-
ArtykułyWeź udział w akcji recenzenckiej i wygraj książkę Julii Biel „Times New Romans”LubimyCzytać1
-
ArtykułySpotkaj Terry’ego Hayesa. Autor kultowego „Pielgrzyma” już w maju odwiedzi PolskęLubimyCzytać2
-
Artykuły[QUIZ] Te fakty o pisarzach znają tylko literaccy eksperciKonrad Wrzesiński18
-
ArtykułyWznowienie, na które warto było czekaćInegrette0
Biblioteczka
Jedna z moich ulubionych książek. I moich dzieciaków też.
Jedna z moich ulubionych książek. I moich dzieciaków też.
Pokaż mimo to
Choć jest to książka, która po raz pierwszy wydana została w 1968 roku, nadal wzbudza wiele pozytywnych emocji. Mowa o powieści fantasy amerykańskiej pisarki Ursuli le Guin, Czarnoksiężnik z Archipelagu, która jest jednocześnie pierwszym tomem słynnego cyklu Ziemiomorze, gdzie magia i czary odgrywają olbrzymią rolę.
Książka ta zdobyła prestiżową nagrodę Lewis Carroll Shelf Award. To dla miłośników powieści fantasy wyznacznik, iż warto ją przeczytać, a mimo to przyznam, że miałam spory problem z przebrnięciem przez tę właśnie powieść. Zabrakło mi w niej nieodpartego uroku powieści Tolkienowskich, czy czaru jaki zauważyć można u innych klasyków gatunku. Jednak nie mogę powiedzieć, iż nie ma ona klimatu i aury. Tych odmówić jej nie można. Zwyczajnie pisana jest ona inaczej niż powieści współczesne, co zrozumiałe jest ze względu na datę jej powstania. I być może właśnie to sprawiło, że nieco odstręczała mnie jej przyciężkawa narracja, a może sprawiły to nieco inne czynniki, o których więcej za chwilę.
Cała historia skupia się wokół Duny’ego, chłopca który odkrywa w sobie umiejętności magiczne. Rozpoczyna on swoją przygodę z nauką i magią, która obfituje w liczne przygody i intrygujące zdarzenia. Początkowo pobiera nauki u wielkiego mistrza magii Ogiona, gdy jednak nagle zauważa, iż nauka ta nie przynosi mu zbyt dużo pożytku, postanawia zmienić nauczyciela… W jaki sposób decyzja ta wpłynie na chłopca, który zyska przydomek Krogulec, możecie posłuchać sięgając po audiobooka, którego lektorowania podjął się znakomity Andrzej Ferenc.
Słuchanie książki z pewnością nie będzie czasem straconym. Zapewniam, że choć w porównaniu z innymi mistrzami gatunku powieść wypada nieco gorzej, i tak warto jej wysłuchać. Ciekawie skonstruowana fabuła, intrygujący świat, plus tajemniczy Cień, wróg magów i Krogulca w szczególności, oto co odkryć możecie w Czarnoksiężniku z Archipelagu. Z pewnością książka ta zafascynuje młodego czytelnika poszukującego i odkrywającego uroki powieści fantasy. Starszy czytelnik wysłucha, czy też przeczyta z przyjemnością, jednak ze względu na dość płaską fabułę, odpowiednią dla młodzieży i dzieci, w zachwyt nie popadnie. Będzie zatem dość sennie, spokojnie i bardzo leniwie. Raz onirycznie, a momentami topornie. Bardzo nierówno, przez co uczucia na temat książki mam dwojakie. I przez to mam dwojakie uczucia co do sięgania po kolejne tomy. Z jednej strony coś podpowiada mi, że może jednak, z drugiej zaś, że mimo wszystko jest przecież tyle książek, które czekają w kolejce…
Choć jest to książka, która po raz pierwszy wydana została w 1968 roku, nadal wzbudza wiele pozytywnych emocji. Mowa o powieści fantasy amerykańskiej pisarki Ursuli le Guin, Czarnoksiężnik z Archipelagu, która jest jednocześnie pierwszym tomem słynnego cyklu Ziemiomorze, gdzie magia i czary odgrywają olbrzymią rolę.
Książka ta zdobyła prestiżową nagrodę Lewis Carroll Shelf...
Jo Nesbo, to pisarz, który już za pomocą kilku pierwszych zdań każdej książki potrafi zaintrygować czytelnika. Po kilku przeczytanych stronach, czytelnik jest całkowicie zahipnotyzowany. Tak też dzieje się i w powieści Syn, której fabuła przedstawia się bardzo obiecująco, a z czasem wręcz ekscytująco.
Sonny Lofthus to więzień odsiadujący swój wyrok w Państwie, czyli super nowoczesnym więzieniu. Ten młody chłopak jest ofiarą samobójczej śmierci własnego ojca – policjanta, uwikłanego we współpracę z mafią, oraz własnych uzależnień. Tuż przed śmiercią ojca Sonnyego, ujawnione zostają rzekome powiązania policjanta z przestępcami, czego efektem jest samobójcza śmierć.
Sonny, który od wielu lat uzależniony jest od narkotyków, zyskuje wśród współwięźniów opinię odkupiciela, czyli człowieka, który przyznaje się do popełniania cudzych przestępstw. To właśnie do niego udaje się wielu przestępców, by znaleźć dla siebie alibi za popełnioną zbrodnię oraz otrzymać w zamian kozła ofiarnego, który zgodzi się odsiedzieć kolejny wyrok… Jednak gdy pewnego dnia przy jego „konfesjonale” zjawia się mężczyzna, który opowiada mu o zdecydowanie innym obliczu ojca Sonnye’ego, niż to które znane chłopakowi było dotychczas, ten diametralnie zmienia swoje życie, postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i znaleźć odpowiedzialnych za „wrobienie” oraz śmierć ojca. Ale o tym przeczytacie już szerzej w powieści Jo Nesbo.
