Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Oceny nie wystawiam, bo nie mam w zwyczaju oceniać nieodczytanych książek. Niemniej, słowa te piszę ku przestrodze dla tych, których być może zwiedzie wysoka średnia i bardzo pochlebne opinie. Nie dajcie się nabrać, ta książka jest koszmarna, choć próbuje zgrywać ambitną i pełną treści. Autorka chce być pisarką, a ewidentnie cierpi na metaforyczne zatwardzenie; chce błysnąć, ale nie wychodzi, chce głębi, a skacząc w treść bez zabezpieczenia, można co najwyżej połamać nogi. Coelho pewnie byłby dumny, ja zaś mam ochotę napisać do pewnej instagramerki, u której zobaczyłem tę książkę i zażądać zwrotu pieniędzy wydanych na ten grafomański szajs.

Oceny nie wystawiam, bo nie mam w zwyczaju oceniać nieodczytanych książek. Niemniej, słowa te piszę ku przestrodze dla tych, których być może zwiedzie wysoka średnia i bardzo pochlebne opinie. Nie dajcie się nabrać, ta książka jest koszmarna, choć próbuje zgrywać ambitną i pełną treści. Autorka chce być pisarką, a ewidentnie cierpi na metaforyczne zatwardzenie; chce...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pamiętam, jak dawna znajoma polecała mi film K-PAX (dziś pewnie przez wielu bojkotowany ze względu na Kevina S.) Opowiedziała mi pokrótce fabułę, że jakiś kosmita, że przyleciał, je banany razem ze skórką i bada go psychiatra. Pomyślałem sobie, jakieś brednie, kosmita, banan, psychiatra, nie wiem, czy chcę to oglądać. Obejrzałem po kilku latach, bo wyszedł w jakiejś gazecie na DVD. Do dziś bardzo lubię ten film, jak i wiele innych traktujących o opuszczeniu, samotności, tęsknocie, rozpaczy.

Kiedy próbuję komuś streścić „Obudzę się na Shibui”, odnoszę wrażenie, jakbym zamiast zachęcić – zniechęcał. Intencja mija się z reakcją odbiorcy. Porzuciłem więc próby opowiedzenia, o czym jest ta powieść. Podejdę do tego z nieco innej strony.

Wyobraźcie sobie, że śnicie bardzo intensywny sen, ciekawy, porywający, w jakimś sensie niesamowity. Wątków jest co najmniej kilka, na początku trudno je ze sobą połączyć, w głowie pojawiają się liczne pytania w stylu ale-o-co-chodzi. Dopiero po pewnym czasie zaczynacie rozumieć, łączyć ze sobą zdarzenia, w ułamkach sekund snuć różne scenariusze, przewidywać możliwe zakończenia, warianty. Przeżywacie wszystko, jak to podczas snu, o wiele mocniej, wyraźniej, pełniej (?). I nagle dzwoni budzik, ktoś Was szarpie za ramię, sąsiad pomylił numery mieszkań, telefonuje upierdliwy znajomy, krótko mówiąc – budzicie się. Niby się zdarza, niby trudno, wszystko w miarę jasne, wyjaśnione, zakończone, dokonane. Może chciałoby się jeszcze dośnić ten sen, może czujecie niedosyt, a przecież czasem się udaje, choć na ogół nie. Mniej więcej tak jest z „Obudzę się na Shibui”, tylko to obudzenie po skończonej lekturze pozostawia tyle niewiadomych, tyle myśli (sic!), tyle pytań, z których kilka mogłoby brzmieć: To już naprawdę koniec? Czy ta książka istnieje, czy tylko się przyśniła?

Szczęśliwie – istnieje, to wręcz jeden z „Dowodów na istnienie”, a Pan Mariusz Szczygieł napisał mi „to proszę propagować tę książkę…” Propaguję więc. Propaguję jak cholera, a jeszcze cholerniej polecam. I faktycznie – nie ma znaczenia, czy lubi się Murakamiego, czy jednak nie.

Pamiętam, jak dawna znajoma polecała mi film K-PAX (dziś pewnie przez wielu bojkotowany ze względu na Kevina S.) Opowiedziała mi pokrótce fabułę, że jakiś kosmita, że przyleciał, je banany razem ze skórką i bada go psychiatra. Pomyślałem sobie, jakieś brednie, kosmita, banan, psychiatra, nie wiem, czy chcę to oglądać. Obejrzałem po kilku latach, bo wyszedł w jakiejś gazecie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tylko kilka słów, bo mało komu chce się czytać więcej, a mnie nie chce się już tutaj pisać, bo i po co. Wypada o tyle, że sam tę książkę dodałem.

Akcja powieści toczy się w ciągu jednego miesiąca; myślę, że oczywistym jest, jaki to miesiąc. Każdy rozdział to jeden dzień. Gdzieniegdzie występują retrospekcje, a część rozdziałów stanowi przerywniki głównych wątków, niekiedy pełne przemyśleń, wrażeń, filozoficznych rozważań.

Całość jest zwyczajnie piękna, prosta w odbiorze, mądra i sprawnie napisana. Blisko tu do Myśliwskiego, za co należy się autorce szczególne uznanie. Nie wiem, czy młodzi ludzie, raczej niewykształceni, w zapomnianej przez świat wiosce mówili tak wyrafinowaną i poprawną polszczyzną, ale jeśli tak, to dodając do tego resztę ich rzeczywistości, faktycznie można by stwierdzić, że te lata siedemdziesiąte, pomiędzy szumiącymi drzewami, palącym słońcem i dającym ukojenie wiatrem, w istocie stanowiły czas najlepszy z możliwych.

Tylko kilka słów, bo mało komu chce się czytać więcej, a mnie nie chce się już tutaj pisać, bo i po co. Wypada o tyle, że sam tę książkę dodałem.

Akcja powieści toczy się w ciągu jednego miesiąca; myślę, że oczywistym jest, jaki to miesiąc. Każdy rozdział to jeden dzień. Gdzieniegdzie występują retrospekcje, a część rozdziałów stanowi przerywniki głównych wątków, niekiedy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Był piątek lub sobota. Dwa tygodnie temu. Wieczór. Elfriede Jelinek usiadła obok mnie i zaczęła szeptać mi do ucha różne zdania, mniej lub bardziej wyszukane, ale ja, dzięki magii synestezji (albo kilku szklankom Jacka Danielsa) mogłem poczuć ich gorzko-słodkawy smak. Na tym jednak nie poprzestała, ktoś mógłby rzec: starawa wszetecznica. Jej język, początkowo delikatnie i subtelnie, potem coraz śmielej, począł wodzić koniuszkiem po obrzeżach mojego ucha. Jej ciepły oddech, woniejący starymi nutami, łaskotał i powodował nieraz dość nieprzyjemne uczucie chłodu i niepokoju.

