-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać390
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik4
Biblioteczka
Zwłoki policjanta odnalezione w miejscu popełnienia przed laty okrutnej zbrodni, w dodatku zamordowanego w ten sam sposób, jak ofiara sprzed lat, to spore wyzwanie dla norweskiej policji. Dwóch martwych policjantów, to już policzek wymierzony w tę służbę, a kiedy morderca zostawia za sobą kolejnego martwego stróża prawa w kolejnym miejscu zbrodni, której nie udało się rozwiązać, jest to już prawdziwy horror.
Zagadkę wyjątkowo brutalnych morderstw próbuje rozwiązać cały sztab policji z Oslo, choć sprawa wygląda beznadziejnie. Ekipie ścigającej bezwzględnego mordercę najbardziej doskwiera brak Harry’ego Hole, którego nieobecność mocno daje się we znaki jego dawnym współpracownikom.
Z tym problemem przyjdzie zmierzyć się grupie policjantów z Oslo, w kolejnej części cyklu Jo Nesbo, o twardym jak Janosik i mężnym jak Kmicic Harrym Hole, czyli w Policji. I jak na cykl o Harrym Hole przystało, w pewnym momencie wkroczy on do akcji.
Policja, to kryminał, którego nie zapomina się łatwo. Świetnie skonstruowany, z kapitalną fabułą, wieloma wątkami pobocznymi i niejasnym do samego końca rozwiązaniem. Przeraża, wzrusza, zadziwia. To spotkanie z literaturą kryminalną wysokich lotów, dzięki któremu, jeśli do tej pory stroniliście od tego gatunku, zaczniecie za nim tęsknić.
Nesbo porusza wiele tematów, które są bolączką społeczeństw Zachodu, które co prawda przewijają się często w literaturze skandynawskiej, on robi to jednak na swój wyjątkowy sposób, waląc w czytelnika z grubej rury...
Skorumpowani policjanci, chorobliwie ambitni politycy, groźni przestępcy, zaniechania policji, to tylko niektóre z niespodzianek, które naszykował czytelnikom Nesbo. Powieść tę czyta się świetnie, zwłaszcza że autor zgrabnie wprowadził tu wiele różnych wątków, które przeplatają się ze sobą i tworzą fabułę intrygującą, mrożącą krew w żyłach, czasem ściskającą za gardło, a czasem pozwalającą odetchnąć z ulgą. Autor, to mistrz w malowaniu różnorodnych emocji i podsycaniu ich do czerwoności. A dzięki temu Policję czyta się od przysłowiowej deski, do deski…
Nesbo pogrywa z czytelnikiem, ciągle podrzucając mu innych podejrzanych, dorzucając nowe dowody i zaskakujące wiadomości, by po chwili zbić je bez skrupułów. A dzięki temu całej powieści towarzyszy ciągłe przeświadczenie, że jest się o włos od odkrycia przestępcy i jego motywów, z dreszczykiem i w nieustępującym napięciu. Po to tylko, by w finale dać się nieźle zaskoczyć. I poczuć coś, co można nazwać niedosytem, frustracją i strachem.
Piękne jest te mnóstwo niedomówień, które zaserwował czytelnikowi w finale Nesbo, dających tak wiele domysłów i możliwości. Śmiertelnie niebezpiecznych.
Dlatego, jest to moja ulubiona część „przygód” Harry’ego Hole. Dlatego serdecznie polecam.
Zwłoki policjanta odnalezione w miejscu popełnienia przed laty okrutnej zbrodni, w dodatku zamordowanego w ten sam sposób, jak ofiara sprzed lat, to spore wyzwanie dla norweskiej policji. Dwóch martwych policjantów, to już policzek wymierzony w tę służbę, a kiedy morderca zostawia za sobą kolejnego martwego stróża prawa w kolejnym miejscu zbrodni, której nie udało się...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jak zachowalibyście się znajdując zakrwawione zwłoki na pustkowiu, a obok mnóstwo pieniędzy? Prawdopodobnie wzięlibyście nogi za pas i jak najszybciej wezwali pomoc. Bohater powieści Cormaca McCarthyego „To nie jest kraj dla starych ludzi”, Moss, zrobił inaczej. Zgarnął pieniądze, które uznał za gwarancję rozpoczęcia nowego życia. W ten oto sposób dokonał wyboru, który raz na zawsze zmienił jego życie. W ślad za Mossem i pieniędzmi rusza bezwzględny, psychopatyczny morderca, Anton Chigurh, perfekcjonista w każdym calu. Życie Mossa i jego najbliższych od tej pory zmienia się diametralnie, a zamiast sielanki pieniądze fundują im horror. Jedyną pomocą na jaką może liczyć małżeństwo, jest wsparcie ze strony szeryfa Bella, jednak oboje konsekwentnie odrzucają każdą propozycję mężczyzny. Znajdują się w matni, spowodowanej chciwością i uzależnieniami, a w tle toczą się wojny narkotykowe.
Świadek – morderca – stróż prawa. Którą z tych postaci chciałbyś poznać, której poczynania śledzić? Nie zastanawiaj się. Z McCarthym będziesz sunął krok w krok z każdą z nich. „To nie jest kraj…” serwuje potrójną dawkę adrenaliny i mocnych wrażeń. Jej siła polega na minimalizmie, zgodnie z zasadą im mniej, tym lepiej. Nie ma tu ani rozbudowanych dialogów, ani rozbudowanych portretów psychologicznych, ani długich opisów. Znaleźć można za to mocne, zapadające w pamięć dialogi, które wyrastają na kultowe wręcz, silne, ostro zarysowane charaktery bohaterów, wreszcie akcję zmieniającą się z minuty na minutę, zaskakującą tak czytelników jak i bohaterów.
Obok książki McCarthyego nie sposób przejść obojętnie. Autor w tej krwawej historii zawarł obserwacje kilku pokoleń ludzi. Mówi głośno o zmianach cywilizacyjnych, rozprzestrzenianiu się zła na przestrzeni zaledwie kilkudziesięciu lat. Zmusza do myślenia, zadumania się nad tym, co niesie ze sobą tzw. postęp, nad niebezpieczeństwami, które nadciągają w piorunującym tempie. Oceny i wnioski czytelnik wyciąga sam, dzięki celnym obserwacjom pisarza, stawiającym ludzi w nie najlepszym świetle.
Historia ta pokazuje, że tak naprawdę niewiele zależy od nas samych, a jednocześnie wszystko… W jednej chwili świat może zwalić ci się na głowę, w okamgnieniu możesz znaleźć się w złym miejscu i ściągnąć na siebie kłopoty, a jakiegokolwiek dokonasz wyboru, każdy będzie zły. Porusza tym samym pojęcia przeznaczenia i jego roli. To nie od nas i nie od naszych wyborów zależy życie, ale od predestynacji która z góry determinuje całość naszych poczynań. Pomimo smutnej i tragicznej wymowy powieści, jest w niej i akcent optymistyczny. Książka bowiem mówi o jeszcze jednej ważnej cesze ludzi: o umiejętności godzenia się z losem, przyjmowania tego co przychodzi z godnością, pełnym zrozumieniem i radością, bo pomimo że czasem prześladuje nas pech, być może ominęło nas bezwiednie coś o wiele gorszego.
„To nie jest kraj dla starych ludzi” jest krwawą, mocną przygodą. Wybebesza ciała i umysły. To literatura, która mocno potrząsa i oddziałuje na emocje. To nie lekki prztyczek w nos, to nawet nie policzek. To nokaut w najczystszej postaci. Diabelnie dobre! Napisać, że książka zapada w pamięć to banał, a przecież „To nie jest kraj dla starych ludzi” banalną powieścią nie jest. Jak zatem prosto, bez frazesów ale i bez patosu określić powieść? Nietuzinkowa? Niezwykła? W dalszym ciągu to nie to. Niech zatem będzie powieścią odbierającą mowę.
Jak zachowalibyście się znajdując zakrwawione zwłoki na pustkowiu, a obok mnóstwo pieniędzy? Prawdopodobnie wzięlibyście nogi za pas i jak najszybciej wezwali pomoc. Bohater powieści Cormaca McCarthyego „To nie jest kraj dla starych ludzi”, Moss, zrobił inaczej. Zgarnął pieniądze, które uznał za gwarancję rozpoczęcia nowego życia. W ten oto sposób dokonał wyboru, który raz...
więcej mniej Pokaż mimo to
Trwa II wojna światowa. W oblężonym przez hitlerowców Leningradzie królują wszechogarniający mróz i głód. Szerzyć zaczyna się kanibalizm, w tym rytualny, za którym stoi tajemnicza sekta Doskonałych. Na czele grupy mającej zlikwidować kanibali staje major Razumowski. Tropić będzie Doskonałych, próbując wyciąć ich w pień, ale na ręce patrzyć mu będzie siejący postrach towarzysz Beria. Trupy słać będą się gęsto.
Autor opisywanych „Demonów Leningradu”, Adam Przechrzta, to doktor nauk humanistycznych. Tytuł uzyskał za„Antypaństwową działalność komunistów w oczach polskich służb specjalnych 1918-1939”. Jego wiedza na temat czasów stalinowskich imponuje, wyzierając na każdym kroku z powieści. Intryguje i zapala. Sporo tu historii, lecz w konwencji fantastyki. "Demony..." urzekną każdego fana gatunku, niezależnie od tego, czy lubi historię, czy nie znosi. Bo książka napisana jest tak, że porwie bez reszty, wyssie energię i krew, podobnie jak Doskonali. Jest mocna, męska, krwawa i bezkompromisowa jak major Razumowski i jego kompania.
Z resztą Razumowski, to nie jedyny bohater zapadający w pamięć. Wszyscy bez wyjątku, to mordy, których nie chciałoby się spotkać na swojej drodze, śmietanka towarzyska stworzona przez stalinowski terror. Banda karierowiczów i sadystów. A jednak jest w nich coś sprawiającego, że da się ich nie tylko polubić, ale i wiele usprawiedliwić.
Będę banalna pisząc, że akcja „Demonów Leningradu” jest porywająca. Uderza do głowy, niczym młode wino. Często ulega nagłym zwrotom. Raz Razumowski w Leningradzie walczy z Doskonałymi, za chwilę szuka niemieckiego szpiega w szeregach GRU. Smaczku całości nadają autentyczne postacie. Zaskakujące wydarzenia, ciekawe postacie, intrygująca akcja.
Zachęcam do odkrycia „Demonów Leningradu” i oceny, kto bardziej zasługuje na ów mało zacny tytuł. Po ich lekturze, będziecie chcieli jeszcze więcej Razumowskiego, dlatego z całą pewnością sięgniecie po kolejne dziecię Przechrzty, „Demony wojny”. Przetestowałam na sobie.
