-
ArtykułyKocia Szajka na ratunek Reksiowi, czyli o ósmym tomie przygód futrzastych bohaterówAnna Sierant1
-
ArtykułyAutorka „Girl in Pieces” odwiedzi Polskę! Kathleen Glasgow na Targach Książki i Mediów VIVELO 2024LubimyCzytać1
-
ArtykułyByliśmy na premierze „Prostej sprawy”. Rozmowa z Wojciechem ChmielarzemKonrad Wrzesiński1
-
ArtykułyStrefa mrokuchybarecenzent0
Biblioteczka
2022-09-19
2022-04-11
2022-01-14
To książka dla ludzi, którzy kochają książki.
Oczywiście, można lubić czytać książki i lubić literaturę, ale w miłości do książek, która spływa z kart "Cudzoziemca w Olondrii" czuć coś więcej. Coś głębszego. To miłość do słowa pisanego, do chropowatych, pożółkłych stronic i połamanych grzbietów, do słów, które falują pod ludzkim spojrzeniem, psotne i sprytne, ale pozwalające się okiełznać.
"- Już wiem, czym jest vallon [książka] - oznajmiła. - Vallon to jut [dusza zewnętrzna]."
Tak, Jissavet, książka to właśnie dusza.
Proza Sofii Samatar jest niesamowita. Może porwać, ale może też się wydać nadęta, górnolotna i pusta. Wszystko zależy od tego, z jaką życzliwością do niej podejdziemy.
"Potrzeba odwagi, żeby wybrać nie to, co daje nam szczęście, ale to co jest cenne."
Może to nie była najlepsza powieść, jaką przeczytałam w tym roku, a już na pewno nie w tym życiu, ale uderzyła w struny mego serca, niczym utalentowany minstrel.
Mam nadzieję, że księgi Olondrii, a przynajmniej większość z nich, przetrwały i otworzyły się przed niepiśmiennymi.
To książka dla ludzi, którzy kochają książki.
Oczywiście, można lubić czytać książki i lubić literaturę, ale w miłości do książek, która spływa z kart "Cudzoziemca w Olondrii" czuć coś więcej. Coś głębszego. To miłość do słowa pisanego, do chropowatych, pożółkłych stronic i połamanych grzbietów, do słów, które falują pod ludzkim spojrzeniem, psotne i sprytne, ale...
2021-12-10
2021-11-28
2021-11-07
Catherynne M. Valente to mistrzyni neobaśni.
Trudno nazwać to, co tworzy 'współczesnymi baśniami', ponieważ ten termin odnosi się bardziej to tworów pokroju "Nigdziebądź" Neila Gaimana, w których pośród wieżowców, pociągów i elektroniki wciąż rozgrywają się wydarzenia niczym z baśni.
Neobaśń Valente to sprytnie utkana historia, spleciona z wątków i archetypów znanych nam z dzieł braci Grimm, Peraulta, czy rosyjskich baśni o żar-ptakach, Kościejach i dzielnych Iwanach; osadzona w świecie równie fantastycznym, jak rozgrywające się w nim wydarzenia.
Jednakże tym, co odróżnia Valente od zwykłej bajarki, są niezwykły spryt i misterium, jakimi się wykazuje, przy budowaniu opowieści.
Valente wyposaża czytelnika w algorytm baśniowy niczym z "Morfologii bajki" Proppa, po czym nagle bierze gwałtowny zakręt dotarłszy do któregoś z kolei "if".
Wydaje nam się, że oto właśnie księżniczka zostanie uratowana z wieży, że oto właśnie zwierzę przemienione w człowieka odnajdzie, po latach tułaczki, swoją ukochaną i będą żyli długo i szczęśliwie. Mściwa, zła królowa praktykująca nekromancję powinna rzucić klątwę na miasto, które nią wzgardziło.
