią. Książkę kończymy z częścią 4 zatytułowaną: Ruch Psychotroniczny, w której autor przedstawia rolę Polskiego Stowarzyszenia Bioterapeutów.
Dzieło Jerzego Strączyńskiego to przede wszystkim dowód ogromu doświadczenia autora, który nie tylko zajmuje się bioenergoterapia, ale także naucza bioterapii innych, dzieląc się wskazówkami i przydatnymi informacjami, pomagającymi zgłębić temat, a także - być może - ułatwiającymi pracę osób w zawodzie. Lektura "Bioterapii wczoraj i dziś" okazała się interesującym przeżyciem, z którego wyniosłam sporo wiedzy. Coś co szczególnie doceniam, to fakt, że mimo iż nie wszystko zrozumiałam - nie mając większego doświadczenia z tematem, poczułam się zainspirowana do poszukiwania dalszych informacji o co poniektórych koncepcjach i ideach, które szczególnie wzbudziły moje zainteresowanie.
Jeśli choć trochę interesujecie się koncepcją przepływu energii oraz ideą osiągania harmonii między ciałem, duchem i umysłem, serdecznie zachęcam do rozważenia lektury dzieła pana Strączyńskiego, który ma szansę rozwiać wasze wątpliwości, bądź zachęcić do dalszego poszukiwania informacji.
https://sherry-stories.blogspot.com/2022/01/bioterapia-wczoraj-i-dzis-jerzy.html
Wiemy już, że istnieją lekarze, do których możemy zwrócić się z problemami natury fizycznej i psychicznej. Zdajemy sobie również sprawę, że na świecie nie brak duchowych przewodników, z każdej religii, o jakiej moglibyście pomyśleć, chętnych by pomóc w osiągnięciu duchowego spokoju. "Bioterapia wczoraj i dziś", Jerzego Strączyńskiego udowadnia, że jeśli chodzi o przepływ...
więcej Pokaż mimo to