Trwa II wojna światowa. W oblężonym przez hitlerowców Leningradzie królują wszechogarniający mróz i głód. Szerzyć zaczyna się kanibalizm, w tym rytualny, za którym stoi tajemnicza sekta Doskonałych. Na czele grupy mającej zlikwidować kanibali staje major Razumowski. Tropić będzie Doskonałych, próbując wyciąć ich w pień, ale na ręce patrzyć mu będzie siejący postrach...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ahoj przygodo! - Marcin Mortka „Podróże Tappiego po Szumiących Morzach”
Ma długą brodę i wielkie brzuszysko. Kochają go tysiące dzieci. O nie, to wcale nie Święty Mikołaj! To ktoś o niebo lepszy, choć nie przynosi prezentów. Za to mężnie stoi przy każdym dzielnym chłopcu i odważnej dziewczynce każdego dnia w roku, nie tylko 6 grudnia! Wiking Tappi i jego wierny druh Renifer Chichotek ponownie pędzą ku przygodom. O ich wcześniejszych przeżyciach można przeczytać w „Tappim z Szumiącego Lasu”. Ta część, w której Tappi opuszcza Chatę i rusza statkiem wikińskim w drogę, to „Podróże Tappiego po Szumiących Morzach”. Wzywany zewem natury Wiking wyruszy ku nowym przygodom, poznawać nowe miejsca i nowych przyjaciół.
Autorem przezabawnych przygód Tappiego jest Marcin Mortka, polski pisarz fantasy. Wyobraźnia autora jest godna pozazdroszczenia, a jej efektem jest olbrzymia radość dzieci i ich szeroki uśmiech, kiedy słuchają o przygodach Tappiego i Chichotka.
Tappi, to Wiking kochający dobrą zabawę, smakołyki i przygody. Jest równie poczciwy, co wesoły, ale zdarza mu się wpadać w złość, kiedy widzi, że komuś dzieje się krzywda. W „Podróżach…” przyjdzie mu wpaść w gniew kilkakrotnie, kiedy na jego drodze stanie straszliwy czarodziej Torbul. Zły do szpiku kości! Jego przestępstwa są wprost niewyobrażalne: robi na złość innym, nie myje zębów, nie je owoców, wyciera nos w rękaw, chodzi późno spać… Jego przewiny wymieniać można jeszcze długo, ale aż strach ściska za serce, kiedy się o nich pomyśli. Z takim oto gagatkiem zmierzy się Tappi, by pomóc swoim przyjaciołom (starym i nowo poznanym), których postanowił gnębić Torbul.
Oprócz przygód, w których pokonywał będzie czarodzieja, Chichotka i Tappiego czekają i inne perypetie. Spotkanie z wielką ośmiornicą Krakenem, z najprawdziwszym Smokiem, ze złymi trollami, a nawet z wielorybem.
Tappi pokaże swoje dobre serce w dziewięciu opowieściach, a każda z nich będzie wyjątkowa i zabawna. Marcin Mortka zadbał, by bajka o Tappim była wyjątkową lekturą, po którą dzieci będą chętnie sięgać i o której czytanie będą molestować rodziców. Niejednego fana Tappiego rozboli ze śmiechu brzuch, bo na „Podróże Tappiego po Szumiących Morzach” składają się dowcipne opowiadania, napisane dowcipnym językiem. Całość dopełniają ilustracje Marty Kurczewskiej, które choć w tonacji czarno-białej, mienią się wszystkimi kolorami tęczy.
„Tappi” to jednak nie tylko zabawne historyjki. To także książka ucząca dzieci różnych wartości. Dzieciaki szybko utrwalą, że warto się dzielić i być koleżeńskim, warto myśleć o innych i ich potrzebach, nie wolno wrzeszczeć, etc. Dzięki historiom, w których występują bohaterowie typu Chmury Kłamczuchy, dzieciaki szybko zaakceptują zasady dobrego wychowania, które nie będą wydawały się wymuszane i nudne. Jest też alternatywa dla dzieci, które niekoniecznie muszą zapałać miłością do bohatera poukładanego. Mali rozbójnicy z pewnością wpadną w zachwyt patrząc na Torbula. Patrząc na charyzmę, jaką obdarzył autor tę postać, pewnym jest że i czarodziej mógłby rozdać niejeden autograf, gdyby nie był postacią fikcyjną.
Tappiego polecam zatem każdemu dużemu i małemu czytelnikowi!
Ahoj przygodo! - Marcin Mortka „Podróże Tappiego po Szumiących Morzach”
Ma długą brodę i wielkie brzuszysko. Kochają go tysiące dzieci. O nie, to wcale nie Święty Mikołaj! To ktoś o niebo lepszy, choć nie przynosi prezentów. Za to mężnie stoi przy każdym dzielnym chłopcu i odważnej dziewczynce każdego dnia w roku, nie tylko 6 grudnia! Wiking Tappi i jego wierny druh...
Świetny pomysł na książkę dla dziecka, to pomysł sprawdzony. Jako że w przypadku Davida McKee i słonia Elmera mam do czynienia z przetestowanym produktem, z chęcią sięgnęłam wraz z moją małą zdobywczynią świata i odkrywcą w jednym, po „Elmera i hipopotamy”, czyli kolejną z wielu przygód ulubieńca dzieci. Jak zwykle zagłębiłyśmy się w lekturę, która trwa i trwa i trwa, bo książka młodej się nie nudzi.
Tym razem kolorowy słoń w kratę rozwiązywał będzie pewien konflikt pomiędzy słoniami a hipopotamami. Z czego wyniknął spór i w jaki sposób uda się rozwiązać problem Elmerowi, musicie odkryć z dzieckiem sami. Ja powiem tylko, że jest to mądra historia ucząca nie tylko dzieci, że problemy rozwiązywać należy wspólnie. I że trzeba ze sobą rozmawiać, choć to czasem trudna sztuka.
„Elmer i hipopotamy” to książka, która uczy myślenia, samodzielności i empatii. Stawia na współpracę. Pokazuje, że nie ma takiego problemu, którego nie dałoby się rozwiązać wspólnymi siłami. Wystarczy tylko bardzo tego chcieć.
Jak w każdej książce Davida McKee z serii o słoniu w kratkę, także i tym razem będzie bajecznie kolorowo, baśniowo wręcz, niepowtarzalnie. Autor zadbał o to, by jego ciekawa opowieść, oprawiona była ilustracjami, które inspirują. Proste, przypominające dziecięcą kreskę, tym bardziej wpadają w oko dzieciakom. Jest w nich coś nietypowego i wzruszającego. Coś, co sprawia, że ilustracje cieszą oko i serce (jakkolwiek infantylnie to brzmi, tak jest w istocie). Prostota i bajeczne kolory, to przepis na sukces.
Wydawca zadbał też i o to, by starszaki mogły same czytać tekst, odpowiednio powiększając czcionkę. Ewentualnie uznajmy, że jest to ukłon w stronę dziadków, spędzających z wnukami czas i chętnie czytających im lektury.
„Elmer...” na pewno spodoba się młodszym dzieciom. Krótkie teksty pisane łatwym językiem nie zanudzą ani dorosłego czytelnika, ani młodego, dla którego książka została stworzona. Całość jest zrozumiała i interesująca, co czyni lekturę atrakcyjną i przyjemną, do tego stopnia, że dziecko z chęcią wracać będzie do książeczki. Dobry, jasny tekst oraz magiczne wprost ilustracje powodują, że z Elmerem zaprzyjaźnia się od pierwszej chwili. Dlatego życzę wam byście wraz ze swoimi pociechami również poddali się tej magii, którą stworzył na kartach Elmera David McKee.
A proste przesłanie książki plus dobra cena, to bardzo dobre przesłanki, by zaopatrzyć się w „Elmera...” na święta.
Polecam!
Świetny pomysł na książkę dla dziecka, to pomysł sprawdzony. Jako że w przypadku Davida McKee i słonia Elmera mam do czynienia z przetestowanym produktem, z chęcią sięgnęłam wraz z moją małą zdobywczynią świata i odkrywcą w jednym, po „Elmera i hipopotamy”, czyli kolejną z wielu przygód ulubieńca dzieci. Jak zwykle zagłębiłyśmy się w lekturę, która trwa i trwa i trwa, bo...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zanim zawodowo pochłonęło ją pisanie, pracowała w milicji. Z wykształcenia prawniczka, zajmowała się działalnością edukacyjną oraz badaniami z zakresu kryminologii. Swoje doświadczenia zebrane w pracy, z pewnością wykorzystuje dziś w swoich książkach, których główna bohaterka, Nastia Kamieńska, posługuje się zdobyczami nauki do walki z przestępcami. Jeśli zdradziłam już nazwisko Kamieńskiej, cała reszta z pewnością nie jest już tajemnicą.
Autorką, która powołała do życia major Anastazję Kamieńską, jest rosyjska pisarka Aleksandra Marinina. Na swoim koncie Marinina ma już dziesiątki powieści kryminalnych, z których część tylko przetłumaczona została na język polski. Autorka zdobyła i u nas rzesze oddanych czytelników, czekających na tłumaczenia kolejnych powieści.
Najnowszy (choć tylko w teorii) kryminał autorki postanowiłam przesłuchać. Marinina powieść napisała w roku 1996, u nas ukazała się ona dopiero teraz. W praktyce więc „Cudza maska” to staroć, choć na naszym rynku bezsprzecznie to pozycja dość świeża.
Tym razem Kamieńska rozwiązywać będzie zagadkę morderstwa popularnego pisarza literatury kobiecej, Leonida Paraskiewicza. Autor romansów ginie pod własnym mieszkaniem, zastrzelony przez nieznanego sprawcę. Milicja nie ma jednak problemu z ustaleniem mordercy, bo zgłasza się on sam na komendę i przyznaje do winy. Jest to jednak dopiero początek kłopotów Kamieńskiej i jej kolegów, bo sprawy będą się komplikować z godziny na godzinę, a problemy piętrzyć jak sterty niewyprasowanych ubrań.
Obok wątku zamordowanego pisarza, autorka prowadzi jeszcze dwa inne, zupełnie odległe od siebie. Spaja je tylko pewna postać, ale w jaki sposób i dlaczego, to zagadka, którą musicie rozwiązywać sami. Nie będzie zatem tajemnicą kto łączy bohaterów trzech różnych historii, ale motyw jego działań.
Oprócz historii Paraskiewicza, poznacie historię Siergieja Bieriozina, prominentnego polityka, i jego żony Iroczki. Trzeci wątek to opowieść o Natalii Dosiukowej, próbującej wyciągnąć z więzienia swojego męża, Jewgienija.
Długo nie można powiązać ze sobą wątków, ale kiedy wszystko zaczyna się zazębiać, robi to mocne wrażenie. Świetna intryga, dobrze poprowadzona i genialnie osadzona. Każdy wdziewa tu cudzą maskę, pytanie tylko dlaczego? Oto, z czym przyjdzie zmierzyć się czytelnikowi. Pojawi się mnóstwo wątpliwości, szereg zawirowań, masa pytań i niedowierzania, by na końcu przyznać, że autorka jest jednak sprytną bestią, a wymyślona przez nią intryga to prawdziwa perełka.
Jak na kryminał, w którym główne skrzypce gra, a właściwie grać powinna Kamieńska, mało tu Nastii. Kobieta przez większość powieści jest uderzająco wycofana. Paradoksalnie, brakowało mi jej rozważań, analiz i powolnego, wręcz leniwego dochodzenia do prawdy. Słuchając książki, miałam wrażenie, że sprawa rozwiązuje się sama, bez dużego wysiłku Kamieńskiej. A przecież powieści Marininej, to przede wszystkim żmudne, lecz nie nużące czytelnika, analizy Anastazji Kamieńskiej.