Jak nietrudno się domyślić, Syn, to poniekąd historia syna marnotrawnego, wracającego na łono rodziny, a raczej na łono społeczeństwa. Czy jednak do końca? W przeciwieństwie do biblijnej przypowieści, nie ma tu miejsca na wybaczenie, ani odnawianie relacji rodzinnych, czy przyjacielskich. Nie ma tu nawet miejsca na jakiekolwiek sentymenty, a jedynie na konsekwentne wyjaśnianie spraw z przeszłości. Istnieje jednak szczątkowe wspomnienie przyjaźni i zaufania, jakie łączyło niegdyś ojca Sonny’ego oraz innego norweskiego policjanta – Simona Kefasa, który teraz usilnie będzie się starał odnaleźć chłopaka. Kefas stanie się cichym sprzymierzeńcem i wielkim kibicem działań syna swojego nieżyjącego przyjaciela, choć z pewnością właśnie dlatego przyjdzie niejeden raz zastanawiać się czytelnikowi, „dlaczego do cholery przez tyle lat od śmierci przyjaciela, Kefas zrobił tak niewiele dla jego syna”…
Książka Nesbo, to nie zwykły kryminał. To powieść o łączących ludzi więziach, o przeznaczeniu, o konsekwencjach jakie przeszłość może wywrzeć na całym życiu. To w końcu powieść o zaufaniu i miłości, silnych więzach krwi. Przy okazji przyjdzie Wam zastanowić się, czy Syn to nieodrodna wersja własnego ojca, czy może raczej jego całkowite przeciwieństwo? To kluczowe pytanie przewijało się ciągle w moich myślach podczas lektury. I dobrze, bo uwielbiam książki, które sprawiają, że muszę pogłówkować i nieco wysilić swoje szare komórki. Bo o to przecież w tym wszystkim chodzi – by książka poruszyła emocjami, by zagrała na uczuciach, w końcu, by zmusiła do myślenia. A tu rzeczywiście jest tak, jak być powinno. Jest jak zawsze u Nesbo mistrzowska intryga, jest napięcie i obgryzanie paznokci. Przyznam się jednak tym, którzy pożerają książki Nesbo, że trochę tęskniłam za Harrym Hole… A jednak mimo braku Hole, to nadal ten sam, rewelacyjny Jo Nesbo.
Na koniec powiem tylko: nawet nie wiem, ile historii z narkotykami w tle i w roli głównej opowiedział już w swoich powieściach Nesbo. Jest ich w każdym razie całe mnóstwo, a mimo to każda kolejna jest równie ciekawa co poprzednia i podobnie elektryzująca. Syn jest książką zaskakującą pod każdym względem. Intryga – majstersztyk, dopracowany w każdym szczególe. Jest bardzo zawiła, przez co przez długi czas nie wpadniecie na ostateczne rozwiązanie sprawy. Finał zaskoczy wielu, mnie przynajmniej zadziwił bardzo. Nesbo okazał się być w doskonałej formie. Udało mu się mistrzowsko pociągnąć wątki, które tworzą wspólną, spójną i bardzo zaskakującą opowieść. Czapki z głów.
Jo Nesbo, to pisarz, który już za pomocą kilku pierwszych zdań każdej książki potrafi zaintrygować czytelnika. Po kilku przeczytanych stronach, czytelnik jest całkowicie zahipnotyzowany. Tak też dzieje się i w powieści Syn, której fabuła przedstawia się bardzo obiecująco, a z czasem wręcz ekscytująco.
Sonny Lofthus to więzień odsiadujący swój wyrok w Państwie, czyli super...
Damon Blundy to ofiara nie mniej martwa niż. Niż kto? – oto jest pytanie. Główkować będzie nad tym cały zastęp policji, która w domu ofiary, jednocześnie w miejscu zbrodni, odkrywa napis właśnie o takiej, lakonicznej dość treści „nie mniej martwy niż”. Znaleźć mordercę nie będzie łatwo, zwłaszcza że ofiara, przystojny, popularny i kontrowersyjny publicysta ma wrogów więcej, niż włosów na głowie. Tak rozpoczyna się thriller Sophie Hannah Inicjały zbrodni, który musicie przeczytać, jeśli szukacie lektury inteligentnej, przebiegłej i przewrotnej.
Podejrzenia padają na rozmaitych ludzi, najczęściej na osoby, którym Blundy mocno dał się we znaki. Są wśród nich m.in. dwie jego eks małżonki, niespełniony pisarz, sportowiec przyłapany na dopingu, a nawet parlamentarzystka. Ale to dopiero początek listy, która jest znacznie dłuższa. Dziwne zachowania wielu osób tych bliskich i tych z pozoru zupełnie obcych ofierze potęgują podejrzenia stróżów prawa, którzy odkrywają wiele interesujących szczegółów z życia ofiary oraz podejrzanych. Jest żona, która podejrzewa Blundego o udawanie uczucia, jest gospodyni domowa namolnie krążąca wokół domu ofiary, szanowana matka i żona ukrywająca swoje internetowe grzeszki. Każdy z podejrzanych ma coś na sumieniu, nikt nie jest tu bez winy, wszyscy ukrywają swoje dziwactwa i próbują znaleźć rozgrzeszenie we własnych oczach, w oczach bliskich i oczach świata.
