-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1159
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać415
Biblioteczka
Czy jest jeszcze w Polsce wielbiciel książek, który nie słyszałby o Remigiuszu Mrozie? Ostatnio ten autor zyskał popularność poprzez wydawanie w niesamowicie krótkim czasie wielu bestsellerowych powieści. Ja pierwszy raz spotkałam się z Mrozem, gdy natknęłam się na serię Parabellum, której wydarzenia dzieją się podczas II wojny światowej (jeszcze jej nie przeczytałam, ale słyszałam parę pozytywnych opinii). Zachęcona mnożącymi się w mgnieniu oka zachwytami na temat całej twórczości tego autora, w wakacje sięgnęłam po Kasację. Nie rozczarowałam się, ale lekturę kolejnych książek o Chyłce zostawiłam sobie na kiedy indziej. Parę tygodni temu jednak natknęłam się na nową powieść Remigiusza Mroza, tym razem thriller psychologiczny. Słyszałam na jej temat dużo, między innymi, że to najlepsza książka tego autora. Postawiłam więc sobie za cel zdobyć Behawiorystę i jak najszybciej go przeczytać. I oto jestem!
Już w pierwszym rozdziale zostajemy wrzuceni w akcję. Nie ma tutaj żadnego wprowadzenia, wszystkich istotnych faktów dowiadujemy się wtedy, kiedy jest to potrzebne. Pod żadnym pozorem nie uważam tego za wadę, wręcz przeciwnie – wydaje mi się, że to bardzo dobry zabieg, który pozwala utrzymać tajemniczy i mroczny klimat książki. Jednak mimo to myślę, że pierwsze 100 – 150 stron mogłoby być lepsze. I właśnie dlatego nie uważam tej powieści za takie cudo, jak większość czytelników.
Powiem szczerze: początek mnie niesamowicie wynudził – do tego stopnia, że myślałam nawet o odłożeniu Behawiorysty i przeczytaniu go kiedy indziej (a może nawet nigdy). Niby akcja płynęła do przodu, ale jakoś nie potrafiłam wgryźć się w całą historię. Tak na dobrą sprawę to wciągnęłam się w nią dopiero w drugiej części i teraz cieszę się, że jednak nie przerwałam czytania. Reszta powieści jest po prostu niesamowita! I jeśli chodzi o nią, to całkowicie zgadzam się z osobami chwalącymi tę książkę – to jest coś!
Właśnie wtedy zostajemy ciągnięci w całą intrygę na tyle, że nie wiemy już, co jest prawdą, a co kłamstwem. Sama wielokrotnie próbowałam przewidzieć postępowanie zarówno głównego bohatera, jaki i psychopaty i trafiłam tylko raz (ale chodziło o dość mało istotny fakt). Kiedy jednak ułożyłam sobie później w głowie prawdopodobną wersję wydarzeń, następował nagły zwrot akcji i wszystkie moje przewidywania brały w łeb. Zupełnie nie spodziewałam się też zakończenia – do końca nie wierzyłam w to, co się dzieje. A ostatnie parę stron to po prostu WOW! Autor wybrał nieoczywisty i nieprzewidywalny sposób rozwiązania fabuły i robi to tak, że powinno mu tego pozazdrościć wielu innych twórców. To sama końcówka zmieniła i znacznie poprawiła moją opinię o tej książce.
W Behawioryście tytułowy bohater to Gerard Edling, osoba nieprzewidywalna i intrygująca (z resztą jak wszystkie postacie stworzone przez Mroza). Został on wydalony ze służby z powodu sprawy, która pozostawała tajemnicą prawie do końca lektury. Nie okazała się ona tak szokująca, jak myślałam, ale i tak spodziewałam się czegoś innego. Edling nie jest bohaterem, do którego żywię jakiekolwiek pozytywne uczucia. Nie byłam w stanie go polubić (a może taki był zamysł autora – stworzyć postać wielowymiarową i nie do końca zyskującą sympatię czytelnika?) i znaczniej bardziej niż behawiorystę ceniłam Beatę (którą poznacie dopiero, jeśli sięgniecie po tę powieść). Cenię go jednak i rozumiem, dlaczego został on wykreowany tak, a nie inaczej.
Kolejnym ciekawym aspektem tej książki jest psychopata. Stanowi on dość niecodzienne połączenie obłędu z nadzwyczajną inteligencją. Jego działania przerażają i zaskakują brutalnością (spodziewałam się jej, ale niektóre sytuacje niezwykle mnie odrzucały). Momentami jednak ten bohater – jeśli akurat kogoś nie morduje – potrafi powiedzieć coś tak idiotycznego, że miałam ochotę się roześmiać. I tutaj tworzona przez dłuższy czas groza opadała i cały nastrój siadał. Takich chwil było na szczęście niewiele, więc nie rzutują one w dużym stopniu na mój odbiór całości.
W porównaniu do Kasacji (bo tylko z nią mogę tę powieść porównywać) Behawiorysta jest wiele „mroczniejszą” książką. Nastrój zbudowany w nim jest dość przytłaczający i skłaniający do refleksji nad ludzką naturą. Wskazuje ona, jak okrutnymi osobami czasami bywamy. Bardzo cenię to w tej powieści – ma ona nie tylko służyć rozrywce, ale również zwrócić uwagę czytelnika na różne aspekty życia.
Podsumowując : Behawiorysta to książka, po którą z całą pewnością warto sięgnąć. Zaskakująca, nieprzewidywalna fabuła, nietuzinkowi bohaterowie i ciekawe przesłanie to tylko niektóre jej zalety. Mimo że mnie trochę rozczarowała (a dokładnie zrobił to początek) i znalazłam w niej kilka wad, to polecam zapoznać się z tą powieścią Remigiusza Mroza, którego twórczość wyróżnia się znacząca na tle innych polskich pisarzy.
readwithpassion.it27.pl
Czy jest jeszcze w Polsce wielbiciel książek, który nie słyszałby o Remigiuszu Mrozie? Ostatnio ten autor zyskał popularność poprzez wydawanie w niesamowicie krótkim czasie wielu bestsellerowych powieści. Ja pierwszy raz spotkałam się z Mrozem, gdy natknęłam się na serię Parabellum, której wydarzenia dzieją się podczas II wojny światowej (jeszcze jej nie przeczytałam, ale...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jestem wielką fanką fantastyki. Najczęściej sięgam po książki z tej kategorii, chociaż ostatnio dużo czasu spędziłam na literaturze typowo młodzieżowej. Sięgając po „Piątą porę roku” wróciłam więc do tego, co uwielbiam najbardziej. W związku z tym miałam bardzo duże oczekiwania w stosunku do tej powieści. Dodatkowo spotęgowały to liczne bardzo pozytywne recenzje, na które natknęłam się w internecie. Nie znalazłam ani jednej osoby, której by ta książka się nie spodobała. Zaczęłam więc czytać i teraz, po skończeniu całości wcale mnie to nie dziwi. Mogę z całą pewnością stwierdzić, że „Piąta pora roku” jest jedną z najlepszych powieści fantastycznych, jakie czytałam i tym samym należy do grona najlepszych książek roku 2016. Dlaczego?
