-
Artykuły„Kobiety rodzą i wychowują cywilizację” – rozmowa z Moniką RaspenBarbaraDorosz1
-
ArtykułyMagiczne sekrety babć (tych żywych i tych nie do końca…)corbeau0
-
ArtykułyNapisz recenzję powieści „Kroczący wśród cieni” i wygraj pakiet książek!LubimyCzytać2
-
ArtykułyLiam Hemsworth po raz pierwszy jako Wiedźmin, a współlokatorka Wednesday debiutuje jako detektywkaAnna Sierant1
Biblioteczka
2024-02-25
2015-07-04
Po raz kolejny jestem pełen podziwu, za otwartość umysłu Pana Kaku i podjętą jakże trudną dla fizyka futurysty tematykę, a chodzi o tematykę, zagadnienia ludzkiego mózgu , umysłu, osobowości i wiedzy. Jeżeli ktoś interesuje się tematyką samoświadomości, świadomości zbiorowej, transcendencją itp. to ta książka jest dla niego. To również wnikliwe, wręcz bardzo dokładne studium ludzkiego mózgu, który przez Michia został rozłożony, ,,rozbity" na kawałki. Z mistrzowską precyzją opisał z czego składa się nasz mózg, za co dana część mózgu odpowiada, i np. skąd dana choroba psychiczna się bierze czy jest to zaburzenie działania, któregoś z obszarów mózgowia, czy też zaburzenie połączeń pomiędzy sieciami neuronowymi - tak jak w przypadku schizofrenii. I tu po raz kolejny Michio Kaku nie bawi się z nauką w kotka i myszkę, ale jasno nam wykłada co ,, na pewno będzie" a nie co ,,może będzie". On sobie nie gdyba, jest poważnym naukowcem, taką Gają matką ziemią troszczącą się o ludzkość, który zawsze poważnie podchodzi do tematu. Gdy przeczytałem tą książkę, stwierdziłem, że tak na prawdę to nic o naszym mózgu istotnego w dalszym ciągu nie wiemy. Oczywiście postęp od lat 70 tych kiedy stworzono pierwsze aparaty MRI czy inne urządzenia analizujące mózg jest istotny, wręcz olbrzymi, ale to i tak jest za mało by chociażby móc myśleć o telepatii , telekinezie czy leczeniu stwardnienia rozsianego lub chorób psychicznych. Istotne jest to, że Michio Kaku wszystko analizuje i wyciąga wnioski na podstawie tego czy dana idea, będzie zgodna z prawami fizyki. Duży nacisk naukowiec ten w swojej książce kładzie na Human BRAIN project. To wielomiliardowe, chyba nawet wielopokoleniowe przedsięwzięcie,polegające na skompletowaniu całego mózgu . tzn. zmapowaniu położenia kążdej komórki nerwowej, określenia jej dokładnego położenia, neuron po neuronie, stworzenie obrazu całej sieci neuronowej ludzkiego mózgu w postaci informacji. tzn. będzie możliwe czy teraz czy za dziesiątki lat wgranie obrazu ludzkiego mózgu do pamięci komputera w postaci czystej informacji - kodu zero jedynkowego. A to z kolei rodzi pytanie i poważne względy etyczno religijne : Czy wtedy będzie potrzebna nam zbędna powłoka jaką jest ludzkie ciało?, przecież możemy stać się czysto energetycznym - informatycznym bytem, możemy być dosłownie ,,wszędzie", będziemy samowystarczalną świadomością, a podłączeni do Internetu możemy stać się Bogami, możemy ewoluować, uczyć się jak to każda istota, każdy program komputerowy. Czy nie staniemy się zagrożeniem sami dla siebie? Gdzie kryje się ta umowna granica? Podobne działanie będzie miał projekt skanu ludzkiego mózgu realizowany przez Europę, gdzie podejmuje się wyzwanie stworzenia wiernej symulacji naszego mózgu. Być może kiedyś nie będą nam potrzebne statki kosmiczne by podróżować w kosmos, wystarczy załadować ,,nas" tzn. naszą pamięć, umysł, osobowość - świadomość zakodowaną w informacji do wiązki laserowej i wysłać w przestrzeń kosmiczną. I tak z prędkością światła będzie można penetrować cały wszechświat, ale czy to się sprawdzi: sprawdzi się na pewno w grę wchodzą jak mówi Kaku :,, pieniądze i możliwości techniczne" oraz wiedza.
Po raz kolejny jestem pełen podziwu, za otwartość umysłu Pana Kaku i podjętą jakże trudną dla fizyka futurysty tematykę, a chodzi o tematykę, zagadnienia ludzkiego mózgu , umysłu, osobowości i wiedzy. Jeżeli ktoś interesuje się tematyką samoświadomości, świadomości zbiorowej, transcendencją itp. to ta książka jest dla niego. To również wnikliwe, wręcz bardzo dokładne...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-26
Czy Bóg Istnieje? Czy jeśli istnieje, to czy ma Matkę, a jeśli jej nie ma to czy w takim razie istniał, istnieje i będzie istniał wiecznie? Czy Wszechświat czeka śmierć z powodu ciągłego rozszerzania się, czy może zapadnie się implodując w punkt o nieskończonej grawitacji, stając się ponownie ściśniętą do długości Plancka osobliwością? Dlaczego światło jest falą, skoro kosmiczna próżnia jest ośrodkiem, w którym nie ma niczego co wzbudzałoby siebie lub coś i wywoływało fale? Czy istnieją wyższe wymiary, równoległe światy lub nawet półświaty gdzie po śmierci wędrują ludzkie dusze? Na te i masę innych naukowo-filozoficznych zagwozdek nurtujących każdego z nas, postanawia odpowiedzieć Michio Kaku jeden z tych fizyków teoretyków - specjalistów od Teorii Superstrun i jednocześnie wybitny futurolog, który swoimi ideami wyjaśniającymi możliwy rozwój technologiczny i skok cywilizacyjny ludzkości w ciągu najbliższych kilkuset lat, przyciąga miłośników naukowej fantastyki, wszystkich sceptyków i laików. W swojej Książce ,,Hiperprzestrzeń, wszechświaty równoległe, pętle czasowe i dziesiąty wymiar" wymieniając skomplikowane naukowe teorie z przykładami z życia codziennego, specjalista ten znakomicie uzmysławia nam w jak rozległym, tętniącym własnym kosmicznym rytmem Wszechświecie egzystujemy. Nie jesteśmy Panami wszelkiej rzeczywistości, a Wszechświat powstał dla istoty ogólnego pojęcia życia. Warto zadawać sobie takie pytania i być ciekawym natury otaczającej nas Wszechrzeczy. Zresztą ciekawość to rzecz ludzka, zaleta jak i niestety przywara.
We wszystkich książkach Michio Kaku, które przeczytałem fizyk ten nie ogranicza się po prostu tylko do „fizyki” – swojej wąskiej dziedziny, chemii czy nowoczesnych i zawiłych ,,superteorii" wyjaśniających funkcjonowanie świata na poziomie subatomowym, dużo mniejszym niż podstawowe cząstki elementarne. Lubi on wplatać przykłady ze swojego życia, doświadczeń innych specjalistów oraz konfrontować dane zagadnienia z innymi dziedzinami nieszczególnie ,,eksperymentalnymi" : historią, etyką, biologią, filozofią itp. Świadczy to o jego różnorodności jako człowieka z potężnym bagażem wiedzy, profesora nauki ścisłej, niezamykającego się w wąskim spektrum swoich badań. Nie ukrywam, że jednym z moich marzeń byłoby znaleźć się kiedyś na jego wykładzie i zadać mu kilka pytań, porozmawiać, doświadczyć jak myśli tak wyjątkowy, żyjący do pasji nauką człowiek.
Niniejsza książka jest pierwszą tak mocno futurystyczną pozycją popularno – naukową w autorskim dorobku Michio Kaku. Tak jak jego kolejne późniejsze pozycje, tak i dzieło: ,,Hiperprzestrzeń, wszechświaty równoległe, pętle czasowe i dziesiąty wymiar" zaczyna się od krótkiego wprowadzenia i wytłumaczenia czytelnikowi jego budowy, tzn. ilości rozdziałów, podrozdziałów i ogólnego streszczenia o czym one będą. Nie da się ukryć, że jest to bardzo dobre rozwiązanie, gdyż nie dość, że taki wstęp pisany jest „ludzkim” językiem a nie naukowym bełkotem, to zachęca on i świadczy o autorze jako wybitnym, oddanym sprawie człowieku, który do swojej powinności – popularyzatora nauk ścisłych, przykłada się należycie. Nie traci też głowy, bo przecież dla innych jest przyjacielem, kolegą, czy kumplem od piwa.
Wielu fanów, miłośników science-fiction czy nawet komiksowych geeków spotkało się z twórczością Kaku dosyć przypadkowo. Futurolog ten jest bowiem często gościem programów popularno-naukowych, a swego czasu prowadził nawet własny: ,,Fantastyka w Laboratorium” produkcji Discovery Channel. To w nim próbował konfrontować filmową fikcję z nauką i sprawdzić czy Miecze Świetlne z „Gwiezdnych Wojen” mogłyby być kiedykolwiek skonstruowane i czy np. tak bardzo powszechny i podstawowy, napędzający Krążowniki galaktyczne Federacji: "napęd Warp" ze ,,Star Treka” zostałby kiedykolwiek skonstruowany? Czy aby na pewno pozwoliłyby na to prawa Fizyki? To dopiero początek genialnej myśli Michio Kaku, sposobu wykorzystania nauki do ostatniego pomysłu, i wychodzenia daleko w przyszłość ze swoimi ideami, pokazywania możliwego rozwoju ludzkości, osiągnięcia odpowiedniego stopnia rozwoju cywilizacyjnego, opartego o realne naukowe możliwości.
Podstawowym motywem przewodnim w omawianej książce Kaku – specjalisty od teorii strun, supergrawitacji i fizyki teoretycznej jest Hiperprzestrzeń. Ta szeroka naukowa dziedzina zaczyna się już od pierwszych stron niniejszego dzieła, na których autor zaprezentował przykłady ze swojego dzieciństwa. Otóż poprzez prosty przykład obserwowania rybek w japońskim Ogrodzie Botanicznym w San Francisco i zrozumienia, że stworzonka te nie znają innego Wszechświata oprócz swojego i nawet gdyby były rozumne to nie dopuszczałyby myśli o istnieniu przestrzeni ponad nimi wypełnionej powietrzem, kilkuletni Michio zastanawiał się czy istnieje druga Ziemia, wyższa przestrzeń, którą człowiek tak jak rybki w akwarium może nigdy by nie zaobserwował. I tak sympatyczny dzieciak – Amerykanin japońskiego pochodzenia został naukowcem. Zakochał się w ogromnym, ciekawym Wszechświecie, czego dowodem było stworzenie w wieku kilkunastu lat Betatronu – urządzenia, które wytwarzało pole magnetyczne 20 tysięcy razy większe niż ziemskie, pozwalające na przyspieszenia wiązki elektronów do ogromnych prędkości. Pasją Michio zaczął zdobywać świat. Najpierw Liceum, studia, a w końcu profesura na Uniwersytecie Nowojorskim. Nie skończył na siedzeniu na ,,stołku” – piastowaniu bezpiecznego stanowiska i prowadzeniu tylko ćwiczeń oraz wykładów dla Studentów. Kaku działał i obecnie działa aktywnie, pragnie wzbudzać ducha nauki u każdego z nas, zainteresować fizyką, chemią astronomią, tak by szczególnie młode osoby nie postrzegały tych dziedzin wiedzy jako typowo ciężkich, przepełnionych równaniami i przepalających zwoje mózgowe rozwiązań molochów. Dzięki książce takiej jak niniejsza pozycja, nad którą teraz deliberuję, zacząłem szerzej patrzeć i dokładniej rozumieć fascynujący mnie Wszechświat, zarówno ten oparty o fizykę klasyczną – w makroskali, jak i ten, który paradoksalnie sprawuje pieczę nad wszystkimi siłami we Wszechświecie – oparty na mechanice kwantowej mikroświat.
Pierwszym z bardzo ważnych wywodów Kaku zawartych w niniejszym popularno-naukowym dziele jest stwierdzenie, że prawa natury są prostsze w wyższych wymiarach, tzn. trójwymiarowe teorie są – te w miarę proste i podstawowe – naprawdę zbyt ciasne by można było opisać w nim siły rządzące Wszechświatem. W ten sposób ów futurolog wprowadza nas w swoją główną książkową tematykę – tłumaczy konieczność istnienia więcej niż trzech wymiarów przestrzennych w rzeczywistości, w której egzystujemy. Idąc tym tropem warto zwrócić uwagę na fragment powieści Edwina A. Abbotta, którą naukowiec przytacza w niniejszym wydaniu. Opisuje w skrócie krainę płaszczaków, dwuwymiarowych istot, których świat jak i one same składają się z długości i szerokości. Trzeci wymiar czyli głębokość lub wysokość jest im nieznany. Jak takie stworzenia widziałyby np. palec nagle wetknięty w ich płaską powierzchnię na której egzystują? Byłyby to pierw małe a później co raz większe pulsujące okręgi. A jak my doświadczalibyśmy istoty z 5-ego wymiaru, która swym ,,dotykiem” weszłaby w naszą trójwymiarową macierz? Pulsujące obłoki materii, fluktuujące dziwne kształty czy falowanie przestrzeni? Zobaczylibyśmy tylko jej mgliste wyobrażenie, gdyż ludzki mózg jest tak skonstruowany, że nie pozwala nam wyobrazić sobie i zobaczyć czegokolwiek w wyżej niż trzech wymiarach.
Michio Kaku na zagadnieniu hiperprzestrzeni tej książki nie kończy. Omawia powstanie i ewolucję teorii superstrun, supergrawitacji i poszukiwania przez naukowców z całego świata takiej teorii, która unifikowałaby Elektromagnetyzm, Silne i Słabe oddziaływania jądrowe oraz Grawitację w jeden aparat wyjaśniający istotę całego Wszechświata. W Części III i IV futurolog przedstawia nam rolę czarnych dziur jako potencjalnych bram do innych światów i wymiarów, podróże w czasie i paradoksy z nimi związane oraz przyszłość wszechświata i los ludzkiej Cywilizacji, która być może kiedyś sięgnie gwiazd i stanie się, tak jak Zjednoczona Federacja Planet ze „Star Treka” wspólnotą co najmniej typu II wg. skali Kardaszowa.
Czy Bóg Istnieje? Czy jeśli istnieje, to czy ma Matkę, a jeśli jej nie ma to czy w takim razie istniał, istnieje i będzie istniał wiecznie? Czy Wszechświat czeka śmierć z powodu ciągłego rozszerzania się, czy może zapadnie się implodując w punkt o nieskończonej grawitacji, stając się ponownie ściśniętą do długości Plancka osobliwością? Dlaczego światło jest falą, skoro...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-07-27
Filmy i seriale animowane, jak: "Futurama", "Family Guy", "Beavis and Butt-Head" i wiele, wiele innych to kolekcja, którą chciałoby się mieć na swojej domowej półce! Ba! To zbiór, którego wzrok zwykłego śmiertelnika nie jest godzien, aby nań spoglądać. Najlepiej schować tego rodzaju niezwykłości do solidnej gabloty, na dodatek wykonanej ze szkła pancernego i wzmocnionej tytanowym szkieletem, z jakimś gazem obojętnym w środku, utrzymującym odpowiednie warunki dla zachowania właściwej formy kolekcji. To przede wszystkim tak zwane ,,animacje dla dorosłych” z komediowym zacięciem, często z motywami fantastyczno-naukowymi, zajmują szczególne miejsce w sercu niejednego popkulturowego geeka. U wielu fanów najbardziej znany będzie "Family Guy", choć nie najbardziej przystępny, gdyż serial ten cechuje się nad wyraz specyficzną, często dla europejskiego widza mało zrozumianą, satyrą i mocno szatkowaną ironią społeczno-polityczną tu zawartą, która najczęściej odnosi się do amerykańskiego świata, ewentualnie z dodatkiem światowego komentarza.
Jednak Peter, Lois Griffinowie, ich spoglądające ,,mocno inaczej na świat”, bardzo nietypowe dzieci oraz gadający pies i liczni sąsiedzi, których nawet jeśli nie darzylibyśmy ich wystarczającą sympatią i tak ciężko będzie ich zapomnieć – to wszystko oraz całe zaklęte, tak samo ,,inne”, jakby wyjęte z innego Wszechświata, jak Springfield familii Simpsonów miasto Quahog jest tak pełne uroku, tej niesłychanej charyzmy, że można jedynie żałować, iż... tak późno w swoim geekowskim życiu i pasji zaczęło się oglądać "Family Guy”, że dopiero serial ten zafascynował mnie w okolicach 2013 roku i wtenczas zdałem sobie sprawę z istnienia tak świetnej produkcji, tak indywidualnej, zabawnej, mającej wiele dróg interpretacji, a nie tylko jedno ,,puste dno”, tak solidnej w swym lekkim, ale i mającym coś z powagi do gatunku satyry, parodii i komedii, tonie. Ach, ta nietuzinkowa, nieco inna niż ,,simpsonowska” linia graficzna, ten muzyczny sitcomowy urok, to zaklęcie w czasie (bo przecież 21 sezonów Family Guy za nami, a świat tego serialu, te postaci się nie starzeją, ale nabierają dojrzałości!), to połączenie plastyczności i żywotności ,,kreski" w grafice, z "Rick i Morty" z produktami, które wyszły spod ręki MacFarlane’a!
I znowu te moje ,,ochy” i ,,achy”, no bo jakże by inaczej! "Family Guy" to bardzo oryginalne, bardzo indywidualne, żywe, niepodrabialne środowisko – przestrzeń budowana skrupulatnie i konsekwentnie poprzez bardzo oryginalne charaktery. Nie tak dawno zresztą skończyłem oglądać 21 sezon, który udostępnia w spolszczonej, lektorskiej wersji platforma streamingowa Disney+. Koniec końców, na ten moment, jestem jedynie ciekaw, czy "Family Guy" będzie... wieczny – np. z 30-ma, 40-ma sezonami na konice. Czy w końcu formuła na fabułę i stylowe scenariusze, na coś wciąż realizowanego w tej ,,griffinowskiej estymie” się wyczerpią? A jak tak, to ,,Fox”, który jest tak naprawdę częścią korporacji Disneya, zrezygnuje z tej produkcji? Jeśli zlikwiduje się jedno dziecko z Uniwersum Setha MacFarlane’a, to ten sam los spotka jego inne serie, takie jak: "American Dad", "Bob’s Burgers"? Tak jak w reakcji łańcuchowej: jedno eksplodujące ogniwo pociągnie (być może) drugie, dlatego wtedy zlikwidowane mogą zostać inne podobne gatunkowo tytuły: "Futurama" i najkultowsze, typowo amerykańskie dzieje familii Simpsonów w ponad 30 sezonach. Koniec końców, w oczekiwaniu na jesienny start 22 sezonu omawianego, najukochańszego – mimo iż niektóre sezony różnią się jakością przekazu, humorem, scenariuszów do odcinków – serialu od ,,Foxa”, nie ma co zapuszczać korzeni, dlatego nie zwlekałem zbyt długo i zaopatrzyłem się w książkę mającą charakter przewodnika ilustrowanego z elementem surowego encyklopedycznego języka, któremu jednak nie brakuje podejścia humorystycznego i tego ,,familyguyowskiego” wyrachowania i stylu. Można więc powiedzieć: jest sztos! Bo w końcu się za nią dobrałem - "Family Guy. Za kulisami", tak, to o tą pozycję chodzi. O nic więcej. Biblia fascynata tego świata znalazła się w moich rękach, weszła do mojej głowy, znajduje się w mojej kolekcji!
To jak potrzebna była mi ,,zakulisowa” książka Moore’a i MacFarlane’a, mogę podkreślić w jeden sposób: praktycznie musiałem to mieć na wczoraj! Oryginalność samego wykonania przewodnika, jego grubość (ilość stron i powierzchnia kartek oraz okładek i grzbietu), jakość papieru i wydruku, już zyskują ogromnego plusa na starcie przygody z tą pozycją! A to dopiero początek! Treść, strona merytoryczno-rysunkowa: istny miód najwyższej próby i słodyczy, ot dla przeciętniaka, niezaznajomionego z techniką pracy we współczesnej animacji to istne piękno, rzemiosło, którego można nawet spróbować się nauczyć, a jak nie to zachęcić do pogłębiania wiedzy w tym zakresie. Tym samym dostajemy potężną dawkę emocji, ,,funu”, klimatu serii tej kreskówki wraz z elementem naukowym. "Family Guy" uderza różnorodnością podejmowanych tematów i problemów w swych odcinkach. Uderza turbo-pozytywnie odwagą z jaką podchodzi do bardzo znanych marek i Uniwersów Tematycznych w dziejach kultury masowej, mocno je ,,re-interpretując”, parodiując i ośmieszając na swój pozytywny sposób. Tak stało się z "Gwiezdnymi Wojnami", które kiedyś tworzyło wyłącznie "Lucasfilm Ltd.", a teraz firma ta robi to wraz z "Disney'em", i to pod jego dyktando. Wśród takowych adaptacji, czy też satyrycznych przeinaczeń świata galaktycznych wojaży, gdzie króluje Moc, Jedi, Sithowie, miecze świetlne i cała masa innych nietuzinkowych przygód i opowieści, swe miejsce zajmuje "Family Guy Presents: It's a Trap (2010)", pełnometrażowa produkcja z linii Family Guy, która w swoim animowanym stylu, z odpowiednią dozą prześmiewczości i wyrachowanej oraz wysmakowanej groteski, opowiada swoją autorską wersję wydarzeń kinowego Epizodu VI Star Wars. To jedna z najlepszych serii, tematów, dużych wydarzeń w świecie tej kreskówki, na dodatek jeden z lepszych aktów starwarsowskiej opowieści, jakie kiedykolwiek powstały, któremu przytaknął sam George Lucas! W ten sposób ta długa animacja, trwająca około godziny, pokazuje, że realia Family Guy da się ,,lubić inaczej" – nawet fan Sagi Skywalkerów przytupnie nóżką z uśmiechem na twarzy z zadowolenia na widok takich form Family Guya. Tak samo jest z przewodnikiem, który niniejszym omawiam i na swój sposób recenzuję – nawet smutas, człowiek nieprzekonany do produkcji Setha MacFarlane’a, ale jakoś ją kojarzący, zaufa temu serialowi, zaufa pracy aktorów głosowych, którzy robią w całym ,,Metaversum” MacFarlane’a olbrzymią robotę (to nie jest tylko jeden serial!), zaufa całemu procesowi, zaufa środowisku, pokocha nawet niezwykłego Petera Griffina, który jest już archetypem i pewnym symbolem w popkulturze.