Tymczasem księżniczka okazuje się być potworem, który pragnie tylko spokoju i własnego miejsca na świecie. Zaklęty kochanek nie zyskuje happyendu u boku ukochanej. Ukochana odnalazła bowiem w życiu cel ważniejszy od miłości. Królowa natomiast odchodzi pokornie i przyłącza się do wybranego przez siebie zakonu, odnajdując w nim szczęście, mimo niedopełnienia zemsty.
Trzeba przyznać, że neobaśń z "Opowieści sieroty" jest odrobinę trudna do zgryzienia. To szkatułka pełna szufladek. Gdy otwiera się jedną, jej zawartość jest niepełna i należy odtworzyć drugą, trzecią, siódmą, a potem znów pierwszą, śledząc zawiłą nić historii opowiadaną dziesiątkami ust.
Valente jednak utrzymuje pewien baśniowy realizm, który choć jest słodko-gorzki, to jednak pozwala na eskapizm, na oderwanie się od naszej smutnej rzeczywistości. Tak, bohaterka nie okazała się wybrańcem i straciła ponad dekadę na tułaczce, ale koniec końców odnalazła swój cel. Tak, kochanek nie odzyskał swojej prawdziwej miłości, ale powrócił w rodzinne strony w skórze, która była dla niego wygodniejszą.
Nie wszystko kończy się szczęśliwie, ale w każdym zakończeniu bajarka pozostawia na tyle słodyczy i nadziei, że nie czujemy bólu rozstania czy żałoby po śmierci Gwiazdy.
Ostatecznie, nikt nie wie, dokąd odchodzą. Może pewnego dnia także Manikarnika obudzą się z wiecznego snu, a ich gwiazdy zapłoną nowym życiem.
Catherynne M. Valente to mistrzyni neobaśni.
Trudno nazwać to, co tworzy 'współczesnymi baśniami', ponieważ ten termin odnosi się bardziej to tworów pokroju "Nigdziebądź" Neila Gaimana, w których pośród wieżowców, pociągów i elektroniki wciąż rozgrywają się wydarzenia niczym z baśni.
Neobaśń Valente to sprytnie utkana historia, spleciona z wątków i archetypów znanych nam...
2021-10-27
Może i ta książka ani ta seria nie zasługują na tak wysoką ocenę. Może.
Ale przysięgam, że to był najlepszy re-telling legend arturiańskich, jakiego w życiu doświadczyłam. Najlepszy spośród filmów, seriali, komiksów i książek.
Na szczytnej pozycji ex aequo stoi tylko film "Zielony rycerz", albowiem nikt poza Davidem Lowerym i Bernardem Cornwellem nie uchwycił tak pięknie tego, co tak uwielbiam w pracach "przetwórczych" zajmujących się mitologią arturiańską: humanizacji legend.
Postacie w "Zimowym Monarsze", "Nieprzyjacielu Boga" i wreszcie "Excaliburze" są tak dojmująco ludzkie i złożone. Myślałam, że będę nienawidziła Ginewry od początku do końca, a Mordredowi zaś współczuła jego losu popychadła, ale Cornwell potrafił poprowadzić ich podróż charakterologiczną w taki sposób, że nie mogłabym do końca określić swojego stosunku do ich obojga.
Nie będę się przyczepiała do nieścisłości historycznych, np. braku dystynkcji między Brytonami i Gaelami, używania gaelickich nazw na brytońskie święta itd., ponieważ to nieważne. Ta trylogia dostarczyła mi tak wiele rozrywki, radości i ekscytacji, że nie mogłabym przejmować się drobiazgami.
Wreszcie, czuję prawdziwą żałobę. Postać Artura to majstersztyk. Najpiękniejsze przekucie legendy w człowieka z wadami i zaletami, własnymi fiksacjami, aspiracjami i nadziejami. Kiedy Artur odpływał na łodzi płynącej pod wiatr (w kierunku Avalonu, Lyonesse, czy też po prostu ku zagładzie otwartego morza?), naprawdę czułam smutek.