Sam opis wydarzeń był dla mnie dość średnio zachęcający. Nie czułam jakiejś szczególnej fascynacji przebiegiem wypadków i muszę przyznać, że pierwsze 100-150 stron tej książki ciągnęło mi się niemiłosiernie. Nie miałam praktycznie w ogóle pojęcia, o co chodzi, czemu bohaterowie zachowują się tak, a nie inaczej i jakie to pociągnie za sobą skutki. Ale pomyślałam, że skoro było tyle pozytywnych opinii, to na pewno nie wzięły się one znikąd. Kontynuowałam więc lekturę i naprawdę nie żałuję tego kroku. Z każdą stroną wszystkie wątki zaczęły się układać w spójną całość, tworząc razem naprawdę niesamowity efekt! Wszystko nabrało sensu i głębi, wyjaśniły się tajemnice i okazało się, że taki zabieg był naprawdę dobrym posunięciem. Gdyby autorka wszystko wyjaśniła na początku, nie byłoby przecież żadnej frajdy z odkrywania nowych sekretów i coraz głębszego poznawania świata wykreowanego! Więc jeśli po kilku rozdziałach macie mieszane uczucia odnośnie „Piątej pory roku”, pod żadnym pozorem nie odkładajcie jej na bok!
Bardzo mocną stroną tej książki są bohaterowie. Autorka przedstawiła ich w tajemniczy sposób tworząc postacie, o których na pewno przez dłuższy czas nie zapomnę. Nie są to istoty, które pojawiły się już w jakiś innych powieściach tego gatunku. Nigdy wcześniej nie miałam okazji słyszeć o kimś takim, jak zjadacze kamieni czy górotwory. Nie spotkałam się również z żadnymi stworami, które posiadałyby podobne moce; wszystko zostało od zera stworzone przez panią Jemisin. Taki zabieg wprowadza powiew świeżości do literatury fantasy. Ani razu nie odczułam „że to już gdzieś było”, jak często się zdarza, gdy autorzy nie mają własnego pomysłu. A na brak kreatywności autorka „Piątej pory roku” pod żadnym pozorem nie może narzekać.
Jej ogromną, nieograniczoną wyobraźnię najbardziej widać w kreacji świata, w którym żyją główne postacie. Poznajemy go stopniowo i wraz z upływem stron dowiadujemy się coraz więcej szczegółów i zaczynamy rozumieć prawa nim rządzące. Bardzo mi w tym pomógł mini-słownik pojęć umieszczony na końcu książki – pozwolił upewnić się, że prawidłowo wszystko zrozumiałam. Nie chcę nic spoilerować i zabierać Wam przyjemności z lektury, więc powstrzymam się od wymieniania poszczególnych elementów tego świata. Powiem tylko, że z czymś takim na pewno nigdy wcześniej się nie spotkaliście.
Jednak tym, co najbardziej cenię w „Piątej porze roku” nie są ani bohaterowie, ani wizja świata. To dość dziwne w moim przypadku, ale największe wrażenie zrobił na mnie styl autorki i język, jakim się posługuje. Jest on po prostu piękny – bogaty w różnorodne zwroty i wyrażenia, które niesamowicie działają na wyobraźnię. Spodobał mi się ten styl do tego stopnia, że teraz, gdy czytam zupełnie inną książkę niezwykle mi go brakuje (sama na początku w to nie wierzyłam, ale jednak). Wielkie brawa należą się też tłumaczowi tej cudownej powieści – wykonał pan bez wątpienia kawał dobrej roboty, próbując oddać słowa autorki jak najwierniej tylko się dało.
Cóż mogę powiedzieć więcej? Po prostu sięgnijcie po „Piątą porę roku”! Jestem pewna, że tego nie pożałujecie. To jedna z tych książek, które docenia się i którymi zachwyca się dopiero po zakończeniu całości. Na tę chwilę trafia ona do grona moich ulubionych powieści fantastycznych i, jak już wcześniej wspomniałam, jest to również jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku. „Piąta pora roku” to lektura obowiązkowa dla każdego fana fantastyki, ale nie tylko. Gwarantuje bardzo miło spędzony czas i niezapomniane wrażenia. Mnie pozostało już tylko czekać na kolejny tom, który już ukazał się za granicą. Oby jak najszybciej pojawił się i w Polsce.
readwithpassion.it27.pl
Jestem wielką fanką fantastyki. Najczęściej sięgam po książki z tej kategorii, chociaż ostatnio dużo czasu spędziłam na literaturze typowo młodzieżowej. Sięgając po „Piątą porę roku” wróciłam więc do tego, co uwielbiam najbardziej. W związku z tym miałam bardzo duże oczekiwania w stosunku do tej powieści. Dodatkowo spotęgowały to liczne bardzo pozytywne recenzje, na które...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Egzotyczne miejsce pracy, wykwintne bankiety, elitarne towarzystwo. Kto z nas nie chciałby tego na co dzień? Wbrew pozorom, praca dyplomaty nie wiąże się tylko z przyjemnościami i prestiżem. To zawód, który wymaga niezwykłych umiejętności, wiedzy i przygotowania. Te czynniki sprawiają, że tak niewiele osób jest stanie dobrze tę pracę wykonywać. To właśnie ci „wybrańcy” grają główną rolę w najnowszej książce dziennikarzy radiowej Trójki Łukasza Walewskiego i Marcina Pośpiecha.
Pierwszą rzeczą, o której warto wspomnieć jest forma tej książki. Nie jest to zbiór przypadkowych informacji, wszystko jest poukładane w odpowiednich tematycznie rozdziałach i podrozdziałach. Nie znajdziemy tutaj też suchych faktów. Każdy temat, o którym piszą autorzy, został zobrazowany jakąś anegdotą, sytuacją z życia codziennego osób, którzy byli (lub dalej są) ambasadorami Polski w różnych krajach. Przeczytamy m.in. wspomnienia byłego ambasadora w Iraku i Arabii Saudyjskiej, naszego byłego przedstawiciela w Moskwie oraz ambasadora w Iraku i Korei Północnej. To jednak tylko mała część osób, których przeżycia opowiedziane są w tej książce. Czytamy zarówno o tych dotyczących „zwykłych” wpadek podczas uroczystych kolacji, jak i o sytuacjach ekstremalnych, wymagających zachowania zimnej krwi i szybkiego, ale przemyślanego działania.