,,Za kulisami” jest nie tylko dodatkiem dla każdego, kto za pan brat jest z rozrywką Family Guy’a, ale i ważną lekturą. Jaka z niej płynie lekcja: ,,nie oceniaj serialu czy filmu po głosach innych i opiniach, które nie mają uzasadnienia. Wejrzyj w ten świat, zobaczą jak pracują jego twórcy, obejrzyj kilka odcinków, czy dany film, dopiero odnieś się do dzieła!”. To książka, która jest nie tylko geekowskim nostalgicznym powrotem do przeszłości, do jądra tego, co tworzy naszą pasję, ale i staje się ważnym kompendium technicznym, ukazującym, że "Family Guy" to nie ,,jakiś tam” twór animowany puszczany praktycznie od ponad dwudziestu lat na antenie słynnego Foxa. To proces, mozolny, wieloetapowy, strategiczny, na dodatek skomplikowany i wrażliwy na niedopatrzenia produkcyjne. Mało tego, to proces przez wielkie p, któremu (jeśli wierzyć temu, co napisała ta praca, a głównie ludzie, którzy się tu wypowiedzieli, a jest to praca o bardzo wyraźnym stopniu wiarygodności, z rzetelną merytoryką w każdym elemencie) poświęcają się bez reszty tysiące ludzi w dziesiątkach tysięcy roboczo godzin: od scenarzystów, przez producentów, podzielonych na różne specjalizacje animatorów i reżyserów animacji, montażystów, realizatorów dźwięku, reżyserów dokrętek, aż do pracujących za granicą techników sklejających gotowy materiał oraz tych, którzy wszystko sprawdzają przed ostatecznym puszczeniem materiału do głównej siedziby Studia a także tych, którzy poprawiają tych poprawiających. Nie sposób wymienić wszystkie ,,koła zębate” składające się na mechanizm perfekcyjnie sprawnego i dostrojonego urządzenia w formie jednego odcinka bądź całego sezonu serialu "Family Guy". Co istotne, zapamiętajmy to: ilość person, specjalistów, budujących piramidę zależności i powiązań pracujących na poczet sukcesu jednego tylko serialu animowanego jest wręcz przytłaczająca, wywracająca nasze neurony na drugą stronę, wyrzynająca je na suchy wiór! Niesamowita harówa, przed którą widzowie tacy jak Ja bądź Ty i twoi znajomi mogą jedynie chylić czoła, stawiać przysłowiowe pomniki ze złota i diamentowe pałace i naprawdę myśleć jak najlepiej o takich ludziach i ich pracy.
,,Za kulisami" MacFarlane'a i Moore'a, to wiedza, ciekawostki, faktyczne dane w olbrzymich ilościach, w różnych formach treści zza kulis produkcji słynnego, będącego bezlitosnym w stosunku do obrazu amerykańskiej codzienności, wyśmiewającym ludzkie słabostki i naturę, podcierającym bez skrępowania sobie tyłek ludzkim stosunkiem do rasy, religii, kalectwa i niepełnosprawności, serialu animowanego, który w Polsce znany jest pod nazwą "Głowa Rodziny". To nauka o tym czym jest animacja, a raczej serial animowany, o tym kto, od jakiego etapu, przez jaki czas i dla kogo go tworzy. To opowieść o tym, jak wygląda praca nad współczesnym tworem serialowym w animacji w kontekście jej standaryzacji – że w tego rodzaju ,,robocie” trzeba zachowywać się jak robot wykonujący ,,w tym a tym dniu, te a te" określone czynności, idący jak po sznurku do rozwiązania problemu i wykonania zadania. To najważniejszy wgląd, jaki obecnie istnieje na rynku poza samym serialem, który wciąż i wciąż jest emitowany, co cieszy każdego nerda!, który w należyty – i chyba nawet jeszcze bardziej – sposób zagląda bardzo głęboko w Uniwersum Family Guy, opisując go bardzo starannie, opowiadając go postać po postaci formą obrazu, słowem, rysunkami technicznymi z pracy nad tym produktem oraz wieloma innymi elementami. To historia, która z każdym geekiem pozostanie na zawsze!
Filmy i seriale animowane, jak: "Futurama", "Family Guy", "Beavis and Butt-Head" i wiele, wiele innych to kolekcja, którą chciałoby się mieć na swojej domowej półce! Ba! To zbiór, którego wzrok zwykłego śmiertelnika nie jest godzien, aby nań spoglądać. Najlepiej schować tego rodzaju niezwykłości do solidnej gabloty, na dodatek wykonanej ze szkła pancernego i wzmocnionej...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-10-03
O rozsławionym na cały świat, daleko poza kanon popkultury, a nawet poza Uniwersum filmów akcji ze sztukami walki i ,,mordobiciem” w tle, niesamowitym Brusie Lee, można by prace doktorskie pisać, publicznie debatować i prawić pieśni dziękczynne ku jego osobie. Urodzony 27 listopada 1940 roku, w San Francisco, Bruce, to mówiąc ,,encyklopedycznie”: amerykański aktor, reżyser, mistrz i instruktor sztuk walki, a także człowiek uprawiający filozofię, w której w głównej mierze liczy się spokojne i stanowcze podejście do życia, przy jednoczesnym zachowaniu ogromnej energii, która tkwi w ciele i umyśle. Niektórzy nie wiedzą, że Lee w czasach swej największej popularności założył „Jet Kune Do”, swego rodzaju Szkołę Sztuk Walki, w której uczono hybrydowej filozofii związanej z takimi dyscyplinami, czerpiącej z różnych dziedzin tego sportu. Lee można uznać więc za kogoś pokroju Pradziada czy Praojca ,,Martial Arts", który postawił kamień węgielny pod utorowanie i budowę całego systemu współczesnych mieszanin w ich obrębie, które są obecnie bardzo popularne a ich zawodnicy zarabiają całkiem spore pieniądze: MMA, odmiany boksu czy ekstremalne formy walk w klatkach.
Jakiej byśmy noty z encyklopedii filmowej, tej o sztukach walki czy z opasłej i ważnej książki o popkulturze w ogóle o Brusie Lee tutaj nie wstawili, i tak nie wyrazi to istotnego, bardzo znamiennego dla nas, zwykłych ludzi, faktu: nie tylko ja i moi znajomi, ale przede wszystkim komentatorzy sportowi, krytycy kultury, media i inne znamienitości sztuk walki, są zgodni, że Bruce Lee to najbardziej wpływowy mistrz sztuk walki wszechczasów i prawdziwa ikona kultury masowej XX wieku. Ba!, rzekłbym, iż Lee to osobowość, charyzma, styl i pasja, które razem wzięte łamią barierę czasu i pokoleń, co sprawia, że podziwia się go po dziś dzień i będzie się robić to jeszcze o wiele dłużej. Patrząc się na słynne role filmowe Lee, takie jak te najsłynniejsze, w których swą osobą – i nie chodzi tu o same aktorstwo – wręcz elektryzuje widza, a było to w filmach: "Wściekłe Pięści", "Droga Smoka" i "Wejście Smoka", które to dzieło akurat wyemitowano w 1973r. krótko po śmierci Legendy i ma ono status kina kultowego po dziś dzień porządkującego nasze wyobrażenie o sztukach walki, ("Wejście Smoka" w 2004 roku zostało dodane do listy filmów National Film Registry tworzących dziedzictwo kulturalne Stanów Zjednoczonych, które to z dumą przechowuje się w Bibliotece Kongresu Stanów Zjednoczonych), zdaje się, iż Bruce w większości nieświadomie przyczynia się do zbudowania i jej pielęgnowania więzi między kulturą Wschodu i Zachodu, a także do zniesienia barier, które obyczajowo i kulturowo wpływały również na relacje polityczno-społeczne między tymi obszarami państw na globie. Gdyby nie jego specyficzna inicjatywa i ta ,,nieokreślana i nienazwana” obecność w środowisku filmu oraz charyzma, wtedy o obecności kina azjatyckiego na arenie światowej, szczególnie tego ,,kopanego” i akcji, można by było zapomnieć. A tego rodzaju filmy – z czasem również seriale - stanowiły olbrzymi procent wkładu w budowę pomostu między dwiema kulturami. A to tylko początek nienazwanej swą bezcennością legendy Bruce'a.
To właśnie "Wejście Smoka" oraz widowisko równie rewelacyjne i przełomowe dla sztuk walki w światowym kinie, wydane dwa lata wcześniej o czym nie wspomniałem we wcześniejszych ustępach "Wielki Szef", a także pewien film dokumentalny pt. "Jak woda" z 2020 roku, przyczyniły się do sięgnięcia przeze mnie po pewien tytuł biograficzno-reportażowy w literaturze. A rzecz rozchodzi się o publikację biograficzną, która szczególnie w Polsce zyskała całkiem sporą popularność: "Bruce Lee. Życie". Książka autorstwa Matthew Polly’ego jest bezprecedensową pozycją z zakresu tych ,,konkretnych historii” o ikonach kina czy popkultury, o ludziach których doceniamy głównie przez pryzmat rzeczy (często jednego rodzaju aktywności), z której są najbardziej kojarzeni, co samo w sobie powoduje, że nie wiemy wystarczająco dużo o kimś aż tak uwielbianym, aby w rzeczywistość powiedzieć, jakim jest ta ,,ikona” człowiekiem i czy ten podziw i uznanie jej się należy. A Bruce’owi Lee na pewno się one należą, i to do potęgi entej razy tyle! "Życie" to praca, które nie stygmatyzuje Bruce’a i nie egzorcyzmuje świat z ślepego zapatrzenia na legendę kina akcji. W swej publikacji Polly wiernie i bardzo instynktownie łączy fakty z mitem, co pewne rzeczy obala, a niektóre podtrzymuje; nie spoilerując dokładnie tego aspektu książki dodam jedynie że jest to jak najbardziej szczera i prawdziwa, oraz taka jaka powinna być, biografia tej osobistości. I wynika z niej jedno: skoro Bruce to zodiakalny Strzelec, to powinien być kimś, kto jest optymistą używającym tą – w jego przypadku - ,,filmową przemoc i sztuki walki” jako narzędzie uwalniania złej energii czy formę sztuki, którą może pokazać w kinie publiczności. Tak też się okazało: Lee to dusza towarzystwa, optymista, cholernie naturalnie podchodzący do życia człowiek – Polly kreuje to w taki sposób, że najlepiej będzie zrozumieć to, jeśli po przeczytaniu jego biografii przysiądziemy spokojnie do seansu filmu dokumentalnego pt. "Jak Woda", o którym napomknąłem wyżej. Razem z niniejszym recenzowaną biografią w formie literatury, ten równie biograficzny i bardzo emocjonalny dokument filmowy tworzy wyłaniającą się z pierwocin wszechświata cudowną synergię. Synergię, której trzeba doświadczyć!
Książka Polly'ego, co bardzo istotne gromadzi tak specyficzny rodzaj treści, ukazując to w jak najbardziej harmonijny sposób, że czynią one ,,małego smoka” wręcz nieśmiertelnym. I tak powinno być, bo mało jest jednostek absolutnych wśród kultury masowej, o których pamięta się i będzie pamiętać się po ich śmierci po wsze czasy. Mało jest aktorów, których tylko ,,ten jeden” film, ta poza, ten okrzyk czy akt, uczyniły żywym w naszej świadomości, tym kimś będącym ponad Bogiem, na wieki wieków i po kres czasu. W "Wejściu Smoka" Bruce zszokował Zachód; sądzę, że, gdyby nie odszedł z tego świata tak kontrowersyjną śmiercią i premiera tak ikonicznego obrazu odbyła się, gdyby Lee żył, i tak byłby Legendą, Królem, Imperatorem kina akcji, czy mówiąc bardziej po młodzieżowemu: GOATem (Greatest Of All Time) – najlepszym w historii. "Wejście Smoka" przesunęło jego osobę do innego poziomu uwielbienia wśród widza i zazdrości wśród aktorów. Lee zredefiniował pojęcie idola kina dynamicznego i sztuk walki – uważa się, co popieram również i ja, że dzięki ,,małemu smokowi” z San Francisco filmy akcji rozwinęły się do tej postaci, w której są obecne. Ta cała ,,kopanina”, choreografie walk, które między bohaterami w danych produkcjach potrafią zajmować długie sekwencje – wszystko to zawdzięczamy właśnie Bruce’owi. Wystarczy spojrzeć na pierwszą stronę omawianej i recenzowanej publikacji Polly’ego, tuż przerzuceniu twardej okładki na lewą stronę. Wtedy ujrzymy wpleciony na całą stronę poziomo kadr z niedokończonego filmu z Lee (nie dokończonego przez niego, w jego stylu): "Gra śmierci" z 1978 roku. Na zdjęciu widać słynny ,,kop z wyskoku” Lee zmierzający w kierunku stojącego na dwóch nogach Kareema Abdul-Jabbara, legendę koszykówki, jednego z największych i najbardziej wartościowych koszykarzy NBA w dziejach. Owszem, to tylko ,,okładka”, zewnętrze, jak i pierwsze fragmenty jej wnętrza; taka kompozycja świadczy mimo wszystko o poważnym podejściu autora oraz wydawców do legendy Bruce’a Lee – potężnej za życia i przerastającej go po śmierci, tak ogromnej jakby Lee był dumnym tygrysem prężącym swoje kły… nawet zza grobu.
"Życie" to jedna z najbardziej merytorycznie, informacyjnie i rzetelnie skonstruowanych biografii konkretnej osoby z branży sportowej i kulturowej, której geniuszu i wyjątkowości nawet w byciu sobą za życia nie byliśmy w najmniejszym stopniu świadomi. Drobiazgowość i encyklopedyczność twórcy książki wyziera z każdego rozdziału, z każdej dużej częścią ją budującą. Prowadzi nas przystępnym, normalnym, nie za bardzo wylewnym językiem. Dzięki temu, bardzo bogata, jakby z ,,drzewa nieskończonej obfitości” treść biografii przyswaja się płynnie i miękko; czytelnik w większości na pewno będzie zafascynowany mnogością treści przygotowaną przez autora, opatrzoną w miarę równym tempem narracji biograficznej (nie licząc pewnych wstawek i ,,powrotów wstecz” autora w celu podparcia się wnioskami przy budowaniu danej części tekstu: jego napięcia, siły wydźwięku etc.). Co istotne, dodam również, iż jest to niezwykle wielowymiarowa pozycja: książka sięgająca poza dziedzictwo Bruce’a i poza aspekty związane z historią, kulturą i obyczajami dalekiego wschodu. To twór, który pokazuje, że Lee był jak niezniszczalny pomost pomiędzy wschodem a zachodem, który jak już raz postawiono, tak do końca umożliwi wymianę kulturową i wzajemne wsparcie między tymi obszarami. Nie sposób również omówić absolutnie wszystkiego, ba!, chociażby połowy publikacji Polly’ego, zwłaszcza jeśli mamy w zamiarze tworzyć tekst ,,krytyczno-recenzencki” na kilka stron, który jej dotyczy.
Ten słynny o potężnej wewnętrznej mocy mały, ale i wielki zarazem człowiek, Bruce Lee, cóż tu dużo mówić, którego poznałem dzięki niniejszej publikacji, zaznawszy wieloaspektowej (tak szeroko jak można tylko to sobie wyobrazić) opowieści z nim związanej, z jego spojrzeniem na świat, zachowaniem, faktami, mitami, filozofią, która bardzo odpowiada mojej osobistej naturze (Bruce bardzo mniej przypomina; sądzę, że każdy z nas powinien coś zaczerpnąć od niego), na podstawie tego, jakie mam ,,mniej więcej" o nim do tej pory pojęcie, jak i na podstawie tego, co w wyniku przesycenia popkulturową treścią mój umysł pochłonął, treścią w której Bruce zaznaczył się dekady temu, i wciąż robi to do dziś, mogę powiedzieć: on był niezwykle... niesamowity! I to w tak ,,nieujmowalny w żadne słowa!" sposób.
Książka Polly’ego znacząco do mnie przemawia. Nie sądzę, aby była ona mało czy średnio obiektywna i nie zgadzała się przy tym z tym, co o samym ,,chińskim małym smoku” wiedzą, mając przy tym konkretne stanowisko, jego bliscy, znajomi, przyjaciele i wszyscy ci, co przewinęli się podczas jego życia: od buntowniczej młodości w Chinach przez początki kariery kung-fu w USA, aż po stanie się niemożliwą wręcz szatańską trąbą powietrzną, która przeszła przez kino azjatyckie i amerykańskie wynosząc sztuki walki w USA, a potem na świat do niewyobrażalnego poziomu popularności – poziomu, który zmienił kulturę masową, a w szczególności gatunek kina akcji. Obraz Bruce’a nakreślony przez autora biografii, w mojej perspektywie nie odbiega od tego, co dowiedziałem się przez całe moje życie (zwłaszcza przez intensywne ostatnie kilka tygodni) o mistrzu Lee, głównie z filmów dokumentalnych i pobieżnie rozpatrywanych filmików informacyjnych na Video, także z niniejszym omawianej książki. Gdy kończę kreślić ów tekst z zalążkiem felietono-recenzji ,,Życiu" poświęconemu, jest późny wieczór 3 października 2022 roku. Dokładnie 51 lat temu miała miejsce premiera pierwszego filmu kung-fu Bruce’a, "Wielki Szef". I chyba lepszej okazji na napisanie moich wypocin twórczych, w takim temacie, nie miałem.
Wiecznie zgłodniały ciągłej samorealizacji spokojny perfekcjonista, zrównoważony dzięki zmodyfikowanej na swój osobisty sposób taoistycznej filozofii, Bruce Lee był zjednoczony ze swoją osobowością i celami, i to tak że głowa mała! Próżno kogoś takiego szukać obecnie. Bruce był kimś kogo świat do tej pory nie widział, a którego jak poznał, to od razu zapłakał, bo tak prędko od nas odszedł. Lee był pionierem MMA, ot mieszanych sztuk walki. Jego fantastyczne i niezapomniane ,,Jeet kune do” robi wrażenie do dziś - ,,droga przechwytującej pięści” to nie styl walki, ale walka wpisana w człowieka, stanowiąca fizyczny wyraz czyjejś osobowości”. Bruce to mój idol – nie ukrywam tego, nawet nie wchodząc w to jak potężne i czy prawdziwe są kontrowersje związane z jego śmiercią: czy zabił sam siebie, czy wykończył go ktoś postronny, czy znajomy. A może zabiła go sława?
Jeśli pragniesz osiągnąć sukces w życiu prywatnym i zawodowym, przy jednoczesnym pragnieniu osiągnięcia wewnętrznego spokoju, najważniejsze jest: samorealizacja a nie neurotyczna walka. Ogromna energia, która w tobie tkwi niczym mocarny smok i szalejący ogień, niech równoważone są przez ,,wodę", która to ugasi, uspokoi i uelastyczni, nie zmieniając jednak życiowej mocy, która w tobie tkwi. ,,Be water, my friend!".
O rozsławionym na cały świat, daleko poza kanon popkultury, a nawet poza Uniwersum filmów akcji ze sztukami walki i ,,mordobiciem” w tle, niesamowitym Brusie Lee, można by prace doktorskie pisać, publicznie debatować i prawić pieśni dziękczynne ku jego osobie. Urodzony 27 listopada 1940 roku, w San Francisco, Bruce, to mówiąc ,,encyklopedycznie”: amerykański aktor, reżyser,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-11-09
Czym tak właściwie jest Himalaizm? Czy jest to dyscyplina sportowa czy może bardzo ekstremalny rodzaj Wspinaczki Wysokogórskiej ? Co tak naprawdę kieruje człowiekiem i co jest w stanie naruszyć jego najgłębsze pokłady ,,instynktownej” podświadomości , że rozstaje się z rodziną, wydaje dziesiątki tysięcy dolarów, rezygnuje z przyjemności codziennego życia i wyrusza na kilku miesięczną wyprawę by zdobywać szczyty, które są tak ogromne, że przebywanie na nich określa się mianem ,, śmierci wysokościowej”?
Do tej pory nie miałem absolutnie do czynienia z Alpinizmem, Himalaizmem czy jakimkolwiek przejawem wspinaczki wysokogórskiej. Moja wiedza na ten temat opiera się jedynie na tym co widziałem w telewizji, książkach, gazetach itp., a co tu dopiero mówić o uprawianiu tak skrajnej dziedziny testowania ludzkiej wytrzymałości na ból, cierpienie i skrajne zmęczenie.
Do przeczytania ,,Wszystko za Everest” Jon Krakauera zachęcił mnie film: ,,Everest” z Jasonem Clarke’em i Josh’em Brolin’em w rolach głównych, który właśnie obejrzałem jako pierwszy przed powieścią i który został nakręcony na podstawie wyżej wymienionej biograficzno – dramatycznych relacji.
Dlaczego wiele osób tak krytycznie wyraża się o Himalaistach? Czemu niektórzy z nas uważają takich ludzi za głupców, ryzykantów i bezsensownie myślących śmiałków, narażających swoje zdrowie, a raczej chyba życie by tylko postawić stopę na gargantuicznej rozmiarami skale, zrobić kilka zdjęć, pomachać do kamery i po chwili zejść by zostawić to miejsce w totalne zapomnienie? Po co w ogóle ruszać się z miejsca, gdzie mamy ciepło i parę buchającą z grzejącego nas piecyka? Po co wydawać te zaoszczędzone pieniądze na tak długi wyjazd ? Po to by od wysokości 6000m n.p.m. robić kilka kroków, sapać ze zmęczenia, łapczywie wdychać hausty powietrza , ryzykować śmiercią lub ciężkimi odmrożeniami by w końcu piąć się co raz wyżej ku upragnionemu wzniesieniu? Nie mi dane osądzać czy to co robią Himalaiści jest dobre czy złe. To jest ich życie i to są ich ciężko zarobione pieniądze. To jest przede wszystkim ich pasja, hobby i najskrytsze marzenia. Moim zdaniem Alpinizm i nieco szerszy Himalaizm powinno się zaliczać do grona profesjonalnego i wyczynowego sportu. Nie jest to sport zawodowy, bo większość najlepszych na świecie wspinaczy jest normalnie pracującymi i zarabiającymi ,,ludźmi”, którzy nawet dorabiają po bokach by uzbierać na bardzo kosztowne ekspedycje. Nie podpisują kontraktów czy umów jak piłkarze w czołowych europejskich ligach, gdzie na jednym sezonie zawodnik zarabia grube miliony, za które Alpinista mógłby zorganizować setki wypraw pokroju K2, Kanczendzonga czy Lhotse. Jeśli chodzi o wspinaczkę wysokogórską, moje rozważania sprowadzają się do myślowego paradoksu: kto w tym przypadku chciałby być zawodowym sportowcem , jeśli przychodzi Ci ,,pracować” na wysokości gdzie powietrze jest tak skrajnie słabo nasycone tlenem i jest tak rzadkie i ostre przy każdym oddechu, że masz wrażenie bycia w nierealnym świecie, pełnym martwoty i wiecznego śnieżnego otępienia.
Sporo ,,przeciętniaków” sądzi, że skoro danej dyscypliny sportowej nie ma w programie Igrzysk Olimpijskich to nie powinno się jej w ogóle nazywać sportem. Moim zdaniem, mimo iż Himalaizm nigdy nie był, nie jest i nie będzie konkurencją olimpijską to po przeczytaniu ,,Wszystko za Everest” Jon’a Krakauera stwierdzam, iż to co autor relacjonujący wydarzenia , Rob Hall, Scott Fischer i inne załogi z wyprawy na ,,Mount Everest” dokonali pomiędzy 10-12 maja 1996 roku robi ogromne wrażenie, i podnosi ich do rangi ,,bogów” i ,, nie ludzi” , bo takie osiągnięcie przeobraża ich w Olimpijczyków a najlepszych sportowców w stosunku do nich - w ,,śmiertelników”.
