-
Artykuły„Kobiety rodzą i wychowują cywilizację” – rozmowa z Moniką RaspenBarbaraDorosz1
-
ArtykułyMagiczne sekrety babć (tych żywych i tych nie do końca…)corbeau0
-
ArtykułyNapisz recenzję powieści „Kroczący wśród cieni” i wygraj pakiet książek!LubimyCzytać2
-
ArtykułyLiam Hemsworth po raz pierwszy jako Wiedźmin, a współlokatorka Wednesday debiutuje jako detektywkaAnna Sierant1
Biblioteczka
2022-09-19
2022-04-11
2022-01-14
To książka dla ludzi, którzy kochają książki.
Oczywiście, można lubić czytać książki i lubić literaturę, ale w miłości do książek, która spływa z kart "Cudzoziemca w Olondrii" czuć coś więcej. Coś głębszego. To miłość do słowa pisanego, do chropowatych, pożółkłych stronic i połamanych grzbietów, do słów, które falują pod ludzkim spojrzeniem, psotne i sprytne, ale pozwalające się okiełznać.
"- Już wiem, czym jest vallon [książka] - oznajmiła. - Vallon to jut [dusza zewnętrzna]."
Tak, Jissavet, książka to właśnie dusza.
Proza Sofii Samatar jest niesamowita. Może porwać, ale może też się wydać nadęta, górnolotna i pusta. Wszystko zależy od tego, z jaką życzliwością do niej podejdziemy.
"Potrzeba odwagi, żeby wybrać nie to, co daje nam szczęście, ale to co jest cenne."
Może to nie była najlepsza powieść, jaką przeczytałam w tym roku, a już na pewno nie w tym życiu, ale uderzyła w struny mego serca, niczym utalentowany minstrel.
Mam nadzieję, że księgi Olondrii, a przynajmniej większość z nich, przetrwały i otworzyły się przed niepiśmiennymi.
To książka dla ludzi, którzy kochają książki.
Oczywiście, można lubić czytać książki i lubić literaturę, ale w miłości do książek, która spływa z kart "Cudzoziemca w Olondrii" czuć coś więcej. Coś głębszego. To miłość do słowa pisanego, do chropowatych, pożółkłych stronic i połamanych grzbietów, do słów, które falują pod ludzkim spojrzeniem, psotne i sprytne, ale...
2021-12-10
2021-11-28
2021-11-07
Catherynne M. Valente to mistrzyni neobaśni.
Trudno nazwać to, co tworzy 'współczesnymi baśniami', ponieważ ten termin odnosi się bardziej to tworów pokroju "Nigdziebądź" Neila Gaimana, w których pośród wieżowców, pociągów i elektroniki wciąż rozgrywają się wydarzenia niczym z baśni.
Neobaśń Valente to sprytnie utkana historia, spleciona z wątków i archetypów znanych nam z dzieł braci Grimm, Peraulta, czy rosyjskich baśni o żar-ptakach, Kościejach i dzielnych Iwanach; osadzona w świecie równie fantastycznym, jak rozgrywające się w nim wydarzenia.
Jednakże tym, co odróżnia Valente od zwykłej bajarki, są niezwykły spryt i misterium, jakimi się wykazuje, przy budowaniu opowieści.
Valente wyposaża czytelnika w algorytm baśniowy niczym z "Morfologii bajki" Proppa, po czym nagle bierze gwałtowny zakręt dotarłszy do któregoś z kolei "if".
Wydaje nam się, że oto właśnie księżniczka zostanie uratowana z wieży, że oto właśnie zwierzę przemienione w człowieka odnajdzie, po latach tułaczki, swoją ukochaną i będą żyli długo i szczęśliwie. Mściwa, zła królowa praktykująca nekromancję powinna rzucić klątwę na miasto, które nią wzgardziło.
Tymczasem księżniczka okazuje się być potworem, który pragnie tylko spokoju i własnego miejsca na świecie. Zaklęty kochanek nie zyskuje happyendu u boku ukochanej. Ukochana odnalazła bowiem w życiu cel ważniejszy od miłości. Królowa natomiast odchodzi pokornie i przyłącza się do wybranego przez siebie zakonu, odnajdując w nim szczęście, mimo niedopełnienia zemsty.
Trzeba przyznać, że neobaśń z "Opowieści sieroty" jest odrobinę trudna do zgryzienia. To szkatułka pełna szufladek. Gdy otwiera się jedną, jej zawartość jest niepełna i należy odtworzyć drugą, trzecią, siódmą, a potem znów pierwszą, śledząc zawiłą nić historii opowiadaną dziesiątkami ust.
Valente jednak utrzymuje pewien baśniowy realizm, który choć jest słodko-gorzki, to jednak pozwala na eskapizm, na oderwanie się od naszej smutnej rzeczywistości. Tak, bohaterka nie okazała się wybrańcem i straciła ponad dekadę na tułaczce, ale koniec końców odnalazła swój cel. Tak, kochanek nie odzyskał swojej prawdziwej miłości, ale powrócił w rodzinne strony w skórze, która była dla niego wygodniejszą.
Nie wszystko kończy się szczęśliwie, ale w każdym zakończeniu bajarka pozostawia na tyle słodyczy i nadziei, że nie czujemy bólu rozstania czy żałoby po śmierci Gwiazdy.
Ostatecznie, nikt nie wie, dokąd odchodzą. Może pewnego dnia także Manikarnika obudzą się z wiecznego snu, a ich gwiazdy zapłoną nowym życiem.
Catherynne M. Valente to mistrzyni neobaśni.
Trudno nazwać to, co tworzy 'współczesnymi baśniami', ponieważ ten termin odnosi się bardziej to tworów pokroju "Nigdziebądź" Neila Gaimana, w których pośród wieżowców, pociągów i elektroniki wciąż rozgrywają się wydarzenia niczym z baśni.
Neobaśń Valente to sprytnie utkana historia, spleciona z wątków i archetypów znanych nam...
2021-10-27
Może i ta książka ani ta seria nie zasługują na tak wysoką ocenę. Może.
Ale przysięgam, że to był najlepszy re-telling legend arturiańskich, jakiego w życiu doświadczyłam. Najlepszy spośród filmów, seriali, komiksów i książek.
Na szczytnej pozycji ex aequo stoi tylko film "Zielony rycerz", albowiem nikt poza Davidem Lowerym i Bernardem Cornwellem nie uchwycił tak pięknie tego, co tak uwielbiam w pracach "przetwórczych" zajmujących się mitologią arturiańską: humanizacji legend.
Postacie w "Zimowym Monarsze", "Nieprzyjacielu Boga" i wreszcie "Excaliburze" są tak dojmująco ludzkie i złożone. Myślałam, że będę nienawidziła Ginewry od początku do końca, a Mordredowi zaś współczuła jego losu popychadła, ale Cornwell potrafił poprowadzić ich podróż charakterologiczną w taki sposób, że nie mogłabym do końca określić swojego stosunku do ich obojga.
Nie będę się przyczepiała do nieścisłości historycznych, np. braku dystynkcji między Brytonami i Gaelami, używania gaelickich nazw na brytońskie święta itd., ponieważ to nieważne. Ta trylogia dostarczyła mi tak wiele rozrywki, radości i ekscytacji, że nie mogłabym przejmować się drobiazgami.
Wreszcie, czuję prawdziwą żałobę. Postać Artura to majstersztyk. Najpiękniejsze przekucie legendy w człowieka z wadami i zaletami, własnymi fiksacjami, aspiracjami i nadziejami. Kiedy Artur odpływał na łodzi płynącej pod wiatr (w kierunku Avalonu, Lyonesse, czy też po prostu ku zagładzie otwartego morza?), naprawdę czułam smutek.
Ponieważ odszedł nasz niegdysiejszy i przyszły król, który nigdy nie chciał być królem, a jednak spędził całe swoje życie walcząc o tron, którego odmawiał.
Cytując ostatnie słowa zapisane przez Derfla:
"- Mój panie - rzekłem, lecz nie mówiłem do niego [Sansuma]. Przemawiałem do Artura. Obejmując Ceinwyn ramieniem, płakałem i patrzyłem, jak blada łódź znika w migotliwej, srebrzystej mgle.
Tak odszedł mój pan.
I nikt go więcej nie ujrzał."
Mam nadzieję, że to jednak nieprawda i pod tym implikowanym "nigdy" kryje się dodatkowe "jeszcze", albowiem legenda Artura, choć zniekształcona trwa po wsze czasy.
Może i ta książka ani ta seria nie zasługują na tak wysoką ocenę. Może.
Ale przysięgam, że to był najlepszy re-telling legend arturiańskich, jakiego w życiu doświadczyłam. Najlepszy spośród filmów, seriali, komiksów i książek.
Na szczytnej pozycji ex aequo stoi tylko film "Zielony rycerz", albowiem nikt poza Davidem Lowerym i Bernardem Cornwellem nie uchwycił tak pięknie...
2021-06-03
Co ja właśnie przeczytałam? Jezusicku i wszyscy święci tego nie sposób opisać słowami. Moje rozczarowanie jest porównywalne tylko z tym, które czuła moja matka, gdy poszłam na kulturoznawstwo.
///Będą spoilery///
Jeżeli, tak jak ja, po lekturze „Baśni o wężowym sercu…” z entuzjazmem sięgnęliście po wcześniejsze dzieło pana Radka Raka w nadziei, że uraczy was znowu pięknie opowiedzianą baśnią dla dorosłych… to serdecznie wam tego współczuję.
Ta książka próbowała być wszystkim, a okazała się niczym.
OBIETNICA
Opis tej powieści to obietnica ostrej jazdy bez trzymanki. Młody chłop znad Bugu rozbija księżyc i z pomocą czarta, rabina-przechrzty, który dokonał szturmu na niebo, sutenera i kilku innych osób musi stworzyć nowy, bo inaczej ludzie przestaną się rodzić.
Muszę przyznać, że moje oczekiwania były spore, bo pomimo wad, zakochałam się w „Baśni o wężowym sercu…” i pragnęłam zapoznać się z innymi pracami pana Raka.
Zadowoliłabym się jednak, gdyby „Puste niebo” okazało się po prostu dobrą baśnią, niekoniecznie spójną i bez krztyny prawy.
Niestety po tym festiwalu rozczarowań nawet rozważania Jaremki, „przystojnego młodzieńca, co to nie jego wina, że wąs mu się nie sypie”, że może to wszystko jest nierealny sen, nie mogły naprawić szkody.
Pan Radek Rak pisze tak, jakby miał pomysły Gaimana, ale za wszelką cenę musiał je udoroślić, zrubasznić, wypchać dość graficznymi i, moim zdaniem, ohydnymi odniesieniami do seksu, przekleństwami i jak największą liczbą twistów fabularnych.
Tę książkę czyta się tak, jakby pan pisarz na każdym kroku próbował zaskoczyć czytelnika: a to stangretem tajemniczej Madame (którą nazywają Persefoną, porównują do Lilith itd.) okazuje się Brunon Schulz (a przynajmniej opisy jego snów odnoszą się do „Sklepów cynamonowych” i nazywa się Bruno właśnie); a to martwy od stulecia opat strzela ze sztucera do spadających aniołów; a to dokonamy spontanicznej trepanacji czaszki, etc. etc.
Po jakimś czasie zaczyna to okropnie męczyć.
Baśń, baśnią i w ogóle... ale gdy przez chwilę nic się nie dzieje, to diabolusem ex machiną staje się rewolucja komunistyczna Lublin bombardują jebane zeppeliny.