Miałam pewne obawy zaczynając tę książkę. Nie byłam pewna, czy zrozumiem wszystkie pojęcia i sformułowania z dyplomatycznego żargonu, ponieważ nie mam zbyt dużej wiedzy (na dobrą sprawę żadnej) z tej dziedziny. Jednak okazało się to zupełnie niepotrzebne. Wszystko, co mogłoby wydawać się niezrozumiałe, zostało w przystępny sposób przedstawione tak, że czytanie kolejnych rozdziałów jest czystą przyjemnością.
Pierwszy z nich stanowi swego rodzaju wstęp do dalszej części. Dowiadujemy się, na czym tak naprawdę polega praca ambasadora, jakie cechy powinien posiadać idealny dyplomata pełniący tę funkcję. Okazuje się, że nie wystarczy po prostu znać kilka języków i orientować się sytuacji międzynarodowej, potrzebne jest też wiele, często niespodziewanych umiejętności. Ambasador nie tylko musi dbać o wizerunek swojego kraju, ale również zajmować się kilkoma naprawdę zaskakującymi czynnościami.
Dyplomacja to sztuka mówienia komuś „Idź do diabła” w taki sposób, aby już cieszył się na samą myśl o tym, jak przyjemna czeka go podróż.
Jak już wcześniej wspomniałam, bardzo ważną rolę w tej książce grają relacje ambasadorów opisujące ich przeżycia. Widać w tym niesamowitą ilość pracy, jaką spędzili autorzy na przygotowywaniu materiałów. Rozmawiali z ogromną ilością osób, które podzieliły się swoimi przeżyciami z czasu sprawowania urzędu. Wszystkie te historie mają w sobie element wyjątkowości i wszystkie uświadamiają, jak trudnym i wymagającym zawodem jest praca dyplomaty. Musi on potrafić odnaleźć się w każdej sytuacji, niezależnie od warunków i zawsze bronić interesów kraju, z którego pochodzi. Życie ambasadorem jest pełne ciekawych spotkań w elitarnym towarzystwie i wykwintnych kolacji, ale wymaga gruntownego przygotowania.
Pełnienie tej roli należy do niezwykle trudnych, ale też niewdzięcznych zadań. Oprócz znajomości protokołu i oczywistej wiedzy, co komu można powiedzieć, a co lepiej zachować dla siebie dyplomata musi posiadać też wiele innych umiejętności. W „Ambasadorach” realistycznie przedstawiono zarówno plusy, jak i minusy tego zawodu. Moim zdaniem jest to książka na pewno warta przeczytania, nie tylko dla osób, które interesują się dyplomacją. Ta lektura daje czytelnikowi pełny, prawdziwy obraz zawodu ambasadora. Można nie tylko miło spędzić przy niej czas, ale też poznać parę sytuacji z życia dyplomatów, które z pewnością na długo zapadną nam w pamięć.
readwithpassion.it27.pl
Egzotyczne miejsce pracy, wykwintne bankiety, elitarne towarzystwo. Kto z nas nie chciałby tego na co dzień? Wbrew pozorom, praca dyplomaty nie wiąże się tylko z przyjemnościami i prestiżem. To zawód, który wymaga niezwykłych umiejętności, wiedzy i przygotowania. Te czynniki sprawiają, że tak niewiele osób jest stanie dobrze tę pracę wykonywać. To właśnie ci „wybrańcy”...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Pierwszy tom nowej serii pani Maas niespodziewanie bardzo mi się spodobał. Gdy dowiedziałam się, że za granicą wyszła już druga część, wiedziałam, że jak najszybciej muszę ją mieć. Zamówiłam tą książkę z Anglii i niecierpliwie czekałam (prawie miesiąc !!) aż do mnie trafi. Kiedy w końcu miałam ją w swoich rękach, zaczęłam czytać i całkowicie przepadłam.
Nie będę pisać nic o fabule, bo wydaje mi się, że praktycznie każde zdanie byłoby spoilerem. Jednak jedno mogę powiedzieć na pewno :
UWIELBIAM „A COURT OF MIST AND FURY” I JEST TO NAJLEPSZA KSIĄŻKA, JAKĄ PRZECZYTAŁAM W TYM ROKU !
Wydaje mi się, że raczej nie zmienię swojego zdania. Wszystko w tej powieści jest dopracowane do perfekcji. Teraz po przeczytaniu zarówno pierwszego, jak i drugiego tomu, mam wrażenie że ACOTAR był tylko wstępem do całej historii. W A Court of Mist and Fury tyle się dzieje!! Nie zaobserwowałam spowolnienia akcji, takiego jak w środku pierwszej części – tutaj po prostu nie można się oderwać od lektury!
Autorka pokazuje nam cały świat, w który żyją główni bohaterowie. Nie jest to- tak jak w ACOTARZE – tylko Dwór Wiosny, ale również Dwór Lata i Dwór Nocy. Ten drugi poznajemy wyjątkowo dokładnie wraz z mieszkańcami. Odkrywamy też historię tego świata i motywy, które od początku kierowały niektórymi postaciami.
To the stars who listen — and the dreams that are answered
Jeśli chodzi właśnie o bohaterów, to tutaj szczególnie nie spodziewałam się takiego dobrego rozwoju osobowości postaci. Feyra, główna bohaterka, z powodu wydarzeń, które rozegrały się w pierwszej części musi poradzić sobie z nową sytuację, w jakiej przyszło jej się odnaleźć. Pod wpływem wielu bodźców (o których nie będę się za bardzo rozpisywać) staje się silna i gotowa walczyć, o tych, których kocha. Jest konsekwentna i zdecydowana w swoich czynach. Robi to, co podpowiada jej serce. Właśnie ta przemiana spowodowała, że polubiłam ją i kibicowałam jej przez całą książkę (co zdarza mi się bardzo rzadko, bo z reguły nie przepadam za kobiecymi postaciami w literaturze młodzieżowej) !!! Bohaterowie drugoplanowi też stanęli na wysokości zadania. Do postaci, które znamy z ACOTARU dołączyły nowe, wyjątkowo dobrze wykreowane. Nigdy wcześniej żadna książka nie sprawiła,że byłam w stanie tak szybko polubić jedną postać a znienawidzić inną (osoby, które czytały prawdopodobnie wiedzą, o kogo mi chodzi) W trakcie czytania tej powieści całym sercem pokochałam Rhysanda, który zaintrygował mnie już w pierwszej części. Uwielbiam jego relację z Feyrą, która jest prawdziwa i nie przesłodzona.