Ponieważ odszedł nasz niegdysiejszy i przyszły król, który nigdy nie chciał być królem, a jednak spędził całe swoje życie walcząc o tron, którego odmawiał.
Cytując ostatnie słowa zapisane przez Derfla:
"- Mój panie - rzekłem, lecz nie mówiłem do niego [Sansuma]. Przemawiałem do Artura. Obejmując Ceinwyn ramieniem, płakałem i patrzyłem, jak blada łódź znika w migotliwej, srebrzystej mgle.
Tak odszedł mój pan.
I nikt go więcej nie ujrzał."
Mam nadzieję, że to jednak nieprawda i pod tym implikowanym "nigdy" kryje się dodatkowe "jeszcze", albowiem legenda Artura, choć zniekształcona trwa po wsze czasy.
Może i ta książka ani ta seria nie zasługują na tak wysoką ocenę. Może.
Ale przysięgam, że to był najlepszy re-telling legend arturiańskich, jakiego w życiu doświadczyłam. Najlepszy spośród filmów, seriali, komiksów i książek.
Na szczytnej pozycji ex aequo stoi tylko film "Zielony rycerz", albowiem nikt poza Davidem Lowerym i Bernardem Cornwellem nie uchwycił tak pięknie...
Tłumaczenie jest... zazwyczaj poprawne, miejscami przeciętne, literacko miejscami znośne albo znów nieprzyjemne.
To dobry zbiór dla kogoś, komu nie chce się szukać osobnych źródeł z innymi podaniami. Niestety zawiera mnóstwo literówek, treść przypisów się powtarza. Pisownia nazw walijskich zmienia się między rozdziałami. Ogólnie przydałaby się jej dodatkowa korekta i dobry edytor.
Tłumaczenie jest... zazwyczaj poprawne, miejscami przeciętne, literacko miejscami znośne albo znów nieprzyjemne.
To dobry zbiór dla kogoś, komu nie chce się szukać osobnych źródeł z innymi podaniami. Niestety zawiera mnóstwo literówek, treść przypisów się powtarza. Pisownia nazw walijskich zmienia się między rozdziałami. Ogólnie przydałaby się jej dodatkowa korekta i dobry...
To była jedna z najdziwniejszych (w negatywnym tego słowa znaczeniu) książek, jakie przeczytałam w swoim relatywnie krótkim żywocie.
Jej autor, Edgar Rice Burroughs, to postać... barwna, również w dość negatywnym sensie. Trudno mu odmówić ogromnego wpływu zarówno na gatunek powieści i później popcornowego filmu przygodowego typu seria o Indianie Jones, ale jednocześnie nie można też pomijać ogromu wszelkich -izmów, którymi wypełnił karty swoich książek.
Warto przede wszystkim wspomnieć, że Burroughs był niezwykle dumny ze związków swojej rodziny z konfederackim południem USA; był także zwolennikiem eugeniki i "naukowego rasizmu" (pseudonaukowej retoryki, popularnej w jego czasie, którą posługiwali się między innymi naziści). Wierzył on w wyższość ludzi pochodzenia anglo-saskiego (sam, oczywiście, do takowych należał). Uznawał osoby czarnoskóre za ludzi niższej kategorii lub wręcz nieludzi. Wykazywał się także, do pewnego stopnia zrozumiałą, mizoginią. Powiedzmy jednak, że to pikuś w porównaniu z jego rasistowskimi poglądami...
I tym właśnie przepełniona jest "Księżniczka [z] Marsa": rasizmem. Począwszy od dehumanizującego przedstawienia Indian/natywnych Amerykanów jako bestii, przez obrazowanie "obcych ras" Marsa.
