rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Tym razem Ishiguro prezentuje czytelnikom baśń o parze zakochanych bez pamięci (dosłownie!) staruszków, dzielnych rycerzach, dobrotliwych mnichach i straszliwym smoku, z których żadne ostatecznie nie okazuje się być takim, jakim zdawało się na początku.
Czy chciałbyś zapomnieć o złych rzeczach, nawet za cenę utraty pamięci również o tych dobrych?
Jak daleko można się posunąć dla zachowania pokoju?

Ta powieść solidnie oberwała od recenzentów, jest jednak w pisarstwie Ishiguro kilka elementów, których nie sposób nie docenić:
* styl - będący wyjątkową mieszanką prostoty i elegancji, dzięki któremu czyta się go z prawdziwą przyjemnością, a jego książki silnie zapadają w pamięć;
* żelazna konsekwencja w prowadzeniu historii - każda z nich zdaje się doskonale przemyślana i zaplanowana, od pierwszego do ostatniego wyrazu;
* to, że bardzo ładnie potrafi pisać o rzeczach z gruntu przygnębiających.

Jest dobrze. Podoba mi się. Chcę więcej.

Tym razem Ishiguro prezentuje czytelnikom baśń o parze zakochanych bez pamięci (dosłownie!) staruszków, dzielnych rycerzach, dobrotliwych mnichach i straszliwym smoku, z których żadne ostatecznie nie okazuje się być takim, jakim zdawało się na początku.
Czy chciałbyś zapomnieć o złych rzeczach, nawet za cenę utraty pamięci również o tych dobrych?
Jak daleko można się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nic lepszego w tym półroczu nie przeczytałem i pewnie już nie przeczytam.

Jest w prozie Faulknera coś demonicznego. Sprawia on wrażenie, jakby nie do końca znał swoich bohaterów i nie wiedział, czego można się po nich spodziewać. O ile u Hugo (wiem, dziwnie porównywać tych dwóch autorów, ale to dobrze zilustruje problem, który mam na myśli) postacie są jak pacynki, całkowicie uzależnione od wszechwiedzy i wszechwładzy narratora, Faulkner prowadzi narrację bardziej jak szalony naukowiec, eksperymentujący na szczurach: poddaje je różnym bodźcom i obserwuje reakcje. Traktuje z nieludzkim, zimnym okrucieństwem, pochyla nad nimi z niespotykaną czułością i troską, rozpina między cichą rezygnacją i heroizmem. Wszystko jest mocno osadzone we współczesnych mu realiach. Jest w tym brutalność, poczucie nieuniknionej klęski, a jednocześnie - za sprawą języka - niezwykłe piękno.

Christmas, Lena, Brown, pastor Hightower, Byron zostaną ze mną na długo, być może już na zawsze. Szkoda, wielka szkoda, że poznaję pisarstwo Faulknera tak późno i że jego książki nie są w Polsce wznawiane.

Nic lepszego w tym półroczu nie przeczytałem i pewnie już nie przeczytam.

Jest w prozie Faulknera coś demonicznego. Sprawia on wrażenie, jakby nie do końca znał swoich bohaterów i nie wiedział, czego można się po nich spodziewać. O ile u Hugo (wiem, dziwnie porównywać tych dwóch autorów, ale to dobrze zilustruje problem, który mam na myśli) postacie są jak pacynki,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z biegiem czasu w Steinbecku narastało rozczarowanie otaczającym go światem. Trudne relacje z synami oraz przekonanie, że wzrost zamożności amerykańskiego społeczeństwa doprowadził do ślepego konsumpcjonizmu i zaniku więzi międzyludzkich w dużym stopniu przeniknęły do "Zimy naszej goryczy", wydanej 7 lat przed śmiercią pisarza.

W tej książce o niezwykle minorowym tytule (zaczerpniętym z Szekspira), której akcja osadzona jest w latach 60., Steinbeck przedstawia losy kilkorga mieszkańców nadmorskiego miasteczka New Baytown. Do niedawna było ono największym dystrybutorem oleju wielorybiego, stanowiącego źródło wysokich dochodów dla miejscowej elity. Kiedy elektryczność ostatecznie wyparła lampy olejne, miasto podupadło, a jego prominenci - z różnym skutkiem - musieli znaleźć nowy sposób na życie. Główny bohater powieści, Ethan - zubożały potomek niegdyś wspaniałej rodziny Hawleyów - obserwuje, jak otaczający go ludzie przy pomocy drobnych oszustw i układów starają utrzymać się na powierzchni. Pod wpływem namów rodziny i znajomych rodzi się w nim pokusa, by spróbować odmienić swój los i przywrócić rodowi dawną świetność. Czy jednak po przekroczeniu pewnej granicy powrót na drogę uczciwości jest w ogóle możliwy...?