– So I’m your huntress and thief? – His hands slid down to cup the back of my knees as he said with a roguish grin,
– You are my salvation, Feyre.
Ta powieść jest pełna emocji. Każda strona wręcz aż od nich kipi! Dawno nie czytałam historii, która by wciągnęła mnie do tego stopnia. Nie ma w niej rozdziału, który byłby nudny. Zakończenie było tak nieprzewidywalne, że chciałabym już mieć możliwość przeczytania trzeciego tomu. Niestety, za granicą pojawi się on dopiero w maju 2017.
Podsumowując : ACOMAF jest najlepszą kontynuacją, jaką mógł mieć Dwór cierni i róż. Na tę chwilę jest to moim zdaniem najlepsza książka roku. Zachęcam do jej przeczytania wszystkich, którym spodobała się pierwsza część. Tym, którzy po ACOTARZE nie są fanami tej serii proponuję, by mimo to przeczytali A Court of Mist and Fury. Może tak jak ja zmienią swoje zdanie o twórczości pani Maas?
Recenzja pochodzi z mojego bloga readwithpassion.it27.pl
Pierwszy tom nowej serii pani Maas niespodziewanie bardzo mi się spodobał. Gdy dowiedziałam się, że za granicą wyszła już druga część, wiedziałam, że jak najszybciej muszę ją mieć. Zamówiłam tą książkę z Anglii i niecierpliwie czekałam (prawie miesiąc !!) aż do mnie trafi. Kiedy w końcu miałam ją w swoich rękach, zaczęłam czytać i całkowicie przepadłam.
Nie będę pisać nic...
W tej książce z pozoru jest dokładnie to, czego szukam w powieściach młodzieżowych. Mamy wampiry i czarownice, wojowników ratujących świat i demony, a to wszystko na tle wiktoriańskiej Anglii. Po przeczytaniu „Miasta kości” i „Miasta szkła” nie spieszyłam się do lektury kolejnych dzieł pani Clare. Jednak kiedy parę dni temu zobaczyłam pierwszy tom „Diabelskich maszyn” na półce w mojej bibliotece, zdecydowałam się dać tej autorce drugą szansę.
Mówiąc szczerze, opis fabuły bardzo mnie zaciekawił. Zaczęłam książkę z bardzo pozytywnym nastawieniem, miałam nadzieję, że uwielbiana przez wszystkich seria mnie też zachwyci. Niestety, stało się zupełnie inaczej. Nie jestem fanką Nocnych Łowców – to jeden z niewielu książkowych światów, w których nie potrafię się odnaleźć. Z reguły nie mam z tym żadnego problemu, jednak w przypadku powieści Cassandry Clare nie mogę się z tym uporać. Przez „Miasto kości” przebrnęłam i prawie od razu zapomniałam, o czym opowiadała ta książka. Przy lekturze „Mechanicznego anioła” było nieco lepiej, ale i tak na pewno nie dołączę do wielbicieli tej serii.
Zacznijmy od plusów, bo oczywiście takowe oceniana przeze mnie powieść posiada. Przede wszystkim, mamy tu genialnie odtworzony dziewiętnastowieczny Londyn. Podczas czytania „Mechanicznego anioła” chłonęłam jak gąbka wszystkie te opisy ówczesnego krajobrazu miasta. Z pewnością autorce udało się oddać klimat tego miejsca i za to pani Clare należą się brawa. Spodobała mi się również kreacja niektórych postaci – konkretnie Charlotte i Jema. W przeciwieństwie do innych bohaterów tej książki, te dwie osoby bardzo polubiłam. Wydawały mi się najbardziej realistyczne, rozumiałam ich postępowanie i byłam w stanie im kibicować. Za to też plus dla autorki.
Skoro jesteśmy już przy bohaterach, czas przejść do tego, co mi się nie podobało. Po pierwsze Tessa – dziewczyna, która niespodziewanie trafia do świata magii, o którym nie ma zielonego pojęcia. Miałam nadzieję, że będzie to silna bohaterka z charakterem i spotkał mnie niemały zawód. Tessy nie udało mi się ani polubić, ani znienawidzić. Pozostała dla mnie neutralna, momentami – chociaż rzadko – irytowała mnie. Nie jestem fanką tego typu postaci (może ostatnio po prostu przeczytałam za dużo dobrych książek z wyjątkowymi głównymi bohaterkami?) i nie zanosi się, aby miało się to zmienić. clan
O ile Tessa była mi obojętna, to nie mogłam po prostu zignorować jednego z Nocnych Łowców, do którego czuję niezwykle silną niechęć. Mowa oczywiście o Willu. Nie rozumiem, za co można lubić tę postać. Dla mnie to po prostu niesamowicie egoistyczny, wiecznie nadęty i obrażony na cały świat bohater. Rozumiem, że ma jakieś tajemnice (które oczywiście dalej nimi pozostały), wiem, że dużo przeszedł. Ale to nie jest powodem do takiego – momentami wręcz chamskiego – zachowania w stosunku do innych! Nie jestem w stanie żywić jakiejkolwiek sympatii do tego bohatera.
Kolejną rzeczą, która nie spodobała mi się w tej książce, jest główna intryga. Przez pierwsze 100-150 stron miałam nadzieję, że jest to tylko niewielki wstęp i dalej akcja pomknie w inną stronę. Niestety, tak się nie stało. Dla mnie cały główny wątek książki (te maszyny, poszukiwanie Mistrza) był po prostu nudny. Oczywiście były chyba dwa momenty pod koniec powieści, że nawet poczułam się zaskoczona, ale generalnie fabuła mnie nie porwała. Są oczywiście różne gusta, dla innych może to się wydawać ciekawe i – broń Boże! – nie chcę tu nikogo obrazić. Po prostu przekazuję Wam moje odczucia, a są one takie, a nie inne.
