-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński1
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel1
-
ArtykułyMagdalena Hajduk-Dębowska nową prezeską Polskiej Izby KsiążkiAnna Sierant2
Biblioteczka
2016-04
2016-08
Kiedy autor odnajduje się w konkretnej przestrzeni, zdarza się, że sięga po ową przestrzeń nie jeden raz. Powraca do źródła sukcesu, na łono narodzin pasji i inspiracji. W przypadku Johna Boyna, dokładnie taka sytuacja miała miejsce. Autor, doskonale znany szerokiemu gronu odbiorców z powieści Chłopiec w pasiastej piżamie, znów sięga do problematyki wojennej. Tym razem, bohaterem czyni nieco starszego młodzieńca, a tłem opisanych wydarzeń jest I wojna światowa, nie zaś druga jak w przypadku poprzedniej – wspaniałej zresztą – powieści. Powieści poruszającej trudne tematy. O miłości, o mierzeniu się z przeszłością, o mówieniu sobie prawdy i prawie do szczęścia, Nie chcę tu w żadnym wypadku pisać źle o tej książce, jednak nie będzie tu też miejsca na zachwyty. Właściwie nie jest to kompletnie w moim stylu, dlatego przyznaję, że sama siebie zaskakuję w tym momencie.
„LEPIEJ BYŁOBY DLA NAS WSZYSTKICH, GDYBY NIEMCY ZASTRZELILI CIĘ NA MIEJSCU.”
Co musi zrobić dziecko, aby usłyszeć od rodzica takie słowa? Co musi zrobić człowiek, aby ktokolwiek życzył mu śmierci? Autor postanowił poruszyć temat miłości wyklętej, z góry skazanej na porażkę. Umiejscowił akcję w dwóch wymiarach. I tak jednym z nich uczynił prowincje Norwich, w której zjawia się główny bohater wraz z misją odkupienia, oczyszczenia i uspokojenie skołatanej duszy. W drugiej, bardziej złożonej i stopniowo odkrywającej przed czytelnikiem karty, jesteśmy świadkami przygotowań kilkunastu młodych rekrutów do walki na froncie, a z czasem samej walki i okopowych przeżyć. Tak właśnie, poznajemy dwudziestojednoletniego Tristana Sadlera, który jest jednym z dwóch żołnierzy, którzy przeżyli wojnę spośród dwudziestu mężczyzn szkolonych w Aldershot. To, co sprowadza go do Norwich, to spotkanie z Marian Bancroft, siostrą Willa, jego najlepszego przyjaciela z frontu. Celem spotkania jest przekazanie kilkunastu listów, które pisała do brata Marian. Jak się okazuje, nie jest to jedyny powód wizyty.
Książka porusza kilka bardzo istotnych kwestii. Jak wspomniałam na początku, głównym z nich jest kwestia niechcianej, z góry skazanej na niepowodzenie miłości. Bohater wygłasza zdanie, które odzwierciedla ból i rozpacz, które stały się nieodzowną częścią jego życia. Z upływem lektury, zaczynamy rozumieć, że doznał w życiu niesprawiedliwości i kompletnego braku zrozumienia, przez co posunął się do czynów, które nie dają mu spokoju.
Dzisiejsza rzeczywistość zgoła odbiega od tej z czasów pierwszej wojny. Jesteśmy bardziej otwarci, więcej wiemy, więcej widzieliśmy. Czy oznacza to, że cały świat stoi otworem przed każdym sposobem na życie? Oczywiście, że nie. Nie zmienia to jednak faktu, że pewne konwenanse i przekonania, które dziś występują, nie są ogólnie panująca regułą, od której nie ma odstępstw. Taka sytuacja, a konkretnie, kompletny brak zrozumienia i poszanowania odmienności, jest głównym problemem w powieści.