Jest to książka jak na Steinbecka niezwykła. Nie znajdziemy tu sympatycznych bohaterów. Nie ma nikogo twardego jak Mama Joad, beztroskiego jak peisanos z "Tortilla Flat", rozczulającego i niewinnego jak Lennie, szlachetnego jak George czy mądrego jak służący Lee z "Na wschód od Edenu". Wszyscy są w jakiś sposób okaleczeni, przepełnieni strachem, przegrani. Mierzą się ze swoimi własnymi demonami. Są prawdziwi aż do bólu i może dlatego tak odpychający? Steinbeck nigdy aż tak głęboko nie zapuścił się w moralizowanie, symbolikę i poszukiwanie korzeni zła w człowieku. Czy to coś złego chcieć godziwie żyć? Jak daleko można zabrnąć w zło ze szlachetnych pobudek? Czy jeśli drobne niegodziwości stają się tak powszechne, że wszyscy przestają na nie zwracać uwagę, stają się przez to czymś mniej złym? To tylko niektóre pytania, jakie stawia pisarz w tej powieści. Jednocześnie nigdy przedtem nie osiągnął takiego mistrzostwa w kreowaniu psychologii postaci: mechanizm ulegania pokusie, samousprawiedliwień, przesuwania granic - wszystko to jest odmalowane perfekcyjnie i ponadczasowe.

Z biegiem czasu w Steinbecku narastało rozczarowanie otaczającym go światem. Trudne relacje z synami oraz przekonanie, że wzrost zamożności amerykańskiego społeczeństwa doprowadził do ślepego konsumpcjonizmu i zaniku więzi międzyludzkich w dużym stopniu przeniknęły do "Zimy naszej goryczy", wydanej 7 lat przed śmiercią pisarza.

W tej książce o niezwykle minorowym tytule...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Od kiedy zobaczyłem ją w zapowiedziach wydawniczych Czarnego, bardzo, bardzo, bardzo chciałem przeczytać tę książkę. Okazało się, że nie do końca byłem przygotowany na styl pisania Paula Theroux.

Jakiś dzwoneczek ostrzegawczy powinien zadźwięczeć, kiedy Ziemowit Szczerek w jednym z materiałów promocyjnych nazwał Theroux "strasznym pierdołą", który "narzeka i marudzi". Potraktowałem to jednak jako zachętę, licząc, że pokrewieństwo charakterologiczne z amerykańskim pisarzem zapewni mi dobrą rozrywkę.

Czego więc możemy się dowiedzieć się z tej pracy o Głębokim Południu, kolebce amerykańskiego gotyku i najbardziej chyba zmitologizowanym rejonie USA? Niewiele ponad to, że kraina jest biedna i fanatycznie religijna, jej mieszkańcy zaniedbani, spracowani, pamiętliwi, wciąż pełni urazy po przegranej w wojnie secesyjnej (1865!); że nadal są tam żywe napięcia rasowe. Standard. Theroux jednak, w odróżnieniu od większości autorów reportaży podróżniczych, nie stara się być transparentny - jego książki najwyraźniej pełne są... cóż, jego samego. Miałem wrażenie, że wszystko, co autor widzi i przeżywa, jest zaledwie pretekstem do ukazania jego poglądów, wyeksponowania jego osoby. Pomimo tego, że odwiedził Południe kilkukrotnie, nie zagłębił się w żaden z poruszanych tematów; pozostał podróżnikiem, tymczasowym gościem, cały czas świadomym swojej odrębności. Przypominał jednego z moich wykładowców, pięknoducha, który starał się angażować społecznie. Kiedyś wtajemniczyliśmy go w kulisy życia szaraczków - kasjerek, pracowników call centers itd. Z ciekawością wysłuchał, po czym rzecz całą skwitował, niekłamanie zdumiony: "Mój Boże, to ludzie NAPRAWDĘ tak żyją?!".

O ile z początku ten styl jest czymś nowym, śledzi się go z pobłażliwym rozbawieniem, o tyle na finiszu tej długiej (534 str.!) drogi marudzenie smerfa Lalusia, nieustannie przeglądającego się w zwierciadełku swojego pisarstwa wywołuje tylko zmęczenie i rozdrażnienie. Jej zakończenie przyjmujemy z westchnieniem ulgi.