Z tego jej hulającego coraz zuchwałej języka nagle wyrosła jakaś tajemnicza gałązka, cieńsza, bardziej wilgotna. Bez trudu dostała się przez zewnętrzny przewód słuchowy, przeniknęła błonę bębenkową i dalej, sprawnie omijając bądź przenikając kolejne części ucha środkowego i wewnętrznego, dotarła do mózgu. Wwierciła się tam boleśnie tym językiem języka, aż chciałoby się krzyknąć, Elfriede, kur**, przestań już!

I ona przestała, po trzystu pięćdziesięciu stronach przestała. A mnie w uszach - od zewnętrznych przez pozostałe, aż do głębin mózgu dźwięczy to wykrzyknięcie, Elfriede, i tak dalej, tylko jakieś takie wypaczone, zmienione, pomieszane pomieszaniem z poplątaniem i rozedrganiem. Jakieś inne. Wsłuchuję się, no tak, jest inne. Zupełnie. Elfriede, kur**, dlaczego przestałaś?!

Był piątek lub sobota. Dwa tygodnie temu. Wieczór. Elfriede Jelinek usiadła obok mnie i zaczęła szeptać mi do ucha różne zdania, mniej lub bardziej wyszukane, ale ja, dzięki magii synestezji (albo kilku szklankom Jacka Danielsa) mogłem poczuć ich gorzko-słodkawy smak. Na tym jednak nie poprzestała, ktoś mógłby rzec: starawa wszetecznica. Jej język, początkowo delikatnie i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Wilk stepowy” to książka, przez którą się brnie. Zupełnie jak przez życie. Powieść, po przeczytaniu której z jednej strony pomyślałem „nareszcie” (u schyłku życia może pomyślę tak samo), z drugiej zaś poczułem, że zapamiętam ją na zawsze, z tymi wszystkimi dłużyznami, filozofowaniem, chaosem i obłąkaniem (sic!).

Myśl, która towarzyszyła mi niemal przez całą lekturę brzmiała „To naprawdę zostało napisane niemal sto lat temu?” (1927) Świeżość zawartych w niej refleksji, konstrukcja fabularna, aż w końcu opisy seksualnych doznań - wszystko to składa się na niezaprzeczalną ponadczasowość „Wilka...” Bez względu na cykliczne męczarnie, których doświadczałem, muszę z czystym sumieniem przyznać - Hesse to wizjoner.

Nie mogę też przejść obojętnie obok samej filozofii, garściami czerpiącej z buddyzmu, krytykującej doczesność, współczesność, pokazującej, jak głęboko wyindywidualizowanej jednostce trudno odnaleźć się w świecie blichtru i duchowej miałkości, ale też, jak mocno owa jednostka niekiedy do niego tęskni.

Tak, w „Wilku stepowym” odnalazłem siebie, mimo że mam jeszcze trochę czasu do pięćdziesiątki i nie przyjąłem żelaznej daty, w której zamierzam wyręczyć pannę Atropos. Hesse pisał o wilkach wewnątrz ludzkiej świadomości zanim to stało się modne. Jego powieść zaś, nakarmiła we mnie wszystkie dusze. Nieistotne, czy są one dwie, czy jest ich tysiące.

„Wilk stepowy” to książka, przez którą się brnie. Zupełnie jak przez życie. Powieść, po przeczytaniu której z jednej strony pomyślałem „nareszcie” (u schyłku życia może pomyślę tak samo), z drugiej zaś poczułem, że zapamiętam ją na zawsze, z tymi wszystkimi dłużyznami, filozofowaniem, chaosem i obłąkaniem (sic!).

Myśl, która towarzyszyła mi niemal przez całą lekturę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czytając „Wyznaję” miałem tyle myśli, że zapisywałem je ‘na później’, żeby docelowo ubrać wszystko w ładne zdania i skonstruować opinię, która z jednej strony odda to, co czuję do tej książki, a z drugiej zachęci kilka osób do jej przeczytania.

Przeczytawszy „Wyznaję” mam tyle myśli, że mimo ich zapisywania, układania, porządkowania wiem, że moje wątłe zdolności twórcze nie pozwolą na ubranie ich w coś, z czego byłbym jakkolwiek zadowolony.

Niemniej, nie wystawia się tak wysokiej oceny bez jakiegokolwiek uzasadnienia, dlatego napiszę, że ze wszystkich książek, które do tej pory przeczytałem, tej chyba najbliżej do mojej definicji arcydzieła. Jaka jest ta definicja? Nie mam pojęcia, bo wspomnianą arcydzielność definiuję uczuciami, nie słowami. Znalazłem tutaj tyle piękna, tyle inspiracji, tyle ujmujących fraz, że z pełną świadomością umieszczę tę powieść obok tych kilku najważniejszych w całym moim życiu, a do samego Cabré na pewno jeszcze wrócę.

Dlaczego zatem 9/10? Uzasadnienie jest krótkie – uważam, że autor stworzył ciekawych bohaterów męskich, ale całkowicie nie poszło mu z kobietami. Od Sary, przez matkę i siostrę Adriana, po Laurę czy Teklę, one wszystkie wydawały mi się praktycznie takie same. Nie uwierzyłem żadnej z nich i żadnej szczególnie nie polubiłem. No, może odrobinę Laurę, ale to osobna historia i całkowicie inne powody. Więcej negatywnych uwag nie mam.

I tylko jedno pytanie uporczywie kołacze mi się po głowie: Co ja mam teraz, do cholery, czytać?

Czytając „Wyznaję” miałem tyle myśli, że zapisywałem je ‘na później’, żeby docelowo ubrać wszystko w ładne zdania i skonstruować opinię, która z jednej strony odda to, co czuję do tej książki, a z drugiej zachęci kilka osób do jej przeczytania.

Przeczytawszy „Wyznaję” mam tyle myśli, że mimo ich zapisywania, układania, porządkowania wiem, że moje wątłe zdolności twórcze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Od samego początku zastanawiałem się, w czym tkwi fenomen tej książki. Co sprawiło, że gdzie się nie obrócę, tam o niej mówią. Od telewizji przez portale takie jak ten, po instagram. I właściwie do samego końca nie udało mi się rozwikłać tej zagadki.

"Normalni ludzie" przypominały mi trochę inną książkę, na podstawie której powstał film z Anne Hathaway w jednej z głównych ról. Dwójka młodych ludzi, przyjaźń, seks i życie studenckie - czy w tym może być coś wyjątkowego? Coś nowego? Coś zaskakującego? Pewnie nie. Rooney nie odkrywa Ameryki. Tyle że siłą tej powieści nie są same wydarzenia czy ogólnie pojęta fabuła. Nie jest tu też atutem, skądinąd przyjemny, styl pisarki. Konstrukcję pozornie linearną, ale z licznymi retrospekcjami też wszyscy doskonale znają. Co zatem spowodowało, że trudno było przestać ją czytać, a gdy się skończyła, jest mi nieco smutno, bo chciałbym więcej?