W powieści tej znajdziecie kilka równorzędnych wątków, które będą się ze sobą zazębiać, tworząc fascynującą i niebanalną fabułę. Porwie was wirtualny i realny świat Nicki Clements i jej rodziny, a także opowieść o Damonie Blundym i jego zagorzałych wrogach. Poczujecie się wyjątkowo dopieszczeni, kiedy intryga zacznie toczyć się swoim życiem, a wy będziecie płynąć wraz z nią, szarpani raz w jedną, raz w drugą stronę, ciągle dalecy od rozwiązania zagadki. Historia jest tak pasjonująca, że wszystko wokół przestaje istnieć. Błąd w zeznaniach czyta się kapitalnie, a autorka to mistrzyni w tworzeniu intryg i ich rozwijaniu. Pisząc tę powieść udowodniła, że jest w olimpijskiej formie. Napięcie potęguje sterylność zamkniętej społeczności, w której żyją bohaterowie, gdzie ludzie pozornie nie interesują się sobą nawzajem, a jednak wiedzą wszystko o wszystkich. To przerażający obraz zakłamania i dwulicowości, która przeżera ludzkie umysły i zatruwa normalne życie i funkcjonowanie. Czytelnik zaś krok po kroku zdrapuje kolejne warstwy kłamstewek i dogrzebuje się do prawdy, która wcale nie wyzwala…
W thrillerze tym sporą rolę odgrywają opiniotwórcze media, także (a może zwłaszcza) te społecznościowe. To swoiste ostrzeżenie przed kierunkiem, w którym zmierza nasza cywilizacja. Choć Damon Blundy jest martwy, jawi się jako postać z krwi i kości, żywa jak reszta bohaterów tej historii. A to za sprawą sztuczki autorki, która wprowadziła do powieści mnóstwo informacji na temat tej postaci niejako z „pierwszej ręki” – Blundy przewija się nie tylko w gorzkich wspomnieniach innych, ale i w pozostawionych po sobie tweetach, felietonach, opiniach.
Polecam książkę gorąco. Zapewniam, że jeśli do tej pory nie znaliście Sophie Hannah, po tej lekturze będziecie chcieli przeczytać wszystkie jej powieści.
Damon Blundy to ofiara nie mniej martwa niż. Niż kto? – oto jest pytanie. Główkować będzie nad tym cały zastęp policji, która w domu ofiary, jednocześnie w miejscu zbrodni, odkrywa napis właśnie o takiej, lakonicznej dość treści „nie mniej martwy niż”. Znaleźć mordercę nie będzie łatwo, zwłaszcza że ofiara, przystojny, popularny i kontrowersyjny publicysta ma wrogów więcej,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jeśli macie ochotę na lekturę, która da wam mnóstwo odpoczynku i relaksu, a jednocześnie pobudzi do myślenia, sięgnijcie po Piórka Jana Sztaudyngera, które nieustannie zachwycają czytelników od wielu już lat. Cóż w nich wyjątkowego? Wszystko. Znajdziecie tu mnóstwo ironii, dowcipu i … siebie. Ale o tym za chwilę.
Recenzować wielkiego Sztaudyngera, to jak porywać się z motyką na słońce. Nie wymyślę niczego nowego, nie dodam nic odkrywczego, o wielu istotnych rzeczach pewnie też nie wspomnę. Skompromitować się przy nim łatwo, ale i tak zaryzykuję. Z wielkiej atencji jaką darzę autora, z miłości do jego pióra i Piórek. I z szacunku do dobrej literatury.
Piórka to fraszki niezwykłe. Zebrane spośród utworów mieszczących się w różnych tomikach, powstających na przestrzeni lat. Są przede wszystkim prześmiewcze, świetnie wypunktowując ludzkie słabości i słabostki, wady i zalety. Są olbrzymim ukłonem w stronę człowieka i jego słabej, a jednocześnie silnej natury ludzkiej. To dowód na to, że życie jest piękne i warto przeżyć je z przymrużeniem oka. Przynajmniej od czasu do czasu.
To, co cechuje zarówno Piórka, jak i ich autora, to dowcip, ironia oraz błyskotliwość. Autor to prawdziwa bestia literacka, która zabija inteligencją, a śmiejąc się z innych, śmieje się i z siebie. Zdystansowany i pogodny, butny i pokorny. O Sztaudyngerze można byłoby w ten sposób opowiadać godzinami. Jest w swoich Piórkach prawdziwym kameleonem.
Autor nawet krótkimi, dwuwersowymi fraszkami potrafi oddać nasz charakter, czy wręcz charakterek, opisać zalety i przywary narodowe, obśmiać stereotypy, dobitnie uwypuklić niezmieniające się od lat ludzkie zachowania, uczucia, pragnienia. To niesamowite, bo świadczy o olbrzymiej inteligencji autora i niecodziennym zmyśle obserwacji, a jednocześnie o niecodziennym poczuciu humoru. Raz nie przebiera w słowach, innym razem pokazuje swoje subtelne oblicze. A wszystko to … ku chwale dobrego samopoczucia. I za to właśnie od lat uwielbiam Sztaudyngera – za jego fraszki i umiejętność wejrzenia w ludzką naturę. I oczywiście za mnóstwo radości, którą sprawia mi odkrywanie samej siebie podczas lektury jego Piórek, czego i wam życzę.
Jeśli macie ochotę na lekturę, która da wam mnóstwo odpoczynku i relaksu, a jednocześnie pobudzi do myślenia, sięgnijcie po Piórka Jana Sztaudyngera, które nieustannie zachwycają czytelników od wielu już lat. Cóż w nich wyjątkowego? Wszystko. Znajdziecie tu mnóstwo ironii, dowcipu i … siebie. Ale o tym za chwilę.
Recenzować wielkiego Sztaudyngera, to jak porywać się z...
„Chodź do Karliego. Karli na Ciebie czeka” – te słowa słyszą ofiary maniaka, który swoje ofiary zabija dusząc je pianką poliuretanową. Podobne słowa rok wcześniej usłyszała lalkarka, Josephine Mauer, która cudem uniknęła śmierci. Wydarzenie pozostawiło na niej jednak tak silne piętno, że kobieta do teraz nie potrafi pozbyć się panicznego strachu. Choć jej niedoszły morderca podobno zginął w wypadku samochodowym, wiele zaczyna wskazywać na to, że policja zbyt szybko zamknęła śledztwo uznając właśnie jego za sprawcę, lub też morderca znalazł swojego naśladowcę…
Naśladowca, czy nie, zagrożenie jest realne i namacalne. Zbrodniarz porywa kolejne ofiary, mając swój ukryty cel. Jego plany pokrzyżować będzie starał się Nils Trojan, komisarz, którego losy można było śledzić w poprzedniej książce Maxa Bentowa Ptaszydło.