Byłbym jednak niesprawiedliwy, gdybym stwierdził, że Theroux pisze bardzo źle i czytanie go nie sprawia absolutnie żadnej przyjemności. To nie tak, po prostu chwilowo mam przesyt. Zanim wyruszę z nim na kolejną włóczęgę (a wyruszę jednak na pewno), muszę sobie zafundować dłuuugi odpoczynek.

Od kiedy zobaczyłem ją w zapowiedziach wydawniczych Czarnego, bardzo, bardzo, bardzo chciałem przeczytać tę książkę. Okazało się, że nie do końca byłem przygotowany na styl pisania Paula Theroux.

Jakiś dzwoneczek ostrzegawczy powinien zadźwięczeć, kiedy Ziemowit Szczerek w jednym z materiałów promocyjnych nazwał Theroux "strasznym pierdołą", który "narzeka i marudzi"....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Myśl: siostra Sarapo uznała, że ponieważ jej brat kiedyś był młody, przystojny i żonaty z Edith Piaf, zasłużył na książkę o sobie. Drogie dzieci, nie idźcie tą drogą!

Książka oryginalnie wyszła w pięćdziesięciolecie śmierci Edith Piaf, co automatycznie rzuca cień na intencje autorki. Jeśli jednak miał to być skok na kasę, to wyjątkowo nieudany, bezkrwisty i mdły. Laume o wszystkich osobach, przewijających się przez te wspomnienia stara się pisać wyłącznie dobrze. W rezultacie Piaf, kobieta nadzwyczaj charakterna - co poświadczają relacje jej współpracowników - tutaj jawi się jako dobra ciocia, która w przerwach między szeptaniem i otaczaniem Theo ramionami zajmuje się głównie rozpieszczaniem rodziny Lamboukasów, piciem herbatki, konsumpcją królika w sosie musztardowym i dawaniem mini recitali dla przyjaciół, nieodmiennie kończących się uroczystym odśpiewaniem "Non, je ne regrette rien". Marnotrawstwo papieru; książka najzupełniej zbędna. Boli tym bardziej, że tego literackiego babola wypuściło na polski rynek całkiem przyzwoite wydawnictwo. Shame on you, Marginesy!

(Żeby jednak oddać sprawiedliwość - okładka jest w pytkę! Szkoda, że tylko ona)

Myśl: siostra Sarapo uznała, że ponieważ jej brat kiedyś był młody, przystojny i żonaty z Edith Piaf, zasłużył na książkę o sobie. Drogie dzieci, nie idźcie tą drogą!

Książka oryginalnie wyszła w pięćdziesięciolecie śmierci Edith Piaf, co automatycznie rzuca cień na intencje autorki. Jeśli jednak miał to być skok na kasę, to wyjątkowo nieudany, bezkrwisty i mdły. Laume o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Myśl: gdybym chciał silić się na złośliwość, powiedziałbym, że najbardziej ekscytujące w tej książce są poślady z okładki.

Jest to zbiór reportaży o współczesnych Polakach 20+, którym w życiu brakuje sensu. Próbują więc ten sens - utożsamiany z różnymi dobrami materialnymi i niematerialnymi - zdobyć, uciekając się do dziwnych metod. Przy tym co chwila, jak refren powraca stwierdzenie "nasi rodzice mieli lepiej" i raz na jakiś czas trafiają się Bardzo Złe Sformułowania (np. "kobieta sprzedająca mocz jest jak spowiednik", "Gdy Polska była czarno-biała jak porno zdjęcia, które mój ojciec trzymał za tapczanem, było łatwiej").

Jest to z pewnością jakaś próba przyjrzenia się wkraczaniu zahukanych, osadzonych jeszcze jedną nogą w szarzyźnie PRL-u Polaków w wielki świat internetów, perwersji i złego postmodernizmu (pozwala lepiej zrozumieć ten Wielki Odwrót, który ma miejsce teraz), ale chyba coś nie do końca zagrało. Choć koncepcja obiecująca, efektu "wow" nie było.

Myśl: gdybym chciał silić się na złośliwość, powiedziałbym, że najbardziej ekscytujące w tej książce są poślady z okładki.