Z czasem czytelnik zwyczajnie przestaje się dziwić, a tym bardziej zachwycać, kolejnymi zwrotami akcji.
Ich zagęszczenie potrafi być niezwykle przytłaczające.
Cała historia, nawet jak na baśń, jest też okropnie niespójna, a jej zakończenie pozostawia pewien niesmak. Nutkę rozczarowania na końcu języka (czy też wypaloną na siatkówce).
Czy naprawdę spędziłam ostatnie dwieście stron na czytaniu o tym, jak Tołpi i spółka szukają składników na księżyc, tylko po to żeby potem przeczytać, jak nasz protagonista skazuje na śmierć swoich towarzyszy, całą pracę kładzie w niwecz i po okresie alkoholizmu wreszcie sam robi nowy, partacki księżyc?
Pan Rak chyba trochę przecenił everyman'owość swojego głównego bohatera. Tę historię naprawdę niósł na swoich barkach Jan Azrael Hesper i gdy jego zabrakło, a na scenie pozostał napalony nastoletni pijak (i gwałciciel, ale o tym zaraz), to książka straciła swój rytm i czar.
BOHATER I KOBIETY
Tołpi to najgorszy protagonista, o jakim czytałam i fakt, że narracja mniej lub bardziej to zaznacza, nie polepsza sprawy.
Czytanie o moralnie niepoprawnych bohaterach samo w sobie nie jest złe. Jednakże Tołpi jest skrzywiony w tak nieudolny, wywołujący dyskomfort sposób, że trudno o nim czytać, zwłaszcza przez ostatnie sto stron.
Od samego początku było wiadomo, że to średnio rozgarnięty, niepiśmienny chłop, który nie pchał się specjalnie w całą tę kabałę i to jest w porządku. Literatura pęka w szwach od takich "niechętnych herosów" i innych farmboyów ratujących świat przed zagładą.
Jednakże kreacja bohatera to seria wyborów. Właściwie każdy wybór dokonywany przez autora to wybór inherentnie polityczny.
(Ukazanie rewolucji komunistycznej jako prostackiej i nieudolnej siły zła niszczącej wszystko na swojej drodze to także wybór. Podobnie jak różnego rodzaju żarty o Żydach).
Nie wiem, co chciał przez Tołpiego przekazać pan Rak, ale mnie, jako kobietę, wprowadził w niezwykły dyskomfort.
Akcja powieści zajmuje plus minus dwa tygodnie mniej więcej do ¾ książki, później mija nieokreślony czas do stworzenia przez Tołpiego nowego księżyca.
W tym okresie przez stronice książki przesuwa się może osiem postaci kobiecych i bardzo łatwo wyróżnić trzy typy bohaterek, które tworzy pan Rak:
1) Obiekt pożądania. Młoda lub względnie młoda kobieta. Narracja lubi wspominać o rozmiarze jej piersi, kształcie ust lub miękkości skóry oraz o tym, że naszego głównego bohatera coś mrowi „tam w dole”, gdy na nią patrzy. W tej kategorii: Aniela, Rozyna, Adela i Madame (częściowo).
2) Kobieta wsławiona. Kobieta starsza lub w nieokreślonym wieku. Nieosiągalna dla Tołpiego. To najczęściej mądra baba, udziela rad i wskazuje bohaterowi, co powinien uczynić. Narrator nie stroni od opisywania ich wdzięków z zaznaczeniem atutów oraz reakcji cielesnych Tołpiego, ale pozostają one nieosiągalne. W tej kategorii: Babka Sławuszka, Madame (częściowo), Łuna Sierpniowa. Pani Maria Razmusowa (choć częściowo pasuje też do kategorii trzeciej).
3) Babsko. Kobieta brzydka, stara lub w średnim wieku. Jej wygląd i obecność wywołają obrzydzenie u głównego bohatera. Akcentowana jest jej okropna budowa ciała lub twarz z jakimiś niekonwencjonalnymi elementami, tj. dużym nosem, wysokim czołem. W tej kategorii: Siostra Remedios i Siostra Intenebria. Pani Maria Razmusowa (choć częściowo pasuje też do kategorii drugiej).
I typ pierwszy wywoływał najgorszą bolączkę przy czytaniu.
Tołpi jest młodym człowiekiem, nadal nastolatkiem, choć bliskim dorosłości według ówczesnych standardów, ale też i prostym chłopem ze wsi.
Ilekroć pojawia się postać kobieca autor raczy nas wesołym opisem jego erekcji lub chęci by teges-szmeges-fą-fą-fą z każdą ładniejszą panną. Fajnie.
Pan Rak postanawia tego nijakiego, tchórzliwego, pryszczatego i przygłupiego Tołpiego uraczyć wdziękami wszystkich (poza Anielą) bohaterek-obiektów-seksualnych.
Adela interesuje się nim, jak za pstryknięciem palca, gdy umiera pan Józef (jeden ze służących Tyfona), pomimo że wcześniej odrzucała jego natrętne zaloty.
Tołpi bowiem chodził za nią jak cień, próbował podglądać, łapać, zbliżać się itp., ale z jakiegoś powodu po śmierci Józefa Adela udała się do niego po wsparcie i mamy wierzyć, że to była szczera i kochająca relacja, a nie tymczasowe rozwiązanie dla rozsądnej i obytej Adeli wynikające z trudnej sytuacji. W to mamy wierzyć?
Równolegle Madame pojawia się co jakiś czas, by poszczuć Tołpiego cycem i przypomnieć mu, że obiecał jej księżyc, co uczynił, a jakże, dlatego że spodobała mu się Madame i liczył, że mu się odda w nagrodę za dobrze wykonaną robotę.
Ale w porządku, zaakceptujmy to jakoś.
W toku wydarzeń związek Tołpiego i Adeli staje w obliczu tragedii, gdy ta w wyniku nieudanej trepanacji czaszki staje się niepełnosprawna umysłowo.
Myślicie, może jakoś ją magicznie uleczą? Zrobią cokolwiek logicznego? Zapewnią opiekę?
A gdzieżby.
Tołpi ją gwałci, a potem ona znika.
Inaczej tego nie można nazwać, moi drodzy.
W tamtym momencie straciłam ostatki sympatii dla tego przygłupiego nastolatka.
Wykorzystał Adelę, gdy ta była w stanie, w którym nie mogła jasno wyrazić zgody na seks lub jej odmówić.
Dopiero co straciła świadomość, zdolność mowy i samodzielnego życia. Tołpi uznaje jednak, że skoro nadal ma ładne ciało i jakoś tak swojsko wygląda, gdy jest brudna, to czemu nie skorzystać.
Nie ma znaczenia to, że potem płacze i BYĆ MOŻE czuje się z tym źle. Adela znika. Sytuacja nie wychodzi na jaw, nikt nigdy jej nie adresuje, nikt nigdy nie potępia Tołpiego, nawet narrator.
Rzyg. Rzyg. Rzyg. Rzyg. Rzyg. Rzyg.
Tołpi obiecał jednak księżyc dla Madame, więc skazuje na śmierć swoich towarzyszy i, przypadkiem, znów rozbija księżyc.
Popada w alkoholizm. Ląduje ‘na dywaniku’ u tej enigmatycznej kobiety (której prawdziwej natury nie poznajemy nigdy), miga mu jej wagina i Tołpi ma tak ogromną potrzebę zrobienia minety, że postanawia samodzielnie stworzyć drugi księżyc.
Dołącza do niego Adela, która cały ten czas krzątała się w podziemiach, więc sporo czasu marnują na niekonsensualny seks (tj. gwałt).
Tołpi partaczy robotę i wdzięki oraz wdzięki waginy Madame zdobywa Jaremka, który przez ¾ książki odgrywał marginalną rolę poza okazjonalnym mignięciem rudej czupryny.
Tołpi, jak się okazuje, umiera, ponieważ w ranę zdobytą podczas kolejnych prób odtworzenia księżyca wdało się zakażenie.
Jednakże za stworzenie nowego księżyca dostaje lżejszy wyrok od Pana Boga: zamiast wieczności w piekle: czyściec.
Cóż za łaskawość. Najwyraźniej gwałtu nie doliczyli mu do grzechów. Ach i Adela prosi, aby odbyć jego karę z nim. To takie romantyczne. Spędzić wieczność u boku faceta, którego znałaś całe dwa tygodnie i który wykorzystywał cię seksualnie.
Nienawidzę Tołpiego.
Autor mógł dokonać jakiegokolwiek wyboru, tworząc go. Wielu już mieliśmy moralnie skrzywionych chłopów-protagonistów w ludowych podaniach i baśniach, ale żadnego nie znienawidziłam tak bardzo, jak Tołpiego.
SŁOWO KOŃCOWE
Rozczarowanie nie oddaje w pełni mojej reakcji. Do ¾ uważałam tę powieść za dość solidną, choć chaotyczną lekturę, ale gdy przeczytałam, co stało się z Adelą, coś po prostu we mnie umarło i nie potrafiłam doceniać nawet barwnej prozy pana Raka.
Właściwie to proza i pomysł to jedyne zalety tej książki. Mogło być dobrze i „Baśnią o wężowym sercu” pan Rak dowiódł, że potrafi napisać coś świetnego, ale przeczytawszy „Puste niebo” zastanawiam się, która z tych dwóch była wypadkiem przy pracy.
Interesujące wątki (np. kontrakt Jana Azraela Hespera z Sędziwronem, historia szturmu na niebo) zostały odcięte lub porzucone przez pojawianie się kolejnych diabolusów lub deusów ex machin.
Nadal nie wiadomo, kim lub czym właściwie była Madame i może mogłabym z tym żyć, gdyby nie tekst o "piciu kobiecej rosy" w kontekście wykonywania minety na jej waginie.
Wracając...
Mam nadzieję, że od napisania „Pustego nieba” pan pisarz miał okazję przemyśleć dokonane przez niego wybory, bo nawet jeśli nie popiera niczego, co przedstawił w swojej powieści, to pozostaje kwestia tego, że postanowił tak to napisać.
Każdy wybór ma swoją wagę i miejsce, z którego pochodzi, nieważne, jak bardzo chcielibyśmy zaprzeczać. Sposób przedstawienia różnych motywów sugeruje bardzo wiele.
POST SCRIPTUM
NIECH MI KTOŚ WYJAŚNI, DLACZEGO PAN RADEK RAK JEST TAK ZAFIKSOWANY NA PUNKCIE KOBIECYCH PACH I ZAPACHU POMARAŃCZY.
DLACZEGO TOŁPI EJAKULUJE NA MYŚL O LIZANIU PACH ADELI I ZAPACHU POMARAŃCZY.
Co ja właśnie przeczytałam? Jezusicku i wszyscy święci tego nie sposób opisać słowami. Moje rozczarowanie jest porównywalne tylko z tym, które czuła moja matka, gdy poszłam na kulturoznawstwo.
///Będą spoilery///
Jeżeli, tak jak ja, po lekturze „Baśni o wężowym sercu…” z entuzjazmem sięgnęliście po wcześniejsze dzieło pana Radka Raka w nadziei, że uraczy was znowu pięknie...
2021-06-11
Jakbym przeczytała w gimnazjum, to pewnie zachwycałabym się bardziej.
Niestety, ponieważ sam Dom, czyli jakby punkt zaczepienia i tło, a wręcz centrum wydarzeń, nie zachwyca, to cała reszta wypada miałko.