Z reguły nie zwracam na to zbyt dużej uwagi i jest mi wszystko jedno, jak autor pisze. Jednak stylu pani Clare nie mogę przemilczeć. Autorka pisze bardzo prostym językiem i momentami naprawdę zbyt prostym. Po mniej więcej połowie książki zaczęły mi przeszkadzać te niesamowicie krótkie, rzadko kiedy rozwinięte zdania. Momentami tekst składał się tylko i wyłącznie z nich! Nie dotyczy to oczywiście całej książki, ale chwilami czułam się naprawdę zirytowana.
Nie jestem żadnym znawcą literatury, ale niestety znalazłam w tej powieści więcej plusów, niż minusów. Na pewno „Mechaniczny anioł” pozostawił po sobie lepsze wrażenie, niż „Miasto kości”. Ale chyba jednak twórczość pani Cassandry Clare to po prostu nie moja bajka 🙂
Recenzja pochodzi z mojego bloga readwithpassion.it27.pl
W tej książce z pozoru jest dokładnie to, czego szukam w powieściach młodzieżowych. Mamy wampiry i czarownice, wojowników ratujących świat i demony, a to wszystko na tle wiktoriańskiej Anglii. Po przeczytaniu „Miasta kości” i „Miasta szkła” nie spieszyłam się do lektury kolejnych dzieł pani Clare. Jednak kiedy parę dni temu zobaczyłam pierwszy tom „Diabelskich maszyn” na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Seria „Szklany tron” amerykańskiej pisarki ma prawie tyle fanów, co wrogów. Ja zawsze byłam gdzieś pośrodku z moją niechęcią do głównej bohaterki. Pierwsze dwa tomy bardzo mi się spodobały, trzeci w ogóle do mnie nie trafił, ale czwarty był za to o wiele lepszy. Jednak po przeczytaniu „A Court of Mist and Fury”- uwielbiam tę książkę całym sercem - zauważyłam, że pani Maas pisze coraz lepiej. Chwilę po premierze „Empire of Storms” zamówiłam tę książkę w oryginale, po części dlatego, by przekonać się słuszności tej mojej tezy, ale też z tego powodu, że nie mogłam się doczekać dalszych losów moich dwóch ulubionych postaci (bo co do reszty nie byłam przekonana). Teraz po przeczytaniu po prostu muszę podzielić się z Wami moimi odczuciami, aby przekonać niezdecydowanych, że ta część jest naprawdę warta lektury, nawet jeśli ktoś (tak, jak ja) nie jest wielkim fanem tej serii.
Recenzja zawiera niewielkie spoilery z poprzednich tomów serii.
Nie wydaje mi się, żeby istniała konieczność, aby opowiadać dużo o fabule. Jest to piąty/szósty (jeśli liczyć nowelki) tom i z tego, co wiem to prawdopodobnie przedostatni w tej serii. Poznajemy dalsze losy Aelin, Rowana, Aediona, Lysandry i wielu innych bohaterów. Przed nimi niebezpieczne poszukiwania kolejnych kluczy Wyrda, które są konieczne do pokonania króla Valgów pragnącego przejąć władzę nad Erileą.Może to wydawać się nudne, ale naprawdę takie nie jest. Oprócz tego głównego celu mamy też wiele pobocznych. Znajdziemy tutaj również wątek, który nie miał tak dużego znaczenia w poprzednich tomach, jak ma w tym. Tak szczerze mówiąc, to akcja pierwszych trzech tomów serii nie płynęła zbyt szybko, zdarzały się momenty, w których się nudziłam (szczególnie w „Dziedziczce ognia”) Czwarty był nieco lepszy pod tym względem, ale „Empire of Storms” znacznie przeskakuje pozostałe części. I to właśnie EoS jest najlepszym dotychczas tomem „Szklanego tronu”, nie tylko pod względem fabularnym.
Sara J. Maas znacznie poprawiła swój warsztat pisarski. Widać to szczególnie dobrze przy kreacji bohaterów, którym poświęcę więcej czasu, niż zwykle, bo jest wiele rzeczy, które chciałabym omówić.
Zacznę od moich dwóch ulubionych, przez których obecność w ogóle sięgnęłam po tę książkę. Manon i Dorian. Nie jestem w stanie ująć w słowa, jak bardzo uwielbiam postać dziedziczki Skrzydlatych <3. Po tym, co wydarzyło się w EoS pokochałam ją jeszcze bardziej. W tym tomie Manon nie jest już tylko bezwzględną i okrutną wiedźmą, ale zaczyna wykazywać bardziej „ludzkie” emocje. Czytając tę książkę tak wciągnęłam się w jej wątek, że najchętniej ominęłabym wszystko inne i czytała tylko o Manon ( dobra, może jeszcze o Dorianie ;D ). Jeśli chodzi o księcia – teraz już króla – to sprawy mają się podobnie. Jestem wielką fanką tej postaci od pierwszego tomu i trwam przy tym przez cały czas. Przez to, co wydarzyło się w poprzednim tomie, jego charakter ewoluował trochę w inną stronę. Przez to jestem jeszcze bardziej pełna uznania w stosunku do jego postaci. Należy do silnych bohaterów, którzy nie boją się powiedzieć własnego zdania. Podejmuje ryzykowne, choć w pełni zrozumiałe dla mnie decyzje, kierując się swoim przeczuciem. W pełni wpisuje się w mój gust. Mam nadzieję, że w kolejnym tomie będzie go więcej razem z Manon 😀 (uwielbiam ich razem).
Teraz główna para serii, czyli Aelin i Rowan. Za nim nie przepadam od momentu, w którym się pojawił i na razie nie zmieniłam zdania. Co do Aelin – na pewno pałam do niej większą sympatią niż wtedy, gdy była Celaeną. Naprawdę doceniam jej inteligencję, spryt i przewidywalność (którą pokazała szczególnie w tym tomie). Moim zdaniem z części na część jest coraz lepiej. Mimo to mam w sobie jakąś blokadę – po prostu nie potrafię żywić do niej bezpośredniej sympatii. Zaskakuje mnie, doceniam jej poświęcenie, ale nie potrafię jej lubić. Sorry.
W tym tomie pokochałam natomiast dwójkę bohaterów, którzy niekoniecznie wzbudzali moją sympatię w poprzednich. Chodzi oczywiście o Lysandrę i Aediona. Szczególnie pozytywne uczucia żywię w stosunku do Lysandry. Po tym, co zrobiła w tej książce, jak bardzo starała się pomóc głównym bohaterom, nawet ryzykując własne życie….Naprawdę zaimponowała mi swoim postępowaniem. Jej duet z Aedionem całkowicie kupuję, uważam, że idealnie do siebie pasują.