,,Wszystko za Everest” to książka, która ma specyficzną budowę. Już na samym początku pojawia się w niej mała mapka, obrazująca cały obszar, na którym setki tłoczących się wiosną Himalaistów przygotowywało się do zdobycia ,,Matki Ziemi”. Zawiera ona topografię ,,Mount Everestu” i pobliskich szczytów oraz rozmieszczenie Głównej Bazy Wypadowej oraz stopniowo coraz wyżej usytuowanych ,,obozów klimatyzacyjnych”. Jest to bardzo dobre posunięcie ze strony autora, bo pomaga czytelnikowi zobrazować sobie jak długa i mozolna była wędrówka na Najwyższy Szczyt Świata i daje możliwość wcielenia się w bohaterów tej relacji i po części przeżyć to samo co oni. Kolejną istotną, dobrą rzeczą dla tej książki jest tytułowanie każdego kolejnego rozdziału wraz z podaniem wysokości nad poziomem morza: poszczególnymi miejscami, obozami, przełęczami, które są umieszczone na ,,legendzie” z pierwszych stron tego dzieła. Dodatkowo przed każdym z rozdziałów ulokowane zostały wypowiedzi wybitnych Wspinaczy , lub fragmenty książek osób które miały przyjemność ,,Zdobywać” Czomolungmę i doświadczyć jej zgubnego na nas wpływu.
W wyprawie na Mount Everest na przełomie kwietnia i maja 1996 r. uczestniczyło dziesiątki jak nie setki Himalaistów. Byli tacy, którzy ruszali na Szczyt sami: ewentualnie z Szerpami, w dwójkę lub w większych komercyjnych ekipach, które wg. Sir Edmunda Hillarego zrobiły ze zdobywania najwyższych szczytów świata łatwy sposób na zarobek , niszcząc prawdziwą naturę i świętego ducha Himalaizmu i dając w ten sposób złudne wrażenie, że nawet przeciętny Kowalski z w miarę dobrym zdrowiem, dużą ilością wolnego czasu i zasobnym portfelem jest w stanie postawić stopę na ,,Dachu Świata”. Właśnie do tych ,,komercyjnych” ekip należały ,,Adventure Consultants” Nowozelandczyka Roba Halla oraz ,,Mountain Madness” Scotta Fischera. Były też inne Teamy , a w tym: zespół z RPA, Japonii, Tajlandii itp. Mówiąc krótko: Nieważne ile Rząd Chiński lub Nepalski żądałby pieniędzy za udostępnienie swojej strony ,,Czomolungmy”, to i tak zawsze będą się tu pojawiali najróżniejsi śmiałkowie. Bo jak tu nie ulec urokowi czegoś co jest najwyższe, i tak potężne, że na wysokości jego wierzchołka może spokojne przelatywać samolot pasażerski.
10 maja 1996 roku dla pięciu z 19 osób, które później ugrzęzły podczas śnieżycy w okolicy szczytu i Wierzchołka Południowego Mount Everestu była to ostatnia droga. Za śmierć Yasuko Namby, Scotta Fischera, Roba Halla, Andy’ego Harrisa i Douga Hansena odpowiedzialnych jest masa osób w tym nawet sam autor, ale najbardziej kontrowersyjną postacią, która przeżyła ten wysokogórski horror” i była oczerniana , rozliczana i bardzo osądzana za Mounteverstowską tragedię 19996 roku aż do śmierci był Anatolij Bukriejew. To jemu dużą część książki poświęcił Jan Krakauer i wyjaśnił, że Anatolij mimo błędów w komunikacji między nim a Fischerem i chęcią wejścia na ,,Matkę Ziemię” jako zatrudniony przewodnik ,,Mountain Madness” przed swoimi podopiecznymi i to bez dodatkowego tlenu – uratował tak naprawdę wiele istnień w tym np. Sandy Pittman – amerykańską celebrytkę. Umieszczone po epilogu książki Postscriptum służyło właśnie zobrazowaniu całego konfliktu i debaty , które wynikły z ,,rzekomo celowego” zniesławienia i przekształcenia faktów, które ,,niby” dotyczyły Bukriejewa. Książka ,,Wspinaczka” DeWalta miała być odpowiedzią na ukryte i inne niż prawdziwe: sprawozdanie Krakauera. Wobec tak wielkiego cierpienia nawet poważni pisarze nie potrafią się dobrze zachować.
,,Wszystko za Everest” Jona Krakauera to bardzo szczera, pierwszoosobowa relacja z tragicznej ,,górskiej lekcji” z 1996 roku. Sam autor mimo, iż przeżył, do dziś nie jest w stanie stwierdzić, czy wtedy gdy stanął na szycie tej gigantycznej góry i miał nad sobą tylko Boga a pod sobą cały świat – to płakał z radości że udało mu się przeżyć tą wielotygodniową walkę z fizycznym bólem i własnymi słabościami i spełnić własne marzenia , czy płakał ze smutku ,że nie mógł pomóc Yasuce Nambo mimo, iż ta była zaledwie 300 m wyżej od niego i wydawała ostatnie tchnienie a on nawet o tym nie wiedział.
Przebywanie człowieka powyżej 7300 m n.p.m. – czyli na poziomie ,,śmierci wysokościowej” graniczy z cudem, a samo wbicie flagi na czubek Mount Everestu czy innego 8 – tysiącznika jest czymś nie ludzkim, coś co przeczy przeżyciu i instynktowi naszego gatunku. Taki niekorzystny i martwy rejon mówi do Ciebie: idź i uciekaj. Himalaiści to nie ludzie – to raczej Misjonarze, przedstawiciele ludzkości, którzy w naszym imieniu stawiają stopy tam, gdzie nikt inny by ich nigdy nie postawił i daje ,,górom” znać, że istniejemy. Chciałbym kiedyś zdobyć ,,Mount Everest”. Wiem, że finansowo jest to duży wydatek – ale nie ukrywam jest to jedno z moich marzeń. Droga na ,,Everest” i jego zdobycie to takie duchowe Katharsis – niemożliwe do określenia Oczyszczenie.
Czym tak właściwie jest Himalaizm? Czy jest to dyscyplina sportowa czy może bardzo ekstremalny rodzaj Wspinaczki Wysokogórskiej ? Co tak naprawdę kieruje człowiekiem i co jest w stanie naruszyć jego najgłębsze pokłady ,,instynktownej” podświadomości , że rozstaje się z rodziną, wydaje dziesiątki tysięcy dolarów, rezygnuje z przyjemności codziennego życia i wyrusza na kilku...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-23
Nie jestem w stanie zrozumieć co tak naprawdę skłoniło mnie do przeczytania książki ,,Demonolodzy” Geralda Brittle. Być może była to ludzka ciekawość oraz chęć zbadania i przyjrzenia się bardziej temu co nieznane i nieakceptowane ludzkiej naturze. Być może chciałem dowiedzieć się czegoś więcej na temat ,,Demonów”, o których mówi się tak głośno, których ,,rzekome” akty opętania wykorzystuje się w popkulturze robiąc z tego kasowe hollywoodzkie filmy.
Do tej pory , nawet po dokładnym zanalizowaniu dzieła Brittle’a ,swoistego Reportażu z Pola ,,prawdziwej Wojny” Państwa Warrenów z nadprzyrodzonymi, mrocznymi bytami, zastanawiam się dalej i będę długo myślał nad tym: dlaczego akurat w tym czasie, dosłownie kilka dni temu zdecydowałem się na zakup wyżej wymienionej pozycji? Czemu, akurat tamtego wieczoru zasiadłem w ciemnym, będącym w półmroku pokoju, z lekko zaświeconą lampką, otwarłem książkę i powoli z strony na stronę wchłaniałem informacje tak przerażające, prawdziwe i szczere, że zachwiało to moją stabilną pozycją osoby wierzącej? Zło istnieje. Tego nie należy podważać. Wystarczy rozejrzeć się dookoła, poszperać po Internecie, czy obejrzeć Wiadomości by znów usłyszeć o jakimś psychopatycznym mordercy lub studencie, który na Campusie Uczelni wyjął broń i z zażartą nienawiścią zaczął ,,faszerować” ołowiem wszystko co popadnie.
Historia aktywności Eda i Lorraine Warrenów oraz przedstawienie obszaru szerokiego zakresu działania Demonologii podziałała na mnie otrzeźwiająco. Uważam, że Wszystko co ujrzałem i wchłonąłem z tej książki zaburzyło moją równowagę osoby religijnej i wierzącej w ,,Duchy”, lecz jednak negującej coś tak potężnego i starego jak sam czas: Demony. I tu zaczynają się schody, gdyż pisząc o relacji wywiadu Geralda Brittle’a z Warrenami nawet na samo wspomnienie tych prawie 400 stron rzeczywistego horroru, którego prawdę musiałem zaakceptować, drżą mi ręce i trudno się skupić na zrecenzowaniu Wam czegokolwiek.
Lata 60-te i 70-te to bardzo burzliwy i ambiwalentny okres w dziejach historii świata. Z jednej strony mamy Wojnę w Wietnamie, a z drugiej strony mamy zbuntowaną młodzież sprzeciwiającą się konfliktom zbrojnym oraz wszelkiej przemocy, pragnącą Wolności i wyrwania się z życia wg. ściśle określonego schematu, narzucanego przez tak troszczące się o nich Państwo. Słynne ,,Dzieci Kwiaty” zawędrowały nie tylko do USA, ale swoim stylem ,,robienia tego co się chce” podbiły także Europę. No i właśnie tu wchodzimy na zbyt wąski grunt. Duża swoboda w podejmowaniu decyzji, krytykowanie wszystkiego co zaburza naturalny ,,pokój”, wciąganie Kwasu i palenie Marihuany spowodowały, że żadna tajemnica nie była już niemożliwa do zbadania. Zażywanie LSD i innych narkotyków powodowały halucynacje i błogie uczucie obecności wyższej Istoty. Ale to nie wystarczyło spragnionym i głodnym doznań Hippisom. Lorraine Warren zwraca uwagę, że w złotym okresie ,,Rewolucji Pokojowej” zdarzyły się rzeczy, które nigdy nie powinny mieć miejsca. Na półki wszystkich, nie ważne jakich to rodzajów sklepów - zaczęły trafiać narzędzia służące do odprawiania okultystycznych rytuałów i przywoływania ,,Duchów”. Regały przydrożnych marketów, masowo zapełniano Planszami Ouija i innymi wyzywającymi rekwizytami. Ani się obejrzeć, a po nich nie było nawet śladu. Z taką ,,zabawką” wystarczyło tylko wrócić na swoje włości, zapalić skręta, lekko się rozluźnić i siąść z przyjaciółmi w kółku. Potem tylko trzeba złapać się za ręce położyć ,,Ouiję” po środku i zacząć grę. Tylko jak ona się skończy? Kto kogo przechytrzy? Na to pytanie powinniśmy odpowiedzieć sobie sami.
Ludzka Ignorancja oraz kpina z potężnego i niewidocznego innego wymiaru , od zarania dziejów istniejącego pośród naszego namacalnego Wszechświata nie zna granic. Czy 40 lat temu czy to teraz, wszyscy Ci, którzy bawili się rekwizytami służącymi do odprawiania mrocznych rytuałów w Celu ,,uzyskania pomyślności w życiu” nie zdawali sobie sprawy z jak wielkimi i nie do końca poznanymi siłami przyjdzie im się zmierzyć. Nigdy nie mamy pewności czy wzywając Ducha konkretnej osoby uzyskamy zamierzony efekt. Może być tak, że zamiast niego, pod niematerialną postać ,,Ukochanej dziewczyny” lub ,,utraconego przyjaciela” wcieli sie ,,zły duch demoniczny”, który w ten sposób będzie chciał wszystkich oszukać. Najgorzej jest wtedy gdy ostatecznie utwierdzi się w przekonaniu, że ma nas w garści. To w ten sposób poprzez przyzwolenie ,,Demon” zdziera kajdany Boga i wchodzi ze swojej mrocznej macierzy do naszej. Przez taki przykry w skutkach scenariusz musiała przejść pewna rodzina z USA w Vermont, której przypadek badali ciągle będący w pogotowiu Demonolog Ed Warren i jego żona Lorraine – wybitne i bardzo wrażliwe Medium. Chodziło o kilkuosobową gromadkę Beckfordów. Ludzie Ci żyli w ciągłym strachu i niewyobrażalnym lęku przez 8 tygodni. Doświadczali tak parszywych i plugawych zjawisk aktywności Złych bytów, że można porównać to do bycia w ciągłej depresji i non-stop witania się ze śmiercią. Byli w tzw Drugim z ,,Trzech Aktów” całkowitego pozyskania jednostki ludzkiej, a następnym po Nawiedzeniu procesie: Dręczeniu. Nastrój jak w Kalejdoskopie , to mało powiedziane. Podczas tego etapu całkowitego zniszczenia i upodlenia człowieka, który tak bardzo przecież reprezentuje Boga, Demonowi chodzi głównie o odczłowieczenie. Musi tak nas poniżyć, byśmy byli sami dla siebie obcy i byśmy byli pozbawieni iskierki nadziei. To wtedy zazdroszczący nam powłoki cielesnej i życiodajnej krwi Mroczny Byt, przełamuje niewidzialną barierę, spycha naszą duszę głęboko do podświadomości i opanowuje całkowicie nasze organizmy. Zaczyna się ostateczna walka Człowieka o swoją duszę. Zaczyna się potyczka dobra ze złem. Nadchodzi Opętanie. I z tym niestety nie poradziła sobie Anneliese Michel, którą wzięło w posiadanie nie jeden, ale masa złych duchów nieludzkich. Jej udręka trwała 3 lata i był to jeden z najcięższych przypadków opętania w Historii, gdyż Demon nie przejął nad nią kontroli w wyniku przyzwolenia czy prawa przyciągania, tylko poprzez rzecz tak paradoksalną, że aż niemożliwą. Anneliese była bardzo wierzącą i bogobojną 22 – letnią niemiecką studentką. Mroczne byty w jakiś sposób przejęły jej ciało a ona sama stała się momentalnie kruchą i bardzo przygnębioną osobą. Jak w ogóle dochodzi do opętania osoby tak religijnej? Odpowiedź jest trudna nawet do zaakceptowania dla samego Kościoła. Przypadek młodej panny Michel to tzw.,, niegodziwość”. Demon bierze w posiadanie ciało człowieka tak wierzącego gdyż chce doprowadzić do ostatecznej konfrontacji z Bogiem i jak najbardziej go poniżyć oraz wystawić miłość do człowieka na próbę. Anneliese zmarła po 66-ciu odmówionych Egzorcyzmach Większych ,,tzw. Rytuałach rzymskich”. Sama ich liczba zwielokrotnienie cyfry 3 jest dla mrocznej istoty wyrazem tryumfu i podwójnego wyszydzenia Boga.
Jeśli widziałeś film ,,Obecność” i ,,Obecność 2” i poruszyło to twoją Wiarę i zakwestionowało wszystko co do tej pory wiedziałeś o ,,zjawiskach nadprzyrodzonych” to wiedz, że przeczytanie ,,Demonologów” Geralda Brittle’a jeszcze bardziej przyprawi Cię o konsternację i zadumę nad tym jakie jest miejsce człowieka w toczącej się od eonów czasu wojnie dobra ze złem. Przeczytasz to uwierzysz, ale wiedz: robisz to na własną odpowiedzialność.
Nie jestem w stanie zrozumieć co tak naprawdę skłoniło mnie do przeczytania książki ,,Demonolodzy” Geralda Brittle. Być może była to ludzka ciekawość oraz chęć zbadania i przyjrzenia się bardziej temu co nieznane i nieakceptowane ludzkiej naturze. Być może chciałem dowiedzieć się czegoś więcej na temat ,,Demonów”, o których mówi się tak głośno, których ,,rzekome” akty...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-05
Deadpool to jeden z najbardziej wyjątkowych Super-bohaterów, impertynenckich indywiduów Uniwersum Marvela. Deadpool to nie komiks czy film bądź animacja. To raczej one stanowią o nim. To one są Deadpoolem lub mówiąc krótko: nie jest on jakimś zwyczajnym super – bohaterem. Deadpool to styl życia , a Wade Wilson - czyli aluzja do Slade’a Wilsona od DC – prawdziwego imienia Deathstroke’a - i jego ukochane piekielnie wołowe burrito : ,,Chimichanga” tak bardzo podkreślają odrębność i niezależność tego, prawie że nieśmiertelnego z powodu czynnika ,,healing factor” najemnika, że nie da się obok niego przejść obojętnie. Może to wydawać się dziwne, ale najbardziej naturalne w Deadpoolu jest to, iż ów jegomość dobrze wie, że jest bohaterem komiksowym i często przebija tzw. ,,czwartą ścianę”, zwracając się bezpośrednio do czytelnika.
Kim jest w takim razie Deadpool? Jak ogarnąć czy jakoś objąć w ramy rozumowania wyrzuconego za sprawianie kłopotów z Wojska, niesubordynację i podejrzewanie o rozstrojenie osobowości przyszłego Najemnika? Czy to Wspomniany wyżej ,,czynnik regenerujący”, który uaktywnił się po zgłoszeniu się Wade’a do programu o nazwie ,,Weapon X”, i po nafaszerowaniu jego ciała takim samym jak u Wolverina substratem, realizowanego przez tajemniczy Departament K pracującego dla kanadyjskiego Rządu, spowodował tak obszerną destabilizację psychiczną, że w końcu gdy już Wilson stał się tym Deadpoolem, którego znamy z komiksów, stwierdził, że stara się nie przywiązywać zbytniej uwagi do wydarzeń sprzed założenia czerwono czarnej maski, zakrywającej jego przeżartą eksperymentalnym leczeniem twarz. Wie tyle o sobie, że to chyba geek czytający komiks, musi wiedzieć o nim zdecydowanie więcej. Zbratanie się z śledzącym go fanem, zwracanie się do niego jak na ,,Ty” – to coś w stylu Deadpoola, który sam przecież wie, że jest częścią dwóch światów: swojego – komiksowego, i tego – niedoświadczanego przez niego – płaszczyzny obserwatora analizującego dwuwymiarowy zeszyt MARVEL’a.
,,Deadpool” Łowca Dusz to już drugi tom opowiadający o przygodach najemnika zabijaki - z charakterystycznym rozszczepieniem osobowości - z serii Marvel NOW, a tak w ogóle pierwszy komiks, który przeczytałem w całości, gdyż do tej pory, jakiekolwiek zeszyty czy też wydania zbiorowe , które miałem w swoich rękach jedynie pobieżnie przekartkowałem. Było to niewybaczalnym błędem ,gdyż dla mnie jako fana, geek’a, nerda i ,,No Life’a” tak szeroko zżytego, chłonącego każdą molekułę tematyki fantasy, science – fiction, a przede wszystkim dziedzinę super-bohaterów : postaci obdarzonych - bądź nie - niesamowitymi właściwościami organizmu, mocami, które stojąc na straży dobra Obywateli i pokoju, owi herosi wykorzystują do walki ze złem i szerzącym się występkiem. Moja pasja, wiedza na temat Uniwersum wybitnych bohaterów i ich antagonistów z komiksowych Uniwersów, do momentu dorwania się do ,,Łowcy Dusz” opierała się na oglądaniu filmów, seriali animowanych i seriali fabularyzowanych z ich udziałem oraz na wymianie zdań na internetowych forach i wyszukiwaniu w sieci interesujących mnie ciekawostek i potrzebnych w rozwijaniu mojego hobby informacji.
To, że Deadpool lubi się zwracać bezpośrednio do doświadczającego jego przygód fana, można poznać po lekko żółtawym nagłówku w formie małego prostokątnego bloczku, umieszczonego w lewej górnej części pierwszej głównej strony komiksowej fabuły ,,Łowcy Dusz”, a zawiera on coś co na pewno jest sprawką wybryków Wade’a Wilsona :,,Dawno temu, pod koniec brązowej ery komiksu”. To było bardzo ważne podejście oraz piękny początek, w którym najemnik w bazaltowo-karmazynowym kostiumie zaczyna moralnie zabijać, niszczyć, kpić z super-bohaterów Uniwersum Marvela. Tak jak zainsynuował nam Deadpool, już na samym starcie, przenosimy się do komiksowej ,,ery dinozaurów”. Piękna retro grafika, sygnowana na lata 80 i 90-te ,,złotego wieku” zeszytów Marvela. Nawet lekko beżowe czy inne pastelowe jakby przybrudzone, pomarszczone tło poszczególnych lub wszystkich wierszy, dostraja do niepowtarzalnego klimatu. Co ciekawe komiks rozpoczynamy nie od strony Wade’a Wilsona, a przez Petera Parkera aka Spider-Mana, który tutaj wydaje się być kompletnie niezdecydowany w pełnieniu roli superbohatera, nie wie czy zakładać kostium czy nie. To co się dookoła niego dzieje, nawet drobne kradzieże, czy pomniejsze aktywności łotrzyków, nie budzą u niego żadnego zainteresowania. Wtem na główną scenę wkracza Deadpool, który niespodziewanie potrąca przechodzącego chodnikiem Parkera, wciskając mu rękę na całą twarz i mówiąc : ,,Z drogi Nerdzie!, jestem nieznośnym Deadpoolem”. Cóż, jak widać nie tylko fotoreporter ,,Daily Bugle" gdzieś się spieszy i nie tylko on chce skorzystać ze swojego auta. Nawet Najemnik ma coś do załatwienia, więc Wilson szybko jak na złamanie karku wsiada do gruchota Parkera i pędzi, no ale gdzie? Czyżby świat potrzebował Deadpoola? Wielbiący ,,Chimichangę” najemnik, który sam przyznaje się, że ku swoim mniemaniu jest niepełnosprawny umysłowo, nagle na swej drodze spotyka Vetisa – jednego z pomniejszych Czartów Mephisto – w Marvelu główne wyobrażenie Szatana, choć co do tego jest pewna nieścisłość, gdyż sam ,,Władca piekieł” może być bytem kolektywnym, złożoną z wielu demonów: proto-materialną ,magiczną Istotą. Vetis proponuje Wade’owi pewien układ. By go zapoczątkować, anihiluje się i przenosi wraz z nim do Los Angeles, gdzie - jak gdyby nigdy nic - za wytwórnię płyt laserowych Deadpool godzi się upić – co się nie mieści w głowie i jest zaprzeczeniem wszystkiego co znamy o herosach Marvela – Tonego Starka , który często zakłada stworzoną z najtwardszych kompozytów zbroję Iron Mana i ratuje świat z opresji, lecz co ciekawe sam w takiej opresji i dołku jest. Vetis - Demon jak to Demon - chce na tym skorzystać i pozyskać jego duszę, a Deadpool na taką propozycję przystaje. Wilson udaje się więc do posiadłości Starka i jego oczom ukazuje się przygnębiony miliarder ,który dla zabicia czasu rzuca do hełmu Iron Mana puste butelki i pogniecione puszki po piwie. Najemnik węszy w tym wszystkim jednak dużo większy spisek. Coś nie zaczyna mu pasować. Nie daje się więc oszukać i postanawia wykorzystać piekielnego czarta oraz : medium ,magika, także członka T.A.R.C.Z.Y. : Michaela do wyciągnięcia niematerialnej formy organizmu – umysłu agentki S.H.I.E.L.D. : Preston ze świadomości Wade’a. I tak, Wilson korzysta nawet z pomocy poświaty energetycznej - duszy Georga Washingtona, spotyka Daredevila, który swoimi wyczulonymi zmysłami wyczuwa, że jedyną rzeczą, o którą Deadpool dba , i która nie wydziela zgniłego fetoru jest gwint lufy jego pistoletu, a w tym komiksie jest to specyficzny zaraz po Iron Manie: obraz innego obrońcy Hell’s Kitchen.