Nie należę do osób, które walą sobie do greckich i rzymskich rzeźb. Nie dostaję też orgazmu na widok marmuru i, jako osoba wychowana w górach, nie znam rzekomo kojącego wpływu morza.
Książka liczy sobie ok. 223 strony treści i przez ponad połowę z nich jesteśmy świadkami miałkich i niezbyt odkrywczych rozważań Piranesiego, a także jego dość nudnej codzienności w Domu. Przez karty powieści przewija się też kilka innych mniej lub bardziej tajemniczych postaci. Jednakże ostatecznie przebywamy sam-na-sam z Piranesim przez 90% książki, a że nie ma on zbyt wiele do zaoferowania... Sami rozumiecie.
Zresztą cała historia tego, jak pojawili się w Domu on oraz inni, a z którą zapoznajemy się tylko w formie retrospektywnych wpisów w dzienniku, jest dużo bardziej interesująca od właściwej AKCJI powieści. Z tego względu cały czas miga nam gdzieś w tle lampka: "och! może zrobi się ciekawie", ale strony płyną, a książka jest krótka.
Moim zdaniem "Piranesi" poradziłby sobie lepiej jako bardziej skondensowane opowiadanie przewodnie w zbiorku. Ponoć pani Clarke ma w planach kontynuację, choć nie jestem pewna, co Dom mógłby nam jeszcze zaoferować.
Ot, marmur, posągi, schody, ryby, ptaki, wodorosty. Finite.
Ponieważ "premise" niesamowitości świata przedstawionego trochę rozbija się o fale (ha!), to cała reszta traci na wartości. Akcja ślimaczy się, brak jej dynamiki i gdy przyspiesza przy końcu i tak wiadomo, jakie będzie jej zakończenie.
Natomiast wątki filozoficzne czy metafizyczne przedstawione na kartach powieści są bardzo podstawowe, średnio wyeksplorowane i tak jak mówię, zachwyciłyby najwyżej gimnazjalistę lub kogoś, kto nigdy nie czytał fantasy lub new weird.
Ps. Ustanowienie najbardziej creepy, dziwacznej i nieprzyjemnej postaci homoseksualistą... jest wyborem, którego wolałabym, żeby autorka nie dokonała.
Jakbym przeczytała w gimnazjum, to pewnie zachwycałabym się bardziej.
Niestety, ponieważ sam Dom, czyli jakby punkt zaczepienia i tło, a wręcz centrum wydarzeń, nie zachwyca, to cała reszta wypada miałko.
Nie należę do osób, które walą sobie do greckich i rzymskich rzeźb. Nie dostaję też orgazmu na widok marmuru i, jako osoba wychowana w górach, nie znam rzekomo kojącego...
2021-02-15
Eluwina. Kelsier miał rację. Przynieście gilotynę.
Ostrzeżenie: Jeżeli tak, jak mnie nie zachwycił was „Z mgły zrodzony” i jesteście niepewni, czy sięgnąć po „Studnię wstąpienia”… nie róbcie tego. Jeśli natomiast pokochaliście prozę Sandy’ego od pierwszych stron, to ta książka jest dla was.
Ocena 5/10 jest sprawiedliwa, choć osobiście wystawiłabym tej książce 3/10 za to, jak bardzo irytowałam się podczas czytania. Pominąwszy kilka wyjątkowych przypadków („Mgły Avalonu”), zawsze kończę to, co zaczęłam.
CW: Spoilery, wspominki o ableizmie, nbfobii i lekkiej mizoginii.
DŁUGOŚĆ
Po pierwsze: ta książka jest za długa.
Po drugie: Kelsier i Dox mieli rację.
Po trzecie: ta książka jest za długa.
Punkt pierwszy oraz trzeci to największy problem tej książki. Patrząc na półki w Empiku z pozycjami Sandersona, mam wrażenie, że ten pan chyba odbija sobie za jakieś kompleksy.
Żarty o penisach na bok.
Nie wiem, czy Sanderson decyduje w momencie rozpoczęcia pisania, jak długa mniej więcej będzie jego książka, czy pozwala sobie na swobodę w tym zakresie. Mam świadomość, że bardzo dokładnie planuje swoje kolejne powieści, więc pierwsza opcja wydaje się prawdopodobna. Wiem także, że sam edytuje swoje manuskrypty.
A zatem, ja, Proktofantazmista, piszę tutaj i za niedługo na GoodReads: Panie Brandy Sandy, niech pan proszę czasem zluzuje z tą objętością. Nie każda rozmowa o zmianie planów, nie każde obrady zgromadzenia, nie każdy patrol i nie każdy trening są warte opisywania. I chyba pan o tym zresztą wie, bo sporo z nich działo się offscreen (poza scenami), ale to, co się ostało, to nadal za dużo.
Sanderson pisze niezłe sceny akcji, ale są tak rozrzucone pomiędzy nudnymi i ciągnącymi się opisami obrad, negocjacji, rozmów przy herbatce i wymuszonych żarcików postaci pobocznych, że naprawdę przelatywały mi koło głowy. W połowie książki byłam już tak zmęczona czekaniem, aż cokolwiek się rozkręci, że przebiegałam tylko wzrokiem po paragrafach.
Wystarczyłoby, żeby jakiś surowy edytor przysiadł nad tym dziełem i kazał Sandersonowi wyciąć chociaż 100 stron zawartości albo chociaż 10% (ok. 79 stron). Wówczas pisarz musiałby się zastanowić nad tym, które sceny są faktycznie ważne dla fabuły, rozwoju wydarzeń lub postaci.
Przeczytałam tę książkę w trzy dni. To mój osobisty wyczyn.
Kiedyś czytałam szybciej i więcej, ale ostatnimi laty lubię posiedzieć i pomedytować nad książką. Ta ciągnęła się tak okropnie, że wiedziałam, iż jeśli ją odstawię, to już do niej nie wrócę.
FABUŁA I AKCJA
Akcja „Studni Wstąpienia” rozgrywa się w rok po wydarzeniach z poprzedniej książki. Elend został koronowany królem Środkowego Dominium (stolica w Luthadelu), wprowadził nowe, liberalne prawa dające skaa wolność. Vin i ekipa Kelsiera pomagają mu w zarządzaniu królestwem. Ham szkoli wojowników i pilnuje porządku, Clubs zajął się formowaniem armii, Breeze i Spook działają jako szpiedzy dla młodego Venture. Sazed opuścił Luthadel i zgodnie z przeznaczeniem Opiekuna rozpoczął nauczanie ‘osieroconych przez Ostatniego Imperatora’ skaa.
Jednakże poza Luthadelem wrze. W innych dominiach lokalni możnowładzcy koronowali się królami. Jeden z nich, Straff Venture, ojciec Elenda, wyruszył na królestwo syna z wielką armią.
Moje krótkie streszczenie jest nieco bardziej treściwe od opisu na obwolucie.
W tym segmencie wejdę już niestety w terytorium spoilerów.
Fabuła broni się przede wszystkim mocnym oparciem w lore świata, które należy do jednego z niewielu interesujących aspektów „Studni Wstąpienia”. Akcja natomiast nie broni się w ogóle.
Zacznijmy od tego, że do ok. trzechsetnej strony nie dzieje się nic. To znaczy… dzieje się, ale bardzo niewiele. Śledzimy powolne i pełne problemów życie bohaterów w Luthadelu. I wiecie co? Nie ma w tym nic złego. Przez pierwsze sto, a nawet dwieście stron. Ale trzysta?
Trzysta stron to objętość porządnej książki. Fakt, że aby akcja się jakkolwiek rozkręciła trzeba przebić się przez trzysta stron obrad Zgromadzenia, narad postaci głównych i pobocznych, przebieżek Vin po mieście i jej spotkań z tajemniczymi „ostrymi cieniami mgły”… jest po prostu irytujący.
Rozważałam, czy nie dać sobie spokoju, bo gdy już przyszło co do czego, to tym rozwinięciem akcji ponownie były tylko rozmowy.
I wiecie co? Rozmowy są spoko. Tworzenie dialogów to prawdziwa sztuka. Sztuka, której pan Sanderson nie opanował do tego stopnia, żeby brnięcie przez trzysta stron miałkich dialogów miało jakąś wartość.
Te postacie nie mają mi nic ciekawego do powiedzenia.
Nie mam szesnastu lat. Takie dywagacje nad religią, społeczeństwem, relacjami międzyludzkimi czy samorozwojem już naprawdę do mnie nie trafiają. Nie wywołują u mnie zachwytu czy zadumy. To także zresztą nie moja wina, bo przecież „Ostatnie Imperium” nie jest YA.
To fantasy, właściwie nawet high fantasy z dużą ilością przemocy i grozy.
Naprawdę nie czytam tych książek po to, żeby się nudzić. Intrygi polityczne mogłyby być ciekawe, ale te są proste jak budowa cepa i zdążyłam o nich pomyśleć, zanim którakolwiek postać otworzyła usta.
Zdecydowana większość wydarzeń jest dość przewidywalna i to nie stanowiłoby dla mnie problemu, gdybym chociaż z ekscytacją oczekiwała inteligentnych, zabawnych dialogów lub konsekwencji rozwiązań dla bohaterów.
Ciągłe odwlekanie i zawoalowanie rozwiązań było naprawdę irytujące w czytaniu. Jest pięćsetna strona, wydaje ci się, że powinni już ustalić chociaż fakty dotyczące zabójczej mgły… Nah, niee, to pewnie tylko bujna wyobraźnia wieśniaków. Zane wciąż nęci Vin, a ta nagle przypomina sobie o tym, że szuka szpiega po całych rozdziałach agonizowania nad tym, że nie pasuje do Elenda i w ogóle na niego nie zasługuje.
Słuchaj, Brandon, twoi bohaterowie główni naprawdę nie są aż tak interesujący. Ich wewnętrzne wywody wystarczają w małych dawkach. Daj im więcej działać, mniej filozofować, a naprawdę będzie tylko lepiej.
Rozwój postaci? Tak, Brandy, to jest potrzebne książkom, zgadzam się w pełni. Ale nie widać go w tym, że jedna lub druga postać powie: „Zmieniłem się” lub „Zmieniłam się” albo rozwodzeniu się nad poprzednimi błędami czy wadami charakteru w narracji. Potrafisz go pokazać: jak w tych scenach, gdzie Vin okazuje zaufanie Elendowi lub z własnej woli ubiera sukienki i czuje się w nich dobrze, jak w tych scenach, gdzie Vin wreszcie śpi spokojnie, nie bojąc się nagłego ataku. Widać to, gdy Sazed płacze nad Tindwyl lub w samym fakcie, że Tindwyl pozostała w Luthadelu.
Podbudowa? Jest potrzebna, ale nie aż tak, jak myślisz. Abercrombiemu wystarczyło trzysta stron, aby poprowadzić Yarviego przez Morze Drzazg i rozwinął się nie gorzej niż Elend czy Vin. Czytanie pozwala czytelnikowi na dobudowanie pewnych scen, które dzieją się offscreen. Nie każda musi zostać opisana w formie sandersonowego rozdziału.
Przykładowa struktura rozdziału „Studni Wstąpienia”:
Narracja zaznacza, który bohater użyczy nam swoich zmysłów.
Narrator wrzuca krótkie i najczęściej sprytne spostrzeżenia bohatera pośród opis wydarzeń.
Bohater wchodzi do pomieszczenia, gdzie czekają na niego inni bohaterowie.
Krótka wymiana zdań, żarcików lub spostrzeżeń, Hammond żartuje, Breeze żartuje z Hammonda, Vin ukrywa się w cieniu i wszystkich zaskakuje, Elend garbi się nad książką lub jest pouczany przez Tindwyl.