Jedno jak zawsze jest niezawodne. Dyskretne wychwalanie demokracji rosyjskiej, ze szczątkowymi śladami krytyki. Tak szczątkowymi, że ledwie dostrzegalnymi.
Książka napisana jest lekko, tak też się jej słucha. Lektorem, podobnie jak w przypadku „Kolacji z zabójcą” i „Za wszystko trzeba płacić” jest Roch Siemianowski, który jak zawsze świetnie wykonuje swoją pracę. Dobra dykcja, modulowanie głosem, czyli lektorstwo na najwyższym poziomie. Przy tym lektorze trzeba szczególnie uważać, bo można nieźle się zasłuchać i zapomnieć o bożym świecie. A czas płynie przecież nieubłaganie... To niezwykły głos do słuchania, dzięki któremu lektura Marininy staje się jeszcze większą przyjemnością.
„Cudzą maskę” i Rocha Siemianowskiego w roli lektora polecam z czystym sumieniem.
Zanim zawodowo pochłonęło ją pisanie, pracowała w milicji. Z wykształcenia prawniczka, zajmowała się działalnością edukacyjną oraz badaniami z zakresu kryminologii. Swoje doświadczenia zebrane w pracy, z pewnością wykorzystuje dziś w swoich książkach, których główna bohaterka, Nastia Kamieńska, posługuje się zdobyczami nauki do walki z przestępcami. Jeśli zdradziłam już...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kacper, to sympatyczny psiak, którego pokochały rzesze dzieciaków na świecie. Od jakiegoś czasu, gości również w domach polskich dzieci, witając je z ekranu telewizora, czy uśmiechając się z książek. Ten książkowy, o którym chciałabym wam dzisiaj powiedzieć jest dziełem, a może raczej dzieckiem Micka Inkpena, brytyjskiego pisarza, który napisał cykl książek o psiaku, który stał się przyjacielem każdego dziecka. Autor, mocno z resztą uhonorowana postać, poszczycić się może m.in. nagrodą British Book Award, ale w jego kolekcji literackich trofeów jest tego znacznie więcej.
Kacper, którego część dzieci być może zna też pod imieniem Kipper, to przyjazny szczeniak, o którym powstał cały cykl książeczek. Jego przygody zapierają dech w piersiach maluchom, śledzącym z zapamiętaniem jego wyczyny. Jak mówi, a raczej pisze autor we wstępie „Kacpra”, jego książki mają pozaginane uszy, bo tak często dzieci po nie sięgają. Ja na przykładzie własnych córek muszę sprostować, że przygody Kacpra wywołują takie emocje, że aż wióry lecą! Nasza książka jest cała poklejona, bo dziewczyny wyrywają sobie książkę z rąk, ku mojemu zgorszeniu. Miłość do Kacpra przyćmiewa miłość siostrzaną.
„Kacper. Strachy” to propozycja dla wszystkich maluchów, które boją się ciemności. Dzielny Kacper wraz ze swoim przyjacielem Tygryskiem wykaże się ogromnym charakterem. Zanocują pod namiotem. A jako że to dwa harde szczeniaki, nie będą bać się niczego, nawet ciemności. Przynajmniej taki będą mieć plan. Ale o tym, czy naprawdę siła ducha zwycięży i czy psiaki faktycznie wykażą się lwią odwagą, o tym oczywiście przeczytacie swoim pociechom w „Kacprze”.
Zachęcam, bo to ciekawa lektura, która może być przeznaczona zarówno dla bardzo małych dzieci, jak i tych większych, które stawiają pierwsze kroki na drodze samodzielnego czytania. Duże litery, piękne ilustracje, przejrzystość i świetna czytelność, to zdecydowanie atrybuty Kacpra. Książka spodoba się więc wszystkim dzieciom bez wyjątku, zarówno tym, które znają Kacpra z kreskówki, jak i tym, które nigdy wcześniej nie słyszały o sympatycznym szczeniaku.
Nie bez przyczyny psa uważa się za największego przyjaciela człowieka... A sympatyczny czworonóg przeżywający te same problemy, co większość dzieci, drżący na samą myśl o ciemności, to nie tylko przyjaciel, ale i dobry druh. Szybko podbije serca dzieci, dzielących z Kacprem te same przygody, te same trudy dnia codziennego i te same radości.
Polecam!
Kacper, to sympatyczny psiak, którego pokochały rzesze dzieciaków na świecie. Od jakiegoś czasu, gości również w domach polskich dzieci, witając je z ekranu telewizora, czy uśmiechając się z książek. Ten książkowy, o którym chciałabym wam dzisiaj powiedzieć jest dziełem, a może raczej dzieckiem Micka Inkpena, brytyjskiego pisarza, który napisał cykl książek o psiaku, który...
więcej mniej Pokaż mimo to
Polacy pracujący za granicą, to dość powszechny obrazek. Niestety istnieje wśród Zachodnich pracodawców przekonanie, że to ludzie drugiej kategorii, forma pośrednia pomiędzy zwierzęciem a człowiekiem. Niestety, bardzo często swoim zachowaniem sami prowokujemy tego typu skojarzenia, grzęznąc we własnym piekiełku. Jednocześnie drzemie w nas przeświadczenie o wyjątkowości, romantyczna wizja Polaka i Polski będących osią wszelkich wydarzeń.
Debiutująca powieścią „Wściekła skóra” Agnieszka Miklis, w sposób bezpardonowy rozprawiła się z naszą megalomanią, opisując wycinek z życia Ślązaków wyjeżdżających na niemieckich paszportach do pracy w Holandii. Dokopała, dała do myślenia, ostro rozprawiła się z naszymi bolączkami. Jej thriller, to nie tylko zwykła powieść, przy lekturze której cierpnie skóra. To powieść, przy której boli każda najdrobniejsza tkanka. Dlaczego? Bo autorka rozkłada swoich bohaterów na czynniki pierwsze, obnaża ich psychikę, ich najgorsze i najciemniejsze strony, o których dowiadujemy się coraz więcej, a których wcale nie pragniemy poznawać. Miklis swoją powieścią udowadnia, że jej powieść to nie zwyczajne granie na nerwach, a prawdziwa wirtuozeria. Choć mamy do czynienia z debiutem, autorka jest w pełni ukształtowaną artystką.
„Wściekła skóra” to powieść o buncie, szukaniu własnego ja, o niedostosowaniu. Tak naprawdę książka porusza o wiele więcej problemów, wierci dziurę w brzuchu, zmuszając do myślenia. To historia Roswity Rein, zakompleksionej kobiety, która w akcie desperacji, po gigantycznej sprzeczce z rodzicami postanawia wyjechać do pracy w Holandii. Roswita uciekając przed piętrzącymi się przed nią problemami, wpada z deszczu pod rynnę, bo i w Holandii, pełnej pięknych ogródków, zadbanych domów i sielskich obrazków, można nie szukając, wpakować się w kolosalne problemy. Jej problem będzie miał na imię Tania, nietuzinkową urodę i epatujący seksapil. Jej problem nie zniknie nawet wtedy, kiedy pewnego dnia zniknie Tania. Roswita rzuci się niczym z motyką na słońce, by odnaleźć odpowiedź, co stało się z młodą i piękną dziewczyną. Poruszy niebo i ziemię, by dotrzeć do prawdy, która ukaże brzydkie oblicze Holendrów, mocno skrywane pod ciepłym, przyjaznym obliczem. Stanie twarzą w twarz z bezdusznością, bezwzględnością i brakiem akceptacji wobec tego co inne, obce, brzydkie.
Holandia u Agnieszki Miklis, to piekło na ziemi, to podwójna moralność, dulszczyzna do potęgi n-tej. Degeneracja uderza z wielką siłą w każdego, niezależnie od nacji. W ten sposób powstają kliki ludzi ukrywających swoje brudne interesy lub interesy całych grup. Choć Holendrzy wcale nie wypadają lepiej w zestawieniu z Polakami, muszę i tak niestety, zgodzić się z Holendrami, że osobniki typu Osińskich, Piperkowych i całych rzeszy im podobnych, to rzeczywiście ludzie drugiej kategorii. A może nawet trzeci sort...Zobaczcie o czym mówię sami, a szybko przyznacie mi rację.
„Wściekła skóra” Agnieszki Miklis, to powieść bardzo udana. Jej siłą jest plugawość, której Miklis nie waha się pokazać. To bardzo dobry debiut, którego nie powstydziliby się czołowi pisarze gatunku.
Polacy pracujący za granicą, to dość powszechny obrazek. Niestety istnieje wśród Zachodnich pracodawców przekonanie, że to ludzie drugiej kategorii, forma pośrednia pomiędzy zwierzęciem a człowiekiem. Niestety, bardzo często swoim zachowaniem sami prowokujemy tego typu skojarzenia, grzęznąc we własnym piekiełku. Jednocześnie drzemie w nas przeświadczenie o wyjątkowości,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Gra toczy się dalej
Buzz marketing – działania podejmowane przez firmy, by u swoich klientów, także tych potencjalnych, wywołać pozytywne myślenie o produkcie. Jest dawaniem okazji do rozmów o marce, firmie, usługach, produkcie, etc. Doskonałą formą promocji wykorzystywaną przez buzz marketing jest Internet. To właśnie za jego pomocą użytkownicy danego produktu, czy usługi dzielić mogą się swoimi opiniami na temat danej marki. Tak pokrótce opisać można zjawisko, o którym wspomina Anders de la Mott w powieści kryminalnej [buzz], będącej kontynuacją książki [geim]. Kontynuacją i zarazem drugą częścią trylogii.
[geim] mnie rozbroił. Był tym, czego szukam i miał absolutnie wszystko to, co w kryminałach lubię najbardziej. Byłam dlatego ogromnie ciekawa, jak autor poradził sobie z kolejnym kryminałem, który kontynuował historię zapoczątkowaną w [geim].
Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy, to bardzo szybka akcja. [buzz] jest kolejną grą, która nie ma reguł, czy raczej ma reguły powstające na bieżąco. Podobnie jak w poprzednim tomie, także i tu głównymi postaciami kryminału są HP i Rebecca. Czytelnik ma okazję śledzić losy rodzeństwa, które są osobnymi historiami. Istnieć będzie jednak podczas czytania przeświadczenie, że gdzieś musi być klucz, który połączy ścieżki obojga. Zwłaszcza, jeśli czytało się pierwszy tom powieści. Równie mocno główkować trzeba, czym są dziwne komentarze na początku każdego rozdziału i Forum Filarów Bezpieczeństwa, a kiedy w końcu HP pojawi się w firmie, wykorzystującej buzz marketing (i nie tylko), mętlik w głowie stanie się jeszcze większy.