Kolejna dwójka (czemu tu wszędzie są pary??), czyli Elide i Lorcan. Ją dobrze znamy z poprzedniego tomu, natomiast on pojawiał się tam tylko w paru momentach. Szczerze mówiąc, sama musiałam na początku przypominać sobie, kim Lorcan jest i co zrobił. Miałam w stosunku do niego mieszane uczucia, ale po zakończeniu one się zmieniły. Nie będę wnikać, o co dokładnie chodzi, dowiecie się po przeczytaniu. Elide w „Królowej cieni” była mi mocno obojętna i dalej taka pozostała. Mam nadzieję, że w kolejnej części pokaże trochę więcej charakteru i pozwoli w końcu się lubić 🙂
Po prostu muszę powiedzieć coś o stylu pisania autorki. Jest on niesamowity, nie do podrobienia. Moim zdaniem o wiele lepiej czyta się twórczość tej autorki w oryginale, niż w polskim tłumaczeniu. Więc jeśli znacie angielski na tyle, by sobie poradzić z językiem (który na początku jest dość specyficzny, ale ze strony na stronę czyta się coraz lepiej – wiem z autopsji) to naprawdę Was zachęcam to sięgnięcia po książki pani Maas w oryginale. Nie pożałujecie.
Niezwykle mocną stroną tej części jest zakończenie. Jak to z książkami Sary J. Maas bywa, zupełnie się go nie domyśliłam. Punkt kulminacyjny był naprawdę nieprzewidywalny, ale to, co stało się w ostatnim rozdziale całkowicie pozbawiło mnie słów. Pozostaje tylko czekać na kolejny (ostatni??) tom, który prawdopodobnie dopiero za rok. Na szczęście trochę mniej czasu pozostało do premiery trzeciego tomu „Dworu cierni i róż”, którego również nie mogę się doczekać <3
Jeszcze taka mała uwaga : jeśli nie przeczytaliście nowelek do tej serii, to polecam zrobić to przed lekturą EoS. Pojawiają się tutaj niektóre postacie w nich występujące, więc łatwiej będzie się Wam zorientować, o kogo chodzi 🙂
Recenzja pochodzi z mojego bloga readwithpassion.it27.pl
Seria „Szklany tron” amerykańskiej pisarki ma prawie tyle fanów, co wrogów. Ja zawsze byłam gdzieś pośrodku z moją niechęcią do głównej bohaterki. Pierwsze dwa tomy bardzo mi się spodobały, trzeci w ogóle do mnie nie trafił, ale czwarty był za to o wiele lepszy. Jednak po przeczytaniu „A Court of Mist and Fury”- uwielbiam tę książkę całym sercem - zauważyłam, że pani Maas...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Już długo zbierałam się do przeczytania „Osobliwego domu pani Peregine”. I wcale nie dlatego, że zachęcał mnie opis fabuły. Wręcz przeciwnie, to właśnie zarys akcji najbardziej mnie zniechęcał do sięgnięcia po książkę Ransoma Riggsa. Byłam do niej jeszcze bardziej sceptycznie nastawiona, gdy zobaczyłam napisy z tyłu okładki. „Osobliwy dom…” miał być „trzymającym w napięciu thrillerem” pełnym „niesamowitych zwrotów akcji”, „klimatu grozy” i „cokolwiek osobliwych” postaci. Ta powieść miała „pochłonąć mnie bez reszty”. Niestety, tak się nie stało.
Szczerze? Mimo mojego sceptycznego nastawienia bardzo spodobało mi się pierwsze 100 stron książki. Polubiłam głównego bohatera i byłam w stanie chociaż częściowo zrozumieć jego postępowanie. Współczułam mu niezrozumienia ze strony otoczenia i rodziny. Jednak im dalej biegła akcja powieści, tym bardziej byłam zirytowana. To, co na początku zapowiadało się na świetną, nieprzewidywalną historię stało się niezwykle nużące. Moja sympatia do Jacoba wyparowała tak szybko, jak się pojawiła. Jego tok myślenia okazał się tak dziwny i dziecinny specyficzny, że miałam wrażenie, że czytam opowieść o 10-letnim, a nie 16-letnim chłopcu. Niestety, mimo początkowego dobrego wrażenia spowodowanego jego osobą nie potrafię się zbyt pozytywnie wypowiedzieć o tej postaci.
Pozostałe postacie, które miały być „osobliwe” i wyjątkowe również nie skradły mojego serca. Jedyna różnica między nimi a milionami innych bohaterów powieści młodzieżowych wynikała z ich niezwykłych zdolności (a były one dość różnorodne). Jeśli chodzi o charakter to praktycznie żadna z nich nie sprawiła, żebym jakoś szczególnie ją zapamiętała.
Obiecywanych „niezwykłych zwrotów akcji” nie zaobserwowałam. Tak naprawdę coś zaczęło się dziać dopiero na około 100 stron przed końcem, reszta objętości tej książki skupiała się głównie na spotkaniach głównego bohatera z dziećmi mieszkającymi w sierocińcu. Może to się wydawać ciekawe, ale według mnie znacznie spowolniało akcję, a tym samym sprawiało, że nie pałałam zbyt dużą chęcią do kontynuowania całej historii. Jednak dokończyłam ją z nadzieją, że coś jednak mnie zaskoczy. I jeśli chodzi o pozytywne zaskoczenia to niestety szukałam ich na próżno.
Kolejna kwestia: obiecywany klimat grozy. Natrafiłam już na wiele recenzji „Osobliwego domu…” i wiedziałam jeszcze przed lekturą, że nie ma co się go spodziewać. Jedną rzeczą, która mogłaby być uznana za „mroczną” były fotografie. Bardzo spodobało mi się umieszczenie ich między określonymi stronami książki. Był one na pewno ciekawostką, ale nie czymś, czego można by było się w jakikolwiek sposób bać.
Po przeczytaniu tej książki nasuwa mi się porównanie do pierwszej części Harry’ego Pottera. Oczywiście książki pani Rowling są o wiele bardziej przemyślane i mają znacznie lepiej przygotowane postacie, ale chciałabym zwrócić uwagę na styl pisania obu powieści. Gdy byłam młodsza i pierwszy raz sięgnęłam po „Harry’ego Pottera i Kamień Filozoficzny” byłam naprawdę oczarowana tą powieścią. Całkowicie pochłonął mnie wykreowany przez autorkę świat i pragnęłam jak najszybciej sięgnąć po kolejne tomy. Niestety, kiedy niedawno chciałam sobie odświeżyć tę książkę, moje wrażenia nie były już takie pozytywne. Zachowanie bohaterów wydawało mi się zbyt dziecinne, dialogi między nimi zbyt infantylne (chodzi mi tylko o pierwsze dwie części serii). Podobne odczucia mam w związku z „Osobliwym domem pani Peregrine”. Myślę, że ta powieść jest prawdopodobnie jak najbardziej ok, jednak chyba po prostu jestem już na tego typu literaturę za stara. Wydaje mi się, że gdybym sięgnęła po tę książkę 5-6 lat wcześniej, miałabym o niej zupełnie inne zdanie.