Bohaterowie są zmuszeni do przejścia do poważnych tematów. Mówią o kilku rzeczach, które już wiemy, któryś zgłasza jakąś nową informację, raport od zwiadowców lub strażników.
Ktoś proponuje rozwiązanie problemu.
Elend proponuje swoje rozwiązanie.
Dockson krytykuje Elenda.
Wszyscy kochają Elenda i jest/był królem, więc i tak się go słuchają.
Bohater, który użycza nam wzroku, także wychodzi. Dorzuca krótkie rozmyślania nad tym, co robi na co dzień lub jaki problem ma. Breeze przejmuje się relacją z Allrianne. Vin idzie szukać szpiega. Sazed próbuje rozwikłać zagadkę tablicy z Seran. Elend martwi się, czy jest dobrym królem. Hammondowi przykro, bo nie lubi krzywdzić ludzi.
I tego jest tam na pęczki, a każdy taki rozdział to plus-minus od dziesięciu do piętnastu stron. Pięćdziesiąt dziewięć rozdziałów, epilog, glosariusz.
Brandy, to za dużo.
Wiemy, że lubisz swoich bohaterów, ale ich narrację możesz rozmieścić dużo ciekawiej, to też wiemy. Końcowe sto stron? Ten opis bitwy? Majstersztyk. Rób takich więcej,
proszę!
ARCHETYPY, TOPOSY I TROPY
To będzie chyba jeszcze bardziej krytyczny segment.
1. Kobiety
Otóż, wy, który czytacie tę recenzję, musicie wiedzieć, że od przeczytania „Zrodzonego z mgły” zaszło w moim życiu trochę zmian. I chociaż już wtedy byłam krytyczna wobec literatury, to teraz jestem jeszcze bardziej i zwracam też uwagę na rzeczy, na które nie zwracałam uwagi kiedyś. A skoro już rzuciłam tą bombą „mizoginii” na początku recenzji, to warto by uzasadnić, czy nie?
Wszystkich was, których to oburzyło, a nie przestali czytać, zapraszam tutaj.
Ekhm.
Sanderson umie pisać postacie kobiece. Są w porządku.
Wszystkie postacie Brandy’ego Sandy’ego to powykręcane kreatywnie archetypy. Bohaterki kobiece także i nie ma w tym nic złego. Sandy świetnie radzi sobie z zabawą tropami i należy mu za to przyklasnąć. Dowodzi temu np. Allrianne Cett ze „Studni Wstąpienia”.
Na pierwszy rzut oka Allrianne to rozpieszczona szlachcianka z prowincji, która uciekła od bogatego tatki, by gonić za dużo starszym od siebie mężczyzną. Jednakże w toku fabuły okazuje się, że dziewczyna jest silną Podżegaczką, allomantką spalającą cynk, która mistrzowsko manipuluje emocjami ludzi wokół. Ponadto nie uciekła bezzasadnie, miała określone zamiary, a pozostawiona samej sobie potrafiła nagiąć wolę oraz emocje bandytów, aby jej służyli. To się nazywa dobrze napisana postać poboczna.
Mój problem leży w czymś innym.
Książki Sandersona prawdopodobnie nie przeszłyby testu Bechdel. Nie mówię, że muszą. Mówię, że jak dla mnie to wartość stracona.
Z tego, co wiemy, w społeczeństwie skaa ani w Ostatnim Imperium nie było praw, które explicte dyskryminowałyby kobiety. Przynajmniej nie przypominam sobie żadnej wspominki. Rozumiem natomiast stygmę społeczną wynikającą z nieuprzywilejowania np. kobiet z ludu, które z tego względu są jeszcze na gorszej pozycji niż mężczyźni skaa.
Jednakże… czemu w tym świecie jest tylko osiem nazwanych kobiet? Nie wierzycie?
Zajrzyjmy do słowniczka na imiona męskie. Alendi, Ashweather Cett, Breeze, Camon, Clubs, Demoux, Dox, Elend, Felt, Gneorndin, Goradel, Hammond, Janarle, Jastes Lekal, Kelsier, Kwaan, Noorden, Penrod, Philen, Rashek, Reen, Renoux, Sazed, Spook, Straff Venture, Telden, Yeden, Yomen, Marsh, Zane, Bedes.
Około trzydziestu nazwanych mężczyzn. Jasne, kilku z nich już nie żyje: Alendi, Rashek, Camon, Renoux, Kelsier i Reen.
Ile zaś kobiet? Shan Elariel (zmarła w poprzedniej książce), Kliss (nie pojawia się w tej książce, ale jest wspomniana), Mardra (żona Hammonda, nie pojawia się fizycznie), Amaranta (dwie sceny, nałożnica Straffa), Tindwyl (pojawia się po dwustu stronach i umiera w końcówce), Mare (zmarła przed akcją „Zrodzonego z mgły), Allrianne (pojawia się mniej po trzechsetnej stronie) i Vin, główna bohaterka.
Trzy postacie kobiece z siedmiu pochodzą ze szlachty, jedna jest Terrisanką, dwie pozostałe to prawie na pewno skaa (Vin jest w połowie arystokratką).
Ktoś powie: cztery postacie kobiece (bo tylko cztery przemawiają w „Studni wstąpienia”, a Amaranty nawet bym nie liczyła, gdyż jest niewolnicą i mówi w dwóch scenach) to wcale nie tak źle, jak na zdominowany przez mężczyzn świat fantasy!
Ludzie! Czy nasze standardy są tak niskie? Niech nikt mi się nie próbuje maskować „średniowiecznym” settingiem, bo w średniowieczu nie mieli ani konserw, ani allomancji i to żadna wymówka. Można stworzyć świat oparty częściowo o średniowieczny porządek społeczny, gdzie będzie więcej postaci kobiecych. Na tym polega fantastyka! Nie musi wcale odtwarzać rzeczywistości, bo przecież tworzy nową rzeczywistość.
Dlaczego w ekipie Kelsiera nie było żadnych kobiet? Vin świetnie udowadnia nawet we własnych słowach, że ludzie „niewiele się spodziewają po kobietach”. Ileż złodziejek, maniplantek-allomantek (Breeze takie zatrudniał!), szpiegów na dworach arystokracji mogłoby się pojawić, gdyby Brandy tylko o tym pomyślał.
A mówię tylko o kobietach skaa. Dlaczego po ucieczce szlachty z Luthadelu, gdy Elend ustanawiał nową władzę, w Zgromadzeniu nie było żadnych kobiet? Dlaczego Elend, który ma wyemancypowaną i silną partnerkę, Elend, który ma liberalne poglądy, nie pomyślał o parytetach? Albo chociaż jednym lub dwóch miejscach gwarantowanych dla kobiet?
Mówię tu o lukach w budowie świata. W społeczeństwach zubożałych i opresjonowanych kwestie praw kobiet mają się jeszcze gorzej niż w krajach rozwijających się, a zadbanie o zdrowie i edukację kobiet zawsze pozytywnie wpływa na rozwój takiego społeczeństwa. Co? Miał tylko rok i musiał zająć się najważniejszymi sprawami? Świetnie, tylko że taka kwestia nie została nawet wspomniana chociaż w formie przyszłych planów.
I wiecie co? Nie zainteresowałaby mnie ta sprawa w dwóch przypadkach:
Gdyby było więcej wyemancypowanych bohaterek kobiecych.
[Tindwyl przez lata była na łasce Hodowców, a potem działała na usługach Synodu. Allrianne pomimo sprytu polegała cały czas na pieniądzach tatusia lub wsparciu Breeze’a. Tylko Tindwyl i Vin miały jakikolwiek szerszy wpływ na przebieg wydarzeń.]
I gdyby mniej uwagi było poświęconej liberalnym ambicjom Elenda. Cały czas mówił i myślał tylko o wyzwoleniu skaa, polepszeniu ich stanu życia.
Ale to nie jedyne, co mnie gryzło. Te postacie kobiece prawie nigdy nie miały jakiejkolwiek relacji. Żadnych kobiecych przyjaźni. Vin nienawidziła lub nie lubiła wszystkich kobiet, jakie pojawiły się na horyzoncie (a moim zdaniem przydałby się jej żeński role-model w życiu), a gdy już z nimi rozmawiała to praktycznie tylko o Elendzie lub kwestiach związanych z Elendem.
Brandy, kobiety potrafią się przyjaźnić. I twoje książki nie ucierpią, jeżeli zamiast kolejnego nudnego posiedzenia grupy mężczyzn u władzy, opiszesz rozmowę dwóch kobiet dotyczących tego samego tematu lub nawet czegokolwiek innego. Potrafisz budować więzi między swoją męską obsadą. To nie jest dużo trudniejsze!
2. Kandry
Kandry to naprawdę fajny element lore świata Scadrial. Nie mam problemu z ich istnieniem jako takim, ale przez naprawdę powolne tempo książki, zauważyłam pewien trop.
Kandry leżą na spektrum niebinarności płciowej, nie są ani kobietami, ani mężczyznami i dymorfizm płciowy w ich gatunku jest praktycznie niezauważalny, to także dlatego, że bardzo często zmieniają swoją postać.
Niebinarna reprezentacja? Może… Chociaż Vin stwierdzająca, że OreSeur na pewno jest „chłopcem-kandrą” trochę przyćmiewa ich faktyczną kulturę oraz tożsamość.
Mój problem nie leży w samym ich istnieniu, co raczej w tropie, który ta kreacja podziela.
Non-Human Non-Binary – polecam przeczytanie sobie na TV Tropes, bo to bardzo fajny artykuł.
I właśnie. Pan Sanderson jest Mormonem. Nie zamierzam tutaj obrażać jego religii, ani jego samego, gdyż z tego co mi wiadomo, stara się być inkluzywny i nie pozwala, aby jego wiara lub poglądy wpływały na dzieło (jak to robi Orson Scott Card). Jednakowoż trudno nie pozbyć się wrażenia, że skoro jedyną formą reprezentacji nie binarności stanowią bezkształtne, obce stworzenia z mgły… to jest to pewna forma dehumanizacji.
Wnioski pozostawiam wam. Myślę, że nawet jeśli intencja była zupełnie inna, to idealnie to pokazuje, jak pewne toposy (postrzeganie osób niebinarnych jako „obcych”, „nieludzkich”) są zakorzenione w naszych głowach.
3. Monarchizm i nobilizm
Nie zamierzam się czepiać tego, że pozostawili monarchię w Luthadelu. Ustrój totalitarny lub przynajmniej autorytarny to jedyny jaki znali przez tysiąc lat i sporo czasu minie nim gdziekolwiek w Scadrial wykształci się społeczeństwo obywatelskie.
Mój problem leży w nieco dziwnym przywiązaniu wszystkich do arystokracji.
Nie wszyscy szlachcice uciekli z Luthadelu po śmierci Ostatniego Imperatora. Dziwi natomiast fakt, że zachowali tak duże przywileje i praktyczny cały swój majątek, a żaden bohater z głównej obsady poza Docksonem nie wydaje się tym przejęty.
Dockson oraz Kelsier są malowani w tym tomie jako karykatury, jako żądni krwi szlachciców mordercy, którzy nie rozumieją, że przecież nie wszyscy są źli!
Jedynym w jakikolwiek sposób dobrym arystokratą w tej książce jest Elend. Blisko był Lord Penrod, który jednak chciał sprzedać miasto Straffowi. Elend jako jedyny ze wszystkich przejmuje się losem skaa i doprowadził do liberalizacji praw na ich korzyść.