Drugą istotną kwestią poruszoną w powieści jest sprawa moralności żołnierzy i obowiązku wobec Ojczyzny. Czy pacyfista ma rację bytu na wojnie? Czy niechęć do zabijania może być uszanowana na froncie? Jak dowódcy rozwiązują kwestie pacyfistów? Na wszystkie te pytania, a także na wiele innych, znajdujemy w fabule odpowiedź. Do czasu lektury, nie wiedziałam kogo nazywano obdżektorem i jak się z nim obchodzono. Wojna, przez wielu z nas kojarzy się z bohaterstwem, honorem, walką i heroizmem. Nikt nie myśli jednak o wszystkich ludzkich emocjach i postawach, które musiały istnieć nawet w obliczu wojny. Każe nam się uważać, że w obliczu wojny, wszystko co niepochlebne nagle znika. Wszyscy ludzie dzielą się nagle na złych i dobrych, walczących w imię dobra bądź zła. Nikt jednak nie wspomina o tych, którzy walczyć nie chcieli. Po lekturze Spóźnionych wyznań, dociera do człowieka to, jak mocno wykreowane przekonania uznajemy za oczywistość i fakt. Zdaje się, że nieoczywistości było znacznie więcej, niż chciano nam pozwolić pamiętać.
REFLEKSJI GARŚĆ
Wiele dobrego słyszałam o tej powieści. Bardzo cenię sobie Chłopca w pasiastej piżamie. Jednak w przypadku Spóźnionych wyznań… odczuwam lekki niedosyt. Przede wszystkim, nie przepadam za fabułą, która jest oczywista od samego początku, bądź bardzo prosta do przewidzenia. Oczywiście domyślam się, że autor zastosował ten zabieg świadomie, chcąc najprawdopodobniej skłonić czytelnika do dłuższych przemyśleń i współodczuwania emocji i stanów, w jakich znajdują się bohaterowie. Nie mniej jednak, do mnie taki sposób komunikacji nie trafia. Jeśli szukam powieści przez duże „p”, chcę aby miała w sobie pewną tajemnicę, niedopowiedzenia, nawet świadome zmyłki. Lubię, kiedy autor traktuje swojego czytelnika jako równego partnera i stara się próbować go na różne sposoby. Nie powiem jednak, że jest to powieść zła i niegodna polecenia, gdyż to również nieprawda. Warto przysiąść do lektury, szczególnie, kiedy szukamy czegoś mniej zobowiązującego, co nie wymaga od nas pełnego skupienia i otwartej duszy. Dostaniemy historię na talerzu, z miejscem na własne przemyślenia co do moralności bohaterów i słuszności przekonań, nie pozwalających na ustępstwa. To co ważne, autor unika moralizatorskich tez, dzięki czemu daje szansę na pełniejsze doświadczanie i przeżywanie emocji, jakie wywołują opisane zdarzenia.
http://dokawyblog.pl/spoznione-wyznania-john-boyn/
Kiedy autor odnajduje się w konkretnej przestrzeni, zdarza się, że sięga po ową przestrzeń nie jeden raz. Powraca do źródła sukcesu, na łono narodzin pasji i inspiracji. W przypadku Johna Boyna, dokładnie taka sytuacja miała miejsce. Autor, doskonale znany szerokiemu gronu odbiorców z powieści Chłopiec w pasiastej piżamie, znów sięga do problematyki wojennej. Tym razem,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-06-25
Zwykło się mawiać, że „za sukcesem każdego mężczyzny, stoi mądra kobieta”. W przypadku tej historii, po troszę tak właśnie jest, jednak sprawa jest bardziej skomplikowana. Przyznam szczerze, że od pierwszych chwil książka kupiła mnie przepiękną okładką, a także formatem. Wydanie dodaje, bądź ujmuje książce chętnych do jej przeczytania. Jednak nie myślcie, że tylko to wpłynęło na moją chęć zakupu. Nie przepadam za autobiografiami czy biografiami. Zrobiłam wyjątki do Faynmana, którego czytam niezwykle rzadko i zaczynam się na siebie złościć, gdyż nie lubię tak szatkować lektur. Drugim wyjątkiem jest Woody Allen. To były czasy kiedy byłam po uszy zakochana w jego filmach i był dla mnie mistrzem w swoim fachu. Dlatego przeczytałam Woody według Allena. To co zachęciło mnie do Żony lotnika to przede wszytskim niezwykła historia życia tej dwójki. Przeczytałam kilka recenzji, kilka faktów o Anne i Charlesie i nie było innej możliwości, musiałam ją w końcu mieć. Okazuje się, że nieprzeczytane.pl nigdy nie będzie miało u mnie większej konkurencji.