Książka de la Motte’a jest pozycją wartą uwagi. Niezaprzeczalnie, autor wkręca czytelnika w świat intryg, internetowych rozgrywek, pełnych niebezpieczeństw i tajemnic wartych, by pozbawić kogoś życia. Ale cyberprzestępczość nie jest jedynym z poruszanych u de la Motte’a problemów. On idzie dalej. Stalking, szpiegostwo przemysłowe, przestępczość policji, to tematy bliskie de la Motte’owi, który przez wiele lat pracował w policji oraz zajmował się bezpieczeństwem w firmach IT. Choć jego książki to fikcja literacka, to sposób w jaki opowiada o wydarzeniach, nadaje im dużej dozy autentyczności. W zachwyt wprawić może sposób narracji. Oczywiście znajdzie się i grupa osób, które właśnie takiej formy pisarstwa nie będą w stanie przełknąć, dla mnie jednak jest to duży atut. Zarówno tematyka, bardzo współczesna, nowoczesna, jak i narracja powodują, że książki de la Motte’a zapadają w pamięć. Dla mnie jest to książka równie ekscytująca, co pokrętna. To zabawa numer jeden. Niebezpieczna, wciągająca, wywołująca adrenalinę.
Autor ciekawie rozegrał dwa wątki kryminalne. A może jeden, rozpisany na dwóch bohaterów, lub patrząc na Rebeccę i HP – na dwa pionki? Z jednej strony będziemy śledzić losy Rebeki, zawieszonej w służbie i oczekującej na decyzję komisji mogącej albo przywrócić ją do pracy albo ze służby wydalić. Dziewczyna padnie przy okazji ofiarą stalkingu i internetowej napaści ze strony przeciwnika, który wie o jej życiu więcej, niż powinien. Z drugiej strony pojawi się HP, uwikłany w zabójstwo kochanki, współwłaścicielki firmy trudniącej się buzz marketingiem. HP poprowadzi mini śledztwo mające wyjaśnić, kto stoi za morderstwem kobiety. Będzie próbował również uciec przed Grą, która najprawdopodobniej znowu wkroczyła w jego pokręcone życie. I jak zwykle pojawi się mnóstwo pytań i niejasności, które nie zostaną wyjaśnione. Z tą różnicą, że zakończenie [buzz] prowokuje do kombinowania, do samodzielnego rozwiązania zagadki.
Jestem coraz gorliwszą fanką de la Motte’a, a jeśli trzecia część okaże się równie dobra co dwie pierwsze, stanę się fanatyczką!
Gra toczy się dalej
Buzz marketing – działania podejmowane przez firmy, by u swoich klientów, także tych potencjalnych, wywołać pozytywne myślenie o produkcie. Jest dawaniem okazji do rozmów o marce, firmie, usługach, produkcie, etc. Doskonałą formą promocji wykorzystywaną przez buzz marketing jest Internet. To właśnie za jego pomocą użytkownicy danego produktu, czy...
Parlez-vous English? - Stephen Clarke „1000 lat wkurzania Francuzów”
Jak można opowiadać o historii? Sposoby są dwa. Nudno lub ciekawie. Ten drugi sposób wybrał Stephen Clarke, w książce „1000 lat wkurzania Francuzów”. Z ironią, kpiną i dystansem, z humorem, oczywiście iście angielskim, brytyjski autor opowiada o historii Francji, a właściwie tych jej fragmentach, które dotyczą zajadłych stosunków angielsko-francuskich. Bo jakże by inaczej? Znając choćby pobieżnie relacje Francuzów i Anglików, nie można spodziewać się, że książka będzie opiewała francusko-angielskie więzi.
A jako że rodowity Angol chwycił za pióro, powstała książka, przy której można zaśmiać się do łez, o ile jest się miłośnikiem humoru angielskiego. Będzie stronniczo do bólu! Stronniczo i wesoło!
W czym tkwi siła „1000 lat wkurzania...”? To proste. Autor kpi z Francji i Francuzów niemal w każdej opisywanej sytuacji. Bezlitośnie obśmiewa, ale nie ma w tym pogardy, a czuć sympatię. Wilhelm Zdobywca i Wikingowie, wojna stuletnia i Joanna d’Arc, Maria królowa Szkocka, wyprawy kolonizacyjne i wstydliwa Akadia, Szampan (Don Perignon), Król Słońce, Jerzy Waszyngton a sprawa francuska, Napoleon a Anglia i kontynent, swawolny Albercik a rozwój francuskiej myśli technicznej w sferze gadżetów erotycznych, jak dżuma zabiła język francuski i rozpowszechniła angielski. Oto niektóre z tematów, które porusza książka. Wszystko, to dowód na trudne relacje łączące Anglików i Francuzów, powody dla których ci drudzy mają prawo narzekać na sąsiadów, a nawet ich nienawidzić, bo tak ich wkurzyli na przestrzeni wieków... W skrócie: to specyficzny kurs historii Francji i konfliktów czy waśni francusko angielskich, z najważniejszymi wydarzeniami, które dotyczyły obu państw. Podany w specyficzny sposób.
Już sam tytuł książki Clarke’a intryguje potencjalnego czytelnika / słuchacza. Nie ukrywam, że sama dałam się podejść niczym Ewa wężowi w rajskim ogrodzie. Poprzez kpinę i cynizm Clarke oswaja ludzi z niełatwą historią stosunków francusko-brytyjskich. Również w ten sposób zaznacza, że nie będzie opowiadał sztampowo, a pójdzie pod prąd, bo w nosie mieć będzie poprawność polityczną. Z dużym pożytkiem dla książki. Ku chwale Anglii i uciesze czytelnika.
Można rzec, że „1000 lat wkurzania...” to książka obrazoburcza. Każdy Francuz przyzna mi rację, każdy Anglik weźmie się pod boki i będzie ryczał z radości. Dlaczego? Szampan nie jest francuski. Croissanty? Absolutnie nie. Gilotyna? Nic z tych rzeczy! Bagietka? Francuzi, możecie sobie pomarzyć. Prawdziwy Francuz krzyknie wówczas: non! i padnie zemdlony z oburzenia. I jak tu przeżyć bezczelne plotki, jak dać odpór angielskiej zawiści i złośliwości?
Takich i podobnych jeszcze rewelacji wysłuchać można przesłuchując aż 17-to godzinnego audiobooka. Lektorem, który podjął się wyzwania jest Tomasz Ignaczak, człowiek 1000 hobby i zawodów. Doskonale pasuje do tej roli, bo jego bogata osobowość odmalowuje się w jego głosie. Nie sposób nudzić się w takim towarzystwie. Świetna książka plus świetny lektor, to gwarancja, że będzie wesoło. Zwłaszcza, że autor dołożył wszelkich starań, żeby jego książka trafiła pod strzechy. Prosty, przystępny język, który powinien trafić w gust młodego zwłaszcza czytelnika, (ale zrażony nie będzie i słuchacz, czy czytelnik dojrzały), w połączeniu ze współczesnymi analogiami do ówczesnych wydarzeń znacznie ułatwiają zrozumienie okoliczności w jakich rozgrywają się omawiane historie. Polecam, bo to przezabawna lektura, którą koniecznie trzeba przesłuchać! To rewelacyjnie napisana książka, satyra bijąca francuskie zadki.
Parlez-vous English? - Stephen Clarke „1000 lat wkurzania Francuzów”
Jak można opowiadać o historii? Sposoby są dwa. Nudno lub ciekawie. Ten drugi sposób wybrał Stephen Clarke, w książce „1000 lat wkurzania Francuzów”. Z ironią, kpiną i dystansem, z humorem, oczywiście iście angielskim, brytyjski autor opowiada o historii Francji, a właściwie tych jej fragmentach, które...
Polacy to podobno naród zrzęd i marud. Trochę pewnie w tym prawdy, bo lubimy sobie ponarzekać na politykę i polityków, na pogodę, na sąsiadów, na pracę, na dzieci, na partnera, na służbę zdrowia, na… Wymieniać mogę jeszcze długo. Podobno nie mamy też wobec siebie dystansu i mało się uśmiechamy. Ale czy na pewno? Chyba nie do końca. Lubimy się uśmiechać i śmiać, także z siebie. Inaczej życie byłoby zbyt nudne i zbyt poważne.
Proponuję dziś książkę, przy której uśmiechniecie się nie raz i przy której pośmiejecie się wielokrotnie z samych siebie. To album Andrzeja Mleczki, „Obywatelu nie pieprz bez sensu!”, z jego najlepszymi rysunkami, ilustrującymi naszą rzeczywistość. Wcale nie szarą!
O Andrzeju Mleczce, rozpisywać się nie zamierzam, bo zna go chyba każdy, od dziecka, na starowinkach kończąc. Jest jednym z najbardziej znanych i cenionych rysowników, wdzięcznie obśmiewającym otaczający nas świat. Zainteresowanych jego biografią odsyłam na stronę autorską.
„Obywatelu, nie pieprz bez sensu! Rysunkowa lista przebojów”, to jego jubileuszowy album, w którym zobaczyć można jego rysunki powstałe na przestrzeni lat. Zarówno stare, jak i nowe.
Album otwiera galeria zdjęć autora, w której zobaczyć możecie jak Andrzej Mleczko wyglądał bez brody, kiedy był jeszcze słodkim berbeciem lub przystojnym młodzianem w studium wojskowym. Ale ponieważ nie jest to album ze zdjęciami jego facjaty, przechodzę do rzeczy, do ilustracji w albumie.
Jako że autor jest osobnikiem niezwykle płodnym (zawodowo – w prywatne życie nie zaglądam), na jego koncie znajdują się tysiące (w dziesiątki idące) ilustracji i rysunków. Jak to się ma do jego konta bankowego nie wiem, choć pewnie Skarbówka nie narzeka. Zatem, by nie zbaczać z tematu: na koncie Andrzej Mleczko ma mnóstwo ilustracji i rysunków, z których wybrane zostały te najlepsze, najważniejsze i najbardziej znane. Wyselekcjonowane, przesiane, przetrzebione i zamieszczone według planu w albumie. Tak, by biedny czytelnik, czy może widz raczej, nie zagubił się w chaosie spowodowanym ilością prac. Poukładane zostały tematycznie, wg haseł odzwierciedlających zawartość. Mamy więc dla przykładu ilustracje z gatunku: „Jako w niebie tak i na ziemi”, „Bóg, humor, ojczyzna”, „Seks, przemoc i perwersja”, czy „Historyczne historie”. Dla każdego coś śmiesznego. Dla każdego coś satyrycznego. Dzięki doskonałemu wręcz zmysłowi do wychwytywania absurdów i głupoty, wrodzonemu poczuciu humoru, bystremu umysłowi potrafiącemu obśmiać do bólu, dopiec do żywego oraz talentowi w dłoniach, powstają rysunki i ilustracje, które rozśmieszają do łez, a okraszone są dosadnymi komentarzami, których nie powstydziłby się Piłsudski. Takie, przy których chętnie się uśmiechamy, ale i przy których w zamyśleniu kiwamy głową. Zabawne, dowcipne, zgryźliwe, złośliwe, dające do myślenia. Bezlitośnie pastwiące się nad rzeczywistością, która może być albo tematem do narzekań, albo tematem do wyszydzenia. Ja wolę tę drugą wersję, podobnie zresztą jak fani Mleczki.