Jest to zbiór reportaży o współczesnych Polakach 20+, którym w życiu brakuje sensu. Próbują więc ten sens - utożsamiany z różnymi dobrami materialnymi i niematerialnymi - zdobyć, uciekając się do dziwnych metod. Przy tym co chwila, jak refren powraca...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Louis-Henri de Pardaillan de Gondrin, markiz Montespan. Mąż niesławnej Athenais, hożej blondyny, która przez ponad 10 lat pozostawała kochanką Ludwika XIV i niekoronowaną królową Wersalu. Była postrachem dworu, dyktatorką mód, król spełniał każdą jej zachciankę. Odsunęła w cień prawowitą małżonkę władcy i doczekała się z nim gromadki bękartów. Tymczasem jej mąż (bo oficjalnie wciąż pozostawała zamężna)... Cóż, żeby się dowiedzieć, jak zareagował na tę sytuację, najlepiej przeczytać książkę ;)

Teule przedstawił markiza jako beznadziejnie zakochanego osła, czyniąc go tym samym pierwszym romantykiem w epoce baroku. Trochę to irytuje, podobnie jak sporo groteskowych scen, mających podkreślać zepsucie i dekadencję francuskiego dworu. Na plus trzeba mu zapisać czarujące postaci drugoplanowe i świetne rozeznanie w historycznych realiach i obyczajach. Opisywany przez niego Paryż śmierdzi, ludzie mają spróchniałe zęby, dzioby po ospie, choroby weneryczne, cały wachlarz niedoskonałości i różne żyjątka na sobie :D

Podsumowując: nie jest to może super wybitna powieść, ale miłośnicy książek historycznych na pewno nie będą zawiedzeni.

Louis-Henri de Pardaillan de Gondrin, markiz Montespan. Mąż niesławnej Athenais, hożej blondyny, która przez ponad 10 lat pozostawała kochanką Ludwika XIV i niekoronowaną królową Wersalu. Była postrachem dworu, dyktatorką mód, król spełniał każdą jej zachciankę. Odsunęła w cień prawowitą małżonkę władcy i doczekała się z nim gromadki bękartów. Tymczasem jej mąż (bo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cabre to dla mnie pisarz problematyczny. Z jednej strony ma i aktywnie buduje wokół siebie otoczkę Poważnego Twórcy, z drugiej obcowanie z jego książkami nie boli tak, jak kontakt z Naprawdę Wielką Literaturą (stąd mój strach, że może ja wcale jego powieści nie rozumiem?). Z trzeciej zaś wyraźnie da się wyczuć, że to jednak coś innego niż ci wszyscy kubek w kubek do siebie podobni prozaicy po kursach kreatywnego pisania, których debiuty stają się sezonowymi bestsellerami, a później wszelki słuch o nich ginie... I co tu o takim myśleć?

Co do samego "Jaśnie pana": opis pozwala sądzić, że będziemy mieli do czynienia z kryminałem historycznym i faktycznie jest to coś na kształt kryminału, choć morderstwo, od którego zaczyna się akcja jest jedynie pretekstem do rozwikłania starszej zbrodni i ukazania mrocznych namiętności barcelońskiej arystokracji końca XVIII w. Książka jest mniej rozbuchana narracyjnie niż "Wyznaję" (i łatwiejsza w odbiorze), choć i tutaj stykamy się z charakterystycznymi dla Cabre cechami [wielogłosowość, brak tłumaczeń łacińskich wtrąceń, niecodzienne zamiłowania bohaterów (tu: astronomia)], a on sam niemiłosiernie znęca się nad czytelnikiem, rozbudzając nadzieje na rozmaite zawirowania akcji, a potem prowadząc ją w sposób najbardziej przewidywalny. Warto mu jednak wybaczyć ten mały trolling i fakt, że finalnie otrzymujemy coś bliższego moralitetowi, bo czyta się go naprawdę świetnie.

Pobocznie: na docenienie zasługuje też koncepcja graficzna Marginesów dla polskich wydań książek Cabre. Wydawnictwo Marginesy - robicie to dobrze! :-)

Cabre to dla mnie pisarz problematyczny. Z jednej strony ma i aktywnie buduje wokół siebie otoczkę Poważnego Twórcy, z drugiej obcowanie z jego książkami nie boli tak, jak kontakt z Naprawdę Wielką Literaturą (stąd mój strach, że może ja wcale jego powieści nie rozumiem?). Z trzeciej zaś wyraźnie da się wyczuć, że to jednak coś innego niż ci wszyscy kubek w kubek do siebie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pamiętacie, jak Starsi Panowie śpiewali o wesołym życiu staruszka? Cóż, albo kiedyś było inaczej, albo nieco minęli się z prawdą. Dziś starość to dość beznadziejny stan: ciało i umysł odmawiają posłuszeństwa, bliscy nie mają dla ciebie czasu, przestajesz ogarniać świat, a społeczeństwo traktuje cię jak balast w swoim galopie do lepszego jutra. W tej sytuacji łatwo ulec defetyzmowi: ograniczyć się wyłącznie do rozmów o przeszłości i chorobach; uwierzyć, że czeka się już tylko na śmierć, a najbardziej emocjonujące, co jeszcze nas może spotkać, to cotygodniowa partyjka bingo. Właśnie takiej postawie wypowiada wojnę Hendrik Groen, pensjonariusz jednego z amsterdamskich domów opieki. Wraz z grupą swoich wyrazistych przyjaciół postanawia założyć klub, mający na celu maksymalnie kreatywne wykorzystanie reszty czasu, który im pozostał. Pierwsza zasada: zakaz narzekania!