O czym jest więc książka, którą tyle osób zachwala? Oczywiste jest, że zarówno tytułowa żona lotnika jak i jej mąż Charles, nie będą dla nas postaciami znanymi. Prawdopodobieństwo kojarzenia Charlesa Lindberga, zwiększa się w przypadku sympatyków lotnictwa, co jednocześnie niewiele zmieni w przypadku jego żony. Sama autorka tłumaczy dlaczego skupiła się właśnie na niej, nie zaś na bohaterze narodowym swego czasu:
„Co najważniejsze, postanowiłam zrobić z Anne bohaterkę jej własnej opowieści, wreszcie! – jako, że w ludzkiej pamięci (zarówno w relacjach pisemnych, jak i w opinii publicznej) zdecydowanie zbyt często pozostaje ona w cieniu dominującej osobowości, jaką jest Charles Lindbergh.”
Dla przeciętnego Polaka, szczególnie w młodym wieku nazwisko Lindbergh niewiele mówi. Charles był gwiazdą w Stanach Zjednoczonych, nie gasnącą mimo upływu czasu. Jako pierwszy człowiek odbył w pojedynkę lot transatlantycki bez lądowań, z kontynentu na kontynent. Wcześniej udało się to Brytyjczykom, jednak nikt poza nim nie dokonał tego sam. Od tamtej pory świat oszalał na jego punkcie. Na każdym kroku towarzyszyli mu fotoreporterzy, był zapraszany na spotkania z najważniejszymi ludźmi na świecie. Niestety, jak w wielu przypadkach tego typu, stało się to jego przekleństwem, w czym udział wzięła również jego rodzina. Anne była zaś córką amerykańskiego ambasadora w Meksyku – Dwighta Morrowa. Jej ojciec zaprosił Charlesa na jeden ze swych bankietów, gdzie dwójka młodych ludzi miała okazję poznać się po raz pierwszy i jak później się okazało, zachwycić się sobą na tyle silnie, że kilka miesięcy później zostali małżeństwem. Oboje skryci, stroniący od ludzi i zainteresowania (przewrotność losu jest naprawdę zaskakująca). Tak właśnie zaczyna się opowieść Melanie Benjamin. Anne wraca na wakacje do rodziny stacjonującej obecnie w Meksyku, trafiając w sam środek zamieszania związany z wizytą Lindbergha. Od samego początku widać też jak dłoni jaka jest Annie, jakie ma podejście do życia i do samej siebie. Uważa się za niezwykle nieśmiałą, mało interesującą, choć świadomą swojego intelektu. Kompletnie nie docenia swojego czaru i blasku i nie wierzy, że ktoś taki jak Charles mógłby na nią zwrócić uwagę. W rodzinie za tę najpiękniejszą i stworzoną do małżeństwa, uznaje się jej siostrę Elisabeth.
Nie mogłam powstrzymać ciekawości i wyszukałam zdjęć Annie z tego okresu. Jakże wielkie było moje zdziwienie kiedy ujrzałam przepiękną kobietę! To w dodatku lata 30te, w których styl i szyk kobiet był wyjątkowy. Dlatego płynąc przez fabułę za każdym razem nie mogłam pojąć jak taka piękna kobieta, mogła tak bardzo nie wierzyć w siebie. Dość szybko zreflektowałam się, że takie sytuacji są częstsze niż jesteśmy sobie w stanie wyobrazić i wiele kobiet kompletnie siebie nie docenia, co owocuje takimi małżeństwami, w jakie wplątała się Anne.
HISTORIA TAK SMUTNA, BO PRAWDZIWA
Słusznie zwykło się uważać, że najwspanialsze i najbardziej zaskakujące scenariusze pisze życie. Poznajemy silnego i nieustępliwego mężczyznę, który decyduje o wszystkim. Zakochana bez pamięci żona, spełnia każde jego życzenie, marzenie i plan z pokorą. Być może w dużej mierze sytuację tą budowały zwyczaje panujące w tamtym czasie, gdzie żona nie miała zbyt wiele do powiedzenia, musiała szanować męża, a kiedy był on osobą ważną i na wysokim stanowisku, dbała o wszystko z należytą uwagą, aby mu nie szkodzić, a wręcz wspierać i stwarzać idealne warunki do rozwoju. Jej pasje i marzenia były zawsze na drugim planie i jeżeli kolidowały z planem męża, musiały poczekać na właściwy czas, bądź były skazane na klęskę. Tym ciekawsze jest to, że Charles pozwolił, a wręcz zachęcał ją do wspólnego latania, które zaowocowało samodzielną licencją pilota. Od tego momentu Annie i Charles stworzyli załogę, które w późniejszym czasie, Charles zwykł używać jako kartę przetargową do wielu potyczek, które Anna przegrywała z powodu zakochania i oddania tej pięknej idei.