Odpowiedź zawiera się w jednym słowie. Emocje. Normalni ludzie przeżywają emocje. "Normalni ludzie", czyli Marianne i Connell, również, choć w świecie zdominowanym przez tych, którzy nieustannie noszą maski, trudno im jednoznacznie określić, co i dlaczego czują. Być może mogliby być szczęśliwi, być może podejmując nieco inne decyzje nie daliby autorce zbyt szerokiego pola do napisania tej książki. Być może są gdzieś ludzie (normalni lub nie), którzy niegdyś wybrali właściwie i dziś są w życiu szczęśliwi. Tu jednak jest inaczej, tu jest tak, jak na ogół bywa. Bo jakże wielu z nas tkwi w odgórnie ustalonych ramach, bez perspektyw na jakąkolwiek zmianę, obwiniając się o niewłaściwie wstawione życiowe przecinki i kropki.

Myślę, że warto poświęcić te dwa czy trzy wieczory i po prostu poczuć tę książkę, bo jak wspominałem - samo jej przeczytanie niczym Was raczej nie zaskoczy, ale przecież nie zawsze o to chodzi.

Od samego początku zastanawiałem się, w czym tkwi fenomen tej książki. Co sprawiło, że gdzie się nie obrócę, tam o niej mówią. Od telewizji przez portale takie jak ten, po instagram. I właściwie do samego końca nie udało mi się rozwikłać tej zagadki.

"Normalni ludzie" przypominały mi trochę inną książkę, na podstawie której powstał film z Anne Hathaway w jednej z głównych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Cóż mogę napisać? Lubię taką narrację, trafiają do mnie historie osadzone (przynajmniej częściowo) w tych dziwnych czasach, które moje pokolenie pamięta już tylko trochę, a pokolenie mojego Syna nie będzie pamiętać w ogóle. Podobnie jak taśm VHS.

Główny bohater, Marcin, wypuszczając w świat tytułowe "taśmy", podpadł praktycznie całej rodzinie. I jeśli inny Marcin, pokazując kondycję swojej familii w dokumencie "Takiego pięknego syna urodziłam", miał więcej szczęścia, tak tutaj było znacznie trudniej. Znacznie ciężej. W końcu "o tym, co w domu, nie mówi się nikomu", jak zwykły mawiać matki czy babki. A przecież wiele jest rodzin pozornie idealnych, których mit można by zburzyć w podobny sposób. Tyle że świętości rodziny (a w Polsce mamy wiele świętych rodzin, niektóre są nawet świętsze od Maryi z Józefem i Jezuskiem na rękach) atakować nie wypada.

Na kartach powieści poznajemy historię rodziny Małysów, obserwujemy nieszczęścia i nikłe przebłyski radości babć, dziadków, rodziców i dzieci. Niby wszyscy razem, a każdy osobno, każdy na swój własny sposób samotny, z kompleksem niższości przeplatanym manią wielkości. Rodzina, jakich wiele i jeden główny morał, z jednej strony banalny i oklepany, z drugiej boleśnie przypominający, co tak naprawdę jest istotne.

"Taśmy rodzinne" to powieść napisana bardzo zręcznie, świetny debiut, który wciąga od pierwszej do ostatniej strony, mimo że nie odkrywa niczego nowego, niczego, o czym byśmy nie wiedzieli, czego nie bylibyśmy świadomi. I może, do czego stara się przekonać czytelnika autor, pieniądze szczęścia nie dają, ale czytanie tej książki już trochę tak. Zatem chyba warto.

Cóż mogę napisać? Lubię taką narrację, trafiają do mnie historie osadzone (przynajmniej częściowo) w tych dziwnych czasach, które moje pokolenie pamięta już tylko trochę, a pokolenie mojego Syna nie będzie pamiętać w ogóle. Podobnie jak taśm VHS.

Główny bohater, Marcin, wypuszczając w świat tytułowe "taśmy", podpadł praktycznie całej rodzinie. I jeśli inny Marcin,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czytając tę książkę, nie mogłem powstrzymać się od przykładania opisanych w niej historii do współczesności. Mając w głowie słowa Mariana Turskiego, byłego więźnia Auschwitz-Birkenau, zastanawiałem się, czy wtedy, przed wojną i w latach jej trwania, ludzie jakkolwiek spodziewali się, że jedni mogą spalić drugich w jakiejś stodole. Czy mieściło się w ich wyobraźni to, że sąsiad może zabić sąsiada, jego żonę i dziecko, uderzając jego głową o ścianę. Czy docelowe ofiary dopuszczały myśl, że pewnego dnia ktoś po nich przyjdzie, wyciągnie ich z domu i rozbije głowę drewnianą palką z metalowym okuciem. Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, ale z drugiej strony zwykłe uznanie "tak lub nie" w tym przypadku nie ma wielkiego znaczenia.

Dziś sobie tego nie wyobrażam. Trudno mi uwierzyć, że w naszym kraju, bądź co bądź względnie poukładanym, jakakolwiek mniejszość, czy to etniczna, czy wyznaniowa, czy seksualna, może doświadczyć podobnego okrucieństwa. Niemniej, z drugiej strony, kiedy obserwuję i analizuję aktualne wydarzenia, zaczynam podejrzewać, że być może mój brak zdolności wyobrażenia sobie tej 'powtórki z historii', stanowi zbyt wybujały idealizm czy w końcu zwykłą naiwność. Nacjonaliści, antysemici, homofobi istnieli wtedy, istnieją teraz. Czy, w analogii do wydarzeń sprzed blisko osiemdziesięciu lat, zachęcani przez hierarchów kościelnych, nie będą w stanie skrzywdzić drugiego człowieka, tylko dlatego, że jest inny? W końcu ani Auschwitz, ani pogromy, ani spalone stodoły nie spadały z nieba. "Tuptały, dreptały, małymi krokami", jak słusznie spostrzegł wspomniany wyżej Turski.

Książka Tryczyka opowiada o makabrycznych wydarzeniach historycznych, jednocześnie pozostając niebezpiecznie aktualną. Bo jutro Ty, my, Wy, oni, wszyscy możemy stać się 'niewygodni' dla jakiejś grupy ludzi i w ten czy inny, słoneczny lipcowy dzień otrzymać śmiertelny cios w potylicę, specjalnie przygotowaną do tego drewnianą pałką z metalowym okuciem.

Czytając tę książkę, nie mogłem powstrzymać się od przykładania opisanych w niej historii do współczesności. Mając w głowie słowa Mariana Turskiego, byłego więźnia Auschwitz-Birkenau, zastanawiałem się, czy wtedy, przed wojną i w latach jej trwania, ludzie jakkolwiek spodziewali się, że jedni mogą spalić drugich w jakiejś stodole. Czy mieściło się w ich wyobraźni to, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W trakcie lektury tej niewielkiej książki, przejrzałem kilka opinii/recenzji na jej temat i zacząłem się zastanawiać nad tym, nad czym poniekąd zastanawia się również Sigrid Nunez, tj. nad oczekiwaniami współczesnych czytelników względem literatury. Podstawowe zarzuty, jakie się tu i ówdzie pojawiały, dotyczyły braku akcji, przegadania, przefilozofowania czy w końcu nudy. Cóż, tak się zdarza.