Podsumowując: „Osobliwy dom pani Peregrine” to powieść, która nie sprostała moim chyba zbyt wygórowanym oczekiwaniom. Spodziewałam się ciekawej lektury z obiecywanymi zwrotami akcji i nieszablonowymi bohaterami. Niestety, nie spodobała mi się za bardzo ta książka, ale – jak już wspomniałam – wydaje mi się, że wynika do z faktu, że docelową grupą czytelników tej powieści są dzieci, nie starsi czytelnicy.. Nie zmienia to faktu, że planuję obejrzeć jej ekranizację (która chyba już jest w polskich kinach?). Mam nadzieję, że okaże się ona lepsza od książki (a to zdarza się niezwykle rzadko). Reżyserem jest Tim Burton, a tytułową postać gra Eva Green, więc moja nadzieja co do tego filmu jest jak najbardziej wytłumaczalna 🙂
readwithpassion.it27.pl
Już długo zbierałam się do przeczytania „Osobliwego domu pani Peregine”. I wcale nie dlatego, że zachęcał mnie opis fabuły. Wręcz przeciwnie, to właśnie zarys akcji najbardziej mnie zniechęcał do sięgnięcia po książkę Ransoma Riggsa. Byłam do niej jeszcze bardziej sceptycznie nastawiona, gdy zobaczyłam napisy z tyłu okładki. „Osobliwy dom…” miał być „trzymającym w napięciu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ostatnio naszła mnie ochota na przeczytanie jakieś ambitniejszej lektury, niż zwykłe (mniej lub bardziej mądre) młodzieżówki. Planowałam ponowną lekturę „Światła, którego nie widać” A. Doerra, ale okazało się, że będzie mi dane przeczytać coś innego, bardziej świeżego. Dostałam bowiem wiadomość, że udało mi się wygrać pierwszy raz w życiu „Dziedzictwo Orchana” w konkursie u Olgi z Wielkiego Buka . O tej książce wiedziałam tylko tyle, że opowiada o ludobójstwie Ormian. Był to temat zupełnie dla mnie nowy, nigdy nie czytałam powieści opisującej te wydarzenia. Od razu, gdy otrzymałam książkę zabrałam się do lektury. To, co otrzymałam, całkowicie przebiło moje oczekiwania.
Wydarzenia opisane w tym zarysie fabuły stanowią tylko wprowadzenie do całej historii. Przez kilkadziesiąt początkowych stron poznajemy bohaterów i realia świata, w jakim żyją. Bardzo spodobał mi się ten zabieg. Nie zostajemy od razu „wrzuceni” do całej opowieści nie wiedząc, o co chodzi; na początku poznajemy elementy kultury tureckiej i sposób myślenia ludzi tam mieszkających (co znacznie ułatwia dalszą lekturę).
Główny wątek tej książki zaczyna się, gdy przenosimy się w czasie do roku 1915. Śledzimy losy Lucine, młodej Ormianki mieszkającej wraz ze swoją rodziną w małej wsi. Jej spokojne dotychczas życie zostaje zakłócone przez wybuch wojny, w której Turcja również bierze czynny udział. Dziewczyna, jako przedstawicielka mniejszości narodowej spotyka się z coraz większą niechęcią ze strony społeczeństwa, która stopniowo doprowadza do tragedii dotyczącej nie tylko jej rodziny, ale większości Ormian mieszkających w tamtym czasie na terenie Turcji.
Nie spotkałam się jeszcze z żadną publikacją dotyczącą ludobójstwa Ormian w trakcie II wojny światowej. Ten temat był więc dla mnie całkowicie nowy. Sposób, w jaki ujęła go autorka, jest wręcz idealny. Aline Ohanesian pisząc o tak wielkiej tragedii, zachowała jednocześnie pewną delikatność i to ona powoduje, że pomimo trudnej i brutalnej tematyki tę książkę czyta się bardzo dobrze. Na pewno nie przyjemnie (bo co przyjemnego może być w czytaniu o krzywdzie ludzkiej?), ale język, którym jest napisana ta opowieść znacznie ułatwia nam odbiór tego, co pragnęła przekazać autorka.
Mimo że historia Orchana stanowi tak jakby tło do właściwej historii, jego wątek również został rozwinięty. Nie jest to sztucznie wymyślona postać, taka, która ma po prostu „zapchać” dziury fabularne. Ten bohater ma swoje własne poglądy, swój indywidualny sposób myślenia i – co najważniejsze – również swoją historię! Orchan też – chociaż żyje w czasach pokoju – swoje przeżył i te przeżycia znacznie wpłynęły na jego sposób życia. Czytając rozdziały z jego perspektywy, dowiadujemy się wielu faktów, które wraz z biegiem stron nabierają nowego, ważnego znaczenia. Niesamowicie zaskoczyło mnie takie potraktowanie tego bohatera i za to autorka ma u mnie wielki plus.
„Dziedzictwo Orchana” porusza niezwykle ważny temat, ale trochę zapomniany we współczesnym świecie. Wiele mówi się o różnych zbrodniach zarówno I, jak i II wojny światowej, a o ludobójstwie Ormian cisza. A jest ono „drugim po Holocauście najlepiej udokumentowanym i opisanym ludobójstwem dokonanym przez władze państwowe na grupie etnicznej w czasach nowożytnych” ! I naprawdę ci wszyscy ludzie, którzy wtedy zginęli, zasługują na to, by mówić o tej zbrodni.
Ta historia całkowicie pozbawiła mnie słów. Dosłownie, po skończeniu jej zupełnie nie wiedziałam, co powiedzieć. Ta książka całkowicie mną wstrząsnęła. Bardzo się cieszę, że udało mi się ją przeczytać, ponieważ na pewno zmieniła mój sposób patrzenia na świat. Wiem, że to sformułowanie brzmi trochę sztampowo, ale świetnie wyraża stan, w jakim się teraz znajduję. Wiąże się z tym fakt, że nie potrafię tej książki ocenić w skali od 1 do 10, tak jak to robię zazwyczaj w recenzjach. Po prostu nie wiem, jak to zrobić.