Zatem, nie przynudzając: to bardzo ważna książka. Mam wrażenie, że po kobietach, mniejszościach rasowych i seksualnych, to właśnie ludzie starsi stali się najbardziej dyskryminowaną grupą społeczną. Choć społeczeństwa Europy starzeją się, starość jest tabu, smutną koniecznością, którą lepiej wypierać ze świadomości tak długo, jak się da. Popkultura omija ją szerokim łukiem. Tymczasem w "Małych eksperymentach..." codzienność osób starszych podana jest bez upiększeń: różne choroby i dysfunkcje, różne reakcje na starzenie się, strach przed pogarszającą się jakością życia, potyczki z państwowym systemem opieki. Z drugiej strony, nie jest to książka, która starość demonizuje: wszystko to przedstawione jest raczej z oschłym, momentami czarnym holenderskim poczuciem humoru, a Henk i jego przyjaciele to naprawdę urocze postacie. Bawią, choć jednocześnie uczą empatii i skłaniają do refleksji.

Pamiętacie, jak Starsi Panowie śpiewali o wesołym życiu staruszka? Cóż, albo kiedyś było inaczej, albo nieco minęli się z prawdą. Dziś starość to dość beznadziejny stan: ciało i umysł odmawiają posłuszeństwa, bliscy nie mają dla ciebie czasu, przestajesz ogarniać świat, a społeczeństwo traktuje cię jak balast w swoim galopie do lepszego jutra. W tej sytuacji łatwo ulec...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wszystkie te francuskie "historie niepoliczalne", zapoczątkowane przez Szkołę Annales, mają swój styl. Kiedy człowiek już się z nim oswoi (moją pierwszą była "Śmierć w cywilizacji Zachodu" Vovelle'a i jedno wielkie WTF? przy czytaniu) i przejdzie do porządku nad tym, że bibliografia obejmuje pierdyliard głównie francuskojęzycznych prac, z których prawie żadna nie doczeka się polskiego przekładu, te książki mają naprawdę sporo do zaoferowania. Aż skrzą się od błyskotliwych spostrzeżeń i ciekawostek. Z tej można się m.in. dowiedzieć, co w przekonaniu średniowiecznych miały turbany do próchnicy zębów i dlaczego władze Eton w XVII w. zmuszały uczniów do palenia fajek. Idealna publikacja dla osób ciekawych świata, które lubią poszerzać swoją wiedzę o mniej i bardziej istotne fakty.

Wszystkie te francuskie "historie niepoliczalne", zapoczątkowane przez Szkołę Annales, mają swój styl. Kiedy człowiek już się z nim oswoi (moją pierwszą była "Śmierć w cywilizacji Zachodu" Vovelle'a i jedno wielkie WTF? przy czytaniu) i przejdzie do porządku nad tym, że bibliografia obejmuje pierdyliard głównie francuskojęzycznych prac, z których prawie żadna nie doczeka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

James Baldwin (1924-1987) - pisarz w Polsce mało znany, dziś zapomniany prawie zupełnie. Osobliwy. Wyprzedzał swój czas. Był czarny. Był gejem. Debiutował w 1953 roku (11 lat przed ustawowym zniesieniem w USA segregacji rasowej). Pisał o tożsamości Murzynów, o ich nienawiści wobec białych, o homoseksualistach kiedy wszystkie te tematy były jeszcze tabu. Biali postponowali go za kolor skóry. Czarni za "biały" styl pisania (jego idolem był Henry James). I jedni, i drudzy odnosili się do niego nieufnie ze względu na jego orientację seksualną. Mimo to Baldwin zrobił karierę, stał się pisarzem ważnym i szanowanym. Z czasem coraz bardziej angażował się w sprawy społeczne, narastał jego gniew, radykalizował się.