"Przyjaciel" rozczaruje tych, którzy oczekują konkretnej fabuły, wiodącej z punktu A do punktu B, zaskakującej, pełnej zwrotów akcji i niedopowiedzeń. To nie jest materiał na filmowy blockbuster, to książka pełna emocji, poczucia straty, trudnych pytań i niełatwych odpowiedzi. Nie tylko o zwierzętach, nie tylko o literaturze, ale też o życiu i tym, co ważne, a co ważne jedynie na pozór.

Jako właścicielowi futrzastego czworonoga tych dwieście kilka stron pozwoliło mi przede wszystkim w inny sposób spojrzeć na mojego przyjaciela, zrozumieć, jak wiele w moim życiu zmienił i jak wiele błędów popełniam w tej relacji. Jakże znamienny wydaje się zabieg narracyjny polegający na tym, że najpierw słowa kierowane są do zmarłego mężczyzny, długoletniego kompana głównej bohaterki, by pod koniec stać się monologiem w stronę olbrzymiego, będącego już u kresu swej drogi, doga niemieckiego.

Czy zwierzęta to anioły pod postacią psa, kota lub królika? Czy to my je wspieramy, czy one nas? W jaki sposób cierpią, myślą? Co czują, kiedy nas nie ma? Na te pytania Nunez nie daje gotowych odpowiedzi, ale zachęca nas, abyśmy sami ich poszukali. W moim odczuciu książka warta każdej poświęconej minuty. Pozycja nie tylko dla psiarzy, ale dla wszystkich, którzy od literatury oczekują nie tylko wartkiej akcji, ale też zamyśleń, zadumy, refleksji - o świecie, o ludziach, o życiu, śmierci, miłości, stracie i bezbrzeżnej tęsknocie.

W trakcie lektury tej niewielkiej książki, przejrzałem kilka opinii/recenzji na jej temat i zacząłem się zastanawiać nad tym, nad czym poniekąd zastanawia się również Sigrid Nunez, tj. nad oczekiwaniami współczesnych czytelników względem literatury. Podstawowe zarzuty, jakie się tu i ówdzie pojawiały, dotyczyły braku akcji, przegadania, przefilozofowania czy w końcu nudy....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Nie ma" Mariusza Szczygła to kolejna z tych książek, po przeczytaniu których musiałem chwilę pomyśleć, zanim zdecydowałem się cokolwiek o nich napisać. Właściwie nadal myślę i nadal nie do końca wiem, co chcę przekazać. Pisać o swoich odczuciach, o otrzymanych od niej ciosach w tył głowy? A może krótko - przeczytajcie, polecam! Bartłomiej S.?

Ten stosunkowo niewielki zbiór tekstów (bo czy wszystkie są stricte reportażami?) czytałem dość długo. Trochę ze względu na ogólnie powolne tempo mojego czytania, bardziej jednak ze względu na treść. Praktycznie każdy reportaż (niech już będzie, że to reportaże) wymagał przemyślenia, pochylenia się, emocjonalnego przetrawienia. Niektóre siedzą mi w głowie do tej pory. Cóż więc mogę napisać?

Potencjalny czytelniku! Jeśli czujesz, że nie radzisz sobie ze stratą, przeczytaj "Nie ma". Jeśli myślisz, że sobie radzisz - przeczytaj. Jeśli bijesz dziecko, ale nie wiesz dlaczego - przeczytaj. Jeśli nie masz dzieci, ale chcesz mieć i myślisz, jakim będziesz rodzicem - przeczytaj. Jeśli myślisz o śmierci, chociaż kochasz życie - przeczytaj. Jeśli nie myślisz o śmierci, bo wydaje Ci się, że jesteś wieczny - przeczytaj. Jeśli chcesz się dowiedzieć czegoś nowego, poczuć coś, czego nie czułeś wcześniej - przeczytaj. Jeśli jesteś tu dlatego, że rozważasz lekturę tej książki, cóż... Przeczytaj.

"Nie ma" Mariusza Szczygła to kolejna z tych książek, po przeczytaniu których musiałem chwilę pomyśleć, zanim zdecydowałem się cokolwiek o nich napisać. Właściwie nadal myślę i nadal nie do końca wiem, co chcę przekazać. Pisać o swoich odczuciach, o otrzymanych od niej ciosach w tył głowy? A może krótko - przeczytajcie, polecam! Bartłomiej S.?

Ten stosunkowo niewielki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W życiu przeczytałem może ze dwa horrory, oba spod pióra Grahama Mastertona, wiele lat temu, będąc właściwie nastolatkiem. Nie gustuję w tego typu literaturze, podobnie jak nie gustuję w kryminałach, romansach czy szeroko pojętym fantasy. Po "Inkuba" sięgnąłem trochę ze względu na ciekawą okładkę, a trochę pod wpływem ocen i kilku przeczytanych opinii. Czy po lekturze uznałem, że horrory to coś dla mnie? Nie. Czy żałuję czasu, który poświęciłem na przeczytanie tych ponad siedmiuset stron? Nie.

Artur Urbanowicz wirtuozem słowa może nie jest, ale umiejętności opowiadania ciekawych, klimatycznych, bardzo wciągających historii z pewnością nie można mu odmówić. Czyta się go łatwo, fabuła jest uporządkowana, związki przyczynowo-skutkowe nie obrażają inteligencji czytelnika, choć w warstwie literackiej znajdziemy aż nazbyt oczywiste wstawki, które co wrażliwszych mogą irytować. No i te utarte sformułowania w stylu "przypadek? Nie sądzę." albo powtarzanie frazeologizmów z psem w roli głównej oraz każdorazowe podkreślanie, że w przypadku profesji głównego bohatera ma to dwojakie znaczenie. Cóż, mocno nie razi, ale jednak trudno tego nie zauważyć.

W oparciu o poprzedni akapit nietrudno się domyślić, że główny bohater jest policjantem. Zabieg tyleż częsty, co trochę nudny, ale w "Inkubie" nie mamy na szczęście do czynienia z bogartowskim wypaleńcem, który tylko jara szlugi i sączy szkocką whisky. W miejsce tego otrzymujemy wrażliwca, lekko niedojrzałego emocjonalnie, pogubionego i w gruncie rzeczy samotnego. Vytautas nie irytuje, nie licząc pewnego fragmentu w epilogu, który jest według mnie totalnie pozbawiony sensu. Imię, fakt, nieco dziwne, bo nadmienić należy, że nasz pan policjant jest z pochodzenia Litwinem, a przy tym często odbywa nocne wycieczki, o czym za chwilę.