"Obce rasy" biorę w cudzysłów, gdyż trudno oprzeć się wrażeniu, iż w ich kreacji Burroughs posłużył się własnym, negatywnie nacechowanym, wyobrażeniem o Indianach, czy czarnoskórych Afrykańczykach. Pomimo zielonej skóry, nadprogramowych kończyn, widać tu ten sam dehumanizujący obraz przedstawiający Tharkijczyków jako istoty niezdolne do wyższych, "ludzkich" uczuć, które dopiero Biały Człowiek™ zdołał ucywilizować.
[Nic dziwnego, że podobno lubili się z Kiplingiem].
Mogłabym tu wysunąć argumentację, że John Carter (główny bohater) prezentuje typowo zachodniocentryczne myślenie, tzn. nie próbuje zrozumieć obcej kultury i narzuca jej swoją optykę, ale uważam, iż byłoby to niewłaściwe zrozumienie tekstu. Optyka, owszem, jest niewłaściwa, ale cała kreacja kultury Tharkijczyków czy Warhoonów jest z góry skazana na negatywną ocenę, ponieważ zostali oni stworzeni w taki sposób, aby służyć za karykaturę "rasy niższej". Burroughs wyposażył ich w najgorszy możliwy zestaw cech i zwyczajów, jaki człowiek zachodu mógłby przypisać niepiśmiennym nomadom. Barbarzyństwo.
Można by się kłócić, że tzw. czerwoni Marsjanie nie są do końca lepiej przedstawieni, ale byłaby to bezsensowna kłótnia. Ostatecznie choć są "cywilizowani", piśmienni i zdecydowanie bardziej społecznie "ułożeni", to nie ma znaczenia. Znaczenie ma tylko i wyłącznie to, z kim nasz bohater się układa.
John Carter to człowiek niezwykle płytki, niezdolny do głębszych uczuć, tak jak maluje on zielonych Marsjan. To człowiek, który morduje bez zastanowienia i jest gotów dokonać rzezi na bezbronnych cywilach, aby zdobyć kobietę, w której zakochał się od pierwszego wejrzenia. Jego relacja z Dejah jest tak płytka, jak tylko takowa może być w krótkiej powieści przygodowej. Ona jest piękna, on stary, ale jary i zabija dwoma machnięciami ręki. Przepis na film o Indianie Jones, am I right?
Najbardziej z tego wszystkiego żal mi Soli, która została zepchnięta na boczny tor całej opowieści, mimo jej ogromnej roli w przetrwaniu głównych bohaterów zwłaszcza w pierwszej połowie. Nie mogła liczyć na większą rolę, albowiem brzydka to kobieta i zielona była. Zarówno ona, jak i Tars Tarkas stanowią jakże wspaniałe okazy tzw. szlachetnego dzikusa. Choć należą do barbarzyńskiej rasy, to potrafią oni przeżywać głębsze emocje i dlatego nie zasługują na śmierć z rąk głównego bohatera i mogą pomóc mu zdobyć piękną, jajorodną księżniczkę.
Pominąwszy kwestie ideologiczne, różne -izmy i płytką kreację postaci, akcja książki też mocno kuleje. Przede wszystkim problem jest z tempem. Burroughs dużo czasu poświęca na jakieś śmieszne detale, po czym na ostatnich trzech stronach zrzuca bombę nuklearną w postaci wyczerpywania się powietrza na Marsie. W dodatku zanim nasz bohater przypomni sobie, że pamięta kod do zamka fabryki powietrza, tlen musi się niemalże wyczerpać do zera. Wszystko to w celu wytworzenia sztucznego napięcia i przyspieszenia zakończenia, w którym Carter wraca na Ziemię.
Trzy strony. No, komuś się naprawdę ogień pod dupą zaprószył, że tak dorzucił taki nawał akcji na samiusieńki koniec, podczas gdy pierwszą połowę powieści spędził na rozwlekaniu każdego szczegółu pobytu Cartera u Tharkijczyków.