W finałowym starciu ,Vetis ukazuje swą moc przekształcania się do wybranych form cielesnych super-bohaterów z uwzględnieniem zachowania ich mocy. Przez chwilę jest nawet Hulkiem, prawdopodobnie Winter Soldier’em i Cyclopsem, lecz i tak arcymag Michael ku olbrzymiemu zaskoczeniu wysłannika Mephisto, nie gnije w piekle i nie jest trawiony przez magmę i czarcie płomienie. On żyje i w końcu udaje mu się tak unieszkodliwić Vetisa, by władca piekieł odpowiednio się nim zajął. Jeśli to wszystko nie działo się gdzieś głęboko w głowie Deadpoola, to ostatecznie Preston została uwolniona – a przynajmniej jej umysł – i uzyskała tymczasową powłokę cielesną. Washington, Michael, agentka S.H.I.E.L.D. i sam Wilson, na sam koniec dematerializują się i zaglądają do szczeliny w umyśle Deadpoola. A tam szara pustka, pajęczyny i jakiś porzucony obraz. Wszyscy odchodzą a Deadpool, zrozpaczony leży oparty o ścianę. Pod spodem już tylko ostatnia cegiełka: ,,Ciąg dalszy nastąpi”.
Osobiście, aż nie mogę się doczekać następnego tomu ,,Deadpoola” z serii Marvel Now, więc prędko zakupię kolejne, bo według mnie, warto dowiedzieć się co tak ujmującego i ciekawego nasz najemnik ma do powiedzenia, czym chce się podzielić w tych swoich żółtych ,,indywidualnych” i ironizujących wszystko dymkach Grafika żywa, a obrys postaci w nowoczesnym wydaniu: wprost czysto urzekający, brutalny i dokładny.
Deadpool to jeden z najbardziej wyjątkowych Super-bohaterów, impertynenckich indywiduów Uniwersum Marvela. Deadpool to nie komiks czy film bądź animacja. To raczej one stanowią o nim. To one są Deadpoolem lub mówiąc krótko: nie jest on jakimś zwyczajnym super – bohaterem. Deadpool to styl życia , a Wade Wilson - czyli aluzja do Slade’a Wilsona od DC – prawdziwego imienia...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-10-27
Lubimy świat superbohaterów – bo to świat często kłócący się sam ze sobą, pozbawiony wszelkich skrupułów i praw moralnych, pełny sprzeczności i kontrastów. To rzeczywistość mimo, iż wykreowana przez popularnych autorów komiksów, seriali, filmowych reżyserów i innych artystów – wydaje się być nie tak bardzo alternatywna, ale raczej nam bliska. Jesteśmy zwykłymi ludźmi, zmagającymi się dzień w dzień z różnymi przeciwieństwami losu . Bywają i takie chwile, że musimy być nadludźmi, nie tylko dla siebie ale także i dla innych. Gdy się nic nie dzieje – prezentujemy swoją osobę – spokojnie przechadzającą się po mieście, chodzącą do pracy, mającą czas na chwile relaksu, czyli mówiąc krótko jesteśmy typowym ,,Bruce’em Wayne’em”. Jednak w momencie, w którym musimy wziąć się w garść i zacząć walkę ze cudzymi lub swoimi ,,Demonami” – przybieramy maskę ,,Alter Ego” i stajemy się ,,Batmanem” .
Poprzez takie rozważania i głęboką myślową analizę na temat pobudek , które kierują danymi osobami w szerokim świecie science – fiction, czy to są uzdolnieni genetycznie czy też są zwykłymi ludźmi – i powodują, że stają się superbohaterami karzącymi oprychów za sianie grozy i spustoszenia wśród niczemu niewinnej ludności – postanowiłem sięgnąć po kolejną pozycję przedstawiającą losy Bruce’a Wayne aka Batmana. Tym razem nie był to komiks, których niestety jak na wielbiciela DCU wchłonąłem zbyt mało , ale o dziwo okazała się to książka – klasyczna powieść – typowy przykład beletrystyki. Mówię to raz, a może będę mówił jeszcze tysiąc razy: książek jest zbyt mało - jeśli chodzi o opisywanie przygód i przejść naszych ulubionych superbohaterów. Dominują praktycznie tylko i wyłącznie komiksy, czy też przedruki, dlatego warto sięgnąć po coś ,,grubszego” nawet jeśli czyta się inną lekturę lub jest się gdzieś przejazdem i widzi przypadkowo w księgarni taką perełkę jaką ja ujrzałem : Batman – Rycerz z Gotham City” – a jeśli ,,grosza nie brakuje” to nawet się nie zastanawiać tylko brać – bo o ,,typowo” literackie przedstawienie ,,Batmana” jest bardzo ciężko – a co tu mówić o innych postaciach różnych uniwersum : o Hellboy-u , Spiderm-manie, Punisherze, Fantastycznej Czwórce itp.
,,Batman – Rycerz z Gotham City” – to pierwszy ,,kąsek” ,a w zasadzie to pierwsza powieść z Uniwersum DC po którą miałem przyjemność sięgnąć. Myślę, że jest ona przeznaczona tylko i wyłącznie dla tych ,,geeków”, którzy dogłębnie znają historię Bruce’ea Wayne’a alias Batmana, zwłaszcza tą przedstawioną w nowym filmowym tryptyku Christophera Nolana: tą kończącą się dziełem ,, Mroczny Rycerz Powstaje”.
Pierwsza ważna informacja, która pozwoli nam uzmysłowić sobie co będzie się działo w książce Louise Simonson to właśnie to, że autorka wyraźnie pokazuje nam, że wydarzenia w jej powieści rozgrywają się zaraz po tym jak Batman ledwo co pojawia się w Gotham, i po tym jak rozprawia się ze ,,Scare Crow” i swoim mentorem Ras al Ghulem, który nauczył go panowania umysłu nad ciałem i pomógł mu w przybraniu ścieżki Batmana, a pomiędzy tym jak Gotham zalewa fala mroku spowodowana działaniami obłąkanego Jokera. Jednym słowem jest to bardzo istotne uzupełnienie, ale nie wiem czy aż tak bardzo znaczące dla kompletnych znawców tego bohatera. Bo jeśli ktoś przestudiował wszystkie komiksy o Batmanie i to od deski do deski – to czytanie ,, Batmana – Rycerza z Gotham City” chyba nie wiele wniesie - jest to jedynie pomysł pisarza na przeniesienie komiksu na książkę. Dla mnie nie ma to chyba znaczenia, bo nawet gdybym wiedział o tym ,,nietoperzastym” bohaterze więcej niż on sam o sobie” to i tak bym po tą powieść sięgnął. Moim zdaniem, czytanie angażuje na równie tyle samo zmysłów co oglądanie filmów, a być może nawet i więcej. ,,Wchłanianie” się w środowisko ,,dzieła pisanego” wymaga większego skupienia i daje nieskrywaną możliwość własnej interpretacji i wyobrażenia sobie na swój sposób danego zagadnienia czy bohatera lub ogółu całej powieści. Gdy czytam np. którąś książkę z Starego lub Nowego Kanonu Gwiezdnych Wojen i oglądam też film zawierający to samo ale w swym ,,reżyserskim” odniesieniu to wiem, że studiowanie powieści to przynajmniej kilku godzinny spektakl naginający naszą wyobraźnię do maksimum, a film daje nam często zbyt krótko trwający pokaz.
Moja wiedza o losach Batmana pomiędzy ,,Batman – Początek”, a ,,Mroczny Rycerz” Ch. Nolana została uzupełniona i to w błyskawicznym tempie. Nie spodziewałem się, iż lektura powieści Louise Simonson będzie przyprawiała o aż takie palpitacje i że minie aż tak szybko. ,,Batman –Rycerz z Gotham City” zaczyna się mocnym akcentem – wyłowieniem pogryzionych i nadszarpniętych ludzkich zwłok. Potem do głosu dochodzi zabójstwo Theresy Williams – jednej z niewielu osób w Gotham City, która chciała pomóc zdezelowanemu i okrytemu złą sławą miastu. Ginie ona w tajemniczy sposób – strzałem w głowę i to z karabinu snajperskiego. Oprócz tego Batmanowi zaczyna działać na nerwy wtrącająca się w spokojne życie mieszkańców Gotham: Mafia. Mógłby ich zostawić w spokoju – niech się powybijają, ale w grę wchodzi życie niewinnych niczemu osób, a Bruce na to nie pozwoli, więc musi działać. Swoją współpracę opiera na kontaktach z Jamesem Gordonem – porucznikiem jednostki specjalnej policji w Gotham , który jest tak samo nieustępliwy jak Batman, któremu z kolei tak samo zależy na życiu zwyczajnego ,,Kowalskiego”. Nie są oni nawet przyjaciółmi ani kolegami. Łączy ich tylko ,,bezinteresowna pomoc każdemu kto jej potrzebuje” i zapuszkowanie wszystkich tych, którzy chcieliby zmienić Gotham w ruinę. Można rzec, że ich relacje są oschłe i zimne. Jeden słucha się drugiego i nawzajem, ale i tak każdy by chciał rozwiązać problem na swój sposób. Tolerancja – ale do pewnego stopnia. Ten James Gordon nie przypomina zupełnie tamtego z serialu ,,Gotham” – kilkanaście lat młodszego – detektywa, sierżanta, a w końcu ,,Łowcę Głów” pracującego na zlecenie Kapitana Policji – tropiciela superłotrów, uciekających z Arkham podczas obławy na dr Hugo Strange’a. Serialowa interpretacja Jimmiego Gordona to przeniesienie się wiele lat wstecz i jest to też jakieś uzupełnienie historii tego bohatera. Jedynie się można zastanawiać co się działo przez te kilkanaście lat, że postawa dojrzałego już Porucznika Policji zmieniła się tak bardzo. Z wiekiem przychodzi nam doświadczenia i inaczej człowiek patrzy na pewne problemy. Nawet czytając książkę Louise Simonson , pytamy się sami siebie – czemu Gordon staje się taki zimny i wypruty z emocji. Ma dziecko i żonę, ale i tak te bardzo cenne wartości nie dają mu radości. Być może bezsilność wobec narastającej fali przestępstw, przez które Gotham City wypruwa sobie flaki robi go takim nieczułym jakim jest. Być może to tylko ot takie skupienie w pracy.
,,Batman – Rycerz z Gotham City” to powieść wręcz przesiąknięta mrokiem i zepsuciem. I Ras al Ghul miał rację, że jest to siedlisko Sodomy i Gomory – miejsce , gdzie nawet śmierć nie chce zaglądać. Życie tu to większe ryzyko. Bo kto by chciał egzystować w co raz szybciej postępującej anarchii i korupcji. Odpowiedź jest prosta: chyba nikt. Nieważne czy w Gotham jest dzień czy noc – ta metropolia i tak spowita jest ciemnością, a budynki nieważne czy wysokie czy nie i tak zlewają się w jedną czarną barwę. Nie ma tu kontrastu z jasnymi rzeczami, roślinami z czymś co ma nieść nadzieję. Występuje tylko i wyłącznie ciemność, którą czuć czytając książkę. Te niesamowite opisy kanałów ściekowych czy burzowych, które trawi rozkład, rdza i zgnilizna dopełniają mrocznego akcentu całej powieści. To tu Batman walczył z Killer Crockiem – produktem ubocznym ciągłego traktowania gazem strachu przez dr. Jonathana Crowne’a ,chorego na rybią łuskę Waylona Jones’a.
W tej książce zbyt wiele spraw szybko odchodzi w zapomnienie: wątek Jacoba Feely’ego – Men In Black – którego podejrzewano o zabójstwo Theresy Williams, a który miał talent do zamieniania prawie wszystkiego z czym się zetknie – w materiały wybuchowe, wątek Montoyi i Allen – detektywów od Specjalnej Jednostki Policji Jamesa Gordona, który pojawiali się bardzo często ale bardzo krótko – a powinno być odwrotnie. Nie przyczynili się tak zbytnio do wyjaśnienia wielu spraw w tej powieści i byli tu raczej w roli widza : np. Montoya uwielbiająca i czcząca jak Batmana jak Boga.
Batman to po prostu zwykły człowiek bez żadnych super mocy, wynikających z mutacji genetycznych. Chciał się tylko zemścić za śmierć rodziców z ręki zwykłego lumpa i oprycha. Azyl Arkham czy Blackgate – to tam miał zamiar kierować każdego przestępcę w Gotham , z którym przyjdzie mu się zmierzyć. Dopiero pobyt w Indiach i sam Ras al Ghul pomógł mu zrozumieć siebie i zdecydować jak ma wyglądać jego walka ze ,,zgnilizną Gotham”. Stał się tym ,,tytułowym” Rycerzem Gotham City – obrońcą niewinnych a oprawcą złych. Nie kierowała nim już zemsta, tylko sprawiedliwość. Postępował zgodnie z prawem – bo tak postępuje prawdziwy rycerz. Gdyby miał zabijać łotrów tak jak chciał jego mentor – popadłby w obłęd, a wg. Bruce’a każdy nawet najokrutniejszy przestępca ma prawo do życia, a on nie jest sędzią by decydować czy tego łotra zabić czy nie. Pozbawiając życia takiego przykładowego psychopatę sam stałby się oprawcą, a tej granicy nie chciał przekroczyć.
Sceny w których Batman szybował nad ciemnym osnutym mgłą Gotham były świetnie trafione i przypadły mi do gustu. Moment w którym siedział na krawędziach strzelistych, wysokich budynków i patrzył na zepsucie Gotham i czym stało się to miasto przez tak wiele lat istnienia – można interpretować jak obserwowanie coś ,,z góry” dosłownie i przenośnie. Bruce ,,patrzył z góry” na zrozpaczoną metropolię, bo miał żal do władz miasta o korupcję i brak pomocy tym, którzy jej potrzebują. Przecież Gotham to też ich miasto – i nic nie robią, żeby żyło się w nim lepiej.
Lubimy świat superbohaterów – bo to świat często kłócący się sam ze sobą, pozbawiony wszelkich skrupułów i praw moralnych, pełny sprzeczności i kontrastów. To rzeczywistość mimo, iż wykreowana przez popularnych autorów komiksów, seriali, filmowych reżyserów i innych artystów – wydaje się być nie tak bardzo alternatywna, ale raczej nam bliska. Jesteśmy zwykłymi ludźmi, ...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-12
26 kwietnia 2018 roku to prawdopodobna data polskiej premiery długo oczekiwanego finału, wieńczącego dorobek Marvel Cinematic Universe dzieła. Do kin, niestrudzenie wejdzie Avengers : Infinity War, a co najważniejsze, w produkcji tej słynni ,,Mściciele” zmierzą się z Thanosem, jednym z najsławniejszych komiksowych złoczyńców, który jak zapowiada Kevin Feige – producent filmowy i szef Marvel Studios – “będzie najpotężniejszym przeciwnikiem w całym dorobku MCU i najokrutniejszym łotrem z jakim Avengers kiedykolwiek się zmierzą”. Dlatego też, z powodu nadejścia tego wspaniałego widowiska i z powodu mojego zafascynowania postacią targanego przez filozoficzno-moralne deliberacje i rozważania Thanosa, postanowiłem, że szerzej przyjrzę się temu potężnemu Półbogowi z Tytana – księżyca Saturna. I tak, decydując się na poszerzanie swojej komiksowej wiedzy o świecie superbohaterów i ich antagonistów, a w szczególności Thanosa – również z powodu pozostania ok.11 miesięcy do premiery ,,Infinity War” – wybrałem komiks z serii ,,Thanos Powstaje” zawierający w sobie wszystkie zeszyty od 1 do 5, genialnie, krwawo i z kolorystyką śmierci i destrukcji, opisujące dzieje tego wszechpotężnego łotra, z uwzględnieniem historii rasy ,,Przedwiecznych” , z której owy niszczyciel pochodził i całego środowiska na które miał wpływ.
Scenariusz do arcyważnego ,,Thanos – Powstaje” napisał Amerykanin Jason Aaron, a rysunki i okładka, zaś są dziełem Włocha : Simone’a Bianchi. Niniejszy komiks jest zatem drugim z serii ,,Marvel NOW!”, który miałem przyjemność przeczytać i dogłębnie zanalizować. Pierwszym, natomiast był ,,Deadpool – Łowca Dusz”, którego historię wybrałem losowo i nie żałuję, bo za polującego na dusze ludzkie Wade’a Wilsona, któremu po piętach deptał, próbujący przechytrzyć władcę piekła Mephista :Demon Vetis , warto było się zabrać i po prostu, od kuchni poznać nafaszerowanego czynnikiem ,,healing factor” najemnika.
Do tej pory, do czasu zetknięcia się z Zeszytami z nakładu Marvel NOW , komiksy czytałem pobieżnie, nie przywiązując uwagi do przedstawianych wydarzeń, postaci, rysunku i samej otoczki supebohatera – z czym przede wszystkim historie zapisane w dymkach, chmurkach czy prostokątach niesamowicie mi się kojarzą, kojarzą z cudownym, niepowtarzalnym komiksem. Specyficzny obrys sylwetek większości charakterów, których twarze są tak samo kwadratowe, specyficznie atletyczne ciała, pastelowe cieplejsze wypełnienia to cechy, które korelują z Marvelowskimi komiksami i serialami animowanymi z lat 90-tych np. „Iron Man – Obrońca Dobra” i są dla mnie najbardziej pierwotnymi, kanonicznymi wyznacznikami perfekcyjnego komiksu czy animacji.
,,Thanos Powstaje” to swego rodzaju przełom, gdyż komiks ten daje sporo do myślenia w kwestii nowego podejścia do ukazywania danego aktu, swoistego eposu herosów walczących ze złem oraz wykorzystania talentu rysowników nowego pokolenia Marvela do przedstawiania danego tworu z tą samą linią fabularną lecz z innym stylem graficznym. Dzięki temu dostajemy inną wizję określonych dziejów bohaterów, łotrów czy zwykłych będących tłem postaci. Sama, niniejsza okładka, może nie do końca, ale jednak prezentuje mroczny, podnoszący do rangi Kreatora i Niszczyciela wszelkiego stworzenia wizerunek bóstwa dziecka Tytana: Thanosa.
Fluktuujące tuż nad pomarszczoną niebieską dłonią syna A’Larsa, zamknięte w dziwnej kamiennej bańce ludzkie czaszki, której przedramię w okolicach przegubu okala złota tubalna bransoleta ,dogłębnie przerażają, i ukazują Thanosa jako wszechpotężny kpiący z życia ,miłujący śmierć i zniszczenie byt, monstrum dążące do tego by prześcignąć samego Wszechobecnego, zagrać z nim w kości, wygrać, a później go rozdeptać tak jak zgniata się najgorsze robactwo. I tak „okładkowy” Thanos, który swój kamienny, segmentowany tron zbudował na kopcu z resztek szkieletów i ochłapów rozkładających się wciąż istnień, został wykreowany w ten sposób ,by nie tylko zmrozić fana jego potęgą, lecz zachęcić geeka do przeczytania i zanalizowania komiksu, gdyż już z początku nasuwa się pytanie: co takiego, w ciągu całej egzystencji : od momentu narodzin aż do danego momentu musiało się stać, by Thanos narodził się jako Bóg, Dewastator i poplecznik śmierci. Już sama okładka daje komiksowi 1/3 mocy, a reszta zależy od gustów i upodobań tego czego konieczne doświadczyć chce czytelnik.
Od pierwszej do ostatniej strony niniejszego wydania, nie da się wyczuć, że składa się ono z 5-ciu zeszytów. To historia, która tak wciąga i podgrzewa komiksową pasję, że nie można się wprost od niej oderwać. Co ciekawe ,,Thanos Powstaje” zaczyna się i tak samo kończy: nakreślonymi w prostokącie słowami Narratora - ,,Podczas każdego cyklu słonecznego w ciszę i lody tego świata wstępuje samotny wędrowiec...”. To dziecię Tytana przemierza jego martwe pustkowia i w końcu natrafia na grób swojej matki: Sui-San. To ona go zrodziła, a on zniszczył jej świat i świat pozostałych Przedwiecznych. Zniszczył swoją ojczyznę, tak samo jak zrobił to z miriadami światów, których już nie pamięta. Zadumanego nad swoim istnieniem szalonego Tytana na ten moment zostawiamy, by za chwilę płynnie zlać się z jego początkiem, z krzykami matki, która właśnie wydawała go na świat. Zaczyna się główny lekko skondensowany ciąg fabularny historii Thanosa. Czas dowiedzieć się dlaczego wszechświat pozwolił by w ogóle narodził się tak potężny i skąpany w ciemności dużo czarnej niż najczarniejsza czerń i nienawiści byt.
Pierwszą większą, główną częścią komiksu jest czas od chwili gdy Thanos ma na moje oko ok.12 lat do prawie, że wieku dorosłego – czyli bezprecedensowej i dobijającej chwili, gdy przeznaczony mu mrok ujrzał światło dzienne, gdy zabija Sui San - swoją matkę, najpiękniejszą z Przedwiecznych. Lecz dlaczego to zrobił, co lub kto go do tego skłoniło? Najważniejszą postacią oprócz potężnego, świadomego swojego geniuszu i zdolności analitycznych Thanosa była dziewczyna, a po powrocie potężnego półboga na Tytana dorosła kobieta z zielono czarnymi wargami i gęstymi, ciemnymi włosami oraz na końcu mistycznymi szatami, którymi okryta była od stóp do głów. To ona kierowała losem Thanosa. To ona sprawiła, że po raz pierwszy pozbawił życia jakiekolwiek istnienie, że zabił zielonkawe jaszczury, które pożarły jego przyjaciół: innych Eternals :Cytherę i Argosa w nieuczęszczanej od setek lat jaskini. I tak zaczął zabijać, a robił to bo wciąż czuł instynktowną potrzebę – jak Faust- pochłonięcia wszelkiej wiedzy we Wszechświecie. Morderstwo przypadkowo napotkanych rówieśników również usprawiedliwiał nieustanną potrzebą doskonalenia swojego umysłu. Tak podłe czyny nie były więc dla niego czymś nieludzkim, stanowiły raczej oczyszczający akt, który powoli robił z niego szaleńca do tego stopnia, że zaczął gardzić śmiercią, która w Uniwersum Marvela jest ewenementem, gdyż np. była wymysłem umysłu Thanosa bądź rzeczywiście istniała, lecz tylko czysty geniusz i mutacje genetyczne w organizmie owego Półboga sprawiły, że tylko on spostrzegał mieszczącą się w kategoriach bytu: kostuchę. Dlatego też, fani na całym świecie nie mogą przyporządkować Śmierci logicznego miejsca w świecie syna Mentora Tytana.
Ujrzenie przez półboga z Tytana oblicza rozdzierającej z siebie ludzkie mięso śmierci, było początkiem drugiej części komiksu ,,Thanos Powstaje”, w której doświadczony niszczyciel światów i również kreator życia: ze względu na dosłownie setki potomstwa, które spłodził w niezliczonych krainach niezliczonych układów gwiezdnych, postanawia powrócić na Tytana, i dołączając do wspólnego tańca z – realną bądź nie - Kostuchą, poprzez Rękawice zaopatrzone w emitery energii, zgładzić wszelkie możliwe istnienie. Co najciekawsze Thanos nie wspomina nawet o swoim Ojcu: A’Larsie, którego ostatecznie nie był w stanie zdematerializować, a który to przy pomocy jednego z nazwijmy to Pierwotnych – opiekunów życia na księżycu Saturna : Kronosa, powoła w przyszłości armię i przywróci kilka dusz do życia, które zgładził potężny Tytan – jego syn, i ruszy z nimi na skierowaną przeciwko Thanosowi vendetcie. Dokąd, w końcu zmierza niestrudzone dziecię Tytana? Kiedy powróci?