Jak wspominałem, Urbanowicz potrafi opowiadać. Mamy na kartach powieści dwie historie, jedną osadzoną w latach siedemdziesiątych, drugą we współczesności. Mamy wieś na Suwalszczyźnie, Jodoziory, gdzie dzieją się dziwne, straszne, niepokojące, złe rzeczy. Mieszkańców spotykają nieszczęścia, chodzące nie parami, a wręcz brygadami. Choroby, zabójstwa, samobójstwa, zaginięcia. A wszystko to za sprawą tajemniczej siły, której pochodzenie stopniowo odkrywamy, z jednej strony dzięki śledztwu Vytautasa (i jego wspomnianym już nocnym wycieczkom), z drugiej poprzez historię kilkorga mieszkańców wioski, którzy żyli tu przeszło czterdzieści lat wcześniej. Czy finał jest do przewidzenia? Pewnie tak, ale nic nie szkodzi - książka ma swój klimat, wiele ciekawych wątków, kilka plot twistów i innych smaczków, które z pewnością nie umkną co uważniejszym czytelnikom.

W życiu przeczytałem może ze dwa horrory, oba spod pióra Grahama Mastertona, wiele lat temu, będąc właściwie nastolatkiem. Nie gustuję w tego typu literaturze, podobnie jak nie gustuję w kryminałach, romansach czy szeroko pojętym fantasy. Po "Inkuba" sięgnąłem trochę ze względu na ciekawą okładkę, a trochę pod wpływem ocen i kilku przeczytanych opinii. Czy po lekturze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z czasem uodparniamy się na wiele rzeczy. Na codzienność. Na utyskiwania otoczenia. Na pogodę, niektóre choroby, niektóre słowa lub ich brak. Lecz, niestety, uodparniamy się również na zachwyt. Coraz mniej filmów robi na nas wrażenie, coraz rzadziej bywamy dogłębnie poruszeni, a muzyka z rzadka już wywołuje dreszcze. Jakoś przecież trzeba żyć, a w pancerzu niewrażliwości jest nieco łatwiej. Dlatego dobrze, że jest Franzen. Dobrze, że są "Korekty". Dobrze, że na nie trafiłem.

Historia jakich wiele, rodzina z trójką dzieci, raczej udanych, jak to się mówi - dających sobie radę z przeciwnościami losu, choć niekoniecznie dających sobie radę ze sobą. Wieczne dziecko - Chip, pogubiona i zakompleksiona Denise, taplający się w błocie na rubieżach depresji Gary. I ich rodzice, którzy prawie wszystko przeżyli, choć może wciąż trochę za mało. Tak od siebie różni w tej starości, że nasuwa się pytanie, jak to się stało, że oni, że razem, że tyle lat. A przecież takich małżeństw jest wiele. I takich Chipów, Denise, Garych, Enid i Alfredów. Ludzi jak my, zagubionych między porankiem a wieczorem, między fikcją a fikcją, która udaje prawdę, kiedy czasem trzeba zrobić dobrą minę do złej gry, choć nie jest jasne po co i kogo to właściwie obchodzi. Franzen boleśnie podkreśla to, jak bardzo ludzie nie są na świecie po to, by spełniać swoje wzajemne oczekiwania. Jak bardzo są, właściwie nie wiadomo dlaczego, zaplątani w swoje i nie swoje historie, które rzadko kończą się happy endem. Nie powinno to szczególnie dziwić, nie powinno być niespodzianką. W tych bohaterach łatwo przecież odnaleźć samego siebie. Ja swoje cząstki znalazłem zarówno w Garym, jak i Chipie, a nawet w Denise czy Alfredzie. Wyjątek stanowi tu Enid, podobna raczej do mojej babci, jednej lub drugiej, albo czyjejś, kto wie, a może też do matki Peera Gynta, przynajmniej w pewnym sensie. Nie ma to właściwie znaczenia, bo każdy mierzy świat podług siebie, rzadko pytając, czy to na pewno tędy, czy to na pewno tak, a im więcej mija lat, tym jeszcze rzadziej. "Korekty" to nie jest kolejna książka o niespełnionym amerykańskim śnie. Gdyby jej akcja działa się na terenie Polski (a przez ułamki chwil się dzieje), mogłaby być taka sama, z drobnymi różnicami, bo w Polsce chyba nie ma restauracji z trzema gwiazdkami Michelin. Chip byłby Cześkiem, Gary Grześkiem i tak dalej. Miasta i regiony Stanów są tu jedynie tłem, nawet mimo typowego dla literatury amerykańskiej rozwodzenia się, że tu jest tak, a tam inaczej, a środkowy zachód ma swoje ograniczenia, a na wschodzie jest przyjemniej.

Franzen wchodzi w głowę, obija się o ściany, celnymi frazami nakłuwa jak igłą. Stawia pytania, nie dając odpowiedzi. Daje odpowiedzi na niezadane nigdy pytania. Idzie się przez tych niemalże siedemset stron wiedząc, że koniec niczego nie rozwiąże. Że wszyscy, którzy przeżyją, zostaną sami, mimo że razem spędzili święta i ułożyli noworoczne plany. Wszyscy oni i wszyscy my jesteśmy do skorygowania. Ale jak skorygować udrękę bycia opuszczonym w tym pełnym opuszczenia świecie?

Z czasem uodparniamy się na wiele rzeczy. Na codzienność. Na utyskiwania otoczenia. Na pogodę, niektóre choroby, niektóre słowa lub ich brak. Lecz, niestety, uodparniamy się również na zachwyt. Coraz mniej filmów robi na nas wrażenie, coraz rzadziej bywamy dogłębnie poruszeni, a muzyka z rzadka już wywołuje dreszcze. Jakoś przecież trzeba żyć, a w pancerzu niewrażliwości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam trochę kłopot z wystawieniem jednoznacznej oceny przeczytanej przed momentem powieści Jacka Dehnela, którego nie lubię jako człowieka, bo nie lubię nadętych bufonów, a pan Dehnel takim kimś zwyczajnie jest. Jednak to, że go nie lubię nie ma tu żadnego znaczenia, bo podszedłem do niego z 'wywietrzoną' (sic!) głową, nie nastawiając się nijak, bo po prostu wykrzyczał do mnie z półki bibliotecznej - "weź mnie!" (zawsze coś, zawsze... ktoś?)

Dehnel bezsprzecznie pisać potrafi, bo rzadko kiedy czyjeś półstronicowe zdania czyta się tak sprawnie, mimo wtrąceń, licznych zdań podrzędnych, współrzędnie podrzędnych i podrzędnych względem innych podrzędnych. Wstawki dialogowe, choć notacyjnie nieco inne, przypominały mi niektóre fragmenty Saramago (Bernharda znam bardzo słabo, by nie powiedzieć, że wcale, wszak "Kalkwerk" miałem okazję czytać) i, o dziwo, nie męczyły mnie specjalnie, choć podobno taki sposób pisania (bez myślników po dwukropku, będących dla czytelnika jasnym obwieszczeniem "uwaga, idzie dialog") niektórych odbiorców konfunduje. Zdarza się.