Tym razem policjant, mocno pokiereszowany psychicznie przez wypadki które miejsce miały podczas poprzedniego śledztwa, próbował będzie ochronić Josephine przed psychopatą. Jak wypadnie w tej próbie i czy zło zostanie ukarane, tego dowiecie się czytając Lalkarkę Maxa Bentowa.
Jeśli zastanawiacie się, czy warto sięgnąć po Lalkarkę, powiem, że jest to kryminał mocno działający na wyobraźnię. Każda z występujących tu postaci zachowuje się co najmniej dziwnie lub podejrzanie, łącznie z Trojanem, kiepsko radzącym sobie z własnymi emocjami i własnymi uczuciami, związanymi z przeżytą traumą. Smaczku powieści dodaje zagmatwana relacja z piękną panią psychoterapeutką, podobnie jak Trojan ciężko pokiereszowaną psychicznie przez szaleńca, który stanął na drodze tej specyficznej pary.
Ich relacje, to jedno, sprawa kryminalna, to całkowicie osobny rozdział.
W książce znaleźć można mnóstwo nawiązań do poprzedniej części przygód Trojana, co w przypadku osób takich jak ja, czyli tych, które uprzednio nie czytały debiutu literackiego Bentowa, może doprowadzić do sięgnięcia po pierwszą część przygód Trojana. Historia Lalkarki oraz informacje o poprzednim śledztwie tak bardzo podsyciły mój apetyt, że bez wahania sięgnęłam po Ptaszydło. I właśnie ta chęć czytania o Trojanie i jego śledztwach, niech będzie rekomendacją dla książki, która wyszła spod pióra wybitnego niemieckiego dramaturga, który w swoich powieściach potrafi wprowadzić niesamowity klimat i prawdziwy dramatyzm.
Najsłabszą częścią powieści jest jej zakończenie. Zbyt trąci banałem, zbyt dużo tu bohatera – herosa, walczącego samotnie na białym koniu ze złem. Mocno irytujący finał, ale w końcu, podobno nie można mieć wszystkiego…
Jako całość jednak, książka wypada bardzo dobrze. Dlatego serdecznie polecam.
„Chodź do Karliego. Karli na Ciebie czeka” – te słowa słyszą ofiary maniaka, który swoje ofiary zabija dusząc je pianką poliuretanową. Podobne słowa rok wcześniej usłyszała lalkarka, Josephine Mauer, która cudem uniknęła śmierci. Wydarzenie pozostawiło na niej jednak tak silne piętno, że kobieta do teraz nie potrafi pozbyć się panicznego strachu. Choć jej niedoszły morderca...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jeśli wcześniej mieliście okazję zetknąć się z twórczością Davida Mitchella, zdajecie sobie sprawę z faktu, że autor jest niczym mistrz kulinarny, dopieszczający i wyczarowujący niepowtarzalne w swoim smaku, aromacie i wyglądzie potrawy.
Książki Mitchella mają swój niebywały urok, wdzięk i lekkość, która sprawia, że lektura jest niczym smakowanie najwspanialszego posiłku dla ciała i duszy.
O tym, że brytyjski autor jest osobą w swoim rzemiośle nieprzeciętną, świadczą wyróżnienia nominacjami do nagrody Bookera, jakie otrzymał za Atlas Chmur oraz sen_numer_9.
Choć Widmopis, o którym opowiem dzisiaj nie otrzymał podobnej nominacji, jest i tak powieścią, którą przeczytać należy koniecznie, bo jest to książka nietypowa.
Mówiąc w pewnym uproszczeniu, Widpomis to 10 historii, z których każda opowiada o różnych osobach i bytach, które choć niejednokrotnie znajdują się na różnych kontynentach, wyznają skrajnie różne religie, zasady, mają różną życiową filozofię, jednak są ze sobą w jakiś sposób powiązane. Często ich obecność zaznacza się jedynie poprzez nikły ślad, asystowanie głównemu bohaterowi, by w późniejszym czasie okazało się, że są to postacie odgrywające ważną, wręcz kluczową rolę.
To, co ich łączy jest słabo uchwytne, to coś bardzo kruchego i delikatnego, o czym rozmyśla się przez całą tę nietypową powieść. Wyłapuje się drobiazgi, które będą pomagać związać losy bohaterów ludzkich i nieludzkich w jedną, logiczną całość. Pytanie, jakie często pojawiać się będzie podczas lektury brzmi jednak: czy rzeczywiście wszystkich bohaterów rzeczywiście coś łączy, czy wszyscy mają odgórnie pisany los i postawieni zostali w danym miejscu i w danym czasie zupełnie nieprzypadkowo i czym jest owo „coś” łączące wszystkich.
Bo jak wyjaśnić powiązania między sprawami dziejącymi się na kontynencie azjatyckim z wydarzeniami w Moskwie, czy Europie Zachodniej? Jaki wspólny mianownik znaleźć pomiędzy życiorysem staruszki rozmawiającej z drzewem, a genialnym fałszerzem sztuki Jeromem, genialną panią fizyk, nieszczęśliwą żoną, transmigrującym umysłem, zamachowcem i wieloma innymi bohaterami, jacy przewijają się na kartach tej powieści.
Widmopis, to książka, która udowadnia, że wszystkich nas łączy ze sobą więcej, niż dzieli i choć nasz los może być skrajnie różny, paradoksalnie wszyscy dzielimy podobną dolę (i niedolę).
Jest piękną pod każdym względem książką. Napisaną ze smakiem, z lekkością, z kunsztem. To ten typ literatury, który choć fascynuje i który chcesz jak najszybciej poznać w całości, jednak czyta się go powoli, by delektować się jego tajemniczością i wyjątkowością, słowo po słowie. I chyba najlepiej podsumowuje czar książki sam autor, który wyjaśnił w powieści, czym jest widmopis i widmopisanie: „Akt wspominania jest aktem widmopisania” (Widmopis, Wydawnictwo MAG, Warszawa 2014 r., str. 286).