Jednakże w tym wszystkim pozostawał wierny szlachetnie urodzonym oraz pewnym ich ideałom.
Nawet jego dobrzy przyjaciele, z którymi dywagował nad marksizmem filozofią, kompletnie wyrzucili liberalizm do kosza, kiedy okazało się, że skaa nie witają ich z otwartymi ramionami.
Po tysiącu lat czerpania przez szlachtę korzyści z opresji skaa.
Po tysiącu lat wyzysku.
Po tysiącu lat biedy, bicia i bezwartościowej śmierci.
Kelsier i Dockson stracili swoje rodziny przez szlachtę. Vin pośrednio także została przez nich skrzywdzona. To się tyczy właściwie wszystkich bohaterów skaa. I fakt, że Vin zakochała się w pierwszym napotkanym szlachcicu nie zmienia charakterystyki całej klasy społecznej.
Wiadomo, że nigdy nie jest tak, że wszyscy są źli. Wiadomo, że niektórzy szlachcie mogli traktować skaa dobrze. Nie zmienia to faktu, że nadal czerpali bogactwo z ich pracy, podczas gdy skaa nawet nie widzieli jej owoców. Niech mi ktoś w XXI wieku powie, że chłopi nie mieli powodów, by ścinać głowy panom podczas Rabacji Galicyjskiej.
Sanderson niestety ma bardzo umiarkowane poglądy. Jest oczywistym symetrystą, który uważa, że ktoś taki jak Elend sprawia, że nagle skaa nie mają powodów, by mścić się na arystokratach.
Kelsier miał rację.
Dockson miał rację.
Szkoda, że jako jedyni nie walili sobie do zajebistości Elenda, więc musieli zginąć. Ten pierwszy miał oczywiście także inne powody, ale ten drugi? Nie zmienił swojego nastawienia, pogrążał się w „ekstremizmach” i nie podobały mu się durne, idealistyczne plany Elenda. Cóż za okrutna zbrodnia.
Moje serce pękało, gdy Sazed także był obrzydzony nienawiścią Doxa do szlachty.
Sazed! Ten, którego rasa została zniewolona przez Ostatniego Imperatora. Ten, który przez całe swoje życie musiał służyć szlachcicom jako lokaj. Z pracy i wyzysku jego ludu szlachta czerpała korzyści przez tysiąclecia. Jego ludu, który został poddany specjalnemu planowi hodowlanemu tylko po to, by wyplenić z niego gen feruchemii.
Fakt, że Brandy włożył mu do głowy myśli tak nieracjonalne, zabolał mnie okropnie. To było pod koniec, ale gdyby zdarzyło się wcześniej, to wyrzuciłabym tę książkę.
Nie ma to jak biały, uprzywilejowany facet wrzucający swoje symetrystyczne poglądy na niewolnictwo do książki fantasy.
I ja wcale nie mówię, żeby porównywać ten ustrój z niewolnictwem amerykańskim. Chodzi po prostu o to, że Sanderson z przeciwników arystokracji robi wariatów, a byłym niewolnikom wkłada w usta umiarkowane poglądy.
To tak głupie, że nawet nie potrafię tego lepiej wytłumaczyć.
Dobrze, że nie kazał tego powiedzieć Tindwyl, która poddana planowi hodowlanemu musiała urodzić dwudziestkę dzieci.
Wtedy bym chyba oszalała.
Co gorsza, monarchia w Luthadelu była pierwotnie demokratyczna. Elend rządził przy wsparciu Zgromadzenia i nie mógł dokonywać decyzji z natychmiastową mocą sprawczą. Stworzył mechanizmy, które miały regulować aparat władzy i chronić go przed tyranią jednostki oraz szlachty.
I lud wykorzystał te mechanizmy, żeby go zdetronizować. Czy postąpili słusznie, to już inna sprawa, ale dokonali tego zgodnie z prawem.
Ostatecznie jednak kumple Elenda, którzy tak kochają swojego Kacperka-Damianka-Bananka, postanowili przywrócić go na stołek, dokonując w efekcie przewrotu. Vin wymordowała jego wrogów politycznych, a Elend ostatecznie stwierdził, że może to i dobrze.
Najwyraźniej skaa nie są gotowi na demokrację.
Kelsier i Dox mieli rację. Dox miał szansę dokonać zmian, ale Brando Sando postanowił zabić go w narracji, bo stał się zbyt radykalny.
Znaczy co? Mordował szlachciców? Tworzył dyskryminujące przepisy? Chciał rekwirować ich majątki (co byłoby całkiem logicznym i dobrym posunięciem)?
Nie. Po prostu nie był miły dla Elenda. Na pewno pożerała go nienawiść do szlachty.
Nienawidzę symetryzmu.
4. Ona mnie uwiodła
Allrianne wpływała na Breeze’a allomancją, by ten wszedł z nią w relację. Breeze jest starszy od niej o przynajmniej dwadzieścia lat. Także jest allomantą, bardziej doświadczonym. Mam uwierzyć, że tego nie wyczuł?
To nie pedofilia, ale to nadal bardzo nieodpowiedni i skory do toksyczności związek. Nikt mu nie sprzyja. Wszyscy zwracają Breeze’owi uwagę, nawet on sam jest sobą obrzydzony.
Breeze jednak nie wie, że Allrianne jest Podżegaczką, co buduje sytuację w kierunku bardzo toksycznego tropu. Rzekomo osoba młodsza, na niższej i mniej korzystnej pozycji (Allrianne jest młodsza i w Luthadelu jest właściwie na łasce Elenda i Breeze’a) uwodzi tę starszą i bardziej doświadczoną. Nie muszę mówić, jak bardzo to obrzydliwe.
5. Ableizm
Myśli oraz wypowiedzi Zane’a o jego ‘chorobie’. Naprawdę nie uważam, żebym musiała pisać coś więcej na ten temat. KMWTW.
6. Terris
Kraina czarnoskórych mędrców. Odsyłam do Magical Negro na TV Tropes. To właściwie tyczy się także pierwszego tomu, ale niewiele się względem niego zmieniło w kwestii Terrisan. Nie mówiąc już o bombie atomowej, którą Sandy zrzucił na nich na końcu.
BOHATEROWIE I ŚWIAT
Tym razem nie mam zbyt wiele do powiedzenia o postaciach lub worldbuildingu. Z tą drugą kwestią Sanderson radzi sobie bardzo dobrze i w tym tomie trzyma poziom ustanowiony w pierwszym.
Rozwój postaci był przewidywalnie nieistniejący może poza Elendem oraz Vin. Ta dwójka rozwijała się w tempie swojej nijakości. Oboje nie są zbyt ciekawymi bohaterami, zdecydowanie brakuje tej książce barwnego Kelsiera, nic więc dziwnego, że co chwila ktoś o nim wspomina i zastanawia się, co ten by zrobił na ich miejscu.
Postacie poboczne teoretycznie uległy pewnemu rozwojowi, ale jest on dość miałki. Hammond musiał porzucić marzenia o niekrzywdzeniu i przejąć dużą odpowiedzialność, Breeze… Breeze to nie wiem, bo w pierwszym tomie miał jedną cechę, w tym dodano mu trochę więcej emocjonalnej wrażliwości. Spook był niezbyt obecny w „Zrodzonym…”, a charakter z drugiego tomu rozpłynął się nieco pod koniec.
Charakteryzacja Tindwyl była dla mnie częściowo na plus, choć uważam, że została potraktowana nieco zbyt tropowo.
Elend jest wyidealizowany do porzygu. Nawet jego wady są wywyższane jako element jego autorefleksji oraz świadomości. Każdy kocha Elenda, każdy ulega Elendowi.
Kiedy ten niedoświadczony facet stwierdza:
"Pozwólcie mi porozmawiać z moim ojcem, może coś wskóram, będę grał na dwa fronty i nie oddam miasta ani Cettowi ani Straffowi."
Dockson ma słuszne obawy: "Nie umiesz kłamać, nie jesteś sprawnym politykiem ani manipulatorem."
Ale wszyscy tak go kochają, że surowy Clubs stwierdza: "A dajcie chłopakowi spróbować!", jakby chodziło o grę w kręgle, a nie przeznaczenie miasta i setek tysięcy ludzi.
Zaufanie tych zaprawionych w boju rebeliantów do Elenda jest co najmniej dziwne. Nie mówiąc już o tym, że cokolwiek zrobi i cokolwiek powie, to każdy poza Tindwyl idzie mu na rękę. Kiedy ona się pojawia, nagle wszyscy są gotowi go bronić.
Rozterki miłosne bohaterów zajęły także zdecydowanie za dużo miejsca. Albo za mało. Sandy powinien się zdecydować, czy pisze romans na tle konfliktu, czy konflikt na tle romansu. W tym drugim przypadku temu wątku brakuje "mięsa". W pierwszym jest go po prostu za dużo.
KONKLUZJA
Sanderson pozbył się kilku dobrych postaci w tym tomiszczu. Dlaczego konkretnie tych? Najwyraźniej spełniły już swoją funkcję i były mało przydatne. Pozbył się także całej frakcji offscreen, pstryknięciem palca.
Poprowadził akcję możliwą do streszczenia w pięć minut przez prawie osiemset stron.
Sprawił, że oblężenie stało się bardziej nudne niż takowe były w rzeczywistości.
Nie poprawił się zbytnio względem pierwszego tomu, ani fabularnie, ani w kwestii rozwoju postaci.
Utwierdził mnie w przekonaniu, że jest okropnym symetrystą w kwestiach społeczno-politycznych.
Pokazał także, że nie tylko wyłącznie bawi się tropami, ale brak mu fantazji w kwestiach innych niż magia. Tylko magia jest u Sandersona naprawdę fantastyczna.
Eluwina. Kelsier miał rację. Przynieście gilotynę.
Ostrzeżenie: Jeżeli tak, jak mnie nie zachwycił was „Z mgły zrodzony” i jesteście niepewni, czy sięgnąć po „Studnię wstąpienia”… nie róbcie tego. Jeśli natomiast pokochaliście prozę Sandy’ego od pierwszych stron, to ta książka jest dla was.
Ocena 5/10 jest sprawiedliwa, choć osobiście wystawiłabym tej książce 3/10 za to,...
2021-02-23
2021-02-23
2021-02-17
2020-08-09
Wszyscy mnie okłamali. Ta książka nie jest tym, czym miała być. Jestem rozczarowana, mój dzień trafił szlag i w ogóle najlepiej, żeby już nikt tego nie czytał.
Ta seria seksistowskich monologów, bigoterii oraz gwałtów na nieletnich powinna zostać pogrzebana żywcem. To nawet nie było dobre fantasy.
TW: GWAŁT, MOLESTOWANIE, SEKSUALIZACJA NIELETNICH, BAGATELIZACJA STANÓW LĘKOWYCH.
>SPOILERY
~*~
Disclaimer: Przeczytałam równą połowę "Mgieł Awalonu", czyli całe dwie księgi. Uważam, że przy książce takich gabarytów tyle powinno wystarczyć, żeby móc stosownie ocenić, czy warto ją czytać, czy nie warto.
Od razu odpowiem: NIE WARTO.
~*~
"Mgły Avalonu" to książka, którą chciałam przeczytać, od kiedy dowiedziałam się o jej istnieniu. Jestem arturiańskim geekiem, uwielbiam re-tellingi a te feministyczne już zwłaszcza.