"Głoś to na górze" to właśnie jego debiutancka powieść, na poły autobiograficzna. Akcja dzieje się w połowie lat 30. w nowojorskim Harlemie. Głównym bohaterem jest 14-letni John, którego ojciec - fanatyk religijny - pełni posługę w miejscowym kościele metodystów. John, surowo wychowywany, od małego oswajany jest z myślą, że kiedyś pójdzie w jego ślady. Z czasem jednak nabiera coraz większych wątpliwości co do swojego powołania; odkrywa też, że pociąga go jego duchowy przewodnik, niewiele starszy Elisha. Wewnętrzne dylematy to jednak nie jedyny problem, któremu musi stawić czoło. Jego rodzina od lat skrywa bolesne tajemnice, niedopowiedzenia, których skutkiem są piętrzące się animozje i wzajemna agresja jej poszczególnych członków...

Wiem, że taki zarys fabuły może niektórych odstraszyć. Nie jest to jednak powieść gejowska, aktywistyczna diatryba o rasowej dyskryminacji ani powieść religijna, choć wszystkie te elementy są w niej obecne i niezwykle ważne. Ja odebrałem ją przede wszystkim jako pesymistyczną opowieść o tym, że każdy czyn ma swoje konsekwencje, a czas bezlitośnie rozprawia się z naszymi młodzieńczymi marzeniami i planami na życie.

James Baldwin (1924-1987) - pisarz w Polsce mało znany, dziś zapomniany prawie zupełnie. Osobliwy. Wyprzedzał swój czas. Był czarny. Był gejem. Debiutował w 1953 roku (11 lat przed ustawowym zniesieniem w USA segregacji rasowej). Pisał o tożsamości Murzynów, o ich nienawiści wobec białych, o homoseksualistach kiedy wszystkie te tematy były jeszcze tabu. Biali postponowali...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W 1982, na rok przed śmiercią, pogrążony w depresji, nałogach i zapaści twórczej Tennessee Williams poznał młodego pisarza Jamesa Grissoma i zlecił mu specjalne zadanie. Sporządził listę swoich muz - aktorek, które podziwiał i które go inspirowały; Grissom miał dotrzeć do każdej z nich, dowiedzieć się, jak wspominają Williamsa i przekazać indywidualne przesłanie od dramaturga. Przy okazji snucia wspomnień o kobietach, Williams szczodrze dzielił się swoimi przemyśleniami na temat życia (zarówno własnego, jak i w ogóle), twórczości, sztuki.

Nie bardzo wiem, czym właściwie była ta książka (Reportażem? Zbiorem biografii? Wspomnień?) ani czego dokładnie się po niej spodziewałem, ale czuję się zawiedziony. Wydawała się chaotyczna, dłużyła niemiłosiernie, a sam Williams okazał się równie neurotyczny i nieznośny (przegadany?), jak bohaterowie jego dramatów. Można się z niej dowiedzieć dużo o warsztacie pracy Tennessee Williamsa i kilku wybitnych aktorek (m.in. Katherine Hepburn, Geraldine Page, Jessicy Tandy), trochę o ich życiu, o animozjach i sympatiach w światku teatralno-filmowym. Ktoś obsesyjnie tym zainteresowany z pewnością będzie zadowolony. Dla mnie to jedna z mniej trafionych pozycji w Serii Amerykańskiej.

W 1982, na rok przed śmiercią, pogrążony w depresji, nałogach i zapaści twórczej Tennessee Williams poznał młodego pisarza Jamesa Grissoma i zlecił mu specjalne zadanie. Sporządził listę swoich muz - aktorek, które podziwiał i które go inspirowały; Grissom miał dotrzeć do każdej z nich, dowiedzieć się, jak wspominają Williamsa i przekazać indywidualne przesłanie od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na początek trzy fakty:

1) Anatole Broyard był amerykańskim krytykiem literackim, zmarłym na raka prostaty w 1990 roku (w wieku 70 lat);
2) Oryginalny tytuł tej książki - "Intoxicated by my ilness" - lepiej oddaje jej sens; "upojenie" w języku polskim kojarzy się raczej pozytywnie, ze stanem, do którego się dąży. Broyard bynajmniej nie czuł się upojony, za to skażony - jak najbardziej. Choroba wdarła się nieproszona w jego życie i przeniknęła, zatruła każdy jego aspekt;
3) Książka jest zbiorem szkiców, recenzji literackich, zapisków z dziennika, które jak klamra łączy temat umierania.