26 kwietnia 2018 roku to prawdopodobna data polskiej premiery długo oczekiwanego finału, wieńczącego dorobek Marvel Cinematic Universe dzieła. Do kin, niestrudzenie wejdzie Avengers : Infinity War, a co najważniejsze, w produkcji tej słynni ,,Mściciele” zmierzą się z Thanosem, jednym z najsławniejszych komiksowych złoczyńców, który jak zapowiada Kevin Feige – producent...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-25
Historia kołem się toczy, a Superman to pierwszy komiksowy bohater w ogóle, pierwszy heros, który ujrzał światło dzienne, którego poznali ludzie na całym świecie. Po raz pierwszy pojawił się on w magazynie Action Comics w czerwcu 1938 roku i od razu z dnia na dzień stał się ikoną popkultury, kanonem światowej myśli science- fiction, symbolem męstwa, niezłomności i niesamowitej odwagi. Syn Kryptonu – planety, z której owy Superman pochodził – pod okiem swoich ziemskich rodziców Marthy i Jonathana Kentów, przywdziewając alter ego sympatycznego Clarka , później dziennikarza Daily Planet, zaczął rozwijać się przede wszystkim jako ziemianin, stopniowo nabywał cech ludzkch. Musiał stać się człowiekiem by doświadczyć - jak z jego perspektywy , z perspektywy Obcej Istoty, będącej coraz bardziej potężną z każdą kolejną chwilą spędzoną w promieniach naszego Słońca - decyzji, że warto chronić teoretycznie słabsze, podrzędne jestestwa ludzkie. Superman nie mógł być wiecznie sam. Jako wybawca ciemiężonych i niepowstrzymany heros, musiał mieć towarzysza, kogoś kto będzie prawem i sprawiedliwością, najgorszym koszmarem, dla bezwzględnych oprychów. I tak, koniec końców powstał Batman, który w odpowiedzi na rozsławionego Kryptończyka , pojawił się w wydaniu Detective Comics w maju 1939 roku. Bruce’a Wayne’a alias ,,Mrocznego Rycerza” stworzyli wspólnie: Bob Kane i Bill Finger. Dlatego też, można się teraz domyślić, że to tylko kwestia czasu jak Ci dwaj superbohaterowie pojawią się wspólnie na łamach któregoś z zeszytów i razem będą konfrontować się z różnego sortu złoczyńcami. Obaj Bywali zagorzałymi wrogami jak i świetnymi sojusznikami. Przeważnie jeśli byli gotowi się nawzajem unicestwić, to robili to z powodu czyichś okrutnych starań by ich poróżnić. W jednej z historii, w alternatywnej dla ich charakteru sytuacji, doszło nawet do tego, że wspólnie niezłomnie rządzili światem. Tacy, a nie inni byli w tomie 3-cim serii Superman/Batman : ,,Władza Absolutna”.
To właśnie przed otwarciem komiksu i zapoznaniem się z pierwszymi stronnicami rysunków, szkiców i fenomenalnych – co się później okazało – historii, stwierdziłem, iż przyszedł czas by poznać wyżej wymienionyh superbohaterów z trochę innej perspektywy. Pora na niecodzienny morał i alternatywę, dlatego też, przed dostaniem w swe ręce tego komiksu należy się zapytać samego siebie: a co by było gdyby tak jedni z największych pogromców anarchii i występku w historii: Superman i Batman stwierdzili, że ludzkość, całe mniej lub bardziej rozwinięte społeczeństwa są niestety zbędnym robactwem lub czymś co niekoniecznie trzeba chronić? Skoro są o wiele słabsi, a taki potężny Kal-El może uczynić Ziemianina swoim sługusem i oddanym poddanym, to czy nie mamy do czynienia z niczym innym jak zastosowaniem tzw. zjawiska wymuszonego bezpieczeństwa ? Dyktatura i konieczny kult jednostki? O tym jak Człowiek ze Stali i jego nietoperzasty towarzysz wywindowali swoje charyzmatyczne sylwetki pod piedestał i stali się obiektem skrajnego uwielbienia lub przerażenia, dowiemy się w trzecim zeszycie Supermana/Batmana : ,,Władza Absolutna” autorstwa Jepha Loeb’a, Carlosa Pacheco, Jesusa Merino’ea, który to w Polsce wyszedł spod znaku wydawnictwa Egmont. Komiks ten mimo,iż rządzący się własnymi prawami w postaci równoległych nietuzinkowych wydarzeń, często totalnie innych, bez kozery szczerych i przerażających, to trzeba przyznać, iż stał się częścią kanonicznej serii DC ,elementem panteonu, którego żaden szanujący się geek i fan świata DC czy science – fiction nie powinien ominąć. Totalitaryzm, dyktatura, wymuszona wdzięczność. Superman i Batman Panami Ziemi, prawie kreatorami i niszczycielami życia, siłą sprawczą, której nie należy lekceważyć. Żeby do czegoś takiego doszło musiało się zdarzyć coś co w normalniej linii czasu nigdy nie miałoby miejsca.
Już od pierwszych momentów zetknięcia się z dziełem Loeba ,dostajemy ostry, na pierwszy rzut oka nierealny obrót wydarzeń. Batman trzymający połyskujące, metaliczne batarangi i stojący na pomiętej, wściekle stłamszonej amerykańskiej fladze, ze stanowczą wyprostowaną sylwetką, rękami skrzyżowanymi na piersi i nieprzeniknionym posępnym wyrazem twarzy truje nasze umysły, dobija i obłędnie przeraża. Nad nim lewituje niewzruszona postać Supermana z łopoczącą na wietrze szkarłatną peleryną. Natomiast za Wayne’em rozciąga się już tylko Mount Rushmore, lecz nie z wykutymi głowami najważniejszych prezydentów w historii USA, ale z popiersiami Batmana i Supermana – jako dowód ich wyższości nad całym Narodem Ziemskim i symbol jedynego prawa, które tak lubił egzekwować sędzia Dredd mówiąc: ,,I am the Law!”. Stronę dalej i zaczynamy główny rzut fabularny , a tym sam proces śledzenia wydarzeń krok po kroku od pojedynczych aktów do dużo większych skupisk działań, które przyczyniły się do posiadania jedynego, na wyłączność: prawa do stawiania się w pozycji egzekutora, sędziego i gdy trzeba nawet kata. Kontury postaci od początku do końca komiksu są ostre - ale nie grube - i dokładnie wykończone, z dodatkową gamą cieni , co w konsekwencji nadaje genialny barwny, ale co ironiczne surowy i stanowczy ton wszystkim postaciom tu występującym. Gotham, Metropolis istnieją, ale głęboko ukryte gdzieś w podświadomości Kal-Ela i Bruce’a Wayne’a, celowo zamazanej przez ich „cudownych” Ojców, którzy dali im niesamowitą potęgę Wszech-władzy. Lightning Lord, Cosmic King oraz Saturn Queen zabijając państwa Kentów chwilę przed zabraniem przez nich bezbronnego małego Clarka, czekającego na ratunek z rozbitej kryptońskiej kapsuły na polach Smallville i zabraniem zrozpaczonego widokiem morderstwa swoich rodziców przed Teatrem w Gotham panicza Wayne’a ,po prostu stali się ich rodzicami. Dlaczego stworzyli tak poważną aberrację na głównej Osi Czasu? Czemu akurat to Ci dwaj herosi musieli być koniecznie obiektem ich manipulacji? Trójka ta przybyła z XXXI w. Byli – można by rzec – piratami czasu, gdyż wierzyli w jakiś chory porządek, w którym w ściśle narzucony sposób powinien trwać i rozwijać się Wszechświat, a będzie on idealny gdy zdołają zmienić czasoprzestrzeń wokół Batmana i Supermana. Trzeba było więc działać. Po „fakcie”, okazało się, że panowie Wayne i Kent mieszkają W Nowym Jorku. To tam mają swoje siedziby. To tam rządzą żelazną ręką. Obaj traktują się z należytym szacunkiem – jak ufający sobie bracia. Każde zarzewie konfliktu i buntu przeciwko nim jest natychmiast tłumione. Zaczęła się Nowa Era, era anty-bohaterów. Liga sprawiedliwych nie istnieje. Nie mogłem wyjść z szoku i dziwnego paraliżu, gdy przed swoimi oczami miały sceny, w których Flash, Zielony Marsjanin, Aquaman, Hal Jordan zostali zamordowani. Nigdy się nie narodzili. A wszystko przez podstępną obłąkańczo oddaną idei płynności i czasowego porządku trójkę:Laevara, Evę i Mekta Ranzza. To z ich winy swymi potężnymi koncentrycznymi wiązkami promieniowania elektromagnetycznego, wyzierającymi z rozgrzanych od niebotycznej mocy czerwonych oczu, Superman spala ciało Green Arrowa – kolejnego zawszonego rebelianta, który miał czelność mu się przeciwstawić.
Ruch Oporu – trochę to irracjonalne, ale nie mogłem się do tego przyzwyczaić, że ubrana w czarny obcisły lateksowy strój jak w gotyckie barwy Wonder Woman; ,,Uncle Sam” , który potrafił godnie dzierżyć energię woli używając pierścienia zgładzonej Zielonej Latarni ;Phantom Lady czy inni buntownicy będą stanowić to charakterystyczne ,,podziemie” oraz zdołają się przeciwstawić tyrani Kal-Ela i ,,Mrocznego Rycerza”. Co najciekawsze, z komiksu wynika, że to Diana jako pierwsza wiedziała, że płaszczyzna zdarzeń wyglądała kiedyś inaczej i wyczuwała, iż jedynym sposobem by przywrócić pierwotną kolej rzeczy jest przemówić Ziemskim Panom do rozsądku, a najlepiej przekonać by przypomnieli sobie kim naprawdę są.
Po śmierci Wonder Woman, w okresie, którym narrator inny niż zmieniający się w żółtych prostokątnych dymkach Superman i w niebieskich Batman – co jest wybitnością i ewenementem – miejsce akcji, a raczej czas nazywa ,,kiedy indziej”, Metron – potężny byt, strażnik czasu oraz podstarzały Superman muszą coś zrobić by naprawić skutki okrutnej tyrani „Człowieka ze Stali” i Batmana. Kal-el strumieniem energii wydobywającym się z jego oczu wysadził ,,Ludzką Bombę”. Cały Nowy Jork przestał istnieć. Rzeczywistość uległa kompletnemu zatarciu. Powstała nowa aberracja, w której ,,Big Apple” zostało okryte post-apokaliptyczną mgłą, totalną ruiną, chaosem i Anarchią, w której pod dowództwem Zumy rządzą humanoidalne małpoludy, a przeciwstawić się im może „Kamandi” – ostatni chłopiec na Ziemi i Tuftan, który jest formą czującego dwunożnego stworzenia. Nie mogąc znieść tego widoku Superman i Batman opuszczają Nowy Jork i momentalnie znajdują się w Gotham City pełnym kurzu, pyłu i ambarasu wywołanego intensywnym faszerowaniem się ołowiem przez ,,kowbojskie” strony konfliktu. Skoro odwiedzając posterunek GCPD zastali ,,Dziki Zachód”, to nie mogło w nim zabraknąć Jonaha Hexa i Łowcy Skalpów. Piękna alternatywa pełna rozwiązań nie mieszczących się w głowie i przekrój przez prawie całe Uniwersum DC. W końcu Darkseid, Metron i nazwijmy to ,,Future Superman” dają przerobioną tubę teleportacyjną w Tunel Czasowy anty-bohaterskim : Batmanowi i Człowiekowi ze Stali , by ci naprawili Oś Czasu i pozbyli się trójki swoich ,,ojców”. Clark Kent ocalił samego siebie, ale Bruce niestety nie, gdyż nie mógł znów cierpieć i patrzyć się na zabójstwo jego rodziców. Przecież o to chodziło. To się musiało stać. Musiał zaakceptować to ciężkie brzemię i zjadający go jak robactwo żal. Jednak skoczył i powstrzymał napastnika. Martha i Thomas Wayne przeżyli. Po raz 3-ci rzeczywistość się zmieniła , lecz w taki sposób, że Superman tym razem musiał przypominać Wayne’owi, że jego rodzice tak naprawdę powinni zginąć, a on służyć Gotham jako Batman. Odkrywszy swoje prawdziwe powołanie, Bruce wraz z Kal-elem dokonują jednej z najdziwniejszych rzeczy, które wydarzyły się na łamach tego komiksu, a mianowicie: wykopują zwłoki Green Lanterna, Aquamana, Flasha i Zielonego Marsjanina, które następnie zanurzają w Jamie Łazarza R’as al Ghula – niepojęcie rządzącego ,,tym” światem. Przywracają ich do życia, lecz na krótko. Są tylko orężem do rozprawienia się z potężnym mistykiem i kolejnym środkiem do schwytania Lightning Lorda, Cosmic Kinga oraz Saturn Queen. W końcu się to udaje. Porządek rzeczy został przywrócony. ,,Kiedy indziej” przyszły Superman czuje ulgę. Jego dziecko i Lois są bezpieczni.
Historia kołem się toczy, a Superman to pierwszy komiksowy bohater w ogóle, pierwszy heros, który ujrzał światło dzienne, którego poznali ludzie na całym świecie. Po raz pierwszy pojawił się on w magazynie Action Comics w czerwcu 1938 roku i od razu z dnia na dzień stał się ikoną popkultury, kanonem światowej myśli science- fiction, symbolem męstwa, niezłomności i...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-01
Rzeczywistość MARVELA to macierz niesamowitego Uniwersum, pełnego multum superbohaterów i ich antagonistów, zaczerpniętych nie tylko ze świata Science Fiction, ale także z Fantastyki, Horroru czy thrillera i brutalnej akcji. Komiksowy świat niegdyś małej organizacji, teraz już niemalże Korporacji, w dzisiejszych czasach sięga poza obręb zeszytów pełnych rysunkowych, barwnych opowieści. Marvel poprzez swoje coraz bardziej rozpoznawalne komiksowe sylwetki: Kapitana Ameryki, Spider-Mana, Thora, Hulka i innych zaczął wprost przesiąkać do świata filmów, animacji, po prostu mediów i różnego rodzaju przemysłu. Dziedzictwo legend: Stana Lee i Jacka Kirby’ego było jest i będzie towarzyszyć przyszłym geekom, nerdom i fanom herosów o nadludzkich mocach i zawsze depczącym im po piętach łotrom. Jednym z naprawdę ,,wielu do potęgi entej” przykładów marvelowskiego zdominowania współczesnej popkultury jest serial animowany: ,,Wolverine and the X-men”, w którym Logan aka ,,Rosomak” sprawował pieczę nad Szkołą dla Wybitnie Uzdolnionych Mutantów, i to w zastępstwie za prof. Charlesa Xaviera, który jak się okazało już w początkach serialu, w pierwszym odcinku zapadł w śpiączkę wywołaną tajemniczym atakiem psycho-kinetycznym. W tym ogólnym skrócie 26-odcinkowej serii można się dopatrzyć znamion nietypowości i wyjątkowości jeśli chodzi o styl animacji i wersję jednej z historii noszących w sobie gen „X” mutantów. Produkcja ta powstała we współpracy z Marvel Studios i została zaprezentowana i wypuszczona w 2008r. Po jej obejrzeniu, momentalnie moją uwagę przykuł komiks o podobnym co do jej nazwy tytule: „Wolverine and the X-Men: Cyrk przybył do miasta – tom 1”, który nie ma nic wspólnego z wydarzeniami z telewizyjnej serii. Mimo to, jak najbardziej pozytywna opinia o serialu, jego nazwa i zamiłowanie do świata X-menów, skłoniły mnie do spędzenia przyjemnych i długich chwil przy tym zeszycie.
Komiksowe ekranizacje Marvela: seriale czy filmy, a zwłaszcza te spod znaku "Marvel Cinematic Universe" mają cudowne graficzne intro. Kilka sekund po rozpoczęciu się każdego takiego dzieła, obraz chwilowo robi się czerwony, po czym zaczynają pojawiać się migawki różnych kolorowych kształtów. To nic innego jak widok przekartkowywanego komiksu, jakby każda jego kolejna wyświetlana na krótko strona była inną historią, a to dowodzi ogromu zakresu, różnorodności i potęgi świata Marvela. Z wydaniem ,,Cyrk przybył do Miasta” jest podobnie, lecz po raz pierwszy w swojej komiksowej karierze miałem do czynienia z wydarzeniami, w których pierwsze skrzypce grały istoty zaczerpnięte z klimatycznego horroru: Potwór Frankensteina, korzystająca z czarnej magii Darkhold: wiedźma Calcabrina z Krętej Ścieżki oraz Zombie Klauny, które wg. „Bestii”: Hanka McCoy’a są nieumarłymi klasy E – ektoplazmatycznymi istotami ze stygijskich wymiarów.
Pierwszy tom ,,Wolverine and the X-men” zaczyna kształtować się dość nietypowo. Po otwarciu wydania, już druga jego strona zawiera zestawienie głównych postaci: ich imiona, pseudonimy wraz z graficznym przedstawieniem, które wystąpią w tej części. Świetne posunięcie, gdyż pomaga to czytelnikowi bardziej zapamiętać komiks, jego wydarzenia i poszczególne sylwetki. Równe istotne jest przypomnienie od twórców tego zeszytu i całej serii : co spowodowało, że patronem Wyższej Szkoły dla mutantów była Jean Grey, a Logan obok Kitty Pryde stał się jej ,,pazurzastym” dyrektorem.
Można by powiedzieć, że potem - ale tylko do pewnego momentu - w stosunku do całego komiksu zaczyna się robić wyjątkowo humorzaście. Placówce, w której kształcą się wybitnie uzdolnieni mutanci brakuje nauczycieli. Panna Pryde – obdarzona mocą przenikania przez dowolne ciała stałe, postanawia przeprowadzić casting, który wg. niej musi wyłonić nowego członka grona pedagogicznego szkoły. To nieprawdopodobne, jak duża ilość postaci z Uniwersum Marvela zjawia się na przesłuchaniu. Obecni są: bardzo upierdliwy, wpychający się w kolejkę Deadpool, Blade, Ghost Rider, Firestar, Fat Cobra, Deathlok, Longshot z Mojoverse, Hellstorm, Sasquatch, Doktor Nemesis i inni. Nikt nie spełnia oczekiwań Głowy Instytutu, lecz tak jest do czasu, gdy zjawia się Ororo Munroe aka ,,Storm” . Casting zostaje zamknięty, a dawna przyjaciółka i uczennica prof. Charlesa Xaviera uzupełnia braki szkoły o kolejną sylwetkę nauczyciela. W międzyczasie poznajemy jak barwne i obfite w różne dziwactwa życie uczniów ma placówka edukacyjna im. Jean Grey. „Międzywymiarowe gobliny”, najeźdźcy z kosmosu, masa łotrów z supermocami to codzienność, z którą co najważniejsze dają sobie radę wszyscy stali bywalcy szkoły.
Wydarzenia z ,,Cyrk przybył do miasta” należy podzielić na kilka wątków, które rozgrywają się równocześnie. Pierwszy – który m.in. będzie kontynuowany w następnych tomach - jest zamknięty głównie wokół uczniów tej nietypowej Akademii, i którego początek miał miejsce przed rozpoczęciem tego otwierającego cykl komiksu. Broo – jeden ze studentów, który w wyniku zasadzki "Hellfire Club" zapadł w śpiączkę, jest teraz obiektem starań ze strony nauczycieli i ich adeptów, starań które mają doprowadzić do wybudzenia nieziemskiego ucznia z tego stanu. Szkoła nie jak każda inna, musi poradzić sobie z kolejnym problemem. Po castingu dyrektorki Pryde studenci zauważają, że z terenu Instytutu nagle znika całe grono pedagogiczne. Quentin Quire – telepata, zwany inaczej ,,Kid Omega” wraz ze swoimi rówieśnikami trafia do ulokowanego w pobliżu Cyrku. Młodzież jest zupełnie przerażona i zaskoczona gdy widzi , że ich nauczyciele, jakby pod wpływem działania mistycznych mocy stali się atrakcją, członkami cyrkowej trupy. „Storm” jako ,,Windrider”, Hank jako Beastmaster czy nawet Wolverine jako „Klaun Revolto”? A czemu nie? Historia nie z tej beczki kończy się jednak dobrze. Doctor Strange i Szaman odzyskują zabrane przez wiedźmę dusze, a nauczyciele wracają do swoich prawdziwych tożsamości. Wszystkiemu winien był Baron Maximilian von Katzenelnbogen, ostatni z rodu Frankensteinów. To on skonstruował potwora, który zbierając „cyrk zombie” i korzystając z usług wiedźmy Calcabriny, przemierzał niezliczone połacie ziem i szukał członków rodu, który stworzył go takiego, kim w ogóle nie chciał się stać. Jego celem było wybicie w pień wszystkich żyjących „Frankensteinów”, a przede wszystkim swojego twórcę.
W komiksie warto zwrócić uwagę na bardzo żywe, pełne kolorów i dostosowanych wypełnieniami rysunki. W oczy rzuca się szczegółowe ukazanie emocji na twarzach postaci, a kwintesencją tego jest kreacja mrocznego wizerunku ,,potwora Frankensteina” – jego zlepionego z dziesiątek różnych części i zszytego w wielu punktach ciała i twarzy, z której szkarłatno-szkliste oczy biją chłodem i bezwzględną, zwierzęcą zemstą.
Mówiąc krótko: po ,,Thanos: Powstaje”,który niedawno przeczytałem, Jason Aaron i tym razem w ,,Wolverine and the X-men – Cyrk przybył do miasta – tom 1.”, wykonał kawał dobrej roboty. Napisał wspaniały scenariusz, którego w bardzo realistyczny sposób ubarwili rysownicy: Steve Sanders, Nick Bradshaw oraz David Lopez. Ten komiks jest świetną historią i masą informacji dla każdego fana Marvela. Z przyjemnością zasiądę do kolejnego tomu, który niebawem sobie zamówię, gdyż ciekawi mnie jakie konsekwencje pociągnie za sobą nagłe przebudzenie się Broo. Całościowo to może być intrygujący cykl przygód X-menów, a najbardziej ciekawi mnie to: co stanie się z wolnomularskim Hellfire Club i jego matactwami.