Nie mogę odmówić Burrroughsowi niezwykłej wyobraźni w kreacji Barsoomu/Marsa i jego technologii, z której część do złudzenia przypomina późniejsze wynalazki XX i XXI-wieczne. Jednakże myślę, że znacznie ważniejsze od jego twórczości jest jego dziedzictwo. Mam przez to na myśli całe biblioteki powieści sci-fi rozgrywających się w obcych galaktykach i nieznanych planetach. Jego powieści mają co najwyżej wartość historyczną i moim zdaniem nie powinno się ich już czytać dla treści. Nie tylko seria o Barsoom jest bowiem przesiąknięta eugeniką i rasizmem, to samo dotyczy serii o Tarzanie.
Nie była to miła lektura, ale też nie sięgnęłam po tę powieść z własnej woli. Pozdrawiam Prowadzącą od przedmiotu o literaturze gatunkowej na nienazwanym uniwersytecie. Wolałabym, aby w przyszłości zmodyfikowała Pani nieco program zajęć, bo "Księżniczka [z] Marsa" to prawdziwe piekło.
To była jedna z najdziwniejszych (w negatywnym tego słowa znaczeniu) książek, jakie przeczytałam w swoim relatywnie krótkim żywocie.
Jej autor, Edgar Rice Burroughs, to postać... barwna, również w dość negatywnym sensie. Trudno mu odmówić ogromnego wpływu zarówno na gatunek powieści i później popcornowego filmu przygodowego typu seria o Indianie Jones, ale jednocześnie nie...
Muszę przyznać, że to moje najtrudniejsze spotkanie z Adą Palmer.
W "Do błyskawicy podobne" zakochałam się w jej niezwykle złożonej prozie, pajęczynie nawiązań do dzieł, postaci i nurtów filozoficznych. Popadłam w zachwyt tą wizją świata, tak piękną, niemalże idealną i jakże kruchą. Rzadko spotyka się tak bliskie prawdziwej utopii wizje świata. Fantastyka naukowa raczej miłuje się w mrocznych, technokratycznych dystopiach czy pełnych skomplikowanych problemów społecznych space-operach.
Przy "Siedmiu kapitulacjach" musiałam trochę zwolnić, bo gęstość pewnych nieprzyjemnych elementów zaczęła mnie przytłaczać (Palmer zdecydowanie mogłaby ograniczyć wstawki o specyficznych upodobaniach i zachowaniach seksualnych swoich postaci). Jednakże intrygi cudownie się zazębiały, wątki splatały, zwroty akcji pędziły w gonitwie, aż...
Retardacja. Nie wiem, czy to celowy zabieg podyktowany oczywistą sympatią Palmer do starożytnych eposów greckich, ale w "Zdecydowanych na walkę", pomimo przygotowań do wojny akcja tak zwolniła, że i moja uwaga była w stanie wyrwać się z jej objęć.
Wieczność zajęło mi przeczytanie tej książki i chociaż jestem ogółem jako-tako zadowolona z lektury, to naprawdę ciągnęła się i męczyła mnie niemożebnie, a to najkrótsza jak dotychczas powieść w cyklu.
Mogę mieć tylko nadzieję, że "Być może gwiazdy" będzie odpowiednio wyważonym zwieńczeniem tej niezwykłej tetralogii. Trzymam kciuki za nagrodę Hugo dla Ady Palmer, bo nawet mimo pewnych mankamentów, zdecydowanie się jej należy.
Muszę przyznać, że to moje najtrudniejsze spotkanie z Adą Palmer.
więcej Pokaż mimo toW "Do błyskawicy podobne" zakochałam się w jej niezwykle złożonej prozie, pajęczynie nawiązań do dzieł, postaci i nurtów filozoficznych. Popadłam w zachwyt tą wizją świata, tak piękną, niemalże idealną i jakże kruchą. Rzadko spotyka się tak bliskie prawdziwej utopii wizje świata. Fantastyka naukowa raczej...