Uważam, że jest to lektura obowiązkowa. Nieważne, czy lubisz powieści historyczne, czy nie. „Dziedzictwo Orchana” po prostu trzeba przeczytać.
readwithpassion.it27.pl
Ostatnio naszła mnie ochota na przeczytanie jakieś ambitniejszej lektury, niż zwykłe (mniej lub bardziej mądre) młodzieżówki. Planowałam ponowną lekturę „Światła, którego nie widać” A. Doerra, ale okazało się, że będzie mi dane przeczytać coś innego, bardziej świeżego. Dostałam bowiem wiadomość, że udało mi się wygrać pierwszy raz w życiu „Dziedzictwo Orchana” w konkursie u...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Przed rozpoczęciem lektury wiedziałam o fabule tylko tyle, że ma tam miejsce zabójstwo starszej kobiety siekierą. Normalnie pewnie nie sprawiłoby to, że natychmiast zabiorę się do czytania, ale po niedawnym skończeniu męczarni z „Lalką” Prusa zdecydowanie miałam ochotę sięgnąć po coś innego i bardziej krwawego. Zaczęłam więc i – ku mojemu sporemu zaskoczeniu – zostałam wciągnięta w fabułę już po kilkunastu stronach.
Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy na samym początku, to różnica w stylu pisania Dostojewskiego w porównaniu chociażby z Prusem. „Zbrodnia i kara” – mimo że przecież jest to dość posępna i ponura opowieść – wydaje się być stworzona przy użyciu tak lekkiego i przystępnego języka, że odniosłam wrażenie, jakbym płynęła przez tę historię podczas jej czytania. Było to dla mnie mocno zauważalne głównie z tego powodu, że w „Lalce” sytuacja wyglądała zupełnie inaczej – większość stron czytało mi się ciężko i topornie. Powieść Dostojewskiego wciągnęła mnie całkowicie i dzięki temu całość skończyłam w niecałe dwa dni, co jest moim rekordem w przypadku lektur tych gabarytów.
Duża w tym zasługa fabuły książki, która okazała się być o wiele bardziej rozbudowana, niż mi się wydawało jeszcze przed rozpoczęciem czytania. Oczywiście, główną rolę gra wątek Rodiona Raskolnikowa, byłego studenta prawa, który jest sprawcą tego znanego większości czytelników okrutnego morderstwa. Jednak przy okazji obserwowania jego losów, śledzimy też życie sporej grupy innych postaci, które łączą często dość niejasne na pierwszy rzut oka powiązania. Poznajemy grono barwnych bohaterów, a wśród nich między innymi siostrę i matkę Raskolnikowa, rodzinę Marmieładowów wraz z Sonią oraz tajemniczego Swidrygajłowa. Ich wątki zostały nakreślone w intrygujący sposób, czyniąc historię znacznie pełniejszą i fascynującą.
Jedną z największych zalet „Zbrodni i kary” jest aspekt psychologiczny powieści. Dostojewski nakreślił rozbudowany i pełny obraz psychiki swoich postaci, a w szczególności głównego bohatera. Jego nietypową mentalność i niepospolity sposób myślenia poznajemy dzięki licznym fragmentom poświęconym opisowi przeżyć Raskolnikowa. Sami dochodzimy do tego, jaka była przyczyna popełnionej przez niego zbrodni i jest to jeden z moim zdaniem najlepszych elementów tej historii. Dzięki kontrastowemu pokazaniu osobowości Soni postać Raskolnikowa zyskuje jeszcze intensywniejszy i głębszy wyraz.
Jeśli ktoś z Was miał już przyjemność omawiać tę powieść na lekcjach polskiego, to pewnie pamiętacie, że poloniści zawsze zwracają uwagę na to, jak Dostojewski przedstawił w niej Petersburg. To miasto określane jest jako jeden z pełnoprawnych bohaterów „Zbrodni i kary”, gdyż jest obserwatorem mających miejsce wydarzeń i ma niemały wpływ na postępowanie poszczególnych osób. Autor opisał Petersburg bardzo plastycznie, wyczerpująco, nie stosując zbędnych upiększeń i pokazując wszystko w realistyczny sposób. Złożyło się to na obraz mrocznego, nieprzyjaznego miejsca pełnego przestępczości i biedy.
Na wypadek, gdybym w dalszym ciągu nie przekonała Was do sięgnięcia po tę książkę, mam jeszcze jeden argument. Oprócz tytułowego tematu zbrodni znajdziecie w niej wiele innych, przyciągających elementów. Na uwagę zasługuje atmosfera tajemniczości, która obecna jest praktycznie cały czas w trakcie czytania, dzięki czemu naprawdę można się poczuć, jakby się było świadkiem opisywanych wydarzeń. W „Zbrodni i karze” – ku mojemu zaskoczeniu – pojawił się także delikatny wątek romantyczny, wprowadzający trochę radości do całej historii. Zupełnie się go nie spodziewałam, ale odnoszę wrażenie, że jego obecność wielu osobom może znacznie umilić lekturę.
Jak każda powieść, również dzieło Dostojewskiego ma w sobie kilka mniej fascynujących momentów, których nagromadzenie może być męczące. Warto jednak nie zniechęcać się i przebrnąć przez niektóre przeciągające się rozważania, aby później nie żałować tego, że się zrezygnowało. Jeśli jesteście w gimnazjum lub liceum, to ta opowieść prawdopodobnie była (lub dopiero będzie) Waszą lekturą obowiązkową. Szczerze zachęcam, abyście ją przeczytali, a nie tylko opierali się na streszczeniach. Moim zdaniem „Zbrodnia i kara” jest jedną z najlepszych powieści, które trzeba obowiązkowo poznać i naprawdę polecam Wam to zrobić. Oprócz tego, że historię Raskolnikowa opisano w intrygujący sposób, to jeszcze stanowi ona kopalnię motywów do wykorzystania na maturze. Jej czytanie to połączenie przyjemnego z pożytecznym!
Przed rozpoczęciem lektury wiedziałam o fabule tylko tyle, że ma tam miejsce zabójstwo starszej kobiety siekierą. Normalnie pewnie nie sprawiłoby to, że natychmiast zabiorę się do czytania, ale po niedawnym skończeniu męczarni z „Lalką” Prusa zdecydowanie miałam ochotę sięgnąć po coś innego i bardziej krwawego. Zaczęłam więc i – ku mojemu sporemu zaskoczeniu – zostałam...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to