Jeśli wcześniej mieliście okazję zetknąć się z twórczością Davida Mitchella, zdajecie sobie sprawę z faktu, że autor jest niczym mistrz kulinarny, dopieszczający i wyczarowujący niepowtarzalne w swoim smaku, aromacie i wyglądzie potrawy.
Książki Mitchella mają swój niebywały urok, wdzięk i lekkość, która sprawia, że lektura jest niczym smakowanie najwspanialszego posiłku...
Złoty wiek baroku, a w nim galernicy, wagabundzi, arystokracja, naukowcy, etc. Oto bohaterowie Zamętu Neala Stephensona, monumentalnej powieści, której akcja rozgrywa się na wodach i lądach kilku kontynentów. Powieść ta, to drugi tom tzw. Cyklu barokowego, który w znakomity i drobiazgowy sposób oddaje ducha i charakter epoki.
Czy fakt, że nie czytało się tomu pierwszego ma znaczenie? Na dwoje babka wróżyła. I tak i nie. Barwna i nietuzinkowa opowieść, którą przedstawił autor, da do wiwatu i tym, którzy czytali pierwszą część cyklu, jak i tym, którzy dopiero teraz poznawać będą bohaterów historii. Dlaczego da do wiwatu? Bo nadmiar informacji na temat epoki może mocno wybić z rytmu, przytłoczyć swoją ilością i chwilami zdominować całą opowieść. Z drugiej strony, autor wyciąga takie smaczki i takie perełki z epoki, iż czytelnik chwilami popaść może w niekłamany zachwyt.
Kłopot z Zamętem może polegać nie na braku znajomości bohaterów poprzedniego tomu, ale na braku wiedzy ogólnej tyczącej się epokowych wydarzeń, jakie rozegrały się w tym właśnie okresie.
Zamęt, jest opowieścią o ludziach i osiągnięciach baroku. Tu na równi bohaterami są postacie fikcyjne, jak i autentyczni ludzie – bohaterowie tamtych czasów: ludzie nauki, sztuki, kultury, politycy, filozofowie. W Zamęcie Neal Stephenson skupił się w głównej mierze na salonowych intrygach, aspekcie ekonomicznym, poniekąd sferze seksualności i erotyzmie epoki, a także na gospodarce i handlu. Łuszczy ważne idee, przedstawia poglądy , zaznajamia z odkryciami. A przez to dzieje się tu mnóstwo arcyciekawych rzeczy.
Wybitne postacie, interesujące, epokowe wydarzenia, charakterystyczne cechy epoki, jej sztuka, kultura, moda, etc. Wszystko to ujęte zostało w Zamęcie.
Tak naprawdę, to barok jest tu wiodącą postacią, grającą pierwsze skrzypce. Dopiero potem do głosu dochodzą główni bohaterowie opowieści, czyli Jack Shaftoe (Półkuśka), John Bart, Bon-Bon (Rossignol), piękna i przebiegła Eliza i wielu innych.
Powieść z pewnością będzie książką, która stanie się niezapomnianą lekturą dla osób kochających historię, a barok szczególnie. Jednak dla czytelnika przeciętnie zainteresowanego historią (a zwłaszcza rozwlekłymi opisami i masą szczegółów), będzie to lektura nużąca. Prawdziwa kolubryna, przytłaczająca ilością ciekawostek, drobiazgowością w opisie epoki.
A przez to Zamęt chwilami przemienia się w akademicki podręcznik historii (bardziej szczegółowy niż ten Wójcika, czy Kerstena). Nasycony (wręcz – przesycony) wątkami dotyczącymi wydarzeń historycznych, ludzi, obyczajów, miejsc, przez to dla czytelników pragnących wyłącznie rozrywki w czystej formie, nadmiernie męczący. Patrząc jednak pod kątem solidnego oddania charakteru epoki, nie ma wątpliwości, że jest to dzieło wyjątkowe.
Pytanie jednak, czy właśnie o to chodzi? Wszak ni to podręcznik historii, ni to fikcja literacka. Ni pies, ni wydra. Dla mnie bez zachwytu, choć przeczytać rzecz jasna warto.
Złoty wiek baroku, a w nim galernicy, wagabundzi, arystokracja, naukowcy, etc. Oto bohaterowie Zamętu Neala Stephensona, monumentalnej powieści, której akcja rozgrywa się na wodach i lądach kilku kontynentów. Powieść ta, to drugi tom tzw. Cyklu barokowego, który w znakomity i drobiazgowy sposób oddaje ducha i charakter epoki.
Czy fakt, że nie czytało się tomu pierwszego ma...
Książka dla dzieci inna niż wszystkie. To pierwsza rzecz, jaka nasuwa się po wzięciu książki Joanny Papuzińskiej Mój tato szczęściarz do ręki. I nie jest to czcza gadanina, by przypochlebić się komukolwiek. Tak jest w istocie, bo to książka, w której spadają bomby, strzelają czołgi, giną ludzie. Dziwna fabuła, jak na książkę dla młodego czytelnika? Nie do końca. Poświęcona została Powstaniu Warszawskiemu i jego cichym bohaterom.
Autorka pokusiła się o przybliżenie dzieciom trudnej tematyki, jaką jest wspomniane już Powstanie Warszawskie roku 1944. Jakkolwiek go nie oceniać, trudno odmówić heroizmu jego uczestnikom. I właśnie w ten sposób Papuzińska przedstawia swoich bohaterów, jako zwykłych ludzi, którym przyszło żyć w trudnych, nieludzkich czasach.