Małżeństwo, które mamy okazję poznać jest naprawdę niezwykłe i interesujące. Nie dziwię się autorce, że postanowiła napisać powieść z ich historii, gdyż ciężko byłoby wymyślić takie koleje losu i przeżycia, jakich doświadczyła ta dwójka. Nie należę do pasjonatów lotnictwa, dlatego martwiłam się, że mogę nie zrozumieć do końca bohaterów i ich pasji. Autorka jednak zachowuje balans między samym opisem lotów, a przeżyciami bohaterów. Wątki poboczne, które dotyczą rodzeństwa i rodziców Annie, są niezwykle ciekawe, przez co śledzi się je nie z mniejszą uwagą jak losy głównych bohaterów. Początkowe lata małżeństwa są trudne głównie przez cechy charakteru Charlesa, który jest bardzo powściągliwy i opanowany. Podniebne przygody, łączą jednak ze sobą bohaterów bardzo silnie i budują symbiozę, o którą nie sposób w codziennym życiu.
Cała sielanka kończy się w 1932 roku, kiedy porwany zostaje ich pierworodny syn Charles Lindbergh Jr. Dla nie znających historii porwania i jej finału, nie pokuszę się o opisanie tego wszystkiego, co stanowi sporą część fabuły, a także jest podstawą i powodem późniejszych zdarzeń. Kiedy jedna osoba w związku skrywa swoje emocje za wszelką cenę i obudowuje się murem, dla szalejącej z rozpaczy i strachu kobiety, jest to naprawdę trudny i ciężki czas. To także wielka próba związku, którą można wygrać, bądź przegrać z kretesem. Bez wątpienia, Anne tę próbę przegrywa. Rozumie to dopiero u schyłku życia męża, kiedy towarzyszy mu w ostatniej podróży na Hawaje, gdzie Charles pragnie umrzeć i zostać pochowany. Autorka prowadzi bowiem fabułę dwutorowo i mamy okazję być z bohaterami także w roku 1974, kiedy oboje są już sędziwego wieku. Ta część intryguje najmocniej i sprawia, że chcemy poznawać tę fascynującą historię coraz mocniej. Co prawda, w późniejszych latach stawia na swoim i zaczyna żyć własnym życiem, staje się to jednak zbyt późno by mogła nacieszyć się tym stanem wystarczająco.
Słowem podsumowania, powiem tylko że jest to wielka nauka dla kobiet. Jak być silną, jak nie poddawać się mimo przeciwności losu. Jak zachować klasę, mimo braku klasy męża i innych ludzi. Przede wszytskim zaś, jest to historia, która uczy nas tego, jak wspaniałe są kobiety i jaka siła tkwi w wielu z nich. Słowa, które przytoczyłam na samym początku, o tym jak za sukcesem każdego mężczyzny, stoi silna kobieta, bez wątpienia obrazuje związek Lindberghów. Jeżeli macie gorszy czas, być może akurat mało w siebie wierzycie, uważam że jest to idealna lektura. Dla tych, którzy nie chcą szukać w niej większej głębi, jest miejsce na poznanie naprawdę fascynującej historii, kawałka tamtych czasów i tego, jak wyglądała wojna w oczach amerykańskiej rodziny z wyższych sfer. Książka stała się moim ulubieńcem i bez zastanowienia polecam ją każdemu, kto jeszcze po nią nie sięgnął.