Rzeczywistość MARVELA to macierz niesamowitego Uniwersum, pełnego multum superbohaterów i ich antagonistów, zaczerpniętych nie tylko ze świata Science Fiction, ale także z Fantastyki, Horroru czy thrillera i brutalnej akcji. Komiksowy świat niegdyś małej organizacji, teraz już niemalże Korporacji, w dzisiejszych czasach sięga poza obręb zeszytów pełnych rysunkowych,...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-14
Historie obrazkowe to część naszego świata, niepowtarzalny dowód rozwoju popkulturowej myśli cywilizacyjnej. To niepodważalna wzbogacona o szkic, wypełnienie kolorem i charakterystyczny tusz opowieść, która kołem się toczy , i co cudowne, wciąż trwa. Tak można by rzec o komiksowym świecie superbohaterów, który na przestrzeni lat stał się czymś ponadczasowym, czymś co po prostu musiało i wciąż musi być i już od blisko stu lat, jak okalająca opowiastka, niczym mgła wciąż otacza nas swą niesamowitością i nieprzerwanie trwa. Słowo, a nawet myśl czy wyobraźnia to siła sprawcza. W rękach Boga nabiera to wręcz namacalnych, materialnych kształtów. Jest po prostu czymś rzeczywistym, w żaden sposób niezaprzeczalnym. Czy nie jest tak, że twórcy komiksów są naszymi Bogami, protoplastami wspaniałej macierzy, osnutej wyjątkową grafiką, fabułą i komiksowymi dymkami? Historie zamknięte przeważnie w kilkudziesięciostronicowym zeszycie mają w sobie tą wielką wyjątkowość. Kreują swój niebywały wszechświat, który jak jądro wymiarów lub gęsty biały karzeł przyciąga nas do siebie. To właśnie jeden z takich światów momentalnie porwał moją wyobraźnię i zamiłowanie do kreślonych obrazem historii. "DC Odrodzenie – Hal Jordan i Korpus Zielonych Latarni; tom 1 – Prawo Sinestro" wyraźnie to potwierdza. Numer ten jest wyjątkiem, czymś czego od dawna nie doświadczyłem. Stanowi odejście od reguły i świeżość w nowej linii komiksowego odrodzenia Uniwersum DC. Losy jednego z herosów, będących trzonem Ligii Sprawiedliwości stawia zupełnie w nowym świetle i kreuje ją na jedną z najpotężniejszych komiksowych postaci z niniejszego wydawnictwa.
Z byciem superbohaterem wiąże się wielka odpowiedzialność. To określenie jest wyznaniem obowiązku i zadania wypływającego głęboko z świadomości nie tylko walczącego z niebotycznym zagrożeniem pojawiającym się z kosmosu bohatera, lecz z świadomości i potrzeb każdego z nas. Silna wola to potężny atrybut w starciu z każdym większym bądź mniejszym złem. Pomaga opanować paraliżujący strach, zgnieść go, stłamsić przez spektrum pozytywnego nastawienia. Mówi się, że tak jak silna jest twoja wola, tak silny jest twój duch. To człowiek dokonuje wyboru, a wybory mają kształtującą w sobie moc. Niepowstrzymany Hal Jordan – kiedyś pilot oblatywacz, komiksowa ponadczasowa postać. Teraz strażnik sektora 2814 – jednego z 7200 takich areałów. W tej fantastycznej macierzy, Amerykanin był pierwszym ziemianinem, który dostąpił ogromnego zaszczytu stania się "Green Lanternem". Dzierżył pierścień, dzięki któremu tworzył proto-materialne czysto energetyczne konstrukty. Było to niełatwe zadanie. Wymagało skupienia, nadludzkiej cierpliwości i wyparcia z siebie wszelkiego lęku. Tym cechował się Jordan, którego jak żywa zbiorowa świadomość – nieskażona energia Wszechświata, wybrała właśnie Hala. Powędrowała ku niemu wprost od Abin Sura, który konając, a znajdywał się wtedy na Ziemi, szukał swojego następcy.
Omawiając tak charakterystyczną, zawsze waleczną i mającą niesamowitą wewnętrzną motywację postać, jak Hal Jordan w roli „Green Lanterna”, nie sposób pominąć ogromną wartość przysięgi Korpusu Zielonych Latarni. Ma ona w sobie niemożliwy wręcz do określenia ładunek emocjonalny. Wypływa z niej czysta waleczność i odwaga. Żadnego strachu. Upór pierwotnej siły, nieskalanej potęgi, którą jako osobliwość wynurzoną z kipieli Wszechświata, ukształtowały pierwsze rozumne istoty: Srażnicy. Zatem otwórzmy umysł na te pełne patosu i wojowniczości słowa: ,,Przed mym spojrzeniem nie umknie żadne zło. Niechaj drżą ci co zła potęgę czczą. Czy w blasku dnia, czy w cieniu Nocy, strzeż się Zielonej Pierścienia Mocy”. Mogę czytać to wiele razy, powtarzać sobie niczym skupiony mnich będący w transie, na skraju ponadmaterialnego doznania. Instynktownie zamykam pięść, ale mam wrażenie, że czegoś mi tu brakuje, jakby do pełni szczęścia potrzebny był mi właśnie pierścień Hala Jordana. Tak oddziałuje na fana sfera komiksowej rzeczywistości, gdzie zastrzyk fabularnej świeżości i nieprawdopodobnego graficznego stylu w komiksie "DC Odrodzenie – Hal Jordan i Korpus Zielonych Latarni; tom 1 – Prawo Sinestro" szczególnie to ujmuje.
Na zakup niniejszego zeszytu wielu z nas zdecydowało się głównie ze względu na pojawiające się ostatnimi czasy ,,odświeżenia" dotyczące serii historii poszczególnych bohaterów uniwersum DC, których w polskim przekładzie i wydaniu ciężko jest w ogóle dostać. Regenerację przeżywają postacie takie jak: wspomniany wyżej "Green Lantern" i związany z nim Korpus Zielonych Latarni, "Green Arrow", "Batman", "Superman" ,grupy: "Suicide Squad" bądź "Justice League" i inni. W przypadku tej pierwszej było to udane wznowienie, a dla polskich nerdów i geeków: epokowe wydarzenie. "Prawo Sinestro" nie jest wałkowaną, równoległą czy w inny sposób wytłumaczoną opowieścią narodzin sylwetki Hala Jordana jako Green Lanterna. Nie ma oswajania się z pierścieniem Abin Sura i pytania się: dlaczego Ja? Bez przenoszenia potężnej energii mentalnej – siły woli w materialne formy. Ten komiks zaczyna się na prawdę na długo po tych wyjątkowych wydarzeniach. Thaal Sinestro - mentor i nauczyciel ziemianina oddał się w ręce fizycznej postaci strachu: Parallaxa - jego elektromagnetycznemu spectrum, egzystującego w żółtej, ognistej barwie. Thaal stworzył oddział przepełnionych negatywną siłą "Żółtych Latarni" i stał się ich pierwszym reprezentantem. Przeszedł na ścieżkę strachu nie jako zagubiona, pełni zwątpienia Istota, lecz jako wściekła napita nieufnością do prawych i prastarych obliczy strażników, sylwetka. Według niego przedwieczni twórcy "Zielonych Latarni" bezmyślnie kierowali zasobami planety Oa, a wyznaczając do ponad 7000 sektorów Wszechświata po jednym z "lanternów", niczego nie osiągnęli. Ład nie został zaprowadzony. Tylko strach może przywrócić porządek. Nastały ciężkie czasy. Autorytarny Sinestro zmienił jakże tętniący życiem kosmos. Pozbawił go barwy; zrobił jednostajnym, surowym, drżącym. Wszechświat stanął dla niego otworem, a jego centrum był "Świat Wojny".
Pozytywne zaskoczenie. Piękna graficzna świata. Dokładność rysunku, cieni, tuszu i kolorów oddających emocje odczuwane przez postacie. Od pierwszych do ostatnich stron niniejszego komiksu czułem się jakbym oglądał film animowany zredukowany do obrazkowych, cudownych historii. Wzrastające napięcie, i to bez żadnych stagnacji w fabularnym przekazie komiksu. Zmieniające się jako miejsca akcji sektory – począwszy od zerowego, w którym "Oa" nie istnieje, a w jej miejscu unosi się potężny gargantuiczny świat Sinestro, przez 563-ty i 2682-gi a skończywszy np. na 2828. Zielone zmieniające się z żółtymi prostokątne dymki, które wyrażały potęgę świadomego energetycznego spektrum, odpowiedniego dla danych emocji. To wydaje się nieprawdopodobne, jak bardzo w tym komiksie pokierowano losami "Korpusu Zielonych Latarni". Pierwsze strony komiksu, do góry nogami wywracają moje pojęcie o postaci Hala Jordana. Ziemianin w pewnym momencie, w targanym przez konflikty Wszechświecie zostaje oskarżony o zdradę, a mający zaprowadzić ,,porządek” Oddział Yellow Lanternów postanawia wydać na nim wyrok. Hal kradnie potężny artefakt: rękawicę Krona i ucieka. To tylko tymczasowo. Planuje zebrać siły i przygotować swój oddział do walki z zastępami swojego byłego mistrza Sinestro. Momentalnie wszystko wymyka się spod kontroli. Rękawica staje się tak potężna, że zaburza moce Jordana, a on traci nad nimi kontrolę. Zmienia się i staje się wyrażoną w energetycznym bycie wolą, „czystą niekontrolowaną myślą” – tak ujął to scenarzysta Robert Venditti, a cóż tu dużo mówić: zrobił to genialnie. Scenopis został dostosowany do charakteru wszystkich postaci, a prawie w 100% byli to dzierżyciele pierścieni. Nie sposób tego nie spostrzec chociażby po Sinestro, który po raz ostatni ,,prosi” parallaxa o : wszystko. Kruche ciało, które posiadał zastąpił młodym, naładowanym nieskończonym spektrum strachu.
W komiksie przewinęli się wszyscy najbardziej znani "Green Lanterni". Nie zginęli jak początkowo mogłoby się wydawać, lecz zaginęli gdzieś w pustce Wszechświata. Wykucie pierścienia przez zredukowanego do czystej mocy Woli Hala, spowodowało jego materialny powrót. Jordan się przebudził, a wraz z nim przebudziła się reszta "Lanternów". Koniec tomu 1-ego zapowiada się obiecująco, w kontekście ukazania dalszej potyczki Hala z Sinestro. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że "DC Odrodzenie" wykreuje najsłynniejszą ziemską "Zieloną Latarnię" na jedną z najpotężniejszych postaci W Uniwersum DC.
Historie obrazkowe to część naszego świata, niepowtarzalny dowód rozwoju popkulturowej myśli cywilizacyjnej. To niepodważalna wzbogacona o szkic, wypełnienie kolorem i charakterystyczny tusz opowieść, która kołem się toczy , i co cudowne, wciąż trwa. Tak można by rzec o komiksowym świecie superbohaterów, który na przestrzeni lat stał się czymś ponadczasowym, czymś co po...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-13
W ostatnich latach wydawnictwo komiksowe "DC" przeżywa okres, który nazywa: „odrodzeniem”. Uniwersum z ogromną ilością postaci, które na dobrą sprawę swój właściwy bieg zyskało będąc pod inną nazwą serii: "Action Comics" - pierwszy numer z 1938r. Obecnie Detective Comics wznawia, wręcz reanimuje wiele kultowych cykli. Daje możliwość doświadczenia od groma kanonicznych serii, zapoznania się z alternatywną historią lub genezą multum sylwetek. Specyfika niektórych postaci, aż się prosi, by wprowadzić do ich krwawych bądź nie dziejów jakiś nowy wątek, ubarwić wieloma motywami, opowiedzieć rysunkiem coś inspirującego i nowego. Dlatego też, nie tak dawno skusiłem się na ,,zregenerowaną” linię komiksów od DC i sięgnąłem po dość ciekawy numer: "Batman – rok zerowy: tajemnicze miasto – tom 4", który jest częścią wielotomowego eventu: "Batman". Ten konkretny epizod wybrałem, by jeszcze bardziej zrozumieć linię losu Mrocznego Rycerza, jego liczne odnogi, lecz ciągle z tą samą ideą bycia mścicielem, wierzącym we własny dekalog ostatnim sprawiedliwym Gotham, który nie podda się ciemności. Swołocz zatruwająca jego metropolię czeka kara. On ich osądzi, a wyrok dostosuje do występku winnego.
Po dobrze wyeksponowanym i przyjętym przeze mnie powyższym 4-tym tomie "Batmana" zdecydowałem się pozostać przy tej serii, lecz cofnąłem się o jedną pozycję do tyłu, by głębiej wchłonąć nieco krwawej i porażającej chłodem i tajemnicą atmosfery Uniwersum DC. "Batman – tom 3 – Śmierć rodziny" to ponad 150 stron krwawej, szarpiącej nasze poczucie bezpieczeństwa opowieści o pierwotnym szaleństwie wiecznie uśmiechniętego Jokera. To może zwyczajnie zabrzmieć dziwnie, ale w tak wąskim, telegraficznym skrócie przedstawiłem głównego bohatera, któremu poświęcony jest ten komiks. To co działo się z Batmanem i jego rodziną: Alfredem, Robinem, Nightwingiem, Batgirl, Red Hoodem, Red Robinem na całej przestrzeni zeszytu, aż ściskało trzewia fana do niepojętego bólu, niczym zardzewiały drut kolczasty powoli naciskający na ciało i owijający się wokół pępka. Na tym wydaniu trzeba się skupić. Tego się nie czyta ot, tak przy śniadaniu czy dobrej kawie z rogalikiem. Nie jest to barwna historia, z cukierkową, pastelową barwą, heroicznymi pojedynkami wypełniającymi całe strony. By zrozumieć chaos, anarchiczną osobowość Jokera i mrok tak tu obecny, że wydaje się być rozlany na całą płaszczyznę obrazkowej opowieści, potrzeba zanurzyć się w to wydanie głębiej. Cała historia obsesyjnego tańca Jokera z Batmanem, gdzie ten pierwszy nieustannie zaprasza tego drugiego do tanga dwóch kochanków, rozpoczyna się od mocnego, śledczego akcentu, jak w deszczowych kryminałach z lat 50-tych. Narrator - być może ktoś kto wspominał wydarzenia, które mają nadejść, w żółtych prostokątach rozmieszczonych po całej rozpiętości pierwszej strony wyraża swoją dezaprobatę, przytłoczenie wobec tego co miało się wydarzyć, a czego nikt nie powstrzymał. Pędząca policyjna furgonetka, która, jak balistyczny pocisk przecina ścianę deszczu. Wtóruje jej obserwator mówiący o przerażających proroczych znakach, m.in. o lwiątku, które urodziło się pokurczone, z drugą zmutowaną głową, co potraktowano jako symbole wprost z biblijnej apokalipsy. Pierwsze kroki do odrodzenia Jokera już za nami, ale jaki to był początek. Joker odcisnął na Gotham swojego ,,śmiechowego” buciora. Nikt nie chciał dopuszczać do myśli jego ponownego powrotu, dlatego też wszystko, co po roku czasu od momentu jego zniknięcia i utraty przez niego skóry z twarzy, nagle manifestuje się w przerażających formach, zyskuje iście apokaliptyczny wydźwięk. Bullock i Joker domyślają się kto ,,zmartwychwstał”, kto będzie jeszcze bardziej bezwzględny niż dotychczas. Otwarły się bramy piekieł ludzkiej psychiki. W szarości i mroku Gotham odrodził się Joker.
W niniejszym komiksie Batman sentymentalnie, bez cienia emocji, jak na Mrocznego Rycerza przystało wyraża się o nowym obliczu Jokera. Przez szare prostokąty Batman nie mówi tego bezpośrednio jakby się miał z tego spowiadać, ale z jego myśli wynika, że nie może objąć rozumem, że tak obłąkany szaleniec, który nakłonił ponoć Psychiatrę do popełnienia samobójstwa, może być jeszcze bardziej szalony. Kredowobiały złoczyńca z krzykliwie zielonymi włosami atakuje Gordona na służbie. Zabija kilkunastu policjantów, i to wydawałoby się w miejscu bezpiecznym: na Posterunku Policji. Joker poruszał się wtedy jak duch, czmychając gdzieś w cieniu. Nastroszone dymki, wypełnione lekko figlarną, pochyłą czcionką nie mają ogonka. Nie są przyporządkowane do żadnej z postaci, lecz fan doświadczający tego odmiennego dzieła wie do kogo one należą. Na komiksowym papierze rozkładają się po szerokich ramkach, w których opowiadana jest historia. Roznoszą się jak echo, gdyż Joker to inteligentny obserwator, który lubi dyktować warunki i grać w obłąkańcze gry – jak Jigsaw w "Pile" - które stworzył. Anormalna osobowość, której stałą cechą w świecie "DC" stało się uciekanie z "Azylu Arkham", skręca policjantom karki. Tej czynności nie widać, gdyż egzekucje Jokera odbywają się w półmroku, w nieprzeniknionej ciemności doskonale zsynchronizowanej z jego sfiksowaną naturą. O jej przebiegu dowiadujemy się tylko przez ostatnie rozpaczliwe krzyki krzywdzonych ludzi, których finałem był wyraz "Crank" – nakreślony czerwoną czcionką odpowiednik dźwięku miażdżonych kręgów szyjnych. Na przestrzeni całego komiksu i ogólnej historii Jokera, jego mord na członkach policji w Gotham w „Śmierci Rodziców” był jadem, na którego ciężko było znaleźć jakąś antytoksynę. Ów łotr praktycznie nigdy nie zabijał gołymi rękami, a jak coś, to nie w tak psychodeliczny sposób jak w niniejszym zeszycie. Czytelnika porażała, kuła szpikulcami zwierzęca fascynacją zbrodnią głównego przeciwnika Batmana. Sylwetka Jokera wciąż ewoluuje, zmienia go na jeszcze gorszą bestię.
Pojedyncze kartki pojawiające się co kilkadziesiąt stron, przedstawiające podrozdziały głównego zarysu fabularnego, mają proste, złowieszcze oblicze. Ciemny tusz, cienkie, szybko kładzione linie tworzą wyjątkowo rysunek: pełną szczegółów skuloną jakby z bólu lub licznych spazmów postać. To embrionalny Joker, który w takiej pozycji spoczywa wewnątrz czaszki Batmana, jakby był jego mózgiem, co podkreśla jak ich sylwetki są nawzajem od siebie uzależnione. Joker lubi, wręcz kocha wypominać „nietoperzastemu bohaterowi”: ,,to ja Cię stworzyłem”. No cóż, coś w tym jednak jest, lecz to samo o swym przeciwniku powinien powiedzieć Batman. Przecież to on na tyle napsuł Jokerowi ,,cierpliwości”, by ten mógł robić wszystko by ,,osobiście” zniszczyć ,,Gacusia”.
Brutalny mord na posterunku. Strzelanie do koni, a następnie podpalanie ich i puszczanie w kierunku Batmana. Porwanie Alfreda i całej Bat-rodziny Bruce’a oraz upozorowanie wycięcia im twarzy poprzez owinięcie głów bandażem. Przerażenie widoczne w oczach największej fanki Jokera: Harley Quinn. „Pana J” wykreowano na tak brutalną, wynaturzoną z człowieczeństwa postać, że jedyne co przyjdzie określić to kim on jest obecnie i kim może się stać, to: Demon. Wystarczy popatrzyć na rysunki Capullo i Glapiona, przeanalizować scenariusz 3-ego tomu "Batmana" i dojdzie się do wniosku, że Joker jest nadnaturalnym złym bytem, którą każdą molekułę ciała przepełnia mrok. Ten wizerunek jest dużo gorszy niż obraz fikcyjnego Hannibala Lectera – najsłynniejszego Kanibala w dziejach, o którym słyszał prawie każdy. Psychika Jokera zapadła się w sobie tak bardzo, że wzrok, który u normalnej osoby wyrażał emocję i świadczył o tym, że jest się człowiekiem, u niego prawie całkowicie pozbawiony był źrenic. Jego oczy stały się tylko kolistymi kształtami pośrodku których znajduje się nic nieznacząca drobna kropka. Dodajmy do tego zdartą z twarzy skórę, którą Joker prawdopodobnie zostawił tylko po to, by go niedługo odnaleziono.
Aleksander Fredro powiedział kiedyś, że ,,uśmiech łamie mury, a tak mało kosztuje”. Nie wiem czy to właściwe określenie, którym można by opisać psychiczne szambo osobowości Jokera. Zresztą on się cały czas uśmiecha, nawet teraz, gdy nosi maskę z własnej skóry i ma zły czy dobry nastrój. To wszystko ładnie zamyka finisz obfitego w ostre, porażające barwy komiksu. Czy wiecznie uśmiechnięty Joker powróci? Granice granic opętańczej obsesji jeszcze bardziej ulegną zniekształceniu?
W ostatnich latach wydawnictwo komiksowe "DC" przeżywa okres, który nazywa: „odrodzeniem”. Uniwersum z ogromną ilością postaci, które na dobrą sprawę swój właściwy bieg zyskało będąc pod inną nazwą serii: "Action Comics" - pierwszy numer z 1938r. Obecnie Detective Comics wznawia, wręcz reanimuje wiele kultowych cykli. Daje możliwość doświadczenia od groma kanonicznych...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-01-04
Nie będzie się omylnym jeśli stwierdzi się, że komiksowe Uniwersa to potężne, wręcz mocarne rzeczywistości. To światy z tysiącami postaci i z licznymi płaszczyznami, w których rozgrywają się najróżniejsze wydarzenia, momentami tak ekstremalne, że fani dostają psychicznej katatonii i na prawdę dziwacznie reagują na zbyt liczne i różnorodne powiązania między bohaterami. Dlatego też jakiś czas temu jedno z największych wydawnictw kreujących opowieści obrazkowe: "DC Comics" podjęło bardzo ważną decyzję, która w konsekwencji dała mu całą rzeszę nowych czytelników. Otóż cały zarząd firmy doszedł do wniosku, że Światom DC przyda się swoisty restart. I tak po raz drugi, w 2011 roku po wydarzeniach w komiksowym "Flashpoint – punkt krytyczny", w rzeczywistości "Detective Comics" zakotwiczyła nowa Ziemia. Wiele charyzmatycznych sylwetek zyskało nową historię, co teoretycznie wskazywałoby na wyrzucenie wcześniejszego dorobku do kosza. W związku z regeneracją DC powstały 52 serie, które nazwano "The New 52", a w Polsce przyjęły określenie "Nowe DC Comics". Nie było już słynnej numeracji zeszytów, która liczyła sobie kilkadziesiąt lat. Jak Tabula rasa wszystko wraz z pozycją#1 zaczęło swój nowy bieg. To co zrobiło kierownictwo firmy, która ma w swoim dorobku tak ikoniczne postacie jak Batman, Joker czy Green Lantern, dało na prawdę wiele dobrego. Fanów dodatkowo przyciągnęła rozpoczęta od nowa numeracja, o której wspomniałem wyżej. Lecz Multiversum zregenerowało się na dobre w tzw. Evencie „Convergence”, a konwergencja to inaczej zbieżność, współistnienie. Dlatego też w niniejszym wydawnictwie jako proces skończyła się ona czymś, co można w kieszonkowym skrócie podsumować jako spotkanie wielu herosów z równoległych uniwersów i to z różnych miast w celu walki przeciwko wspólnemu wrogowi. Tym wrogiem okazał się Brainiac – cyberbiotyczny organizm, nazywający się najinteligentniejszą istotą we Wszechświecie, której celem jest zbieranie i katalogowanie informacji o kosmosie. Stąd m.in. określenie, które mu się przypisuje: kolekcjoner planet. Ów łotr swym potężnym promieniem zmniejszającym zmienia rozmiar miast i nawet całych światów, po czym umieszcza je w specjalnych kulach i różnokształtnych pojemnikach. Zaskakującym było jednak to, że nasi bohaterowie zostali wysłani przez Brainiaca aby ocalili alternatywne ziemie przed zniszczeniem. Misja się powiodła. Multiversum przed słynnym Kryzysem istniało nadal. Niektórzy herosi tacy jak: Barry, Kara i Hal powrócili na Ziemię, jednakże Kal-El, Lane i ich syn: Jonathan zostali przeniesieni do świata powstałego po "Flashpoincie", czyli do Ziemi znanej z "The New 52", gdzie wydarzenia toczyły się od nowa. Ziemi, która miała już swojego Supermana. I tak oto w realia alternatywnych płaszczyzn pięknie wkracza komiks: "DC – Droga do Odrodzenia: Superman – Clark i Lois".