Broyard przypomina nam, że umieranie jest procesem bardzo intymnym, nawet jeśli dzieje się to w otoczeniu kochających nas ludzi. Analizuje chorobę i śmierć z różnych perspektyw: pisarza, czytelnika, przyjaciela i członka rodziny osoby umierającej ( jego ojciec i kilkoro bliskich przyjaciół też zmarło na raka), chorego, pacjenta, wreszcie samego umierającego. Opowiada o uczuciach, które temu towarzyszą. Pisze o gniewie, strachu i osamotnieniu, jednak nie roztkliwia się nad sobą, przez cały czas stara się pozostać niepokorny i zachować trzeźwość spojrzenia. Traktuje swojego raka bardziej jak przeciwnika, niż wyrok. Dużą część tych rozważań zajmuje "styl umierania" - Broyard postanowił, że tak długo, jak będzie w stanie, nie pozwoli się oszpecić i unieruchomić chorobie; zarówno intelektualnie, jak i fizycznie. Jeśli wierzyć słowom żony i dzieci, zamieszczonym w posłowiu, udało mu się to. W swoim stylu umierania pozostał kimś pomiędzy Clintem Eastwoodem i Mickiem Jaggerem.

Na początek trzy fakty:

1) Anatole Broyard był amerykańskim krytykiem literackim, zmarłym na raka prostaty w 1990 roku (w wieku 70 lat);
2) Oryginalny tytuł tej książki - "Intoxicated by my ilness" - lepiej oddaje jej sens; "upojenie" w języku polskim kojarzy się raczej pozytywnie, ze stanem, do którego się dąży. Broyard bynajmniej nie czuł się upojony, za to skażony -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pomimo bogactwa źródeł, z których korzystała autorka, moim zdaniem nie jest to dobra biografia. Narratorka niczego tak naprawdę definitywnie nie wyjaśnia (po tak długim czasie chyba nie jest to możliwe), za to ani na moment nie daje o sobie zapomnieć, wciąż wtrąca swoje przemyślenia, domniemania i teorie. Ale nawet z tym psychologizowaniem wypada różnie - potrafi rozwodzić się nad szczegółem, a inne, ważniejsze rzeczy prawie zupełnie pomijać. Może przyczyna tkwi w tym, że Banner próbowała stworzyć pracę odmienną od innych biografów, a życie Marilyn to temat jednak już dość wyeksploatowany? Jakkolwiek by nie było, choć objętością podobne, dziełu Banner daleko do biograficznej maestrii Gerarda Clarke'a (biografia Trumana Capotego)czy Victora Bockrisa (Andy Warhol). A skoro nie ma się na temat kogoś tak popularnego jak Marilyn do powiedzenia czegoś przełomowego albo chociaż nie ujmuje się znanych faktów w nowy, ciekawy sposób, może lepiej pozwolić spoczywać jej w spokoju i nie marnować papieru?

Pomimo bogactwa źródeł, z których korzystała autorka, moim zdaniem nie jest to dobra biografia. Narratorka niczego tak naprawdę definitywnie nie wyjaśnia (po tak długim czasie chyba nie jest to możliwe), za to ani na moment nie daje o sobie zapomnieć, wciąż wtrąca swoje przemyślenia, domniemania i teorie. Ale nawet z tym psychologizowaniem wypada różnie - potrafi rozwodzić...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie podeszła, jakaś taka przehipsteryzowana. W sumie książeczka niewielka objętościowo (niecałe 100 stron), ale miałem wrażenie znacznego przerostu formy nad treścią.

Nie podeszła, jakaś taka przehipsteryzowana. W sumie książeczka niewielka objętościowo (niecałe 100 stron), ale miałem wrażenie znacznego przerostu formy nad treścią.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Treściowo - ot, takie sobie gejowskie czytadło.
Choć napisane przed "Lubiewem", to wydane w roku 2011, więc tąpnięcia w rodzimej literaturze queerowej nie wywołało i nawet śmiałe opisy scen erotycznych nie bulwersują tak, jak pewnie zrobiłyby to dwie dekady temu. Istotę transformacji ustrojowej (polegającej na tym, że miejsce komunistów zajął w Polsce Kościół) Jabłoński ujął świetnie, choć zbyt powierzchownie. A szkoda, bo to mogło być naprawdę mocne. W ogóle po lekturze "Kochanka..." ma się wrażenie zmarnowanego potencjału - że autor mógł trochę więcej, trochę lepiej, wnikliwiej i wtedy byłaby prawdziwa bomba.
Niewątpliwym atutem jest natomiast estetyka wydania, w twardej oprawie i z intrygującymi, pieprznymi grafikami - tak ładnie i starannie wydane książki to na naszym rynku wydawniczym wciąż rzadkość.