Zwykło się mawiać, że „za sukcesem każdego mężczyzny, stoi mądra kobieta”. W przypadku tej historii, po troszę tak właśnie jest, jednak sprawa jest bardziej skomplikowana. Przyznam szczerze, że od pierwszych chwil książka kupiła mnie przepiękną okładką, a także formatem. Wydanie dodaje, bądź ujmuje książce chętnych do jej przeczytania. Jednak nie myślcie, że tylko to...
więcej mniej Pokaż mimo to2011
– Dobrze, wnusiu, biegnij do mamusi i tatusia – mówiąc to, podeszła do niego tak blisko, że od smrodu zebrało go na wymioty. – Ale pamiętaj też o babci. Odwiedź ją czasem, ona taka już stara. Dobrze, wnusiu bielutki?
– Nie jestem wnusiu, tylko Wiktor – powiedział, odsuwając się.
– A wcale nie – odparła i uśmiechnęła się szeroko. – Jesteś krzyk, jesteś dygot, jesteś kropla w rzece.
Książka „Dygot” skusiła mnie w dużej mierze dzięki okładce. Jest w tym siła, wielu autorów znając wartość swojego dzieła, zapomina o tak istotnym elemencie. Zapomina tym samym o tym, jak wielu z nas jest wzrokowcami, jak bardzo kusi nas to co estetyczne, eteryczne. Z pewnością osoby nie znające dotąd twórczości autora, sięgnęły po książkę urzeczone jej czarem. Na pierwszy rzut oka, kojarzy się z okładką artystycznego pisma, wielkim światem mody. Dla innych, tak jak sama książka, jest po prostu dziwna. To właśnie wielki atut, gdyż idealnie wprowadza czytelnika w to, czego w czasie lektury doświadczą. Mnie kojarzy się również ze światem z baśni, rodzimych ballad i romansów, a także nimf i elfów. Jeden z głównych bohaterów sam mógłby być określony mianem magicznej istoty, także wszystko gra. Autorką zdjęcia jest Irina Gromovataya. Cała galeria wykonanych przez nią zdjęć zachwyca. Z każdego portretu wyłania się inna historia, ogromne pole do popisu wyobraźni i dopowiedzenia przez siostrę literaturę.
Oczywiście, okładka okładką, nawet najpiękniejsza nie sprawi, że zanurzymy się w jej świecie, przeczytamy z zapartym tchem. I w tym oto przypadku, w historię – choć trudną – wciągamy się i zatracamy bez dna. Wsiadłam z bohaterami do pociągu pędząc na święta. Nie oderwałam się nawet na chwilę. W moich rękach działa się bowiem magia. A o tej magii pragnę Wam nieco opowiedzieć. Pisząc o komisarzu Wiktorze Forście, określiłam go mianem bohatera fatalnego. W przypadku „Dygotu” mamy do czynienia z trzema pokoleniami fatalistów. Jeśli uważacie, że możliwe jest, aby wszystkie znoje świata spadły na rodzinę i nie dawały jej odetchnąć nawet na chwilę, to ta powieść wyciska jeszcze więcej.
"Mówili, że jego matka to wcale nie matka, ale kochanka, którą okrada z młodości, aby w końcu porzucić ją i wziąć sobie nową. Mówili, że ktoś, kto z zewnątrz wygląda tak biało, musi być w środku czarny niczym smoła. Mówili, że ksiądz na jego widok przeżegnał się i uciekł na drugą stronę ulicy. Mówili, że jest ofiarą eksperymentów, które naziści prowadzili w trakcie wojny na więźniach w obozach koncentracyjnych. Mówili, że każdy, kto spróbuje wątroby białego człowieka, będzie żył wiecznie. Mówili, że jego krew ma cudowne właściwości i potrafi leczyć rany. Mówili, że nic nie je i nie pije, bo nie musi. Mówili, że to szatan we własnej osobie."