Skoro więc "Krivoklat" napisany jest sprawnie, językiem tyleż zawiłym, co po prostu dojrzałym i (chyba) pięknym, skąd we mnie ten problem z oceną? Otóż, mówiąc dobitnie acz zwięźle, książka ta zwyczajnie mnie nie porwała i jeśli przez pierwszych sto stron byłem ciekawy, w czym tkwi sedno i w którą stronę pójdzie zaburzony narrator, tak przez pozostałych sto trzydzieści niecierpliwie wyczekiwałem chwili, kiedy przewrócę ostatnią stronę.

Sama idea nie była zła, samo 'zadanie' głównego bohatera nie było pozbawione sensu, choć jego samego, podobnie jak szanownego autora, zwyczajnie nie polubiłem. Nieustannie towarzyszyło mi przeświadczenie, że za monologiem Krivoklata kryje się męcząco zadufany i niezmiennie nadęty J.D., radujący się swoją siwizną mimo nieprzekroczenia czterdziestki i tak dalej, i tak dalej. No cóż, zdarza się i tak.

Mam trochę kłopot z wystawieniem jednoznacznej oceny przeczytanej przed momentem powieści Jacka Dehnela, którego nie lubię jako człowieka, bo nie lubię nadętych bufonów, a pan Dehnel takim kimś zwyczajnie jest. Jednak to, że go nie lubię nie ma tu żadnego znaczenia, bo podszedłem do niego z 'wywietrzoną' (sic!) głową, nie nastawiając się nijak, bo po prostu wykrzyczał do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bohater houellebecqowski zawsze był mi bliski, od pierwszego momentu, gdy tylko sięgnąłem po "Cząstki elementarne" jakieś dziesięć, dwanaście lat temu. W przypadku "Serotoniny" nie jest inaczej. Czterdziestokilkuletni mężczyzna z przeszłością lub po przejściach (lub i jedno, i drugie), wypalony życiem, milionami paczek papierosów i etanolem, wzdychający do przeszłości i przypadkowo spotkanych młodych dziewcząt, choć i z tym już różnie bywa. Właściwie można powiedzieć, że nic nowego.

W istocie, nic nowego nie odkrywamy na kartach "Serotoniny". Styl doskonale znany tym, którzy mieli wcześniej okazję zetknąć się z prozą Francuza oraz na swój sposób bulwersująco-kojący dla tych, dla których to dopiero pierwszy raz. Fabuła, wiadomo, trochę zblazowania wymieszanego z filozofowaniem i pieprzeniem. Nie zabrakło obrazoburczych wstawek, tym razem zoofilsko-pedofilskich (choć nie w jednym czasie, zakładając, że psy były dorosłe), nie zabrakło tego wszystkiego, z czym Houellebecq zdążył nas był już zaznajomić.

Jednak, jak nadmieniłem, wszystko to jest i było mi na swój sposób bliskie. Ten smutek, nieumiejętność odnalezienia miejsca, idealizowanie przeszłości zamiast skupiania się na tym, co aktualne. Przez tych przeszło trzysta trzydzieści stron przemyka się sprawnie, mimo ciężkości odczuć, które co wrażliwszym mogą towarzyszyć. Podświadomie czeka się na jakkolwiek optymistyczny akcent na koniec, bo przecież do tego przyzwyczaiła nas popkultura. Ale to przecież Houellebecq, obrzucający ekskrementami wszystko i wszystkich, łącznie z czytelniczymi oczekiwaniami plebsu. W dodatku Houellebecq w bardzo dobrej formie, mimo wspomnianej wtórności.

Bohater houellebecqowski zawsze był mi bliski, od pierwszego momentu, gdy tylko sięgnąłem po "Cząstki elementarne" jakieś dziesięć, dwanaście lat temu. W przypadku "Serotoniny" nie jest inaczej. Czterdziestokilkuletni mężczyzna z przeszłością lub po przejściach (lub i jedno, i drugie), wypalony życiem, milionami paczek papierosów i etanolem, wzdychający do przeszłości i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kiedy kilka lat temu sięgałem po "Ostatnie rozdanie", poprzednią powieść Myśliwskiego, byłem przekonany, że to faktycznie książka-pożegnanie. Później obejrzałem w sieci jakiś wywiad, z którego dowiedziałem się, że to prawdopodobnie nie koniec, że być może powstanie coś jeszcze. Byłem wręcz pełen uznania, że można w takim wieku zachować przytomność umysłu i chęci tworzenia. To, co z tych chęci wyszło, możemy przeczytać na nieco ponad czterystu stronach "Ucha igielnego". Ocenienie tego nie jest jednak zadaniem szczególnie łatwym.

Najnowsza powieść dwukrotnego zdobywcy nagrody Nike jest mocno nierówna. Zaskakująca konstrukcja i jak zwykle płynna i stylistycznie bogata narracja przeplatają się z truizmami, których nie powstydziłby się nawet pewien znany brazylijski mędrzec. Sam temat również nie wydaje się niczym nowym ani odkrywczym. Czytając, miałem wrażenie, że "Ucho..." jest zlepkiem pozostałych utworów autora, jednocześnie nie będąc żadnym rozwinięciem czy choćby podsumowaniem.

Mamy bohatera, łudząco podobnego do tego, którego mieliśmy w "Ostatnim rozdaniu", przy czym tutaj mamy go w dwóch wersjach - starego i młodego. Mijają się, jakby nie do końca ściśle osadzeni w konkretnym miejscu i czasie. Nielinearność fabuły nigdy mi nie przeszkadzała, jednak przenikalność tego, co było z tym, co jest, dla niektórych może być odrobinę uciążliwa. Rozdziały są ze sobą bardzo luźno powiązane, do tego stopnia, że (poza pierwszym) można by je było czytać w dowolnej kolejności, a i tak byłoby się w stanie uchwycić główny przekaz.

Co bowiem możemy wywnioskować z tych czterystu stron? Że pamięć bywa złudna? To coelhizm. Że pamiętamy wybiórczo? Jak wyżej. Że czas mija i starość nie dopuszcza młodości, a młodość starości? No cóż... To, co wydało mi się dość istotną tezą, zamyka się w twierdzeniu, że pamięć nie jest zapisem zdarzeń samych w sobie, a jedynie naszego wyobrażenia o tych zdarzeniach. Często nie pamiętamy jak było, ale pamiętamy, jak chcielibyśmy, żeby było. Wszystko to jednak sprowadza się do słów z "Ostatniego rozdania": "Pamięć czy niepamięć, to tylko różne odmiany tej samej udręki."