Treściowo - ot, takie sobie gejowskie czytadło.
Choć napisane przed "Lubiewem", to wydane w roku 2011, więc tąpnięcia w rodzimej literaturze queerowej nie wywołało i nawet śmiałe opisy scen erotycznych nie bulwersują tak, jak pewnie zrobiłyby to dwie dekady temu. Istotę transformacji ustrojowej (polegającej na tym, że miejsce komunistów zajął w Polsce Kościół) Jabłoński...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czekałem, niecierpliwie czekałem na tę książkę i będąc już po, czuję się zawiedziony. Michała stać na takie spostrzeżenia i komentarze, które celnością ścinają z nóg, tymczasem tutaj błyskotliwości jak na lekarstwo. Duże fragmenty sprawiają wrażenie słowotoku kogoś pod wpływem substancji psychoaktywnych, żarty - czerstwych. Ot, trochę bez sensu, trochę na siłę, a niedociągnięcia zamaskuje się wulgarnością i będzie kontrowersyjnie. Bo wulgarności jest tu aż w nadmiarze; to z pewnością najbardziej obsceniczna książka Witkowskiego. Trochę szkoda, ale podobno pisarz wciąż pracuje nad czymś nowym, więc może jeszcze będzie piękniej.

Czekałem, niecierpliwie czekałem na tę książkę i będąc już po, czuję się zawiedziony. Michała stać na takie spostrzeżenia i komentarze, które celnością ścinają z nóg, tymczasem tutaj błyskotliwości jak na lekarstwo. Duże fragmenty sprawiają wrażenie słowotoku kogoś pod wpływem substancji psychoaktywnych, żarty - czerstwych. Ot, trochę bez sensu, trochę na siłę, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Początkowo nie zachwycała tak, jak pozostałe. Do połowy była wręcz nudna (kulisy działania tajnych służb w Szwecji to nie jest coś, co tygrysy lubią najbardziej), ale zakończenie wynagrodziło mi wszystko z nawiązką. Teraz ruszamy w stronę Lagercrantza! :)

Początkowo nie zachwycała tak, jak pozostałe. Do połowy była wręcz nudna (kulisy działania tajnych służb w Szwecji to nie jest coś, co tygrysy lubią najbardziej), ale zakończenie wynagrodziło mi wszystko z nawiązką. Teraz ruszamy w stronę Lagercrantza! :)

Pokaż mimo to


Na półkach:

Pani autorka wyszła z założenia, że baśnie są na tyle uniwersalne, iż przemówią odpowiednio do odbiorców bez względu na to, z jakiego czasu i kręgu kulturowego ci się wywodzą. Innymi słowy - współczesny Polak w mig pojmie wszystkie niuanse afrykańskiej baśni sprzed 200 czy 300 lat, i to bez żadnych wyjaśnień. To sprawiło, że: 1) większość tych opowieści zdawała się kuriozalna; 2) błyskawicznie o nich zapomniałem.

Jeśli idzie o tego typu publikacje, moim faworytem pozostaje seria "Baśnie etniczne" National Geographic, z obszernymi wyjaśnieniami specjalistów.

Pani autorka wyszła z założenia, że baśnie są na tyle uniwersalne, iż przemówią odpowiednio do odbiorców bez względu na to, z jakiego czasu i kręgu kulturowego ci się wywodzą. Innymi słowy - współczesny Polak w mig pojmie wszystkie niuanse afrykańskiej baśni sprzed 200 czy 300 lat, i to bez żadnych wyjaśnień. To sprawiło, że: 1) większość tych opowieści zdawała się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Historia powstania filmowej adaptacji "Śniadania u Tiffany'ego".
Adaptacji, za którą - mimo całego uwielbienia dla starych, hollywoodzkich filmów - nie przepadam (bo spaskudziła całkowicie książkowy pierwowzór), ale jej wagę dla popkultury staram się doceniać.

Formalnie niby wszystko jest OK (są tu fakty, plotki, ciekawostki, nawet gdzieniegdzie jadowite komentarze autora), ale jednak, z jakichś niejasnych przyczyn, nie porywa.

Historia powstania filmowej adaptacji "Śniadania u Tiffany'ego".
Adaptacji, za którą - mimo całego uwielbienia dla starych, hollywoodzkich filmów - nie przepadam (bo spaskudziła całkowicie książkowy pierwowzór), ale jej wagę dla popkultury staram się doceniać.

Formalnie niby wszystko jest OK (są tu fakty, plotki, ciekawostki, nawet gdzieniegdzie jadowite komentarze...

więcej Pokaż mimo to