"Mgły..." figurowały na liście topowych pozycji fantasy według Andrzeja Sapkowskiego. Książka Bradley zawsze lądowała w zestawieniach feministycznych powieści fantasy. Obiecano mi zatem: feminizm, solidnie rozwinięte kobiece postacie, intrygi, arturiański re-telling i na to wszystko byłam z pasją nastawiona.
Dostałam dziwaczny seksizm, skrzywiony neopoganizm lat 70., proto-terfizm oraz kulturę gwałtu.
~*~
Notka o autorce.
Czy wiedziałam o tym, o co oskarżyła Bradley jej córka? Mgliście mogłam przypomnieć sobie jakieś wzmianki, ale, jak już wspomniałam, bardzo chciałam przeczytać tę książkę i podświadomie odsuwałam wszystkie groźby dla mojego sumienia. Teraz wiem, że trzeba było przeczytać więcej niż na główek. Mój błąd. Bardzo mi przykro z powodu ofiar.
TW: Marion Zimmer Bradley została w 2014 roku, pośmiertnie, oskarżona o molestowanie seksualne przez swoją córkę, Moirę. Moira wyjawiła, że Bradley przymykała oko na pedofilskie tendencje swojego męża i wielokrotnie go broniła, pomagała zamiatać pod dywan kwestie oskarżeń od innych ofiar.
Zanim ktokolwiek zacznie głosić 'śmierć autora', uważam, że jest ona niemożliwa do zaakceptowania w tej sytuacji, gdyż poglądy oraz życiowe nastawienie Bradley mocno odbija się w jej książkach. "Mgły Avalonu" aż kipią od pedofili, efebofilii oraz kultury gwałtu zawoalowanych rzekomą poprawnością historyczną. Postaram się to udowodnić, a jeśli kogoś moje argumenty nie przekonują, to... czytajcie dalej. Dla mnie jesteście przypadkiem straconym.
~*~
FABUŁA
Zbyt wiele nie będę w stanie powiedzieć o niej samej, gdyż minął już ponad miesiąc, odkąd zatrzasnęłam tę biedną stertę papieru i odmówiłam dalszej tortury.
KSIĘGA I
Przede wszystkim uważam, że uwzględnienie Igriany, Igerny, Eigyr czy jakkolwiek chciałoby się ją nazwać, w re-tellingu to bardzo fajny pomysł. Zwłaszcza kiedy twoja wersja opowieści ma mieć zabarwienie feministyczne. Igriana bowiem była kobietą, którą de facto zgwałcono -> w jednej z wersji legendy Merlin magią nadał Utherowi wygląd jej męża, Gorloisa, by ten mógł się z nią przespać i spłodzić Artura. A to tylko jedna wersja tego podania.
Bradley jednak... dokonała dziwnych wyborów. Igriana została wydana przez swoją siostrę, Vivianę, za mąż za chrześcijanina, diuka Gorloisa, człowieka uosabiającego dziedzictwo Rzymu. Dlaczego uważam ten wybór za dziwny?
Dlatego że pominąwszy może pierwszych kilka rozdziałów, wszystkie postacie jednogłośnie stwierdzają, że był to błąd. I zgadzam się, to był błąd, więc jakim cudem przemądra Viviana, uosobienie bogini oraz wiekowy starzec, którego szanują uczeni wszystkich religii, stwierdzili kiedykolwiek, że to był dobry pomysł???
>Viviana cały czas głosi o tym, że dziedzictwo Avalonu musi zostać zachowane, że Igriana jest córką Avalonu... Igriana wyparła się swoich magicznych zdolności, żeby móc żyć w spokoju z mężem!
Ponadto zaraz okazuje się, że chociaż Igriana zdążyła się pogodzić z latami małżeńskiego gwałtu, cieszyć się życiem z córeczką i przywykła do prowadzenia dworu na Tyntagielu, to wszystko na marne. Niewłaściwy facet. Igriana ma go zdradzić i urodzić syna innemu, bo Bogini nie pozwoli jej urodzić syna Gorloisowi.
Pominąwszy fakt, że Gorloisa ciężko jest polubić, bo ostatecznie zgwałcił czternastolatkę, to Igriana nie chce go opuścić ani tym bardziej zdradzić. Zdążyła odnaleźć pewien spokój w nowym miejscu, zaczęła akceptować wiarę oraz sposób życia męża i nagle wymaga się od niej tego, by zrobiła coś kompletnie odwrotnego, bo Bogini tego wymaga. Szantaż rodzinny pozostawia wyjątkowo gorzki posmak w ustach, bo to pierwszy raz, gdy Merlin otwarcie przyznaje się do bycia ojcem Igriany i robi to tylko po to, by użyć przeciwko niej autorytetu.
Czy Igriana buntuje się przeciwko nim? Och, ależ nie. Po prostu zostaje poddana praniu mózgu poprzez narkotyczne sny i ostatecznie akceptuje swój los, bo przecież Bogini chce dla niej jak najlepiej.
Bardzo feministyczne.
A można to było zrobić inaczej, można było jej romans z Utherem ukazać jako coś kompletnie organicznego, wynikającego z jej własnej i nieprzymuszonej woli w przeciwieństwie do ślubu z Gorloisem, który zawarła przez wolę siostry.
Nawet Uther nie wykazuje nią naturalnego zainteresowania, tylko widzi ją jako kobietę ze swoich snów i wizji.
W dodatku Gorlois przechodzi bardzo, ale to bardzo nierealistyczną przemianę. Z człowieka, który chociaż jest produktem swoich czasów w kwestii podejścia do kobiet, to szanuje Igrianę, słucha jej zdania, darzy ją uczuciem i obdarowuje prezentami, zmienia się w seksistowskiego drania i traktuje ją jak przedmiot.
Autorka używa bardzo dużo imperatywów narracyjnych w postaci snów czy bardzo dziwnych prowokacji. Bohaterowie reagują gwałtownie na różne sytuacje tylko wtedy, kiedy fabuła tego wymaga. Ponieważ jakoś trzeba było popchnąć akcję w Londinium do przodu, to trzeba było także zmusić Gorloisa do rzucenia rękawicy Utherowi i opuszczenia miasta. No, wobec tego Gorlois musiał stać się podejrzliwym dziadygą, który myśli, że jego młoda żona daje każdemu.
A to jak Bradley obeszła wątek gwałtu na Igrianie... uch? Okej, ale przy tak beznadziejnej fabule prowadzącej do tego rozwiązania mogę tylko załamać ręce.
~*~
CIĄG DALSZY FABUŁY JUŻ ZA CHWILĘ
CZAS NA WORLDBUILDING
O Chryste, moja ulubiona pora. Worldbuilding to moja pasja. Jest coś niesamowitego w tworzeniu światów ta podobnych do naszego, a jednocześnie tak różnych.
Zaraz, zaraz - powiedzą malkontenci - ale jaki może być worldbuilding w książce historycznej?
A taki, moje misiaczki kolorowe, że to nie jest powieść historyczna i naprawdę ma z nią niewiele do czynienia. Jeżeli ktoś chciałby przeczytać dobre jak najmożliwiej historyczne przedstawienie legend o królu Arturze, to polecam serdecznie "Zimowego monarchę" Bernarda Cornwella. Jest przy okazji o niebo ciekawszy od "Mgieł Avalonu" i znajdziecie tam sporo postaci kobiecych z dużo ciekawszymi osobowościami.
A zatem, worldbuilding.
Ssie.
Widzicie, to miała lub nie miała być powieść historyczna. Trudno mi określić z perspektywy czasu, a naprawdę nie zamierzam szukać wywiadów z Bradley, bo nie chcę mieć już nic do czynienia z jej ohydną osobą.
Świat "Mgieł..." jest stylizowany na post-rzymską Brytanię, w której religia druidyczna dogorywa, natomiast chrześcijaństwo sprawuje się coraz lepiej. Tylko że podczas gdy Cornwell prezentuje nam możliwie jak najbardziej depresyjny obraz porzymskiej Brytanii z jej ruinami rzymskich villi oraz pałaców i celtyckimi chatkami z błota i gówna, to u Bradley doświadczymy bardziej późnośredniowiecznego obrazu legend o królu Arturze: wspaniałe strzeliste zamki, pełne zbroje, turnieje, cnoty rycerskie i bardzo skromne, głęboko skrywane zabobony.
No cóż, nie do końca tak było. Ponadto Bradley zdecydowanie poszarżowała z przedstawianiem kultury celtyckiej, robiąc z niej bardzo śmieszny monolit, mieszając tradycje Gaelów/Goidelów (Szkoci/Piktowie, Irlandczycy) z Bretonami (praktycznie całe południe, Walia, Kornwalia, Anglia [Lloegyr] i Armoryka [Bretonia]). Jej Morgana świętuje Beltanu czyli święto jak najbardziej gaelskie, ale wszyscy wokół niej bardzo obraźliwie wypowiadają się o Gaelach określając ich jako "małych i ciemnych".
Ten fantastyczny rasizm a zarazem egzotycyzm to także pseudohistoryzm. Bradley wymyśliła sobie jakiś pierwotny lud Celtów, który sparzył się z fae (małym ludem, wróżkami) i jest rzekomo najmagiczniejszy i w ogóle najlepszy, ale zarazem najczęściej obrażany ze względu na fenotyp. Podczas pierwszego spotkania Gwenifer i Morgany ta pierwsza nazwała ją "małą, brzydką i ciemną". No doprawdy miła wizytówka.
Nie wiadomo do końca kim ten pierwszy lud ma być, bo brzmi enigmatycznie, ale sądząc po tradycjach oraz ulokowaniu geograficznemu, to chodzi o Goidelów i naprawdę nie rozumiem, dlaczego Bradley aż tak się na nich uwzięła.
Tu pojawia się kolejny problem Bradley związany z Celtami, mianowicie religia przez nich wyznawana.
I tak, wiem, że Bradley romansowała z tradycjami neopogańskimi i o ile mi wiadomo dziś wszelkie tradycje, które mogły obowiązywać w latach 70. już nie wchodzą w rachubę.
Religia Bretonów czy Brytów u Bradley to właśnie ten neopoganizm i to w dodatku zniekształcony, sprowadzony przede wszystkim do kultu płodności oraz w niewielkim stopniu śmierci. Centralnymi figurami kultu są bowiem Bogini oraz Rogaty Pan, z których unii rodzi się życie. Ma to być alegoria pierwiastka żeńskiego oraz męskiego. Oczywiście, ten żeński pełni funkcję istotniejszą, ale nie na to w tej książce chcę narzekać.
Jak na profeministyczną książkę ze swojej epoki śmierdzi feminizmem II fali, czyli feminizmem, który dzisiaj odbija się nam czkawką, bo ogromny nacisk kładzie na fizyczne aspekty kobiecości. Innymi słowy przez całe 1134 strony Bradley tłucze czytelnikom do głowy, że kobietą jesteś, jeśli miesiączkujesz, dajesz się rżnąć jak pokorne zwierzątko i potem wystrzeliwujesz z siebie bobasy aż do późnej starości. Oczywiście, możesz dokonać aborcji, wolno ci, JEŻELI BOGINI SIĘ NA TO ZGADZA. Więc przypuszczalnie, jeśli podczas twojego pierwszego udziału w Beltanu zgwałcił cię facet trzy razy starszy od ciebie, a Bogini uzna, że to dziecko jej się przyda, to nie możesz usunąć.
Nic tak nie zachęca do czytania, jak odbieranie kobietom autonomii reprodukcyjnej.