Podsumowując - czytanie "Ucha igielnego" na pewno udręką nie było. Myśliwski jak zawsze zachwyca pięknem języka i swobodą opowiadania. Niezależnie od tego, czy opisuje niewygodne łóżko, czy porozrywane wojną ciała i dusze, czytelnik wszystko to może poczuć (chyba, że ma zerowy poziom empatii). Tylko czy samo to wystarczy? Cóż, dla mnie to odrobinę za mało. Od mistrzów oczekuje się nieco więcej.

Kiedy kilka lat temu sięgałem po "Ostatnie rozdanie", poprzednią powieść Myśliwskiego, byłem przekonany, że to faktycznie książka-pożegnanie. Później obejrzałem w sieci jakiś wywiad, z którego dowiedziałem się, że to prawdopodobnie nie koniec, że być może powstanie coś jeszcze. Byłem wręcz pełen uznania, że można w takim wieku zachować przytomność umysłu i chęci tworzenia....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W skali ocen wykorzystywanej w tym portalu brakuje mi czegoś pomiędzy "przeciętna" a "dobra". A "Zapach domów innych ludzi" plasuje się właśnie gdzieś w tym punkcie. Jest niezła. Powiedzmy, niezła z plusem, bo nie powiewa nudą, nie męczy, nie irytuje. Ale też szczególnie nie porywa.

Oto mamy historię czterech młodych osób, mniej lub bardziej ze sobą powiązanych. Piątym bohaterem chyba miała być Alaska, ale prawdę mówiąc wyszło to tak sobie. Gdyby akcja rozgrywała się w Toruniu lub Radomiu, właściwie niewiele by to zmieniło. Grupka młodych ludzi z problemami, będącymi pokłosiem ich bądź nie ich wyborów i działań. Opowieści, jakich są miliony, a spośród tych milionów, kilka nawet kończy się happy endem. To, co można zaliczyć zarówno na plus, jak i na minus to to, że książka ta wymaga od czytelnika skupienia i nieustannej uwagi. Inaczej łatwo się pomylić w losach bohaterów, pogubić w zawiłościach ich historii, pomieszać Dorę z Ruth, Alyce z Bunny, Lily z Selmą, Hanka z Jackiem i tak dalej. Nie jest to oczywiście taka mieszanina zeznań jak w przypadku "Dzikich detektywów", niemniej, ktoś, kto lubi klasyczną konstrukcję powieści, w której B wynika z A i następuje przed C, które następuje przed D, może być zawiedziony lub po prostu umęczony.

Czy ja się umęczyłem? Nie, bo jestem otwarty na różnego typu zabiegi fabularne i zabawę formą. Środki zastosowane w "Zapachu..." nie są szczególnie wyszukane ani oryginalne. Po prostu są. Taki widać był zamysł autorki. Inna idea przyświecała jej zapewne, kiedy nieco na siłę wplatała elementy społeczno-polityczne. Idea niekoniecznie dla mnie jasna.

Podsumowując - po książkę warto sięgnąć jadąc autobusem, pociągiem lub lecąc samolotem. Jednak jeżeli przypadkiem po nią nie sięgniecie... Cóż, świat się nie zawali.

W skali ocen wykorzystywanej w tym portalu brakuje mi czegoś pomiędzy "przeciętna" a "dobra". A "Zapach domów innych ludzi" plasuje się właśnie gdzieś w tym punkcie. Jest niezła. Powiedzmy, niezła z plusem, bo nie powiewa nudą, nie męczy, nie irytuje. Ale też szczególnie nie porywa.

Oto mamy historię czterech młodych osób, mniej lub bardziej ze sobą powiązanych. Piątym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dwa dni. Słoneczne. Wolne od pracy, nie licząc kilku powinności. Tyle zajęło mi przeczytanie trzystu stron, bo czytam względnie powoli, wypowiadając w myślach słowa, czego robić nie należy. Tylko nie umiem przestać, dekoncentruję się. Za dużo nikotyny, choć od dziesięciu miesięcy nie palę. Za dużo alkoholu, choć od półtorej godziny nie piję. Nieważne.

Czytając "Dygot" zrozumiałem, że od bardzo dawna nie trafiłem na książkę, która faktycznie by mnie pochłonęła. Którą chciałbym dotykać, smakować, zupełnie jakby nie była książką, a kobietą. Dobrze, że na siebie trafiliśmy. Ja i Łabendowicze. Ja i Geldowie. Wykolejeńcy, marnotrawcy czasu, smutni, pogrążeni, zatopieni w historii jak w bagnie. Ten smak czuję cały czas na języku, mimo przepłukania jamy ustnej mocnym miętowym płynem. Przeszło sześćdziesiąt lat historii w pigułce, skompresowanych na kilkuset stronach. Bolało. Bolało w ten przyjemny sposób, z pewną czułością, podobnie jak od czasu do czasu (choć zdecydowanie zbyt rzadko) boleli inni, jak bolał Myśliwski, jak bolała Tokarczuk. Chciałem więcej, jednak więcej nie było. I bardzo dobrze, bo 'więcej' nie zawsze sprzyja zaspokojeniu. Przesyt nie jest w tym przypadku wskazany.

Co więcej mogę? Dopiłem whisky, rano wstaję. Powinienem znaleźć kolejną książkę do przeczytania, wyjeżdżam na resztę majowego weekendu. Jednak to niełatwe, kiedy wciąż czuje się ten ujmujący smak, mimo mocnego miętowego płynu do płukania jamy ustnej.

Dwa dni. Słoneczne. Wolne od pracy, nie licząc kilku powinności. Tyle zajęło mi przeczytanie trzystu stron, bo czytam względnie powoli, wypowiadając w myślach słowa, czego robić nie należy. Tylko nie umiem przestać, dekoncentruję się. Za dużo nikotyny, choć od dziesięciu miesięcy nie palę. Za dużo alkoholu, choć od półtorej godziny nie piję. Nieważne.

Czytając "Dygot"...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie oszukujmy się - orłem z geografii nie byłem. I właściwie wciąż nie jestem. A jeszcze geografia historyczna? Totalnie obcy mi temat. Niemniej, o Morzu Aralskim słyszałem. Że istnieje. Gdzieś tam, może na terenach byłego ZSRR, może w Azji Mniejszej, nie wiadomo do końca. Fakt, że od niemal 60 lat znika, był mi zupełnie nieznany. Podobnie jak przyczyna tego stanu rzeczy. Posypuję głowę popiołem z powodu mojej ignorancji.