Ujmujące w historii opowiedzianej z perspektywy dziecka, opowiadającego o losach taty – i to taty szczęściarza – jest olbrzymie zrozumienie i akceptacja. I w pewnym sensie spokój, jaki można odnaleźć w tych niespokojnych czasach. Tato szczęściarz, to człowiek mający wiele szczęścia w nieszczęściu – choć łamie rękę, udaje mu się ujść z życiem, w przeciwieństwie do wielu swoich rówieśników, choć wojna odebrała mu wiele – nie odebrała mu radości życia. To piękna nauka, jaką odebrać mogą dzieci – czytelnicy tej właśnie książki. To jednocześnie znakomity sposób na poznanie fragmentu burzliwej historii Polski i miasta, które dla niejednego czytelnika jest domem.
Warto więc, poznając książkę Mój tato szczęściarz, poznać lepiej samą stolicę. Sprawa do łatwego zrealizowania przez mieszkańców Warszawy i okolic, super wyzwanie dla rodzin czytelników, spoza Mazowsza. Ale jak najbardziej do zrealizowania. Możliwość zobaczenia na własne oczy miejsc, o których opowiada książka – bezcenne doświadczenie.
Oceniając książkę Papuzińskiej jako całość, należy złożyć niski ukłon w stronę ilustratora, Macieja Szymanowicza, który wykonał naprawdę solidną pracę. Tradycyjne obrazki, mapy, listy, a nawet fotografie, to nowe spojrzenie na ilustrowanie książek dla dzieci. Wraz z tekstem Joanny Papuzińskiej tworzy doskonałą całość, którą warto przedstawić dzieciom. A jeśli macie wątpliwości, czy historia dotycząca Powstania Warszawskiego, to rzeczywiście odpowiednia lektura, powinniście je jak najszybciej porzucić. Książka nie epatuje przemocą i złymi emocjami, a uczy. A przecież o to chodzi. Polecam!
Książka dla dzieci inna niż wszystkie. To pierwsza rzecz, jaka nasuwa się po wzięciu książki Joanny Papuzińskiej Mój tato szczęściarz do ręki. I nie jest to czcza gadanina, by przypochlebić się komukolwiek. Tak jest w istocie, bo to książka, w której spadają bomby, strzelają czołgi, giną ludzie. Dziwna fabuła, jak na książkę dla młodego czytelnika? Nie do końca. Poświęcona...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jeśli szukacie powieści nurtującej, która łączyć będzie ze sobą elementy realne z fantastyką, do tego z przygodą i wątkami sensacyjnymi, polecam serdecznie powieść Tysiąc Imion Django Wexlera. To debiut, a zarazem pierwszy tom cyklu Kampanie Cienia, który myślę wśród fanów fantastyki słusznie budzi nadzieję na dalszą, równie dobrą kontynuację.
Książka, którą określić można dość dziwnym mianem militarnej fantasy, rozbudziła u większości czytających pozytywne odczucia. Podobnie było i ze mną. Historia Marcusa d’Ivoire’a dowódcy zdemoralizowanego vordanajskiego oddziału oraz Winter Ihernglass, kobiety ukrywającej się w armii w męskim rzecz jasna przebraniu, wzbudziła moje spore zaciekawienie. Wielka to zasługa jeszcze i trzeciego bohatera tej historii, intrygującego i irytującego dowódcy wymienionej dwójki, Janusa Vhalnicha.
Początkowo fabuła wydaje się zagmatwana, ale z czasem rozwój wydarzeń pozwala naświetlić wiele spraw, choć i tak ciągle pozostanie przed czytelnikiem wiele zagadek i niewiadomych. Jasne jest jedno – wojna. I to wojna bez żadnych kompromisów, nie znosząca miłosierdzia i litości. Django Wexler w swoim cyklu Kampania Cienia zadbał o wykreowanie świata, gdzie walczy się bez pardonu. Bitwy są krwawe i konsekwentnie obnażające bezwzględną ludzką naturę. W świecie „Tysiąca Imion” walczy się wyłącznie o przetrwanie, nie o zasady i nie dla zasad. Wyjątek stanowi trójka głównych bohaterów, z których każde kieruje się różnymi pobudkami i różną racją stanu… Co z tego wyniknie i jakie to pobudki, dowiecie się oczywiście z lektury. Nie zdradzę nic więcej, by nie odbierać przyjemności poznawania tego ciekawego świata.
Dla zachęty zaznaczam, że biorąc do ręki Tysiąc Imion Wexlera nie czytasz o wojnie, lecz w niej uczestniczysz. Jesteś jednym z wielu żołnierzy walczących w kampanii, za wszelką cenę próbującym zrozumieć, o co do cholery chodzi i dokąd to wszystko prowadzi. Jesteś jednym z wielu pragnących dotrwać do kolejnego poranka. Weteranem, styranym upałem, trudami marszu i walki. Wraz z bohaterami powieści tracisz towarzyszy doli i niedoli, którzy walczą z tobą ramię w ramię w cudzej wojnie…
Powieść nabiera rumieńców dzięki wprowadzeniu do niej narracji prowadzonej z punktu widzenia dwojga różnych bohaterów, stojących po tej samej stronie barykady choć na różnych jej krańcach... Jej dużym atutem jest też i element realizmu połączony z magią. Jest to jednak magia, która nie przesłania realizmu, zaś realizm, daje się zaczarować dzięki działaniu sił nadprzyrodzonych… Bardzo zrównoważony podział między obu światami i delikatna granica jaka dzieli prawdę i fikcję sprawia, że książka da się polubić i przez fanów fantasy, jak i zwolenników powieści przygodowych. Nie bez znaczenia dla jakości powieści są też postacie głównych bohaterów, mocno zarysowane, wywołujące rozmaite emocje i uczucia wobec ich postaw i charakterów. Wszystko to razem sprawia, że książka jest intrygująca, wciągająca i fascynująca. To bardzo dobry początek cyklu. Świetna zapowiedź tego, co jeszcze może wydarzyć się w przyszłości. To właśnie dzięki takim lekturom człowiek przekonuje się, dlaczego czytanie jest grzechu warte.