Wydawnictwo Egmont zrobiło miłośnikom komiksu w Polsce sporą niespodziankę. Otóż w drugiej połowie 2017 roku w naszym ojczystym języku ukazała się cała seria bardzo ważnego restartu DC pod nazwą "Nowe DC Comics/ DC Odrodzenie", o czym m.in. wspominałem wyżej. Wiele historii zmieniono, a jedną z nich miałem okazję już dokładnie przeczytać, a była to: "Hal Jordan i Korpus Zielonych Latarni – tom 1 – prawo Sinestro" - świetnie zaaranżowana rysunkiem, dokładnością w wypełnieniu tuszem zwłaszcza przy uchwyceniu detali konstruktów z widma energetycznego spektrum emocjonalnego o barwie zielonej oraz w kreacji potęgi Hala Jordana, co rzeczywiście mogło wzbudzić lekkie zaskoczenie. W poznawaniu "The New 52" popełniłem błąd, którego jednak trochę żałuję. Powinienem zacząć od numeru "Uniwersum DC: Odrodzenie", a nie od jakiś późniejszych pozycji. Przeczuwam, że wiele zjawisk związanych z "Flashpointem" i "Konwergencją" lepiej bym sobie wtedy przyswoił.
Dla zaczynających przygody z narracją obrazkową od DC, zabranie się za serię odradzającą ,,storyline” bohaterów tego wydawnictwa, to całkiem dobra decyzja. Nie trzeba sięgać nie wiadomo, jak wiele numerów wstecz, by poznać genezę danej osobistości i jej dalsze dzieje. Wystarczy zaopatrzyć się w konkretne pozycje, uważnie je czytać i śledzić kolejne tomy ,a najlepiej po prostu je zaprenumerować. Ze mną jest podobnie. W Nowym Detective Comics jestem jak świeżak, lecz rozpoczynając od komiksu "Hala Jordana", o którym napomknąłem wyżej, i kontynuując "Supermanem: Lois i Clark" na pewno zasmakuję nerdowskich wrażeń i to najwyższych lotów. Scenarzystą tego ostatniego z przed chwilą wymienionych numerów z przedtytułem : "Droga do Odrodzenia"jest Dan Jurgens – pomysłodawca Doomsday’a i Cyborg Supermana, pracujący przy wielu seriach dla DC, Marvela i Darkhorse. Za rysunki i tusz odpowiedzialni są m.in. Lee Weeks i Scott Hanna. Już na samym początku skupiania się na przyswajaniu komiksowych treści "DC – Droga do Odrodzenia: Superman – Clark i Lois" istotnym jest, by zrozumieć wagę tego komiksu. Na wielu forach, w niektórych artykułach i innych formach przekazu informacji wyraźnie się zaznacza, że dzieło to jest pomostem – czymś wiążącym wspominane często przeze mnie "DC Odrodzenie" z eventem "Flashpoint" i "Convergence". Dla poznających komiks czytelników może wprowadzić to lekki dysonans, zwłaszcza gdy sięgnie się na pojedyncze wydania sprzed 2011r. Patrząc na to jeszcze inaczej, "The New 52" powstało właśnie po to, by Uniwersum DC uporządkować i nie robić gromadzie pasjonatów niejasności i mączki z mózgu.
Oprócz świetnej okładki komksu: "Superman – Lois i Clark: Droga do Odrodzenia" przedstawiającej Supermana w czarno-srebrnym stroju z gęstym zarostem na twarzy, który z szeroko rozstawionymi nogami i dłońmi zaciśniętymi w pięść symbolizującymi upór, niezłomność i niesamowitą odwagę, stoi na jakiejś powierzchni pośród: swojej ziemskiej wersji, Lois Lane i swojego syna, nieustannie gotowy do walki przeciwko najrozmaitszym łotrom, równie nienagannie prezentuje się początek tej obrazkowej historii. Otóż pierwszym narratorem komiksu staje się sympatia Clarka: Lois, która wspomina wiele wydarzeń, poprzedzającym słynne kontinuum "Convergence". Mówi o spotkaniu bohaterów z potężnym Darkseidem, którego dzięki zbiorowemu wysiłkowi pokonała Liga Sprawiedliwości, odsyłając go przez motherboxy – tuby teleportacyjne – do miejsca z którego długo nie powróci. Przez żółte prostokątne dymki, sympatia kryptończyka płynnie przechodzi do krótkiego, intensywnego przypomnienia samego finiszu "Konwergencji". Otóż skutkiem interwencji Brainiaca była misja, która powiodła m.in. Flasha, Supergirl, Kal-ela i Hala Jordana do ocalenia Multiświatów sprzed "Kryzysu". Tylko Superman, Lois i mały Jonathan powrócili do nowej Ziemi powstałej po "Flashpoincie". Wspomnienia scalają się z rzeczywistością i po krótkiej wzmiance żony Clarka dochodzimy do punktu, w którym w linii teraźniejszości toczy się główna akcja komiksu. Odtąd Superman, który zjawił się nie na swojej Ziemi nie będzie miał łatwo. Musi wraz z rodziną żyć w cieniu, być jak duch, niczym dzienny „Batman” rozprawiający się z wieloma problemami, gdy ludzki wzrok akurat nie zwraca na to uwagę, dosłownie i w przenośni. Kal – el to nie Clark Kent, lecz Clark White. Zmiana tożsamości była konieczna, i to w świecie, gdzie ujawnia się w końcu tożsamość tutejszego kryptońskiego herosa. Co ciekawe scenarzyści niniejszego komiksu prezentują Supermana z Ziemi sprzed „Kryzysu” na nowej Ziemi jako lekko osłabionego. Widocznie natura tego całkiem odmiennego Wszechświata nie akceptuje obecności drugiej tak potężnej jednostki.
Clark i Lois Whitowie mieszkają w San Francisco, w Kalifornii. Ten świat też ma swoje Metropolis, ale ta lokalizacja pomaga im być z dala od centrum uwagi. Lecz tak jest do czasu. Dużo się zmienia, gdy Lois spotyka się z dziennikarką, która wciela jej teksty pod pseudonimem „Autor X” w życie. Pani White pisze o Intergangu – organizacji przestępczej coraz silniej i skuteczniej rozszerzającej swe wpływy. W międzyczasie Clark zmaga się z Henshawem i Blanque. Pierwszy z nich istnieje nawet na nowej Ziemi i zyskuje moce, gdy Superman ratuje go z katastrofy wahadłowca. Henshaw potrafi wpływać na urządzenia elektryczne i różne mechanizmy. Natomiast ten drugi to potężny telepata i telekinetyk, którego zakres możliwości nie został do końca tu ukazany. Ciekawie w komiksie robi się, gdy odzianemu w czarny polimerowy strój Clarkowi Whiteowi depcze po piętach Hyathis – istota płci żeńskiej, o nieznanych mocach, która pragnie odebrać drugą część Kamienia Niepamięci, którego roli jako artefaktu, czytelnik paradoksalnie może nie mieć o tym bladego pojęcia.
Siła w pozycji”Superman – Lois i Clark: Droga do Odrodzenia” tkwi w ukształtowanym tu schemacie fabularnym i grafice. Państwo White są silni jako rodzina. Nawet zaskakujące zwroty akcji związane z ujawnianiem mocy kilkuletniego Jona w scenach, w których jego i życie jego matki były zagrożone, wyglądały świetnie, a zatem podnosiły wartość komiksu.
Nie będzie się omylnym jeśli stwierdzi się, że komiksowe Uniwersa to potężne, wręcz mocarne rzeczywistości. To światy z tysiącami postaci i z licznymi płaszczyznami, w których rozgrywają się najróżniejsze wydarzenia, momentami tak ekstremalne, że fani dostają psychicznej katatonii i na prawdę dziwacznie reagują na zbyt liczne i różnorodne powiązania między bohaterami....
więcej mniej Pokaż mimo to2018-01-22
Prawie 14 miliardów lat temu zainicjowana została reakcja w wyniku której powstała znana nam rzeczywistość. Z nieskończenie małego punktu, w akcie "Wielkiego Wybuchu" narodził się Wszechświat. Z osobliwych fluktuacji powstała cała znana nam materia, a po czasie wokół jej zagęszczeń zaczęły formować się pierwsze gwiazdy. Kosmos ewoluował, dopiero wchodził na swoją właściwą ścieżkę. Jego pierwociny były niczym gigantyczna zupa mieszająca się w jeszcze większym kotle, z której za eony lat później wykiełkuje pierwsze mikroskopijne życie, a potem pierwsze świadome swej egzystencji, inteligentne istoty. Z macierzą Uniwersum Marvela jest podobnie. Można by rzec, że stanowi rzeczywistość taką, jak nasza, której należy się to samo miano ewolucji, z tym że rozwija się ona na innej płaszczyźnie: wprost z arkan naszej nieskalanej wyobraźni na dwuwymiarowy świat komiksowych plansz. W multiversum Marvela wraz z potężnym osobliwym Wielkim Wybuchem powstały abstrakcyjne byty, których jestestwo należy postrzegać w zupełnie innych kategoriach, jako nie coś co żyje, ale po prostu jest, gdzie oddech takiego absolutu trwa tyle ile świt i zmierzch niejednej Cywilizacji. Abstrakty sprawowały i wciąż sprawują kontrolę nad całą macierzą Marvela, kształtując w niej liczne alternatywne światy. Pośród nich wyróżniamy: Living Tribunal, Lord Chaos, Master Order i One-Above-All. Przez kolejne miliardy lat pośród egzystencji tych bytów panował w miarę błogi spokój. W oceanie wciąż kształtującego się kosmosu ,na świat przychodzi Eon – konstrukt energetyczny, specyficzna istota, której zadaniem było chronienie Abstraktów przed zagrożeniami wynikającymi ze strony pierwszych inteligentnych Cywilizacji. A jedną z takowych szybko rozwijających się ras byli "The Watchers" – Obserwatorzy – spośród której najbardziej znany miłośnikom Marvela jest "Uatu The Watcher" – symbol wszech wiedzy, potęgi rozumu, prawa oraz porządku komiksowego Uniwersum. Dalsze dzieje całej rzeczywistości Marvela upłynęły tak, jak w znanym nam świecie, w którym obecnie my sympatycy egzystujemy. Wyglądało to rzeczywiście w miarę podobnie, czego konsekwencją było ostateczne wyłonienie się z multum różnych Ziem takiej planety w "Uniwersum-616" jak nasza; z tymi samymi okresami historycznymi, geologicznymi i szerokim zapleczem kulturowym. Czyż to nie jest w tym całym tyglu najpiękniejsze? Odzwierciedlenie ludzkiego życia i jego adaptacji w potężnym komiksowym Wszechświecie?
Peter Parker, za którego postacią kryje się pajęczy superbohater, to ikona wydawnictwa Marvela. To symbol, bez którego niezwykle trudno jest wyobrazić sobie współczesny świat obrazkowych historii nanoszonych na dwuwymiarowe plansze. Czy to dzieciak z osiedla, czy to starszy czytelnik bądź dorosły sympatyk komiksów, dzisiaj każdy zna Parkera: mieszkającego na Manhattanie u cioci May, nieśmiałego młodzieńca o niesamowitej, zakotwiczonej w smukłym ciele sile. Początkowo Spider-Man, którego stworzył m.in. Stan Lee, a rozrysował Steve Ditko i Jack Kirby, miał być swoistym eksperymentem. Scenarzyści chcieli sprawdzić, jak miłośnicy komiksów zareagują na sylwetkę nastolatka obdarzonego nadludzkimi możliwościami, który momentalnie staje się superbohaterem. Była to niecodzienna, bezprecedensowa sytuacja, a to głównie ze względu na jego wiek. Dotychczas herosów kreowano jako dorosłych ludzi, którzy godzili jakoś swoje prywatne życie z obowiązkami bycia tarczą i pierwszą linią obrony dla obywateli metropolii i często całego świata. Ku zaskoczeniu twórców "pajęczaka", jego postać w środowisku fanów przyjęła się bardzo dobrze, a podsumowując to dziesiątki lat później: wręcz genialnie. Pośród wielu serii Marvela, w których eksponowano Spider-Mana, rzeczywiście warto zawiesić oko i przysiąść na dłużej nad ,,kolorowymi” wydaniami tego Uniwersum, które w Polsce ukazały się dzięki wydawnictwu „Mucha Comics”. Historię do tak specyficznych zeszytów sklejał Jeph Loeb, który w konkurencyjnym "DC" pisał scenariusze do eventu: "Superman/Batman" , co w tym przypadku wyszło mu niezwykle dobrze i płynnie. Oprócz "Daredevila – Żółtego" czy "Hulka - Szarego", do tego zbioru należy również "Spider-Man – Niebieski", który będzie dla mnie pierwszym komiksem z tego cyklu i który swoją ,,barwą” wciągnie mnie w niezmierzony świat poczynań Petera Parkera i jego pogodzenia się z konsekwencjami wielu trudnych decyzji.
W „kolorystycznej” serii Marvela, którą należy rozumieć dwuznacznie, każdy odcień reprezentuje daną postać. Jest podsumowaniem jej zachowania, wyglądu zewnętrznego i oceną postępowania jako bohater. U Spider-Mana niebieska tonacja wzmacnia pozytywne wartości, które on prezentuje: jego młodzieńczość, werwę, fizyczną naturalność, pod którą skrywa się potężna siła niejednokrotnie dorównująca najbardziej atletycznym istotom z tego multiversum. Z głębszej, nieco metafizycznej strony natury Parkera, odnosi się to do żalu skrywanego w sobie po stracie Gwen Stacy, do której bohater przemawia przez całe sześć opowieści, nagrywając się na magnetofon. Może się to wydawać lekko zamaskowane, gdy śledzi się przebieg tych komiksowych historii, jakby sam Spider-Man chciał oddzielić się od świata murem wyjątkowo twardych, solidnych cegieł. Niewidzialnym budulcem, który pomoże mu nie zniechęcać czytelnika i zachować morze dobrych wspomnień o jedynej Gwen. Co najważniejsze, już od pierwszych stron komiksu czuć lekki wpływ techniki rysunku i nakładania tuszu z okresu drugiej połowy XX wieku. Postacie, budynki i ogólnie cała rzeczywistość, w której rozgrywają się wydarzenia "Spider-Mana – Niebieskiego" naniesione są przez twarde ostre linie i szybkie pociągnięcia ołówkiem, gdzie grubsze kontury zastępuje lepiej zaaranżowane cieniowanie. Cechy szczególne sylwetek np. wygląd włosów Petera, które często akcentuje opadający na czoło kosmyk niczym zadziorny kędzior włosów u emanującego nieskazitelnym zdrowiem Supermana są, jak żywcem zdjęte z wizerunku mężczyzn, z amerykańskich reklamówek wczesnych lat 50-tych, propagujących sielskie, idylliczne życie z wzorcowym modelem rodziny, która śmiało wraz z resztą społeczeństwa wchodzi w powojenną nową erę kulturową i technologiczną, w tzw. „American Dream”. Niebieskie kolory, które przebijają się przez cały komiks, te które w szczególny sposób, jak sygnał podprogowy umiejętnie umieszczone dodają temu wydaniu dodatkowej wartości. Przez to bardziej rozumiemy sylwetkę Parkera oraz to, jak przeżycia, które przytacza w memorandum - czyli dla czytelnika cała treść komiksu – rzeźbią tego herosa, czyniąc go jeszcze bardziej ludzkim. Weźmy na to niebieski garnitur Petera, sweter Flasha lub zasłony w szpitalnej sali, gdzie leży były Green Goblin: Norman Osborn, a to wszystko w tym samym odcieniu. Takie chwytliwe, wyróżniające się kolory skupiają wzrok doświadczającego komiksu sympatyka na danym fragmencie planszy, a zawsze wokół tego kręci się Parker lub postacie, które nie tylko kreują jego zachowanie i podejście do bycia superbohaterem, ale i po części doprowadzają do śmierci Gwen Stacy, bez której w sercu Petera zapanuje pustka, a taką pustkę bardzo ciężko będzie załatać.
Poznawanie Gwen Stacy i Mary Jane Watson to główna linia wydarzeń niniejszej narracji obrazkowej, co samo w sobie rozciągnięte jest na sześć spójnych historii. Starcie z Green Goblinem, potężnym, zwalistym Rhino, pojedynek z dwoma Vulture’ami i odparcie ataku będącego jak cień, kryjącego się w miejskiej dżungli od początku opowieści, polującego na ,,pajęczaka”: Kravena Łowcy, którzy co najciekawsze wyglądają jak ich klasyczne najwcześniejsze wizerunki, to coś co należy rozumieć jako ekstra dodatek. Emocje, których Peter trochę się wstydzi, i które początkowo skrywa tylko dla siebie, z kartki na kartkę mówi o tym coraz odważniej. Nie jest to jakaś potężna egzaltacja uczuć, ale Parker jest wyraźnie przytłoczony, zimny, pozbawiony kolorytu. Prawie jak szara, cielesna skorupa, która niegdyś była domem dla duszy, a teraz staje się jadrem wijących się wysysających wszelakie ludzkie emocje i wartości. Naświetlają to dość dobrze rozmyte, niebieskawe dymki, z lekko zaokrąglonymi krawędziami, które gdyby tak wyciągnąć z komiksu stanowiłyby osobny monolog Parkera, a walka z łotrami i poznawanie Gwen i Mary Jane czyli tak na dobrą sprawę cała reszta, pojawiłyby się jako kolejna cukierkowa, zwykła historia typowego marvelowskiego herosa. Start komiksu jest tak samo poruszający, jak jego koniec. To wszystko krąży wokół intymności, jego więzi z bliskimi mu ludźmi, a przy tym reszta schodzi na dalszy plan. Nawet zwykłe żarciki J.J.Jamesona – redaktora "Daily Bugle" - na temat Spider-Mana, który jak zwykle według niego stoi za wszystkim za co można odpowiadać i to on, jak kanalia niszczy cały Nowy Jork i za żadne skarby tego świata w ogóle miastu nie pomaga. Takie gagi jak ten, oczywiście się zdarzały, ale były niczym niewinne ,,śmieszki”, przypominające o znanej komiksowej formie przedstawiania wydarzeń ze świata Spider-Mana.
Ostatnie plansze komiksu to półcień, wyblakły błękit przechodzący momentami w atakującą szarość i emocjonalna katatonia. Peter naciska przycisk stop, a magnetowid przestaje nagrywać. Nasz pajęczak kończy swoją relację do Gwen, co równoznaczne jest z końcem tego komiksu. Jednakże jego koniec jest zarówno początkiem, a początek końcem. Kilka historii złączonych w to wydanie to retrospekcje apatycznego i zniechęconego Parkera, które okala znienawidzona przez niego teraźniejszość. Może tak powinno być? Może, jak sam Spider-Man powiedział ,,dobre rzeczy następują po złych” i gdzieś tam tli się jakaś nadzieja, że z Mary Jane Watson czeka go wiele wspaniałych chwil. Czy to nie porażki kształtują silne charaktery?
Prawie 14 miliardów lat temu zainicjowana została reakcja w wyniku której powstała znana nam rzeczywistość. Z nieskończenie małego punktu, w akcie "Wielkiego Wybuchu" narodził się Wszechświat. Z osobliwych fluktuacji powstała cała znana nam materia, a po czasie wokół jej zagęszczeń zaczęły formować się pierwsze gwiazdy. Kosmos ewoluował, dopiero wchodził na swoją właściwą...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-03-14
Zapoczątkowana w 2011r. produkcją "X-men: Pierwsza Klasa" nowa filmowa saga opowiadająca o komiksowych mutantach, dzierżących w sobie ,,gen X” istotach, do 2018r. w swoim dorobku zgromadziła dobrze przyjętą przez sympatyków komiksów i fanów adaptacji historii obrazkowych trylogię. Ostatnim z realizowanych przez "20th Century Fox" i "Marvel Entertainment" dziełem z tej trójki była produkcja, w której podopieczni Charlesa Xaviera musieli zmierzyć się z przebudzeniem pierwszego mutanta: Apocalypse’a, inaczej zwanego, z czasów Starożytnego Egiptu, w których się narodził: En Sabah Nur. Tym wypuszczonym do światowych kin w maju 2016 roku obrazem był: "X-men: Apocalypose". Dzięki tej adaptacji komiksowych historii Marvela poznaliśmy destrukcyjną, wręcz niewyobrażalną siłę prastarej ludzkiej istoty, która posiadła pierwotne, prawie pozaskalarne moce. Lecz, jak to i w świecie science-fiction bywa, gdy nie ma prognoz na to, by powstrzymać kogoś niezmiernie wszechmocarnego, pojawia się postać lub jakaś grupa herosów, którzy wspólnymi wysiłkami pokonają zło i chaos, które wydawało się, że nie da się powstrzymać. I tak było w "X-men: Apocalypse", gdzie potężny En Sabah Nur, w finale został zdewastowany, zmiażdżony – dosłownie prawie rozłożony na atomy przez Jean Grey – mutantkę o submocach, szerokim wachlarzu właściwościach, w tym niezwykle rzadkiej potrafiącej niszczyć całe światy: mocy Phoenixa, które w marvelowskim Uniwersum określane są jako kategoria: "Omega Level".
Niesamowitym jest to, że powyższy, nieco szerzej uogólniony przeze mnie, trzeci hollywoodzki obraz z nowej serii "X-men" stał się inspiracją do poszukania takiej narracji obrazkowej, w której również, jak w filmie, znalazłby się Apocalypse oraz nieco inna drużyna niż klasyczni albo prawie klasyczni „X-men”, próbujący go powstrzymać - stanąć na drodze zrodzonemu na nowo złu. Na odpowiedź nie musiałem długo czekać. Wydawnictwo "Mucha Comics" miało już w swojej ofercie coś, co wyjątkowo, w tym względzie spełniło moje oczekiwania. Więcej historii o mającym pierwotne korzenie En Sabah Nurze, swą pomocną dłonią niczym abstrakcyjny byt sprawujący opiekę nad porządkiem w Multiversum Marvela, ukazało mi "Uncanny X-Force – Sposób na Apocalypse’a" – komiks, w którym nowa drużyna mutantów, złożona m.in. z Deadpoola, Wolverine’a, Archangela, Psylocke oraz z Fantomexa musi zgładzić ,,pierwszego” posiadacza „genu X” – Apocalypse’a oraz jego śmiertelnych jeźdźców. Team "X-force" to swego rodzaju lekko agresywna i przesiąknięta duchem wojownika, ekipa. Pojawia się wtedy, gdy coś niezwykle dziwnego może zagrozić porządkowi świata albo w przypadku, gdy trzeba zlikwidować dany ,,niepotrzebny” element – robota po godzinach niczym czyszczenie brudów pośród brudów, których nikt nie chciałby zlikwidować.