Andrzej Mleczko nie stroni od żadnego tematu. Seks, kościół, polityka są mu równie bliskie, co podwórkowe potyczki. Nieważne kibic, policjant, czy ksiądz, zwolennik PiS-u, czy innego ustrojstwa, wszystkie śmiesznostki zostaną wyłapane i przedstawione za pomocą zabawnych rysunków i soczystych komentarzy. Bo tak naprawdę autor śmieje się z nas samych i z samego siebie. Każdy w tym względzie traktowany jest równo, każdy dostrzeże że niektóre z obśmiewanych cech dotyczą właśnie jego konkretnie. Wszystkich razem i każdego z osobna.
Album powinna firmować słynna reklamowa para, Serce i Rozum, bo dla jednego jak i drugiego ten album to świetna pożywka. Zapakowana w twardą oprawę, wydana niezwykle starannie, ucieszy serce i oko każdego. A rozum popieści.
Gorąco polecam! U mnie na honorowej półce w domu (takiej, której nie dosięgnie szarańcza, czyt. moje dzieci).
Polacy to podobno naród zrzęd i marud. Trochę pewnie w tym prawdy, bo lubimy sobie ponarzekać na politykę i polityków, na pogodę, na sąsiadów, na pracę, na dzieci, na partnera, na służbę zdrowia, na… Wymieniać mogę jeszcze długo. Podobno nie mamy też wobec siebie dystansu i mało się uśmiechamy. Ale czy na pewno? Chyba nie do końca. Lubimy się uśmiechać i śmiać, także z...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nazwisko Maggie Stiefvater jeszcze do niedawna nie mówiło mi nic. Wiedziałam tylko, że jest autorką trylogii o wilkołakach, czy może wampirach, a to nie obszar moich fascynacji czytelniczych. Jakoś nam nie po drodze. Zwłaszcza po przeczytaniu „Zmierzchu” Stephenie Meyer, książki wychwalanej pod niebiosa, a moim skromnym zdaniem gniota z prawdziwego zdarzenia. W dodatku dla naiwnych małolat. Jednak moja nieznajomość autorki ostatnio się skończyła, z chwilą sięgnięcia po książkę „Wyścig śmierci”. Nasze pierwsze spotkanie okazało się strzałem w dziesiątkę i miłością od pierwszego czytania. I mam ochotę kontynuować tę znajomość.
Niepokojąca fabuła. Chyba tak najdosadniej opisać można to, co dzieje się w „Wyścigu śmierci”. Jest dzika i nieposkromiona, a u czytelnika wywołuje bezsenność. Tak musieli czuć się bohaterowie powieści, którzy mieli styczność z magicznymi, dzikimi końmi, prawdziwymi potworami głębin.
Co roku na plaży na wyspie Thisby z głębin oceanu wypływają na ląd dzikie, krwiożercze konie wodne, eich uisce. Równie piękne, co niebezpieczne. Co roku wśród miejscowych rozpoczyna się szaleństwo. Giną przypadkowe ofiary mające styczność z dzikimi zwierzętami, giną też ludzie pragnący posiąść i poskromić konie, by wsiąść na ich grzbiet i stanąć ze śmiercią twarzą w twarz startując w Wyścigu Skorpiona. Tego roku jednak wydarzy się coś wyjątkowego, bezprecedensowego, łamiącego zastany porządek i dotychczasowe reguły. Akces do męskiego wyścigu zgłosi dziewczyna, która na domiar złego będzie próbowała złamać jeszcze jedną niepisaną zasadę Wyścigu Skorpiona… Tak rozpoczyna się dzika i szalona historia Kate vel Puck Connolly i Seana Kendricka, dwójki bohaterów zmuszonych zbyt szybko wkroczyć w dorosłość.
Wyścig rodzi obsesję podobną do tej, jaką dzikie konie mają na punkcie oceanu. Poskromić konia, to niczym ujarzmić ocean. Dlatego adrenalina rośnie, dlatego wielu jeźdźców nie wytrzymuje i ginie w szczękach konia, pod jego kopytami lub zostaje poniesiona na końskim grzbiecie do oceanu.
Ta powieść, to nie banalna opowiastka o magicznych stworach. To przede wszystkim opowieść o ludzkiej walce, dążeniu do wyrwania się z beznadziei i niemocy. To historia rywalizacji, tej mobilizującej i uczciwej, ale nade wszystko i tej, którą podsyca nienawiść. Opowieść jest niezwykle absorbująca, zwłaszcza że pociągnięta została z perspektywy zarówno Puck, jak i Seana, traktując ich historie równorzędnie. Czytelnik ma zatem możliwość poznać pobudki i motywacje obu zawodników, śledząc ich losy i dowiadując się wielu istotnych faktów na temat ich przeszłości.
Stiefvater genialnie oddała masę emocji targających ludźmi. O części już wspominałam, nie można jednak pominąć faktu, iż „Wyścig Śmierci” jest historią o pasji, przyjaźni, fascynacji, braterstwie, ludzkiej podłości i bezduszności, jest w zasadzie mozaiką uczuć. A dzięki temu książka wzbudza silne emocje, potrząsa, otumania i ogłusza. Wzbudza strach i nostalgię. Emocje, jakie towarzyszą czytaniu książki doprowadzają do wyczerpania nerwowego. Dawno nie czytałam niczego tak bardzo pasjonującego, tak niebanalnego. I po raz pierwszy udzieliła mi się adrenalina bohaterów, stawiając mnie na równi z nimi, pędzącą na własnym morskim koniu.
Przy takiej narracji można zostać hazardzistą! Bo ja zrozumiałam dzięki Stiefvater jak pociągające mogą być zakłady. Może nie biegnę od razu obstawiać konia na Wielkiej Pardubickiej, ale rozumiem już, jak bardzo podniecające może być to zajęcie.
To genialna, niesamowita powieść. Od pierwszej, aż po ostatnią literę. Drąży i wybebesza, pokazując co drzemie w każdym z nas. Ile dobra i ile podłości potrafimy ze sobą nieść. A po jej przeczytaniu czujesz się, jakbyś oberwał obuchem w głowę. I tchu też jakoś złapać nie można.
Polecam, kapitalna powieść!
Nazwisko Maggie Stiefvater jeszcze do niedawna nie mówiło mi nic. Wiedziałam tylko, że jest autorką trylogii o wilkołakach, czy może wampirach, a to nie obszar moich fascynacji czytelniczych. Jakoś nam nie po drodze. Zwłaszcza po przeczytaniu „Zmierzchu” Stephenie Meyer, książki wychwalanej pod niebiosa, a moim skromnym zdaniem gniota z prawdziwego zdarzenia. W dodatku dla...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kolejne spotkanie z Zygą Maciejewskim, prowadzącym śledztwo. Tym razem w jeszcze bardziej nietypowych warunkach niż zwykle. Komisarz Maciejewski otrzymuje zadanie rozwikłania okoliczności zabójstwa Żyda, na którego padło podejrzenie współpracy ze służbą bezpieczeństwa, a jego morderstwo miało być wyrokiem wykonanym przez podziemie poakowskie. Być może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie dwa fakty. Maciejewski, to eks komisarz i obecny więzień lubelskiego Zamku. Poddawany brutalnym przesłuchaniom przez sadystycznego majora Grabarza, próbującego wymusić na nim zeznania odpowiadające służbie bezpieczeństwa, mężnie stawia opór. Z dawnego Zygi zostaje li tylko strzęp człowieka. Zgadza się jednak podjąć zadania, dzięki czemu opuszcza więzienie.
Zadanie okazuje się zdecydowanie dużo bardziej zagmatwane niż początkowo mogłoby się wydawać. Na jaw szybko wychodzą sprawy, które wprowadzają do głowy Maciejewskiego spory galimatias i niemiłosiernie komplikują obraz sytuacji. Tak rozpoczyna się żmudne i niebezpieczne śledztwo, w którym przeszkadzać będą mu próbowali rozmaici ludzie, od gangów żydowskich poczynając, po szmalcowników i aparatczyków partii. Wszystko wskazywać też będzie na to, że w Lublinie szykuje się pogrom Żydów…
Śledztwo, śledztwem, a komisarz Maciejewski próbował będzie odbudować z gruzów własne życie osobiste i odzyskać podeptaną godność. Wybite zęby i szereg śladów po przesłuchaniach to tylko najmniejsze z jego problemów. Większe stanowią o jego upadku ducha i psychicznym wyczerpaniu. Trudniej posklejać zrujnowane małżeństwo z Różą, czy odkleić łatkę kolaboranta (bo przecież w powszechnej opinii Zamek opuścić mogą tylko ci, którzy zgodzili się na haniebną współpracę), niż naprawić zęby (choć i to stanowi spore wyzwanie!).
Pomimo wszelkich przeciwności, Zyga Maciejewski nie stracił swego cynicznego i sarkastycznego poczucia humoru. I za ów ironiczny humor, który Wroński wlał w powieść przy pomocy Zygi, należą się duże słowa uznania.
Cudowne jest również to, w jaki sposób Marcin Wroński narysował postać komisarza. Upodlonego, obcego we własnym mieście (które nie jest już tym miastem, które znał, a tym samym nie jest już jego miastem…), a jednak walczącego i próbującego odzyskać honor i poczucie własnej wartości. Ten aspekt jest równie ważny w „Pogromie…”, co sam wątek kryminalny. Ciekawie prowadzona narracja, plus obraz powojennego Lublina tętniącego życiem, z żywym językiem ulicy, pełnym wulgaryzmów i dosadnych określeń, to wszystko nadaje książce dodatkowych atutów. Wroński przenosi czytelnika w świat tuż po zakończeniu wojny, ze szmalcownikami, kolaborantami, nową panoszącą się władzą i jej najpodlejszymi przedstawicielami. A w tle budzący się antysemityzm, podsycany przez różne grupy, mające w tym swój interes. Drobiazgowość opisu, lekkość pióra, dobra znajomość tego okresu historii i historii samego Lublina, sprawiają, że jest to kryminał retro z prawdziwego zdarzenia. Ulica tętni życiem, nowa „demokratyczna” władza w Polsce Ludowej umacnia swoją pozycję, podobnie jak Marcin Wroński swoją, w kategorii świetny pisarz retro kryminałów.
Dla mnie dodatkową wartość powieści nadaje przeniesienie jej z papieru na nośnik audio. I jak zwykle oddanie do interpretacji świetnemu lektorowi Tomaszowi Sobczakowi. O ile nie do końca przekonywała mnie jego interpretacja w cyklu o Kacprze Ryxie Mariusza Wollnego, tak w cyklu Wrońskiego o komisarzu Maciejewskim, kolejny raz jestem zachwycona.
Stonowana narracja, która ciągle podsyca czytelniczy apetyt (a właściwie apetyt słuchacza), sprawia, że książka nabiera wartości pośredniej między świetnym słuchowiskiem, a tradycyjnym audiobookiem. Z pewnością interpretacja „Pogromu…” przypadłaby do gustu nawet tym osobom, które nie przepadają za tą formą książek.
Nie bez przyczyny Sobczak uznawany jest za jednego z czołowych lektorów w Polsce. On w „Pogromie…” nie poległ, a utwierdził swoją silną pozycję.