Jeśli szukacie powieści nurtującej, która łączyć będzie ze sobą elementy realne z fantastyką, do tego z przygodą i wątkami sensacyjnymi, polecam serdecznie powieść Tysiąc Imion Django Wexlera. To debiut, a zarazem pierwszy tom cyklu Kampanie Cienia, który myślę wśród fanów fantastyki słusznie budzi nadzieję na dalszą, równie dobrą kontynuację.
Książka, którą określić można...
Lubię powieści, które w pewien sposób łechcą naszą, polską megalomanię. A nic tak bardzo nie wzrusza, nas, Polaków, jak choćby epizod związany z naszym pięknym krajem nad Wisłą w filmie, czy książce. Znać, że skoro o nas piszą, to nas dostrzegają…
Bernard Minier w swojej powieści Nie gaś światła połechtał nas w sposób szczególny. Początek kryminału może wprawić w dumę niejednego Polaka. Autor umieścił pierwsze sceny swojego ekscytującego thrillera w Puszczy Białowieskiej, by potem jednak nas zawieść i szybko przenieść się z akcją na stałe do Francji… Ostatecznie, po przeczytaniu kryminału - wybaczyłam.
Mówiąc poważnie, Minier zafundował czytelnikom potężną dawkę adrenaliny. Jego Nie gaś światła, to książka, która potrafi porządnie zestresować czytelnika podczas lektury. A wszystko za sprawą dwójki głównych bohaterów, których losy śledzić będzie można na kartach powieści.
On – Martin Servaz, policjant na zwolnieniu, leczący depresję po ciężkich przeżyciach, z których nie potrafi się otrząsnąć. Motyw stary jak świat, za to wciąż jak widać chwytliwy. Przebywając w ośrodku na leczeniu, otrzyma pocztą klucz do pokoju hotelowego wraz z adresem i terminem spotkania. Po co? Czas pokaże… Ona - Christina Steinmeyer, odnosząca sukcesy w życiu zawodowym i osobistym dziennikarka, która w jednej chwili straci niemal wszystko. Gdy w Wigilię Bożego Narodzenia w swojej skrzynce na listy znajdzie list samobójczyni, będzie to dla niej początek kłopotów… I trudno stwierdzić, czy jest to początek paranoi, czy perwersyjna gra z szaleńcem.
Dlaczego kryminał, czy może thriller Miniera tak bardzo jeży włosy na głowie? Bo obraca się w świecie manipulacji, która potrafi doprowadzić człowieka do obłędu i zrujnować jego życie. A to dopiero początek, bo autor sprawnie napędza stracha czytelnikowi... Uczucia towarzyszące osaczeniu, stalkingowi i manipulacji, z którymi borykać muszą się bohaterowie, szybko udzielają się czytającemu, który mocno identyfikuje się z bohaterami Nie gaś światła. Minier dołożył do tego jeszcze spory zakres wiedzy z dziedziny zdobywania kosmosu, co jako całość tworzy powieść niebanalną i pełną zagadek.
Powiedzieć, że akcja powieści zmienia się jak w kalejdoskopie, to spore niedopowiedzenie. To, co dzieje się w Nie gaś światła, to szaleńcza gonitwa, jazda rollercoaster’em.
Szaleńcze tempo, przewrotność, wywracanie wydarzeń do góry nogami, o 180 stopni, w dodatku raz za razem, wszystko to sprawia, ze książkę pochłania się jak najsmaczniejszy kąsek. A im bliżej końca, tym wrażenia mocniejsze, tym większe wstrząsy wywołuje Bernard Minier. Mistrzostwo świata.
Minier dobrze wie, jak zagrać na delikatnych emocjach czytelnika i na jego wrażliwości. Snuje opowieść pełną grozy o złu w najohydniejszym wydaniu, o ludzkim okrucieństwie i nieludzkiej podłości.
Mocne, gorąco polecam!
Lubię powieści, które w pewien sposób łechcą naszą, polską megalomanię. A nic tak bardzo nie wzrusza, nas, Polaków, jak choćby epizod związany z naszym pięknym krajem nad Wisłą w filmie, czy książce. Znać, że skoro o nas piszą, to nas dostrzegają…
Bernard Minier w swojej powieści Nie gaś światła połechtał nas w sposób szczególny. Początek kryminału może wprawić w dumę...
Medycyna sądowa to fascynująca nauka. Przekona się o tym ten, kto przeczyta książkę Alessi Gazzoli Starszy pan musi umrzeć, czyli lekki kryminał z przymrużeniem oka, w bardzo kobiecym wydaniu. To książka napisana przez włoską specjalistkę z zakresu medycyny sądowej, dzięki czemu poznacie nieco tajników zawodu, a przy okazji świetnie się ubawicie.
Już sama okładka książki zachęca do tego, by sięgnąć po ten tytuł: „Bridget Jones spotyka doktora House’a”. Mnie skusiło. House’a uwielbiam za sarkazm, Bridget Jones za gapowatość. Połączenie tych dwóch elementów wydało mi się połączeniem piorunującym. I rzeczywiście nie zawiodłam się.
Starszy pan… to literatura bardzo kobieca, wręcz powiedzieć można że mamy do czynienia z dziewczęcym pisaniem. Spodoba się i nastolatkom i kobietom dojrzałym. Gazzola z wdziękiem i czarem prowadzi czytelników (a raczej czytelniczki) przez zakamarki i sekrety medycyny sądowej, nie unikając trudnych terminów medycznych. Jednak jej pisanie jest tak lekkie i smakowite, że czujesz się dzięki temu niemal jak znawca medycyny sądowej. Bez wysiłku i zastanawiania się, co oznaczać może dany termin przechodzisz od jednego przypadku do drugiego, wraz z główną bohaterką książki, Alice Allevi. To ten typ powieści, który czyta się z przyjemnością: pożerasz i bawisz się setnie. I nie masz wyrzutów sumienia, że po zjedzeniu całości zostały ci puste kalorie, czy że zmarnowałeś/aś czas.