Anyway, ta religia jest kompletnie wyssana z palca. Ani razu nie pada nazwa żadnego z celtyckich bóstw z panteonu bretońskiego. Wspominana jest Ceridwen z Mabinogionu, ale ona w żadnych zapisach historycznych nie bywała przedstawiana jako bogini. Jako osobę, która zajmuje się na co dzień popularyzowaniem mitologii, bardzo mnie bolało takie uproszczenie i wprowadzanie w błąd czytelnika.
Do tego wszystkiego w origin tej religii zostaje wplątana Atlantyda i... na tym pozostawmy całą sprawę, bo mogłabym tak o tym opowiadać do jutra. Ważne jest to, że rytuały, tradycje i wszystko co związane z tą religią nigdy nie jest w pełni jaśnie przekazane. Viviana pierdaczy farmazony niczym Mistrz Yoda i nigdy nie powie nic konkretnego, wszystko działa tak jak ma działać, kiedy ma działać, a poza tymi sytuacjami nic się nie dzieje.
Ktoś by myślał, że religia z tak realnymi skutkami jak magia chociażby, utrzyma się dłużej niż polegające kompletnie na zawieszeniu niewiary chrześcijaństwo, ale najwyraźniej ani Vivianie, ani Merlinowi nigdy nie chciało się zrobić choćby tego co Jezus lub Mojżesz, wyjść, pokazać swoją moc i sprawić, że ludzie uwierzą. Zamiast tego wolą siedzieć na tej swojej wyspie, jeść jabłka i oglądać gwałty na nieletnich.
Jeżeli już tworzysz kult, religię, grupę, która potrafi używać magii, to proszę nie rób z nich oświeconych mędrców, co to wyżej srają niż dupę mają i pokaż, że robią cokolwiek, by pozyskać wyznawców lub chociaż zachować tych pozostałych.
A magia Avalonu... kurwa nie istnieje? W sensie mają wizję, mogą wysyłać mentalne sms-y, teleportować się z wyspy i to właściwie tyle? Ziołolecznictwa nie liczę, bo to jest umiejętność, której mógłby się nauczyć każdy. Rzekomo sztuka avalońska jest jakoś wyjątkowa, więc znów denerwuje fakt, że nikt nie pokwapił się... bojawiem, uczyć miejscowych? Żeby nie musieli czekać, aż łaskawie zjawi się znachorka z Avalonu? Bo w końcu nudzi im się czekanie, a sporo księży, mnichów czy zakonnic opanowało podobne sztuki, więc wniosek nazywa się sam. Avalończycy sami skazali się na wygnanie i zapomnienie.
HISTORYCZNOŚĆ
Nie byłoby historycznego worldbuildingu bez historii, a więc co i jak? No wiele błędów. O tych związanych z Goidelami, Bretonami i religii już mówiłam. Pojawia się jeszcze kwestia różnych wydarzeń, bo na przykład niedoprecyzowany jest czas akcji... co ma pewne znaczenie, bo mamy z tego względu niekompletną wizję chrześcijaństwa w uniwersum, tj. czy jest pre- czy post-pelagiańskie.
Ponadto na kartach ksiązki pada imię Taliesin, jako prawdziwe miano Merlina, co też... no cóż, jeżeli uznamy te najprawdopodobniejsze daty akcji arturiańskich legend, to Taliesin żył dobrych kilkaset lat później i był poetą.
Inny nitpick - w momencie akcji książki Londinium powinno być kupą kamieni, a nie tętniącym życiem po-rzymskim miastem xD Najwyraźniej londynocentryzm funkcjonował już wtedy.
W tych czasach tym bardziej nie funkcjonował etos rycerski w takiej formie, jakiej go znamy xD W ogóle posiadanie dobrego miecza czy pełnej zbroi, a już tym bardziej bojowego rumaka było swego rodzaju luksusem.
Cornwell przyznał w posłowiu swojej książki, że umieścił w niej Lancelota i Merlina tylko dlatego, że to najpopularniejsze postacie z legendarium. Powstały one natomiast dużo później i nie pojawiały się w pierwotnych podaniach, dlatego to jestem w stanie wybaczyć.
Tak samo mogłabym wybaczyć ahistoryczność i bezkrytyczną inspirację późniejszym materiałem, gdyby nie inne problemy. O nich zaś pomówimy, gdy przejdziemy przez fabułę kolejnej części "Mgieł...".
~*~
FABUŁA
KSIĘGA II
Pierwsza księga była nudna. Tylko tyle mogę powiedzieć na jej temat. W drugiej działo się dużo więcej i paradoksalnie to źle. Wolałabym, żeby nie działo się nic.
Morgana trafiła do Avalonu, by uczyć się u Viviany.
Oczywiście, X razy czytamy o tym, jak straszny los by ją czekał na naukach u zakonnic, bo to zakonnice i są chrześcijankami. Czy w Avalonie jest lepiej? Śmiem wątpić, ale oczywiście przedstawia się nam tu kontrast typu niebo-a-ziemia.
Morgana rzekomo ma mieć więcej swobód. Powierza swoje życie oraz, co istotne, dziewictwo Bogini. I tutaj czytelnikowi powinna pojawić się czerwona lampka. Bo po pierwsze, czym to się różni od służby w zakonie czy dochowywania wierności do ślubu? Myślisz sobie, że może to tak tylko do pewnego wieku, aż będą gotowe, by z pełną świadomością zgodzić się na stosunek.
Otóż nie.
To jest dosłownie tym, czym jest. Morgana oddała Bogini władzę nad swoim dziewictwem, innymi słowy, kiedy Bogini uzna, że czas aby Morgana je straciła, to wówczas ma je stracić. Ekhm, czym to się różni od tego, gdy Viviana wydała swoją czternastoletnią siostrę na gwałt? Niczym.
Cała wolność Morgany polega na tym, że... jest wolna? Jej życie wygląda jak życie w zakonie, uczy się, służy, sprząta, pracuje, dokonuje rytuałów, czasem medytuje. Przepraszam, czym to się różni od tego, czego chciał dla niej Uther? Jedyna różnica jest taka, że zamiast słuchać o Jezusie i, *kaszel, kaszel* kobiecych postaciach biblijnych, które często nie były bierne wobec losu xD, słucha o Ceridwen i Rogatym Panu.
Szczerze to wolę Jezusa, bo te wszystkie gadki o świętej fizycznej unii kobiety i mężczyzny, ogniach Beltanu oraz nieletnim baraszkowaniu z innymi nowicjuszkami pod bacznym okiem Viviany... no brzmią creepy.
Przejdźmy jednak do akcji właściwej. A ta nie jest zbyt ciekawa. Morgana spotyka swojego kuzyna i odczuwa wobec niego kazirodczy pociąg, pierwszy raz widzi także Gwenifer i tu już mamy okazję, żeby ją znielubić. Bradley bardzo nie lubi Gwenifer i do tego trzeba się po prostu przyzwyczaić.
Równolegle do Morgany dorasta Artur, młodszy od niej o kilka lat, wychowuje się jako przybrany syn pewnego wiernego rycerza Uthera. Uther tymczasem żyje sobie z Igrianą, która przeżywa poronienie za poronieniem i odnajduje ukojenie w wierze chrześcijańskiej (co oczywiście jest przez wszystkich Avalończyków potępiane, choć przemilcza się to, że się na nią wypięli).
Siostra Igriany, Morgause, o której nie wspominałam wcześniej, bo jej rola w części pierwszej sprowadzała się do nieletniego obiektu seksualnego, wyszła za mąż za niedoszłego Najwyższego Króla, Lota z Północy. Jej rola tym razem sprowadza się do bycia knującą suczą oraz adwokatką pro-life.
Wreszcie nadarza się okazja, żeby wszystkie postacie się spotkały i zademonstrowały swój dotychczasowy rozwój. Morgana dostaje misję od Viviany. Otóż jej czas nadszedł, czas aby dała się zgwałcić w imię Bogini. Wiem, że brzmię obleśnie, ale inaczej tego się nie da określić. Król Uther jest umierający, Saksoni napierają, a więc nadszedł czas, żeby mianować następcę i poganie z Brytanii postanowili, że oni muszą namaścić swego władcę w sposób wyjątkowy.
Mianowicie Morgana została wyznaczona do zawarcia z następcą Świętego Związku, czyli de facto ma mu się oddać, żeby przypieczętować jego "małżeństwo" z ziemią, z krajem, a więc uczynić go władcą godnym także dla pogan. Dziewczyna ma oczywiste obiekcje, zwłaszcza że nie zna tożsamości tego następcy, wybrańca pogańskiej Brytanii.
No cóż. Po krwawej ceremonii łowów, zabiciu jelenia i scenie gwałtu na małej dziewczynce, odurzona narkotykami Morgana traci swoje dziewictwo z równie niedoświadczonym i naćpanym młodzieńcem. Kiedy rankiem budzą się i rozmawiają, niestety rozpoznają się nawzajem. Odkrycie tożamości okazuje się dla nich druzgocące, gdyż są rodzeństwem.
Tak, istnieją mity o tym, jak to Artur uprawiał seks z Morganą i tak doszło do narodzin Mordreda, ale te historie są z reguły otwartym gwałtem, gdzie albo Artur gwałci Morganę, albo Morgana Artura (nie podając mu swojej tożsamości, która mogłaby zmienić jego nastawienie). W tej drugiej sytuacji Morgana z premedytacją zachowuje owoc tego związku, by wykorzystać go jako narzędzie zemsty.
W tym przypadku Morgana po prostu nie ma wyboru. Viviana i Merlin wykorzystali ją do własnych, ukrytych celów i nie wyjawili jej, że dla Boginii ma urodzić dziecko swojemu bratu. Nagle wszystkie gadki o wolnym wyborze, łaskawej Boginii i wyzwoleniu stają się głupiutkimi bajeczkami, bo chodzi o królewską krew Avalonu, bo nagle wszyscy ludzie, którym ufała zwracają się przeciwko niej. Nagle wszyscy są przeciwni wolnemu wyborowi, od osoby, którą Morgana traktowała jako matkę, po totalnie przypadkowe fae i siły natury.
Co gorsza, gdy Morgana ucieka z tego padołu zwanego Avalonem, trafia jeszcze gorzej, bo udaje się do Morgause, swojej ciotki, która następne kilkadziesiąt stron opowiada o cudzie ciąży i macierzyństwa... po czym gdy dowiaduje się o ojcu dziecka, postanawia wykorzystać lęki Morgany przeciwko niej i zniechęcić ją do dziecka, któremu ta w ostatniej chwili chce dać szansę. Tak, Morgana nie chciała urodzić tego dziecka, tak, było owocem przemocy, ale gdy się narodziło, Morgana mogła dokonać wyboru i ponownie został on jej odebrany przez imperatyw narracyjny, który zrobił z Morgause ostatecznego antagonistę.
Co potem?
Farsa trwa dalej. Po śmierci Uthera poznajemy bliżej Gwenifer, Lancelota (Galahada) i całą resztę menażerii Arthura. Skupimy się bardziej na Gwenifer, bo Lancelot to po prostu kolejna ofiara przemocy psychicznej Viviany.
Gwenifer ma najprawdopodobniej agorafobię i możliwe inne stany lękowe. Jej stan psychiczny sprawił, że od lat najmłodszych wolała przebywać w czterech ścianach i odnajdywała ukojenie w Bogu. Bardz chciała pójść do zakonu i gdyby nie była najstarszą i jedyną żyjącą córką Leodegace'a, to prawdopodobnie mogłaby to zrobić.