W dzisiejszych czasach ktoś odmienny, z powodu choroby genetycznej nie jest traktowany jak wcielenie zła. Oczywiście, są na świecie rejony, gdzie ludzie nie są rozwinięci cywilizacyjnie i informacyjnie jak my. Dla zrozumienia tej niesprawiedliwości losu, jakiego doświadczają bohaterowie, zestawmy jednak zachowanie ludzi z powieści, z dzisiejszą Warszawą, czy nawet z mniejszymi miejscowościami, do których każdy z nas wybiera się częściej niż mogłoby się wydawać. Wiemy, że niepełnosprawność dziecka, nie jest karą za grzechy rodziców. Chociaż z pewnością są ludzie, którzy będą takie bzdury opowiadać. Są to jednak jednostki odporne na wiedzę, a także często mówiące te krzywdzące mecyje, głównie po to, by komuś dopiec. Świat w „Dygocie” to miejsce okrutne, dlatego okrutne sądy są tu na porządku dziennym. Historia składa się z pięciu części, które stanowią przedziały czasowe, w jakich żyją bohaterowie. Początek przypada na lata 1938-1969. Jest to okres drugiej wojny światowej, a następnie skomunizowanej i wyssanej z życia Polski. W dodatku polskiej prowincji. Wielki ukłon należy się Jakubowi Małeckiemu, za oddanie myśli i uczuć z tak odległych z perspektywy dzisiejszych czasów.
Tak więc zaczynamy w roku 1938, los splata drogi dwójki pokiereszowanych życiem bohaterów, którzy nie wiedzą jeszcze jak wiele smutku i problemów przed nimi. Trudno im się dziwić, że nie mogą spodziewać się czegoś gorszego, skoro do tej pory łatwo nie mieli. Docierając do finału, jesteśmy w bliższym nam czasie, w roku 2004. Na przestrzeni 66 lat, mamy okazję przyglądać się zmaganiom z okrutnym życiem rodziny Łabendowiczów oraz rodziny Geld. Pierwsi z nich muszą stawić czoło klątwie rzuconej przez Niemkę. Jest to odwet za porzucenie jej. Paradoksalnie kobieta udzieliła im niemałego wsparcia w czasie okupacji, dlatego nie dziwimy się jej złości tak bardzo. Porzucona kobieta przeklina nienarodzone dziecko, które po urodzeniu okazuje się być… białe jak śnieg. Perypetie małego Wiktora, jego walka z wykluczeniem społecznym i szkalowaniem przez rówieśników, wzbudzają nie lada uczucia w empatycznym czytelniku. Ród Geldów także nie ma lekko w trudnych i tak czasach. Ich córka – Milka (red.Emilka) – pada z kolei ofiarą klątwy Cyganki, którą ojciec Emilii ignoruje podczas chęci powróżenia. W efekcie jego córka zostaje poparzona podczas wybuchu granatu, a całe jej ciało od szyi w dół pokrywają szpecące blizny.
Kiedy skończyłam „Dygot” dopadła mnie refleksja o tym, jak bardzo niewiedza może krzywdzić nas samych i innych ludzi. Jak z pozoru oczywiste rzeczy dla jednych, mogą być odbierane kompletnie inaczej dla drugich. Wydaje mi się, że dzięki tej powieści możemy się nauczyć, że liczy się przede wszytskim szacunek wobec niewiedzy. Jeśli czegoś nie wiem, bądź jest to dla mnie nie pojęte, szukając wyjaśnienia za wszelką cenę, mogę wyrządzić wiele niepotrzebnych krzywd. Nasz świat jest bogaty w sprawy, które nie zawsze są dla nas proste i oczywiste. Dotykając tego, co jest nam zupełnie obce i nieznane, lepiej odnosić się do tego z dystansem i szacunkiem, niż z uporem maniaka starać się tego pozbyć.
Polecam. Choć powieść napisana jest językiem niełatwym, traktuje też o sprawach nieprzyjemnych, z pewnością poszerzy horyzonty i wyczuli nasze serca. A przecież o to w literaturze powinno chodzić, prawda?
http://dokawyblog.pl/liryczny-naturalizm-czyli-fatalizm-rodzin-w-powiesci-dygot-jakuba-maleckiego/
– Dobrze, wnusiu, biegnij do mamusi i tatusia – mówiąc to, podeszła do niego tak blisko, że od smrodu zebrało go na wymioty. – Ale pamiętaj też o babci. Odwiedź ją czasem, ona taka już stara. Dobrze, wnusiu bielutki?
więcej Pokaż mimo to– Nie jestem wnusiu, tylko Wiktor – powiedział, odsuwając się.
– A wcale nie – odparła i uśmiechnęła się szeroko. – Jesteś krzyk, jesteś dygot, jesteś kropla w...