Jest zarówno sprawa kryminalna, jak i wątek miłosny. Jedna sprawa zagmatwana bardziej od drugiej. I tu, i tu zwroty akcji, niespodzianki i mnóstwo niewiadomych.
Co prawda fabularnie wstrząsu brak, bo w końcu co może być niepokojącego w historii, w której od początku wiemy, że śmierć wybitnego pisarza, dającego się we znaki swojej rodzinie, czyli starego Azaisa, nie była wypadkiem, ani nie nastąpiła z przyczyn naturalnych. Wiemy od razu, że ktoś zabił, pytanie brzmi tylko kto, po co i jak? Mocno zastanawiająca jest za to rola 15-letniej wnuczki pisarza, Clary Casalis, świadka śmierci własnego dziadka, a także jej nagła utrata pamięci.
Najciekawsza jednak jest zupełnie inna warstwa, mianowicie życie samych bohaterów. W ich życiu zdarzają się tragedie, radości, smutki, nadzieje i kłopoty. Podane lekko, zgrabnie i smacznie. I oczywiście, co w tym wypadku chyba najważniejsze, przezabawnie! Alice Allevi, główna bohaterka Starszego pana, wielokrotnie doprowadzi do łez czytelniczki śledzące jej zmagania z rodzinką pisarza i kolegami oraz koleżankami po fachu, których spotyka w zakładzie medycyny sądowej.
Nie sposób nie porównywać książki Gazzoli z Dziennikami Bridget Jones Helen Fielding, czy z cyklem o Stephanie Plum Janet Evanovich. Ale każda z nich jest na swój sposób wyjątkowa i inna. Książki są podobne w stylistyce, a jednocześnie zupełnie różne, tak jak ich bohaterki. A dzięki temu Starszy pan musi umrzeć jest książką fascynującą i kapitalną do czytania o każdej porze dnia i nocy. Oby więcej takiej literatury dla kobiet.
Medycyna sądowa to fascynująca nauka. Przekona się o tym ten, kto przeczyta książkę Alessi Gazzoli Starszy pan musi umrzeć, czyli lekki kryminał z przymrużeniem oka, w bardzo kobiecym wydaniu. To książka napisana przez włoską specjalistkę z zakresu medycyny sądowej, dzięki czemu poznacie nieco tajników zawodu, a przy okazji świetnie się ubawicie.
Już sama okładka książki...
Podobno, jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. W tym przypadku jednak, to nie pieniądze znajdują się w centrum zainteresowania. Tu chodzi o „cały ten jazz”. Proste? Nie do końca. Zwłaszcza, że historia opisana w książce Jarosława Klonowskiego o wdzięcznym tytule: Cały ten jazz do prostych nie należy…
Historia rozgrywa się w Nowym Orleanie. Trwa słynne Mardi Gras, miasto skąpane jest w kolorowych dekoracjach, w uszach dźwięczy muzyka, a w sercu płonie radość. Słowem – karnawał w pełni. W tej radosnej scenerii pojawia się jednak rysa. Kolorowe, roztańczone i rozśpiewane miasto ma także swoją drugą, mroczną stronę. Gdzieś w nocnych klubach kwitnie przestępczość, gdzieś w mrocznych zaułkach giną policjanci, w końcu gdzieś, ktoś uprawia czarną magię. W sam środek wydarzeń z własnej, trochę przymuszonej woli, zostaje wepchnięta Sophie Monroe – młoda dziennikarka, która prowadzi śledztwo w sprawie tajemniczych zabójstw policjantów. Szybko odkrywa, że sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana, niż początkowo mogła nawet przypuszczać, a związek z nimi może mieć niegdysiejszy król jazzu, Buddy Bolden. Wraz z przypadkowo poznanymi osobami, które również żywo zainteresowane są śledztwem wpada w poważne tarapaty. Co z tego wyniknie, musicie przeczytać sami.
Książka Jarosława Klonowskiego urzeka swoim mrocznym klimatem, choć może w tym przypadku urzeka nie jest do końca odpowiednim słowem. Autor wprost wrzuca czytelnika do zakopconych spelunek, w których roi się od podejrzanych typków, a do kielicha przygrywają muzycy jazzowi. Jest magicznie, zwłaszcza, że voo doo to jeden z nierozłącznych towarzyszy całej tej historii. Tak, towarzyszy, bo niczym równoprawny bohater wpływa na wydarzenia, zmieniając bieg historii i ludzkie losy. I nie jest to z pewnością miły towarzysz, o czym mogą przekonać się czytelnicy książki. Plastyczność opisów sprawi, że każdy, kto będzie czytał Cały ten Jazz poczuje się niczym wciągnięty w samo centrum wydarzeń. I może poczuć się nieco zagubiony jak bohaterka książki, wśród wydarzeń z przeszłości splątujących się ze skomplikowaną teraźniejszością. Do tego wszystkiego słychać muzykę, wrzawę miasta, czuć oddech duchów voo doo na plecach. Jeśli nie macie mocnych nerwów, a dodatkowo wrażliwi jesteście na tego typu wierzenia i sugestywne opisy, miejcie się na baczności! Jednym słowem, przeczytajcie koniecznie! Pomimo momentami zbyt zagmatwanej fabuły, poczujecie przyjemność płynącą z czytania lektury. Bo w końcu właśnie o to chodzi. O cały ten jazz!
Podobno, jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. W tym przypadku jednak, to nie pieniądze znajdują się w centrum zainteresowania. Tu chodzi o „cały ten jazz”. Proste? Nie do końca. Zwłaszcza, że historia opisana w książce Jarosława Klonowskiego o wdzięcznym tytule: Cały ten jazz do prostych nie należy…
więcej Pokaż mimo toHistoria rozgrywa się w Nowym Orleanie. Trwa słynne...