Niestety została wydana za Artura i chociaż pokochała go, a on ją, to sytuacja nie wyglądała najweselej, bo na pierwszy plan wkroczyła rodzina z Avalonu. Wszystkie powiązane z Avalonem postacie musiały dziesięć razy bardziej wykpiwać i bagatelizować lęki Gwenifer oraz traktować ją jak wariatkę ze względu na jej dewocję.
Jedyną osobą, która nigdy tego nie robiła, był Lancelot i to jego wolała poślubić. To uczucie stało się dla niej powodem do kolejnych rozterek, kryzysu wiary oraz lęków.
Na domiar złego okazało się, że ma problemy z poczęciem, a to okazało się gwoździem do trumny dla tej postaci. Jej bezpłodność nie tylko wywołała przytyki na dworze, ale oczywiście odpowiedź ze strony Avalonu, co powodowało, że Gwenifer stawała się coraz bardziej wrogo nastawiona wobec pogan.
Zamiast być postacią z krwi i kości, była tą najbardziej fanatyczną chrześcijanką, która tupała nóżką, bo mąż idąc na wojnę nie chciał zmienić sztandaru, a przez zmianę stracił istotną część swojego wojska.
W innych z kolei sytuacjach była przedstawiana jako dobra przyjaciółka Morgany i zastanawiała się, czy nie poprosić jej o radę, ale myślę, ze te wtręty miały tylko na celu wywyższyć mądrość Morgany.
Z jednej strony mamy Gwenifer, która udała się w podróż do odległego Tyntagielu, by opiekować się swoją umierającą teściową, nie zważywszy na własne lęki.
Z drugiej strony mamy Gwenifer, która zaparła się, żeby zostać w pustym zamku, bo bała się poronić, po czym i tak poroniła w ataku fanatyzmu religijnego wymierzonego w Merlina.
Między tymi dwoma postaciami następuje tylko pstryknięcie palców, bo nie mija ani zbyt dużo czasu, ani nie dzieje się nic, co mogłoby tak diametralnie zmienić jej charakter.
Co poza tym?
Naprawdę niewiele. Morgana prawie przespała się ze swoim kuzynem. Ten sam kuzyn, Lancelot, wszedł w seksualną relację z Gwenifer za zgodą Artura. Arturowi udało się chyba pokonać Saksonów tymczasowo i ustanowić majątek w Kamelocie. Pojawili się Rycerze Okrągłego Stołu. Yay?
Cała ta akcja naprawdę zajmuje tylne siedzenie w wehikule fabuły. Śledzimy głównie rozterki postaci kobiecych, co ma sens, bo to feministyczny re-telling, ale kobiety w tej serii robią naprawdę niewiele.
Widzicie, większość feministycznych lub feminocentrycznych re-tellingów legend arturiańskich robi pewną rzecz, która jest potrzebna (niestety) w takich historiach. Kobietę-wojowniczkę. Robią to właśnie po to, żeby uniknąć tego, co niestety gnębi "Mgły Avalonu"... brak akcji. Kobiety siedzą, gadają o dzieciach, ciążach, o facetach, trochę o nowinach z wojny, ale poza tym przędą i wychowują dzieci. Nie dzieje się nic. Dosłownie nic.
"Zimowy monarcha" był napisany z perspektywy mężczyzny, Derfla, ale gdybyśmy czytali tę opowieść z perspektywy Ginewry, to nie byłaby ona zbyt ciekawa. Nimue może tak, chociaż... no. Ale Ginewra i inne wielkie panie? Z reguly siedziały na zamku, podczas gdy prawdziwa akcja, ta której chcą czytelnicy, toczyła się gdzieś daleko.
Ale, ale, ale... Czy nie o to chodziło? Żeby dać głos kobietom w legendarium? No tak, tylko najpierw musiałyby mieć coś ciekawego do powiedzenia, a bohaterki Bradley nie interesuje zbyt wiele poza ich kolejną ciążą, tudzież czy siostra już zaciążyła.
~*~
PROBLEMY
Chyba już widzicie, do czego to zmierza.
Dodajcie sobie do dwóch to, ile razy wspominałam o seksie z przymusu, seksualizacji lub gwałcie na nieletnich oraz oskarżenia wobec Bradley i jej męża. Nie wspomniałam zresztą o wszystkim! To było ledwo pięćset stron z hakiem, ale oh god... intensywne pięćset stron.
Morgana jest drobna. Niska. Chuda. Ale ma szerokie biodra i kobiece kształty. Viviana wygląda do niej dość podobnie. Wielokrotnie w opisach wyglądu narrator skupia się na tym, że one, które mają urodę kobiet 'z ludu', wyglądają jak dzieci. Wyglądają jak dzieci, a potem uprawiają seks i rodzą dzieci.
Czy normalny człowiek przypominałby czytelnikowi tak często o tym, jak dziecinnie wygląda postać z książki, tylko po to by potem władować ją w seksualną sytuację? Nie wydaje mi się. To pasuje bardziej na r/menwritingwomen albo pedofilski content warning.
Morgause, która była w tym samym wieku co Igriana, gdy tamta wyszła za Gorloisa, jest określana jako młoda kobieta (język bardzo predatoryjny) i przez samą Igrianę jest traktowana jako konkurencja do Gorloisa. Sam Gorlois zaczyna ulegać jej wdziękom.
Przetrawcie to.
Czternastoletnia dziewczyna została ukazana jako seks-manipulatorka, którą od przespania się z mężem siostry powstrzymuje tylko wizja tego, że w razie ciąży wydałby ją za pierwszego lepszego starego wasala.
Disclaimer: Nie, kobiety nie dorastały wówczas dużo szybciej niż teraz. To jest okropnie szkodliwy mit. Małżeństwa zawarte wcześnie konsumowano później, żeby nie zwiększać prawdopodobieństwa śmierci matki i dziecka podczas porodu. Tak zdarzały się anomalie, ale nie każdy mężczyzna w Europie był cholernym Władysławem Pedogiełło. Poza tym nawet współcześnie zdarzają się przypadki, gdy dziewczynka dozna szybkiego procesu dojrzewania i osiągnie pewną dojrzałość fizyczną bardzo wcześnie, np. w wieku dwunastu lat. Czy to oznacza, że jest gotowa na małżeństwo i macierzyństwo? NIE! Nawet osiemnastolatki nie są na to w pełni gotowe, bo mózg człowieka rozwija się dużo dłużej.
Nawet gdy uznamy za prawdopodobne, że wyjątkowo dojrzała i seksualnie zainteresowana czternastolatka faktycznie uwodziłaby trzy razy starszego mężczyznę, to gdyby to stosunku doszło, wina leży po jego stronie. Jako ten dojrzały fizycznie i psychicznie powinien panować nad swoimi instynktami i nie wykorzystywać niedojrzałości i naiwności drugiej osoby, która nie może się w pełni świadomie zgodzić.
Bradley seksualizuje w tej książce dzieci. Odbiera kobietom autonomię seksualną. Przedstawia macierzyństwo jako ostateczny cel dla spełnienia każdej kobiety. Bagatelizuje problem zgody i konsensusu w kwestii seksu. Bagatelizuje gwałt. Bagatelizuje problemy psychiczne. Przedstawia rodzenie i seks z rodzeństwem wbrew woli jako 'wyższy cel', który usprawiedliwia wiara.
I jednocześnie z kamienną twarzą za te same rzeczy jedzie po chrześcijaństwie.
Nie dość, że Bradley kompletnie zniszczyła wierzenia celtyckie na rzecz swojego neopogańskiego gówna, to jeszcze postanowiła zostać naczelnym krytykiem chrześcijaństwa. I chociaż uważam, że chrześcijaństwo w każdym odłamie zasługuje na krytykę, to Bradley kompletnie chybiła ze swoimi bzdurami wyssanymi z palca.
Inaczej. Nie chybiła, co w świetle tej "lepszej alternatywy", czyli wiary w Boginię, chrześcijaństwo naprawdę wypada dużo lepiej. Nie mam na ten temat zbyt wiele do powiedzenia, bo musiałabym znów sięgnąć po tę knigę, by przywołać dodatkowe przykłady.
~*~
Chciałam przeczytać to do końca tylko po to, by mieć lepszy obraz tej książki, ale przeczytałam tyle i... pięćset stron naprawdę powinno wystarczyć, by zamknąć książkę i nigdy już do niej nie wracać. Zwłaszcza gdy książka jest tak obrzydliwa i w dodatku nudna. Przeczytałam "Lolitę". Tam przynajmniej Humbert nie był przedstawiany jako postać pozytywna w przeciwieństwie do Viviany.
Wszyscy mnie okłamali. Ta książka nie jest tym, czym miała być. Jestem rozczarowana, mój dzień trafił szlag i w ogóle najlepiej, żeby już nikt tego nie czytał.
Ta seria seksistowskich monologów, bigoterii oraz gwałtów na nieletnich powinna zostać pogrzebana żywcem. To nawet nie było dobre fantasy.
TW: GWAŁT, MOLESTOWANIE, SEKSUALIZACJA NIELETNICH, BAGATELIZACJA STANÓW...
2020-08-09
2020-06-07
2020-04-26
2020-04-04
Muszę przyznać, że to moje najtrudniejsze spotkanie z Adą Palmer.
W "Do błyskawicy podobne" zakochałam się w jej niezwykle złożonej prozie, pajęczynie nawiązań do dzieł, postaci i nurtów filozoficznych. Popadłam w zachwyt tą wizją świata, tak piękną, niemalże idealną i jakże kruchą. Rzadko spotyka się tak bliskie prawdziwej utopii wizje świata. Fantastyka naukowa raczej miłuje się w mrocznych, technokratycznych dystopiach czy pełnych skomplikowanych problemów społecznych space-operach.
Przy "Siedmiu kapitulacjach" musiałam trochę zwolnić, bo gęstość pewnych nieprzyjemnych elementów zaczęła mnie przytłaczać (Palmer zdecydowanie mogłaby ograniczyć wstawki o specyficznych upodobaniach i zachowaniach seksualnych swoich postaci). Jednakże intrygi cudownie się zazębiały, wątki splatały, zwroty akcji pędziły w gonitwie, aż...
Retardacja. Nie wiem, czy to celowy zabieg podyktowany oczywistą sympatią Palmer do starożytnych eposów greckich, ale w "Zdecydowanych na walkę", pomimo przygotowań do wojny akcja tak zwolniła, że i moja uwaga była w stanie wyrwać się z jej objęć.
Wieczność zajęło mi przeczytanie tej książki i chociaż jestem ogółem jako-tako zadowolona z lektury, to naprawdę ciągnęła się i męczyła mnie niemożebnie, a to najkrótsza jak dotychczas powieść w cyklu.
Mogę mieć tylko nadzieję, że "Być może gwiazdy" będzie odpowiednio wyważonym zwieńczeniem tej niezwykłej tetralogii. Trzymam kciuki za nagrodę Hugo dla Ady Palmer, bo nawet mimo pewnych mankamentów, zdecydowanie się jej należy.
Muszę przyznać, że to moje najtrudniejsze spotkanie z Adą Palmer.
więcej Pokaż mimo toW "Do błyskawicy podobne" zakochałam się w jej niezwykle złożonej prozie, pajęczynie nawiązań do dzieł, postaci i nurtów filozoficznych. Popadłam w zachwyt tą wizją świata, tak piękną, niemalże idealną i jakże kruchą. Rzadko spotyka się tak bliskie prawdziwej utopii wizje świata. Fantastyka naukowa raczej...