Książka Sabeli stanowi dla mnie ciekawe odkrycie. Raz, że trafiłem na nią przypadkiem, chyba nawet tutaj, na LubimyCzytać.pl. Dwa, że nie znałem wcześniej samego autora. Trzy - moja wiedza o Uzbekistanie ograniczała się do tego, że jego stolicą jest Taszkent. Albo Biszkek, albo coś takiego, nie pamiętam dokładnie. Dzięki tym odkryciom prawdopodobnie na zawsze zapamiętam i stolicę, i kilka innych miast, jak Samarkanda czy Nukus.

"Może (morze) wróci" nie pozostawia czytelnika obojętnym. Niezależnie od tego, czy sympatyzuje ze Wschodem, czy jest nastawiony negatywnie do wszystkiego, co rosyjskie, niegdyś-rosyjskie lub 'ruskie'. Polityka jest polityką, uprzedzenia uprzedzeniami. Polityk nazwiskiem Chruszczow kilkoma decyzjami z czwartego na świecie jeziora zrobił pustynię, tylko po to, żeby Związek Radziecki mógł stać się na kilkadziesiąt lat największym producentem bawełny na świecie (a wszystko dlatego, że podpatrzył to u największego wroga, znienawidzonego Wujka Sama). Dziś już nie ma to większego znaczenia, pewne rzeczy nie mogą zostać cofnięte. Zwłaszcza, że nikomu specjalnie na tym nie zależy. Pozostały opuszczone miasta, zardzewiałe kutry, niewielkie osady, wspomnienia. I równiny, jak okiem sięgnąć - spękana żarem ziemia, gdzieniegdzie kilka krzaczków, co do których nie ma pewności, że w ogóle żyją.

Pomijając samą tematykę - bolesną, dołującą, przerażającą - trzeba również przyznać, że Bartek Sabela bardzo dobrze pisze. Nie ma tu zbędnych zdań, nie ma dłużyzn. Język jest przejrzysty, lekki, a każdą kolejną stronę czyta się z przyjemnością. To duża umiejętność - pisać o tak poważnych sprawach w tak ujmujący sposób. I z pewnością - warto sięgnąć po ten krótki reportaż, czy może bardziej zapis podróży.

Przy innej recenzji napisałem kiedyś, że sami tworzymy sobie piekło. Zapomniałem o jednym - że przy okazji tworzymy je milionom innych gatunków i całej naturze. Nie jestem ekologiem, nie mam jakichś ultrakonserwatywnych poglądów w tym aspekcie, a jednak po cichu liczę, że ta natura kiedyś się zemści. Że pochłonie wszystkich niemalże bez wyjątku, niczym biblijny potop, aby ci co przeżyją zrozumieli, że nie jesteśmy tu sami. I że temu, co poza nami, również należy się szacunek.

Nie oszukujmy się - orłem z geografii nie byłem. I właściwie wciąż nie jestem. A jeszcze geografia historyczna? Totalnie obcy mi temat. Niemniej, o Morzu Aralskim słyszałem. Że istnieje. Gdzieś tam, może na terenach byłego ZSRR, może w Azji Mniejszej, nie wiadomo do końca. Fakt, że od niemal 60 lat znika, był mi zupełnie nieznany. Podobnie jak przyczyna tego stanu rzeczy....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Wschód" stanowi moje pierwsze dłuższe spotkanie ze Stasiukiem, choć na półce stoją jeszcze dwie inne jego książki i to, wstyd przyznać, od bardzo, bardzo dawna. Nie było tak, że do mnie mówił, może coś szeptał, od czasu do czasu, kiedy wodziłem wzrokiem po grzbietach nagromadzonych przez lata woluminów, nie mogąc podjąć decyzji co do wyboru kolejnej lektury. Kilka dni temu, zachęcany przez wielu, w końcu zdecydowałem. Bez dłuższego namysłu, bez wyliczanek. Przecież Wschód to moje strony.

"Przecież Wschód to moje strony", mógł był pomyśleć autor, kiedy postanowił zebrać w jedno swoje wspomnienia, swoje przeżycia czy odczucia, związane z tym (jakże szerokie kręgi zataczającym) kierunkiem świata. Andrzej Stasiuk jest rówieśnikiem mojego ojca, urodzonego w połowie drogi między Lublinem a Zamościem, jakieś siedemdziesiąt kilometrów od granicy z ówczesnym ZSRR. I mimo że tak wiele lat minęło od jego dzieciństwa, tak wiele wspomnień wydaje mi się tożsamych. Zapachy, miejsca, dźwięki, smaki, chleb o kromkach trzykrotnie większych niż współcześnie, jedzony z cukrem, kobiety z chustami na głowach, szuflady pełne szpargałów (choć legitymacji partyjnej nigdy nie znalazłem, wujek był za młody). Zupełnie tak, jakby czas stanął w miejscu. Jakby nasze sielskości i anielskości nie były oddalone od siebie o ponad dwadzieścia lat. Te chłody poranków, zapotniałe szyby, gorący kaflowy piec czy zimny, martwy palec babki (w moim przypadku 'pra-') podczas ostatniego pożegnania.

Jednak Stasiuk na tym nie poprzestaje, sięga głębiej, ten nasz polski Wschód, stopniowo pożerany przez bezlitosną zachodniość, zupełnie mu nie wystarcza. Początkowo trochę niechętnie, z oporem, udaje się dalej, w dzikie strony, skąd lata temu miał nadejść postęp, miała nadejść wolność, miało nadejść wybawienie. Rosja, Mongolia, Chiny, wędrówka, ucieczka, powroty. Próżno szukać tu reporterskich zapisków, to nie jest żaden przewodnik po miejscach, które warto zobaczyć; to filozoficzna, błotnista, wijąca się sennie opowieść dla tych, którzy poszukują. Siebie. Korzeni. Przeszłości. Zrozumienia teraźniejszości. Może nawet wiary, jakkolwiek by tej wiary nie definiować. Czytając czułem nieraz oddech Brunona Schulza i zatęchło-kwietny zapach jego "Sklepów cynamonowych".

"Wschód" nie jest linearny, nie opowiada 'o czymś', jest sam w sobie 'czymś', ujętym w ramy subtelnego i nienachalnego stylu. Nie jest to książka na luźny niedzielny dzień, by nie zaprzątać zbytecznie głowy. Trzeba to poczuć, przeżuć każde słowo, zdanie, akapit. Bez reszty dać się ponieść wyobrażeniom, udać się w podróż tam, skąd do dziś pokrzykują na nas cienie tych, którzy nosili po kilka zegarków i gotowali kury, nie oskubawszy ich uprzednio z piór.

"Wschód" stanowi moje pierwsze dłuższe spotkanie ze Stasiukiem, choć na półce stoją jeszcze dwie inne jego książki i to, wstyd przyznać, od bardzo, bardzo dawna. Nie było tak, że do mnie mówił, może coś szeptał, od czasu do czasu, kiedy wodziłem wzrokiem po grzbietach nagromadzonych przez lata woluminów, nie mogąc podjąć decyzji co do wyboru kolejnej lektury. Kilka dni...

więcej Pokaż mimo to