Kolejne spotkanie z Zygą Maciejewskim, prowadzącym śledztwo. Tym razem w jeszcze bardziej nietypowych warunkach niż zwykle. Komisarz Maciejewski otrzymuje zadanie rozwikłania okoliczności zabójstwa Żyda, na którego padło podejrzenie współpracy ze służbą bezpieczeństwa, a jego morderstwo miało być wyrokiem wykonanym przez podziemie poakowskie. Być może nie byłoby w tym nic...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-05-14
Kombatanci w akcji
Komisarz Robert Nemhauser znowu tropi przestępców. Osławiony już stróż prawa, znany z „Granatowej krwi” i „Długiego weekendu”, tym razem pojawia się w „Dniu zwycięstwa” skreślonym wprawną ręką Wiktora Hagena.
Autor, ukrywający się pod pseudonimem, być może by uniknąć kolejnego już zaszufladkowania jego osoby, przybrał na potrzeby „kryminalne” wzmiankowany już pseudonim. A może uznał, że Wiktor Hagen brzmi bardziej kryminalnie, niż Leszek Talko? Czy było tak, czy nie, wątpliwości nie ulega, że nazwisko prawdziwe w istocie wrzucone do kilku szufladek zostało, czego autor nie znosi. Mimo wszystko wspomnę o nich, bo warto przypomnieć, że Leszek Talko vel Wiktor Hagen, to zaszufladkowany ojciec (piszący ojcowskie poradniki i felietony), dziennikarz (obecnie wolny strzelec), kucharz (pracował w knajpie), fotograf (co nieco pstrykał), scenarzysta („Talki z resztą”).
Pewnie tych szufladek można byłoby pootwierać jeszcze więcej, bo Leszek Talko ma na swoim koncie jeszcze kilka talentów, które długo by wymieniać.
Tym razem Robert Nemhauser zmierzy się z kombatantami, a właściwie z zamieszaniem i morderstwem, które wydarzy się podczas obchodów Dnia Zwycięstwa w Jazdowie. Początkowo jego zadanie wydaje się nudne niczym flaki z olejem. Komisarz udaje się do Jazdowa oddelegowany przez szefostwo, by wziąć udział w uroczystościach odsłonięcia pomnika generała Władysława Huli-Grzybowskiego. Na miejscu dowiaduje się, że uroczystość zakłócona może zostać z uwagi na dwa rywalizujące ze sobą stronnictwa kombatanckie, ale jedynym poważnym zagrożeniem wchodzącym w grę ma być obrzucenie się rywali pomidorami. Sprawy nabierają zupełnie inny obrót, gdy w ruch poszły nie pomidory, a broń palna. Ginie weteran wojenny, który prawdopodobnie popełnił samobójstwo. Przy zwłokach zaś stoi baronowa Zachert dzierżąc zakrwawiony mop w ręku… Tak oto rozpoczyna się trudna, policyjna robota.
Dlaczego warto sięgnąć po kryminał Hagena, skoro na rynku jest tak silna konkurencja i jest w czym wybierać? Skoro można marudzić, wybrzydzać, przebierać w naprawdę dobrych pozycjach? Bo Wiktor Hagen pisze znakomicie. Szydzi, obśmiewa, drwi. Ludzka głupota, pseudo sztuka, nieuctwo, czy bufonada obśmiane zostają bezlitośnie. Dostaje się każdemu bez wyjątku, bo autor nie stosuje taryfy ulgowej wobec nikogo. Pisząc kryminał, walczy jednocześnie z ludzkimi przywarami, wykorzystując w tej walce wszelkie możliwe środki. Ba, on potrafi wykorzystać nawet Misia Paddingtona, by ukazać absurdalność poczynań niektórych. Policja, kler, arystokracja, artyści, biznesmeni, kombatanci – każdy dostaje według zasług. Robi to jednak z tak dużym wdziękiem i z tak doskonałym dowcipem, że aż łza się w oku kręci. Duża w tym zasługa nietuzinkowej postaci, czyli partnera Nemhausera, Maria, który jako policjant stosuje metody daleko odbiegające od konwencjonalnych.
Autor do tego cudownie komplikuje akcję, sprawiając, że z prostej sprawy, czyli śmierci samobójczej 90-letniego pułkownika Gasztołda, rodzi się zabójstwo, gdzie podejrzanymi są wszyscy i nikt jednocześnie.
Czytając „Dzień zwycięstwa” ubawiłam się setnie. Na przemian śmiałam się i popadałam w zadumę, główkując kto jest winien. A i tak zakończenie mnie zaskoczyło. Dlatego polecam. Lektura obowiązkowa dla fanów dobrej literatury, dla fanów kryminałów szczególnie.
Kombatanci w akcji
Komisarz Robert Nemhauser znowu tropi przestępców. Osławiony już stróż prawa, znany z „Granatowej krwi” i „Długiego weekendu”, tym razem pojawia się w „Dniu zwycięstwa” skreślonym wprawną ręką Wiktora Hagena.
Autor, ukrywający się pod pseudonimem, być może by uniknąć kolejnego już zaszufladkowania jego osoby, przybrał na potrzeby „kryminalne”...
Średniowiecze. W Anglii panoszą się Wikingowie, wyznawcy pogańskich bogów. Za nic mają chrześcijan, nie liczą się z ich bogiem. Palą, mordują, biorą do niewoli, gwałcą. Ale nade wszystko walczą, a w walce swej są równi bogom. Są waleczni niczym lwy, dumni, odważni i mężni. Nie mają sobie równych, zwłaszcza w zestawieniu z trwożliwymi chrześcijanami, którzy zamiast słuchać miecza, nadstawiają ucha podszeptom króla Alfreda. Ten zaś, choć odwagi mu nie brak, jest człowiekiem uległym wobec tchórzliwych księży, zdolnych sprzedać wszystko i wszystkich, byle w imieniu Jezusa.
Na szczęście dla Anglii i króla, wśród nich znajdują się i prawdziwi wojownicy, a prym wśród nich wiedzie Uhtred, wychowany pośród Wikingów. Sercem oddany tym, z którymi spędził młodość, jednak przysięgą wierności związany z nielubianym królem. Tak rozpoczyna się kolejny tom cyklu Wojny Wikingów, „Pieśń miecza” Bernarda Cornwella.
Jak zwykle u Cornwella, będzie się działo. Autor przyzwyczaił już swoich czytelników do szybkiego tempa, częstych zwrotów akcji, zaskakujących rozwiązań fabuły, do świetnego stylu. Cornwell, to złodziej czasu, któremu jeszcze dziękuje się, że zechciał przywłaszczyć sobie te kilka wolnych chwil, które mieliśmy do dyspozycji.
„Pieść miecza” jest równie widowiskowa, co poprzednie części. Nie ustępuje im też i rozmachem. To powieść historyczna zawierająca sporą dawkę faktów historycznych, przeplatanych wydarzeniami fikcyjnymi, tak zgrabnie wplecionymi w powieść, że dla osoby nie znającej historii, wszystko co wyczyta z kart, będzie najświętszą prawdą. To powieść historyczna, która urzeka sugestywnością. Dzięki kapitalnie opisanym bataliom przeniosłam się na chwilę do zdobywanego przez Uhtreda Londynu, czy na wody Tamizy. Było to na tyle realne i na tyle wiarygodne, że do dziś śnią mi się po nocach Wikingowie walczący w murze tarcz, czy Uhtred posyłający przeciwników w zaświaty swoim Żądłem Osy. Bo jak tu nie być poruszonym czytając o wojownikach wikińskich, przy których Mike Tyson, to słodki szczeniaczek. On odgryzł przeciwnikowi tylko kawałek ucha, Wikingowie w wirze walki zdolni byli odgryźć cały palec i rozwlec wnętrzności.
Wojny Wikingów i „Pieśń miecza” to nie tylko widowiskowe opisy walk. To także pełne pietyzmu sceny wychwalania cnót chrześcijańskich, Alfreda i jego poddanych. Powieść przyciąga kwiecistym językiem, barwnym i soczystym, utwierdzającym w przekonaniu, że powieść historyczna nie jest i nigdy nie będzie nudna.
Czytając tę książkę trudno nie zauważyć starcia się dwóch idei, dwóch światów i światopoglądów. Chrześcijaństwo ściera się z wierzeniami pogańskimi, niestety wypierając coraz bardziej wszelkie inne kulty. Automatycznie staje się po stronie Wikingów, stawianych tu w pozycji gorszych (oczywiście z punktu widzenia chrześcijan i Alfreda), ale wcale nie w gorszym świetle. Choć duńscy i norwescy wojowie są twardzi, bezwzględni i brutalni, są ludźmi czynu i honoru. W przeciwieństwie do obozu Anglików. Bo przecież bić żonę, to przywoływać ją do porządku i posłuszeństwa. Chełpić się cudzymi zasługami i przypisywać je sobie, to dbać o chrześcijańskie dobro. Grabić, plądrować, gwałcić, to wymierzać sprawiedliwość poganom.
Polecam gorąco „Pieśń miecza”. Sięgnijcie po książkę, niczym Wikingowie po oręż i doświadczcie niezapomnianych emocji, jakie może wam dać fascynująca lektura. Stańcie się częścią tej fascynującej przygody, w której walczy się na śmierć i życie o wartości, tak sprzeczne, a jednocześnie tak podobne…
Średniowiecze. W Anglii panoszą się Wikingowie, wyznawcy pogańskich bogów. Za nic mają chrześcijan, nie liczą się z ich bogiem. Palą, mordują, biorą do niewoli, gwałcą. Ale nade wszystko walczą, a w walce swej są równi bogom. Są waleczni niczym lwy, dumni, odważni i mężni. Nie mają sobie równych, zwłaszcza w zestawieniu z trwożliwymi chrześcijanami, którzy zamiast słuchać...
więcej mniej Pokaż mimo to
Czy kiedykolwiek przeszła ci przez głowę myśl, że fotografia portretowa to pestka? Być może nie, ale założę się, że wiele osób tak właśnie myśli. Wystarczy spojrzeć na masę zdjęć umieszczanych w różnego rodzaju galeriach, na stronach internetowych, fotoblogach, czy zdjęciach nadsyłanych do różnorakich konkursów. Po ich jakości odkryć można szybko, że zdjęcia portretowe wykonywać może każdy, wielu wykonuje je poprawnie, ale tylko nieliczni tworzą oryginalną fotografię portretową. I o tę właśnie oryginalność połączoną z poprawnością chodzi. O talent połączony z profesjonalizmem.
Dwóch znanych i cenionych fotografów, specjalizujących się m.in. w fotografii portretowej, Peter Travers oraz James Cheadle napisali książkę o sztuce tworzenia fotografii portretowej „Nowoczesna fotografia portretowa. Stylizacja, techniki, oświetlenie”, w której opowiadają o technicznej stronie powstawania zdjęć, krok po kroku omawiając poszczególne etapy tworzenia wybranych fotografii. Ta książka to zbiór fotografii, które urzekną nie tylko amatorów, ale i profesjonalistów, to również możliwość poprawienia swojego warsztatu fotograficznego dzięki wskazówkom ekspertów na temat fotograficznych technik, czy sprzętu.
„Nowoczesną fotografię portretową…” można zasadniczo podzielić na dwie części. Pierwsza omawia rodzaje portretów, od popkulturowego po portret z epoki, nie zapominając o klasycznym, czy sportowym. Choć portret jest najstarszym i najbardziej chyba popularnym rodzajem fotografii, po różnorodności stylów portretowania przedstawionych w tej książce widać, że jest też jednym z najtrudniejszych zadań stojących przed fotografem. Ta część uczy ponadto technik wykonywania zdjęć portretowych w różnych stylach i gatunkach. Znajdują się tu zarówno zdjęcia statyczne, jak i portrety uliczne, czy portrety wykonywane do magazynów młodzieżowych. Wszystkie style zostały omówione w prosty i przystępny sposób, zawierają informacje na temat oświetlenia, parametrów ekspozycji, czy budowania kompozycji. Autorzy pokusili się dodatkowo o zdradzenie swoim czytelnikom tajemnicy rozstawienia lamp i akcesoriów za pomocą prostych diagramów, które umożliwią fotografującym stworzenie podobnych portretów.
Druga część książki to omówienie poszczególnych etapów pracy fotografa, z licznymi wskazówkami dotyczącymi wykonywania zdjęć. Porady te zaczynają się od wydawałoby się prozaicznych, czyli od pozyskiwania klientów i zdobycia zlecenia. Z jednej strony rzecz banalna, z drugiej, patrząc na konkurencję, niesłychanie trudna. Autorzy podpowiadają też jak rozwiązać wiele problemów technicznych, tych dotyczących lokalizacji i oświetlenia, jak i zaplanowania samej sesji, czy poprawnego mierzenia światła. Książka zawiera wiele porad, które powinien znać od dawna każdy parający się fotografią, niezależnie od tego, czy jest zawodowcem, czy amatorem, ale i wskazówki, które wykorzystać może i zawodowiec w swojej pracy. Obok podstaw fotografii znajdują się tu i porady dotyczące trudniejszych zagadnień. Każdy zatem, niezależnie od stopnia swojego zaawansowania znajdzie tu coś dla siebie.
Peter Travers i James Cheadle pokusili się dodatkowo o omówienie sprzętu i akcesoriów pozwalających robić profesjonalne zdjęcia portretowe, kładąc nacisk na to, by czytelnik dowiedział się na co powinien zwracać uwagę dobierając profesjonalny sprzęt fotograficzny. Dzięki tej książce czytelnik bez problemu potrafił będzie wybrać odpowiedni sprzęt oświetleniowy czy obiektyw do wykonania portretu.
Na sam koniec zaś autorzy zafundowali szybki kurs obsługi Photoshopa, jako programu niezbędnego profesjonalnemu fotografowi. Jest to siłą rzeczy bardzo pobieżne omówienie zagadnienia, po dokładniejsze wskazówki należałoby sięgnąć po publikację poświęconą wyłącznie Photoshopowi.
Książkę polecam serdecznie wszystkim osobom, które wykonują fotografię portretową, zarówno amatorom, jak i profesjonalistom, pragnącym znaleźć kolejne źródło inspiracji i kilka sztuczek, które wykorzystać będą mogli w swojej pracy.
Ocena 5,5/6
Źródło: www.pannazuzanna.com
Czy kiedykolwiek przeszła ci przez głowę myśl, że fotografia portretowa to pestka? Być może nie, ale założę się, że wiele osób tak właśnie myśli. Wystarczy spojrzeć na masę zdjęć umieszczanych w różnego rodzaju galeriach, na stronach internetowych, fotoblogach, czy zdjęciach nadsyłanych do różnorakich konkursów. Po ich jakości odkryć można szybko, że zdjęcia portretowe...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wszyscy mamy swoje rachunki do wyrównania
Splatterpunkowe fantasy? A co to za dziwo? To była moja pierwsza myśl po przeczytaniu opisu książki „Zemsta najlepiej smakuje na zimno” Joe Abercrombiego. W życiu nie słyszałam o czymś podobnym. Od czego jednak jest wujek Google? Od razu dowiedziałam się, że to gatunek który ma za zadanie wywołać u odbiorcy odrazę poprzez epatowanie okrucieństwem i przemocą. No dobra, spróbujemy. Człowiekiem jestem i nic co ludzkie nie jest mi obce, czy jakoś tak. Ta myśl pojawiła się zaraz po odczytaniu definicji. Najwyżej uznam ów splatterpunk za stratę czasu. I tak oto przystąpiłam do czytania grubaśnego tomiszcza.
Główna bohaterka „Zemsty…” to piękna i niebezpieczna najemniczka Monza Murcatto, znajdująca się na usługach księcia Orso. I jak na najemniczkę przystało jest bezwzględna, świetnie wyszkolona i żądna krwi. Orso, zazdrosny i zaniepokojony popularnością kobiety wśród ludu, postanawia pozbyć się jej, gdy sława najemniczki zaczyna prześcigać jego okrucieństwo, a Monza zaczyna być realnym zagrożeniem dla jego władzy. Przynajmniej z jego punktu widzenia. Jak najłatwiej pozbyć się zagrożenia? Oczywiście, zabić. Los Monzy wydaje się być przesądzony, gdy wraz z bratem zrzucona zostaje ze szczytu górskiego przez spiskowców. Ale Murcatto to prawdziwa twardzielka, udaje jej się przeżyć. I od tej pory rozpocznie prywatną wendettę. Tylko jak dokonać zemsty, jeśli twoje ciało zostało zdeformowane, kości połamane, a każdy ruch sprawia ból? Z pomocą przyjdą ludzie. Dobrzy ludzie, chciałoby się dodać. Ale oczywiście to nieprawda. Z pomocą przyjdą najgorsze męty, jakie nosi ziemia. Murcatto, znana za swoje „zasługi” pod imieniem Rzeźniczki z Caprile zwiąże się z barbarzyńcą z Północy (Dreszcz), mistrzem trucicieli Morvirem i jego uroczą asystentką (Dzionek), pijakiem i najemnikiem Nicomo Coscą, skazańcem kochającym liczenie (Przyjazny), czy ze specjalistką od torturowania i wydobywania zeznań. A celem jej będą głowy ludzi, którzy zabili jej ukochanego brata, ją samą zaś uczynili kaleką.
Jak tematyka wskazuje, książka jest krwawa i napisana językiem, który z całą pewnością obcy jest dżentelmenom. To powieść pełna dosadnych określeń i wulgaryzmów, przy której „Psy” Władysława Pasikowskiego, to bajeczka na dobranoc. Przeszywające na wskroś opisy chociażby z rekonwalescencji Monzy, z wyraziście przedstawionymi szczegółami na temat stopnia pogruchotania kości, to tylko jedne z mniej wstrząsających rzeczy, o których można przeczytać w książce. „Zemsta…” wielokrotnie przyprawi was o mdłości, więc jeśli macie słabe żołądki, zdecydowanie odradzam jej lektury. Zabraniam osobom poniżej 16 roku życia, choć zasadniczo książka powinna być czytana tylko przez osoby pełnoletnie. I to o mocnych nerwach. A ku wnioskom takim skłania wszystko – od tematyki począwszy, po styl, obrazowanie, język.
Bardzo realne opisy, plastyczny język, pozbawiony choćby cienia delikatności, grubiaństwo i bezduszność, to coś, co wyziera z każdej sceny. Plus erotyka w wydaniu bliskim pornografii, balansująca gdzieś na granicy niesmaku.
A mimo to, jakoś trudno oderwać się od powieści. Być może tak bardzo fascynuje ludzi obrzydliwość, że szukają jej w książce? Wygląda na to, że mnie tak. A może chodzi o częste zwroty akcji i szaleńcze tempo przygód Monzy? Bohaterowie (a może raczej antybohaterowie?) książki wciąż zmieniają obozy, wciąż skłonni są do wszelkiego rodzaju podłości, a ich lista zdaje się nie mieć końca. Tylko czytelnik od czasu do czasu jest w stanie zorientować się kto jeszcze jest z kim w sojuszu, bo nie mogą być pewni tego najbardziej zainteresowani. Nie mają czasu na chwilę odpoczynku, czy relaksu, a ich zdenerwowanie udziela się zafascynowanemu odbiorcy. W gruncie rzeczy, czytelnik wyprzedza bohaterów tylko o mały krok, a gnając za akcją powieści można dostać zadyszki. Tyle się dzieje, tyle wokół chaosu i zmian, które powodują że książkę czyta się błyskawicznie. Jest jeszcze coś więcej. Wraz z tą książką ruszysz na prawdziwą wojnę. Wojnę z własnymi lękami…
Wszyscy mamy swoje rachunki do wyrównania
Splatterpunkowe fantasy? A co to za dziwo? To była moja pierwsza myśl po przeczytaniu opisu książki „Zemsta najlepiej smakuje na zimno” Joe Abercrombiego. W życiu nie słyszałam o czymś podobnym. Od czego jednak jest wujek Google? Od razu dowiedziałam się, że to gatunek który ma za zadanie wywołać u odbiorcy odrazę poprzez...
Polowanie na emerytów – Paweł Pollak „Gdzie mól i rdza”
Wrocław bez wątpienia staje się powoli miastem ukochanym przez pisarzy kryminałów. Po Marku Krajewskim wydawać by się mogło, że nikt nie odważy się (lub nie zechce) osadzić akcji swojej powieści we Wrocławiu właśnie. Nic bardziej mylnego. I chyba nietrudno zrozumieć powody, dla których autorzy właśnie tu umiejscawiają przygody swoich bohaterów, bo klimat miasta przyciągnął już niejednego i niejedną, i sprawił, że o Wrocławiu się myśli, za nim się tęskni i do niego pragnie się wracać (chyba że jest się szczęśliwym mieszkańcem tego miasta).
Autorem, który pokusił się o zainstalowanie akcji we Wrocławiu jest m.in. Paweł Pollak, pisarz i tłumacz literatury szwedzkiej, znany z powieści „Kanalia”, „Niepełni” oraz zbioru opowiadań „Między prawem a sprawiedliwością”. W swojej najnowszej powieści „Gdzie mól i rdza” czytelnik wraz z głównym bohaterem kryminału, komisarzem Markiem Przygodnym, poruszał będzie się po ulicach Wrocławia.
Historia rozpoczyna się dość banalnie. Komisarz policji z problemami małżeńskimi prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa. I tu właściwie kończy się banał i standard. Ofiara, emeryt, odnaleziona zostaje we własnym fotelu, zabita zatrutą strzałą z łuku, a następnie oskalpowana. Nikt nie ma wątpliwości, że za morderstwem nie stoją Indianie, nikt jednak nie ma pojęcia, kto dokonał tak nietypowego zabójstwa.
Wśród podejrzanych prym wiedzie pielęgniarz ofiary. Wszystkie jednak tropy prowadzą donikąd, a komisarz Przygodny znajduje się w ślepym zaułku, zwłaszcza, że z czasem ofiar przybywa, a do gry wkracza sam … Jezus. A dokładniej jedno z jego wcieleń w postaci pacjenta szpitala dla psychicznie chorych.
Paweł Pollak jest mistrzem intrygi. Tak bardzo myli tropy i rzuca podejrzenia na kolejne postacie, że czytelnik nie zna dnia ani godziny, kiedy zmieni zdanie i winą za zbrodnie obarczał będzie coraz to nową postać. I będzie coraz mniej pewny swoich wyborów. Właściwie aż do samego zakończenia autor wiódł będzie czytelników niczym stado owieczek ku nieznanemu celowi. To robi wrażenie, zwłaszcza na czytelniku, który z niejednym morderstwem miał już do czynienia i „rozpracował” niejednego zabójcę. Tu jest inaczej. Pollakowi udało się sprytnie przechytrzyć moje zmysły obserwacji i dedukcji i poddać w wątpliwość wszystkie dosłownie hipotezy.
Autor zrobił jednak coś więcej. Zastosował w konstrukcji kryminału klamrę.
To, co wydawało się oczywiste na początku, zostało wywrócone do góry nogami na końcu powieści. Nadało to przy okazji nowego kształtu i innego wymiaru wydarzeniom, które miały miejsce w rzeczywistości. Paweł Pollak udowodnił tym samym, że nie zawsze to, co podpowiada nam umysł i wcześniejsze doświadczenia, mają zastosowanie w nieznanych dotąd sytuacjach, a mimo to sugerujemy się nimi zbyt mocno, pozwalając wystrychnąć się na dudka.
Kolejna rzecz, która zwraca uwagę, to świetnie wykreowani bohaterowie. Ciekawe postacie, przyprawiające o ciarki lub doprowadzające do łez. Do mnie szczególnie przemówiła postać zgryźliwego patologa, przypominająca momentami Mario Ybla z „Ofiary Polikseny” Marty Guzowskiej. Ale patolog, to oczywiście tylko jedna z wielu występujących tu barwnych postaci, bo nie sposób nie zauważyć choćby dziennikarza, Jerzego Kuriaty, który bombardował będzie czytelnika swoimi interesującymi wywodami na tematy damsko-męskie. Wszystko to czyni kryminał lżejszym w odbiorze i przede wszystkim zabawnym. Jak przyznaje autor, miał on niezły ubaw podczas pisania książki. I taką samą frajdę będą mieć też czytelnicy, co w stu procentach poświadczam. Nie spodziewajcie się jednak, że jest to kryminał z przymrużeniem oka. Nic podobnego. To rasowy, współczesny kryminał, którego autor postanowił nieco rozluźnić gęstą atmosferę.
Mam nadzieję, że zgodnie z zapowiedzią Pawła Pollaka powstawać będą kolejne powieści o parze Kuriata-Przygodny, równie fascynujące co pierwsza część ich przygód. I choć przysłowie mówi, że jedna jaskółka wiosny nie czyni, jakoś pewność mam, że wiosna przyjdzie i tak…
Polowanie na emerytów – Paweł Pollak „Gdzie mól i rdza”
Wrocław bez wątpienia staje się powoli miastem ukochanym przez pisarzy kryminałów. Po Marku Krajewskim wydawać by się mogło, że nikt nie odważy się (lub nie zechce) osadzić akcji swojej powieści we Wrocławiu właśnie. Nic bardziej mylnego. I chyba nietrudno zrozumieć powody, dla których autorzy właśnie tu umiejscawiają...
Chyba nikt nie ma wątpliwości, że najbardziej dociekliwymi istotami są dzieci. Jest ich wszędzie pełno, wejdą do każdej dziury, zadając przy tym mnóstwo pytań. Często nonsensownych z pozoru, choć jeśli przyjrzeć im się uważniej, to nonsensowne jest unikanie odpowiedzi na trudne, dziecięce pytania, czy zbywanie dziecka półsłówkami. Bo dziecko jest i zawsze będzie ciekawe świata, a by go poznać, konieczne jest odnajdywanie przez nie odpowiedzi, nie tylko stawianie pytań.
Wychodząc z takiego założenia, powstała książka „Zagadkowa niedziela. Dlaczego zebra nie gubi pasków” Katarzyny Stoparczyk, dziennikarki radiowej i telewizyjnej, znanej z programów „Dzieci wiedzą lepiej”, „Zagadkowa niedziela”, czy „Duże dzieci”.
„Dlaczego zebra...”, jest publikacją nietypową. Jest książką skierowaną do dzieci i za pomocą dziecięcej bohaterki Felki, wprowadza dzieci w świat przyrody. Felka, jak na ciekawą świata dziewczynkę przystało, zadaje mnóstwo pytań, a odpowiedzi na nie uzyskuje od eksperta, przyjaciela jej dziadka. Pod postacią owego eksperta, w rzeczywistości kryje się Wojciech Mikołuszko, z wykształcenia paleontolog, z zamiłowania i zawodu dziennikarz i popularyzator nauki. Choć jest autorem kilkuset artykułów dla dorosłych, nie stroni od rozmów na temat przyrody z bardzo młodymi ludźmi.
„Dlaczego zebra...” jest więc wspólnym dziełem Katarzyny Stoparczyk, Wojciecha Mikołuszki i ilustratorki książki, Katarzyny Kołodziej. To dzięki niej, zarówno dzieci jak i dorośli mogą oglądać Felkę, jej dziadka, mrówki, polarne lisy i inne boże stworzenia. Ale to nie wszystko, bo poza ilustracjami, w książce znalazły się i zdjęcia wielu z opisywanych zwierząt, wykonane przez różnych autorów.
Ta książka odpowie na wiele pytań dzieci (choć i dorośli dowiedzą się co nieco o otaczającej ich przyrodzie), chociażby: dlaczego tytułowa zebra nie gubi pasków, które zwierzę jest mistrzem kamuflażu, po co ptaki odlatują do ciepłych krajów, które zwierzę potrafi przeżyć nawet do dwóch lat bez jedzenia!, czy wyjce wyją, czy głuptak jest głupi i jak wygląda jak?
Do tego, napisana jest przystępnym i dowcipnym językiem, zrozumiałym dla dzieci, a jej dopełnieniem są rewelacyjne wręcz ilustracje. Także ten element, jest wykorzystywany do zapisu tekstu. W jaki sposób udało się to osiągnąć? Sprawdźcie sami. Szybko przekonacie się, że wyobraźnia to domena nie tylko dziecięca.
Zachęcam do lektury tej krótkiej i przyjemnej książeczki, bo dzięki niej wy, wasze dzieci, wnuki, siostrzeńcy, bratankowie, etc. zachęceni zostaniecie do zgłębiania tajemnic przyrody.
Chyba nikt nie ma wątpliwości, że najbardziej dociekliwymi istotami są dzieci. Jest ich wszędzie pełno, wejdą do każdej dziury, zadając przy tym mnóstwo pytań. Często nonsensownych z pozoru, choć jeśli przyjrzeć im się uważniej, to nonsensowne jest unikanie odpowiedzi na trudne, dziecięce pytania, czy zbywanie dziecka półsłówkami. Bo dziecko jest i zawsze będzie ciekawe...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jeśli szukacie powieści nurtującej, która łączyć będzie ze sobą elementy realne z fantastyką, do tego z przygodą i wątkami sensacyjnymi, polecam serdecznie powieść Tysiąc Imion Django Wexlera. To debiut, a zarazem pierwszy tom cyklu Kampanie Cienia, który myślę wśród fanów fantastyki słusznie budzi nadzieję na dalszą, równie dobrą kontynuację.
Książka, którą określić można dość dziwnym mianem militarnej fantasy, rozbudziła u większości czytających pozytywne odczucia. Podobnie było i ze mną. Historia Marcusa d’Ivoire’a dowódcy zdemoralizowanego vordanajskiego oddziału oraz Winter Ihernglass, kobiety ukrywającej się w armii w męskim rzecz jasna przebraniu, wzbudziła moje spore zaciekawienie. Wielka to zasługa jeszcze i trzeciego bohatera tej historii, intrygującego i irytującego dowódcy wymienionej dwójki, Janusa Vhalnicha.
Początkowo fabuła wydaje się zagmatwana, ale z czasem rozwój wydarzeń pozwala naświetlić wiele spraw, choć i tak ciągle pozostanie przed czytelnikiem wiele zagadek i niewiadomych. Jasne jest jedno – wojna. I to wojna bez żadnych kompromisów, nie znosząca miłosierdzia i litości. Django Wexler w swoim cyklu Kampania Cienia zadbał o wykreowanie świata, gdzie walczy się bez pardonu. Bitwy są krwawe i konsekwentnie obnażające bezwzględną ludzką naturę. W świecie „Tysiąca Imion” walczy się wyłącznie o przetrwanie, nie o zasady i nie dla zasad. Wyjątek stanowi trójka głównych bohaterów, z których każde kieruje się różnymi pobudkami i różną racją stanu… Co z tego wyniknie i jakie to pobudki, dowiecie się oczywiście z lektury. Nie zdradzę nic więcej, by nie odbierać przyjemności poznawania tego ciekawego świata.
Dla zachęty zaznaczam, że biorąc do ręki Tysiąc Imion Wexlera nie czytasz o wojnie, lecz w niej uczestniczysz. Jesteś jednym z wielu żołnierzy walczących w kampanii, za wszelką cenę próbującym zrozumieć, o co do cholery chodzi i dokąd to wszystko prowadzi. Jesteś jednym z wielu pragnących dotrwać do kolejnego poranka. Weteranem, styranym upałem, trudami marszu i walki. Wraz z bohaterami powieści tracisz towarzyszy doli i niedoli, którzy walczą z tobą ramię w ramię w cudzej wojnie…
Powieść nabiera rumieńców dzięki wprowadzeniu do niej narracji prowadzonej z punktu widzenia dwojga różnych bohaterów, stojących po tej samej stronie barykady choć na różnych jej krańcach... Jej dużym atutem jest też i element realizmu połączony z magią. Jest to jednak magia, która nie przesłania realizmu, zaś realizm, daje się zaczarować dzięki działaniu sił nadprzyrodzonych… Bardzo zrównoważony podział między obu światami i delikatna granica jaka dzieli prawdę i fikcję sprawia, że książka da się polubić i przez fanów fantasy, jak i zwolenników powieści przygodowych. Nie bez znaczenia dla jakości powieści są też postacie głównych bohaterów, mocno zarysowane, wywołujące rozmaite emocje i uczucia wobec ich postaw i charakterów. Wszystko to razem sprawia, że książka jest intrygująca, wciągająca i fascynująca. To bardzo dobry początek cyklu. Świetna zapowiedź tego, co jeszcze może wydarzyć się w przyszłości. To właśnie dzięki takim lekturom człowiek przekonuje się, dlaczego czytanie jest grzechu warte.
Jeśli szukacie powieści nurtującej, która łączyć będzie ze sobą elementy realne z fantastyką, do tego z przygodą i wątkami sensacyjnymi, polecam serdecznie powieść Tysiąc Imion Django Wexlera. To debiut, a zarazem pierwszy tom cyklu Kampanie Cienia, który myślę wśród fanów fantastyki słusznie budzi nadzieję na dalszą, równie dobrą kontynuację.
więcej Pokaż mimo toKsiążka, którą określić można...