Za scenariusz "Uncanny X-Force – Sposób na Apocalypse’a" odpowiada Rick Remender, a za rysunki: Leonardo Manco, Jerome Opena, Rafael Albuquerque i Esad Ribić. Nie zapomnijmy o wkładzie odpowiedzialnych za niezwykłą szatę kolorystyczną: Chrisa Sotomayora, Deana White’a, Matthew Wilsona oraz pamiętajmy o ujmującym uzupełnianiu barw – pięknym i wnikliwym tuszowaniu Johna Lucasa. A barwy w tym numerze, jak i cały szkic będą niezwykle istotne. Po samej twardej i grubej okładce, akcentowanej przez wyraźnie wykrawędziowany grzbiet, której dość nietypowo nakreślone, ciemno różowe niebo góruje nad sylwetkami Teamu "X-force" , widać jak nietuzinkowy styl graficzny, będzie przebijał się przez komiksowe plansze niniejszego wydania. Po jego otwarciu, natomiast, na kolejnych następnych kartkach prezentuje się kilkustronicowe przedstawienie historii i scenariusza danych postaci wchodzących w skład "X-force", którym dowodzi posiadający niezwykłe zdolności regeneracyjne: Logan aka Wolverine. Zanim jednak na dobre zanurzymy się w fabule tego zbioru od Marvela, nie patrząc na jego szersze streszczenie, możemy się zastanowić czy rzeczywiście drużyna "X-force" zrobi wszystko by ochronić Ziemię i swoją rasę? Czy wykolejeńcy, anty-bohaterowie tacy jak Deadpool, mający na swoim koncie niezbyt heroiczne i niegodne klasycznego męstwa uczynki, zdołają zebrać wspólnie siły, by wytępić zło, które coraz bardziej zaczyna wpływać na cały świat? Jak bardzo brutalny, anty-konserwatywny będzie niniejszy komiks? Odpowiedzi kryją się na całych, w ilości ponad 200 stron, opowieściach. Zatem, wystarczy usiąść w wygodnym miejscu bądź przyjąć odpowiednią pozycję i przenieść swój umysł na rzeczywistość dwuwymiarowej płaszczyzny, rozwijającej się w naszej wyobraźni opowieści: "Uncanny X-Force: Sposób na Apocalypse’a".
Część pierwsza komiksu – czas zanim ekipa "X-Force" poznała istnienie sztucznej rzeczywistości, tzw. Świata – Krainy stworzonej przez niezwykle zaawansowanych wiedzą naukowców, i zanim zaznała skutków walk z Deathlokami – cyberzabójcami z przyszłości z różnych linii czasowych, tworzonych przez "Ojca" i dbających o to, by w przyszłości ludzie i mutanci nie przejęli władzy, musieli znaleźć rozwiązanie by powstrzymać powstającego ze zmarłych, o potężnej, mogącej ofiarować i odbierać życie destruktywnej sile: Apocalypse’a. A o tym, że pierwszy mutant rzeczywiście został ,,wskrzeszony” dowiedział się m.in. Deadpool, co widzimy na początku historii tego komiksu, który to pracował w ukryciu dla Warrena Worthingtona III – ,,skrzydlastego” mutanta, który już raz był pod wpływem psychicznej potęgi En Sabah Nura - potrafiącego go kontrolować starożytnego posiadacza ,,genu X”. Więź mentalna pomiędzy Panem czyli Apocalypsem, a jego Jeźdźcem Śmierci – Warrenem, zwanym wtedy Archangelem, utrzymała się na tyle, by wyczuć zbliżające się zagrożenie i móc myśleć o zemście, którą również w trosce o los świata planował Warren. Gdy w końcu grupa prowadzona przez Worthingtona III i Fantomexa – po części mutanta, ale w większości niezwykle zaawansowaną "Broń XIII", stworzoną przez program oparty na Sentinelach, by o dziwo zniszczyć mutantów, mająca trzy niezależne mózgi i kontrolująca część swojego układu nerwowego: statek EVA, natrafiają na En Sabah Nura, to niestety bezpośrednio z nim nie walczą. Mierzą się jednak z egzekutorami jego woli: Jeźdźcami Apokalipsy, których jest czterech: Wojna, Głód, Zaraza i Śmierć. To dzięki Remenderowi oraz rysownikom i kolorystom, na łamach niniejszego tomu "Uncanny X-force", poznaliśmy okrutną, jak krótka migawka iluzoryczną, ale podkreśloną w specyficzny niczym przez stary filtr fotograficzny, genezę Jeźdźców pierwszego mutanta. Pojedynek wykolejeńców z "X-force" ,który z nimi toczyli nie należał do przyjemnych sensualnie. Przykładowo po ataku "Zarazy", mający w sobie wszystkie choroby, te genetyczne i zwykłe oraz dolegliwości cywilizacyjne, jakie nawiedziły ludzkość do tej pory, Wolverine, którego ciało kipiało ropą, różową plwociną i prawie się rozpadało, wyglądał tak, jak niektóre pokiereszowane postacie w filmach kategorii „dla dorosłych”.
Wysiłki psjoniczne Psylocke, Fantomexa i po części reszty grupy o charakterze ,,anty-bohaterów” przyniosły rezultaty. Wystarczył jeden strzał z broni palnej w głowę dziecka o bladoszarej cerze, w którego ciele tkwił rozwijający się powoli umysł Apocalypse’a, którego misją miało być zgładzenie rasy mutantów i odrodzenie jej w nowym, niezakłócającym porządek ewolucyjny świecie, został pokonany. Co ciekawe, komiks, którego nazwa sugerowała przeznaczenie jego treści postaci En Sabah Nura, nie skończył się na zlikwidowaniu go, lecz trwał nadal. W drugiej części tej sporej narracji obrazkowej, Team "X-force" musi zrobić coś z grupą Cyborgów dowodzonych przez Lady Deathstrike – Yuriko, którą tak dobrze zna Wolverine. Zabójczyni, której swój szkielet ona sama wzbogaciła w szpony i scaliła z warstwą Adamantium pragnie nie tylko zemsty na "Logan-Sanie", ale i nieuchronnej zagłady wszystkich mutantów, w szczególności X-menów i tych rezydujących na wyspie Utopia. Nawet, gdy ona zostaje powstrzymana, problem nie znika i fabuła komiksu przechodzi w bardzo płynną kontynuację. Członkowie "X-factor" nie narzekają na nudy. Bez chwili wytchnienia, znowu mają masę roboty. Cybernetyczni zabójcy – "Deathlokowie", których znaczna ilość powstała na podstawie ciał i właściwości przyszłych wersji superbohaterów podróżują po kontinuum czasoprzestrzennym i alternatywnych światach, by powstrzymać rozwój ludzkości, a co za tym idzie: i mutantów również. Dopiero wniknięcie do gigantycznego, będącego produktem inżynierii kwantowej sztucznego "Świata", z paradoksalnie: kontrolowanym wymiarem czasu, pozwoli ekipie Fantomexa, który ich tu wprowadzi, na zniszczenie Ojca – istoty, kreującej "Deathloków" i zarządzającej ich ruchem w czasoprzestrzeni.
Wygląda na to, że Apocalypse przeżyje, co będzie związane z jego ruchem i matactwami w "Świecie" w przyszłych tomach, ale już teraz należy dodać, że oprócz inteligentnej, pięknie opowiedzianej fabuły całego komiksu na uwagę zasługują: rysunek, kolor i tusz tu użyte. Najważniejszy jednak jest ten pierwszy ekwiwalent, który głównie w pierwszej części komiksu okazał się mistrzostwem, kunsztem w operowaniu twardym ołówkiem, jakby historie naniesione na plansze zostały stworzone z takich ostrych, krótkich liń.
Zapoczątkowana w 2011r. produkcją "X-men: Pierwsza Klasa" nowa filmowa saga opowiadająca o komiksowych mutantach, dzierżących w sobie ,,gen X” istotach, do 2018r. w swoim dorobku zgromadziła dobrze przyjętą przez sympatyków komiksów i fanów adaptacji historii obrazkowych trylogię. Ostatnim z realizowanych przez "20th Century Fox" i "Marvel Entertainment" dziełem z tej...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-06-20
W 2011 roku w samym sercu, niczym jądrze decyzyjnym wydawnictwa "DC Comics" doszło do wiekopomnej chwili, ważnego konkretnego ustalenia – specyficznego postanowienia tych, co tworzą rzeczywistość historii obrazkowych, tych, co w tej kwestii mają prawo pierwszorzędnego wyboru. Otóż postanowiono wydać serię komiksową "Flashpoint: Punkt krytyczny", która w Uniwersum DC zrobiłaby, i tak się rzeczywiście później stało, nie lada porządek, oczyszczając go z nadmiernej ilości równoległych, alternatywnych światów, a co za tym idzie połączeń i powiązań pomiędzy danymi postaciami a ich ,,odpowiednikami”, czy koneksjami tych ,,odpowiedników” z jeszcze dziwniejszymi istotami. Scenarzyści, rysownicy, koloryści, ale i fani wręcz pragnęli, by na to zbyt rozległe, jakby było odpowiednikiem naszego rozszerzającego się Wszechświata Uniwersum, spłynęła ,,wyższa siła”, która wszystko to w nim uporządkuje. Na owy rezultat - wynik chęci, które przeszły w czyn, długo nie trzeba było czekać. Po zakończeniu powyższej nietuzinkowej serii, w "DC" powstała jedna macierzysta Ziemia, gdzie los wielu bohaterów został pisany od nowa. Tą ,,Ziemię”, czy też wydarzenia opisane w odświeżonym cyklu komiksów i mające na niej miejsce nazwano "The New 52"; w Polsce nazwę tą zastąpiono określeniem "Nowe DC Comics", mimo iż można było jej nie spolszczać i zostawić w oryginalnym brzmieniu.
I tak, po scaleniu 52 rzeczywistości w jedną konkretną macierz, na której będą tworzyły się przyszłe wydarzenia, odradzały stare i powstawały nowe postacie i miejsca całego Uniwersum DC, nastał upragniony porządek. Rozpoczął się nowy etap w dziejach tego potężnego wydawnictwa; jednakże pojawienie się w nim jednego wspólnego świata nie skasowało ostatecznie jego ,,alternatywnych” wersji. Konwergencja – dość istotne, a przez wielu czytelników komiksu mało znane wydarzenie – w którym to ziemscy herosi, niektórzy z nich z punktu na osi czasu przed „Flashpointem”, walczyli z Brainiaciem, uratowała tę pamięć o multiświatach. Dopiero niedawno polscy czytelnicy, zapoznający się z komiksami od DC w naszym ojczystym języku, głównie dzięki wydawnictwu "Egmont", mogli doświadczyć reperkusji owego dość odważnego przedsięwzięcia rozpoczętego w 2011 roku, będącego niczym dotknięcie palcem Boga chaotycznej przestrzeni i zapełnienie jej uporządkowanym Uniwersum. Na chwilę obecną bezpośrednim łącznikiem do "Nowego DC Comics" jest seria "DC Odrodzenie", gdzie w na rynku polskim obejmuje ona kilkadziesiąt pozycji, przy czym wciąż dumnie się rozrasta. Może się to wydać z lekka zaburzone, zgoła wyjęte z wora pełnego dziwactw i odmienne, ale do jej filii należy mini-event "Droga do Odrodzenia", która spełnia funkcje pomostu między jednym wspólnym Wszechświatem DC a "DC Odrodzeniem".
Nie sposób wymienić najlepszych, najbardziej odwzorowanych co do swych pierwowzorów, pojedynczych historii obrazkowych i większych eventów z teoretycznie ,,świeżego” i ,,uporządkowanego” "DC Odrodzenia". Na ocenę tego projektu poczekajmy dobre kilka lat, a najlepiej skonfrontujmy ku temu tych komiksomaniaków, którzy czytali pojedyncze numery i wydania zbiorcze od Uniwersum DC przed ,"Flashpointem" i jego skutkami z 2011r., z zaczynającymi swą przygodę z komiksem miłośnikami popkultury superbohaterskiej, gdzie finałem tej konfrontacji byłaby ocena projektu. „Nowe DC Comics” w tym jego „DC Odrodzenie” będą zatem, jak wino, które im dłużej dojrzewa, tym bardziej zyskuje na wartości. Pewnie za wiele lat i mi przyjdzie w końcu wykazać się znajomością wydarzeń, wątków i smaczków fabularnych odświeżonego, głównego komiksowego świata od DC. Dlatego też, by móc kiedyś poddać takie Uniwersum ocenie, oraz by mieć również świadomość, że żyło się w czasach tuż obok tego, jak ono jako "Nowe DC Comics", z każdą kolejną historią obrazkową rozrastało się coraz bardziej, stając się gigantycznym organizmem trwającym w świadomości miłośników opowieści obrazkowych z wątkami superbohaterskimi, sci-fi i fantasy w tle, postanowiłem, by kolekcjonować, a przede wszystkim aby zgłębiać ten komiksowy Wszechświat, skrupulatnie czytając i analizując nieco bardziej niż dotychczas poszczególne zgodne wybranym przeze mnie stylem wydania z "DC Odrodzenie". Nie sięgnąwszy po żadną pozycję kontynuującą zmagania bohaterów w zaczętych seriach, wybrałem więc Crossover, którego w ogóle nie spodziewałem się tu ujrzeć, i to w tak świetnej aranżacji graficznej i scenopisarskiej. Tym komiksem, który zyskuje miano ,,Crossoveru”, czyli w tym przypadku umieszczenie naprzeciw siebie dwóch dużych grup postaci od DC Comics w jednym numerze, jest "Liga Sprawiedliwości kontra Suicide Squad" – starcie tworzących jedno eklektyczne tło, odmiennych w stosunku do wykorzystania własnych umiejętności wynikających z posiadania nadludzkich mocy, mających inne charaktery, grup postaci. Sama idea wykreowania, a gdzie tam dopiero mowa o jej realizacji, na dwuwymiarowych, komiksowych planszach, tak epickiej batalii - stanięcia twarzą w twarz drużyny mężnych, prawych, przykładnych herosów z antybohaterami, wykolejeńcami z "Legionu Samobójców", jest nadnaturalnym, odważnym posunięciem w jądrze decyzyjnym DC Comics.
Niniejsza, niezwykle krzepka, dynamiczna i lekko stonowana w swym epilogu historia obrazkowa rozpoczyna się od chwili, gdy do tajnego, nieoficjalnego więzienia Rządu Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej: "Belle Reve" trafia Killer Frost - ,,wiedźma energetyczna”, obdarzona niezwykłymi mocami pobierania energii życiowej z ciał ludzi do podtrzymywania jej niezwykle kosztownego metabolizmu, dającego Killer Frost możliwość zamrażania i tworzenia konstruktów z kryształków lodu. Jak się można domyśleć po miejscu, do którego trafia Frost , w momencie odprowadzania jej przez strażników do swojej celi, zaczyna mijać inne cele, w których w dość charakterystyczny dla poszczególnych postaci sposób, poznaje przebywających tam nietuzinkowych, pozbawionych wszystkich ,,klepek świata” członków "Legionu Samobójców". Lecz oprócz owego "Legionu", w odpowiednim czasie pojawia się i ona, Amanda Waller, zawsze gotowa, zawsze na miejscu i zawsze wierna, by bronić suwerenności i wolności Stanów Zjednoczonych, nawet, gdyby miało się poświęcić ku temu niewinne ludzkie życia.
Pierwsza misja, którą dowodzi kierująca nowo powołanym oddziałem "Legionu", jedna z najważniejszych osób w Departamencie Bezpieczeństwa Krajowego USA, wspomniana wyżej Waller odbywa się na „Badhnisi” - wyspie, na której fanatyczna organizacja dowodząca przez równie skrajnego łotra Apexa ma zamiar uruchomić generator, który może zniszczyć nie tylko wyspę, ale i wpłynąć na życie w USA i na innych kontynentach. I tu się robi ciekawie, gdyż te wydarzenia można określić jako prolog do tego, co najważniejsze: starcia "Ligii Sprawiedliwości" z "Suicide Squad" i pozostałych związanych z tym ważnych i epizodycznych wątków, które okazały się równie istotne, co główny ciąg fabularny: poznanie historii tracącego dość wcześnie swojego ojca, Maxwella Lorda, któremu nieustępliwość, bycie jak posąg nie do zdarcia starała się wpoić mu matka, którego początki znajomości z Waller nie były dość ,,ciepłe”; bądź, co zaskakujące nieco rozszerzony, porażający i dramatyczny wątek A. Waller, której barki gniecie ciężkie brzemię pracy, obowiązku i wierności do Stanów Zjednoczonych przedłożonych nad własną rodzinę, nad trójkę dzieci, które ma, oraz nad nieżyjących męża i dwójkę dzieci. Władza deprawuje, lecz w przypadku szefowej "Suicide Squad" deprawuje jeszcze bardziej. Amanda zabrnęła tak daleko; w bagnie powiązań, układów i politycznego establishmentu ugrzęzła tak głęboko, że z tego nie ma powrotu do prywatnego życia. Jak w tej kwestii potoczą się jej przyszłe losy? Otóż tego nie wiadomo, a taka strona Waller i jej cały wachlarz postawy ukazany w tym komiksie mogą się podobać i budzić ku niej jakiś płomyczek respektu.
"Ligę Sprawiedliwości" jako drużynę poznajemy po prologu, we właściwej podzielonej na 6 części narracji, i to, jakby nie było ze strony Batmana. Mroczny Rycerz, jak to on ma na pieńku z surową, posępną i władczą Amandą Waller. Wayne postanawia poprowadzić swój zespół, w którym co ciekawe znajduje się dwóch "Green Lanternów": Jessica Cruz i Simon Baz, wprost do "Badhnisi" - wyspy, na której swoje sprawy, przez "Legion Samobójców" załatwia lubiąca wykorzystywać słabości jednostek, szefowa: Waller. Gdy Liga się tam zjawia dochodzi do starcia członków Ligii z Legionem. Pod względem rysunkowym, sama potyczka wygląda jak mityczna batalia, epicko naniesione graficznie starcie, które wypełnia całe dwie strony komiksu. W międzyczasie poznajemy Maxwella Lorda, który uwalnia pierwszy oddział "Suicide Squad", w którym znalazły się bardzo potężne, potrafiące manipulować energią i formami materii na różnym poziomie, postacie: Lobo, Johnny Sorrow, Szmaragdowa Cesarzowa, Doctor Polaris i inni. Początkowo Maxwell chciał wykorzystać wyrzutków Waller, by wraz z nimi mógł się na niej zemścić. Dalej, wraz z rozwojej fabuły komiksu dochodzi do świetnie zaaranżowanych i rozplanowanych przez scenarzystów i rysowników pojedynków; do ,,czystych”, komiksowych starć. Kto by pomyślał, że Liga Batmana połączy siły z Legionem Waller, by próbować powstrzymać Maxwella Lorda, od którego ostatecznie odchodzi m.in. Lobo, gdyż ten sięga po mający niszczycielską moc diament i zamienia się w abstrakcyjny byt zwany "Eclipso" – karmiącą się mrocznymi żądzami czujących istot, siłę.
Tak się jednak stało, że mrok w tym komiksie, na szczęście, nie przemówił. Energia, barwa, styl i przekaz rysunku; dobrze stonowany, mimo patosu charakter komiksu; umiejętnie rozmieszczone i rozpisane postacie, gdzie np. członkowie "Suicide Squad" byli tak świetni w odbiorze, jak świetni być powinni w filmie z 2016 roku.
Nic tylko doświadczać tej historii po tysiąckroć. "Liga Sprawiedliwości kontra Suicide Squad" to jeden z najlepszych Crossoverów od DC ostatnich lat. Oby więcej takich eventów!
W 2011 roku w samym sercu, niczym jądrze decyzyjnym wydawnictwa "DC Comics" doszło do wiekopomnej chwili, ważnego konkretnego ustalenia – specyficznego postanowienia tych, co tworzą rzeczywistość historii obrazkowych, tych, co w tej kwestii mają prawo pierwszorzędnego wyboru. Otóż postanowiono wydać serię komiksową "Flashpoint: Punkt krytyczny", która w Uniwersum DC...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-11-08
Przed odważną, bardzo dobrą decyzją najważniejszych osób w "DC Comics", która dała konsekwentnie jeszcze lepsze skutki w ogromnej przestrzeni wydarzeń Uniwersum tego wydawnictwa, świat jego komiksów mógł wydawać się z goła odmienny, bardziej chaotyczny niż wyglądałoby to na pierwszy rzut oka. Wszechświaty równoległe, niezliczona liczba powiązań między postaciami poszczególnych światów w "Multiversum" DC i między postaciami z "Ziemi-1" a ich wersjami z wielu innych Ziem i rozległych rzeczywistości. Dodajmy do tego Oś Czasu i przykładowo linie fabularne i genezy kilku Supermenów pochodzących z różnych równoległych Kryptonów, a dezintegracja i chaos w odczuciu fana są gwarantowane: co, gdzie, jak i dlaczego mamy taką ilość bohaterów, taką grę powiązań itp. Czy nie byłoby lepiej, gdyby istniała jedna ogromna, solidna macierz, na której rozgrywałaby się cała istota komiksowych wydarzeń, gdzie wszystko zaczęto by od nowa, pamiętając przy tym o Multiświatach? Na to pytanie nie trzeba odpowiadać. To wszystko miało już miejsce. W 2011 roku wydawnictwo "DC Comics" zrobiło swoisty restart całego "Multiversum", które istniało już od kilkudziesięciu lat. Dzięki serii komiksów "Flashpoint. Punkt krytyczny", i wydarzeniach mających po nich miejsce, w obrębie rzeczywistości DC, która tak naprawdę dopiero na nowo zaczęła się tworzyć, ukształtowała się nowa Ziemia. Można rzec, że "Multiversum" zostało zastąpione tu "The New 52" - rozległym, ba, potężnym Wszechświatem, w którym mówiąc krótko ,,wszystko zaczęło się na nowo”.
W Polsce "The New 52" przyjęło osobliwą nazwę: "Nowe DC Comics". Drogą do tego centralnego Uniwersum, którą śmiało można kroczyć, aby zrozumieć jego nową formę, czyli sposób realizacji wszystkich wydarzeń, które mają tu miejsce, jest cykl komiksów: "DC Odrodzenie" i "Droga do Odrodzenia". To trzeba przyznać, są one bardzo pomocne, wręcz stanowią czytelniczy obowiązek dla każdego geeka, który chce postawić swe pierwsze kroki w świecie tego Uniwersum, którym jest właśnie "Nowe DC Comics". Dzięki wydaniom poświęconym poszczególnym postaciom i grupom postaci, w których nakreślanie całego rysunku, wypełnianie go kolorem, podkreślanie cieniem i odpowiednio zaznaczoną ,,grą światła” jest raz dynamiczne, raz stonowane – jakby dostosowane do emocjonalnego opowiadania komiksu i samej idei, którą twórca chce przekazać, każdy fan znajdzie coś dla siebie, co również oznacza różnorodność "DC Comics" i profesjonalne podejście do kreacji macierzy "The New 52"; bo równie dobrze wszystko można było pokiełbasić i stracić w ten sposób zaufanie do miłośników historii obrazkowych.
Po solidnej lekturze co najmniej kilku pozycji z "DC Odrodzenie", jeśli chcemy sięgnąć po coś mocniejszego, zakrapianego talentem scenopisarskim i graficznym znanych z środowiska sztuki komiksowej, osobistości, powinno wybrać się coś wspólnego, czyli jednym słowem coś, co skupiało nasze gusta we wspomnianym cyklu "DC Odrodzenie" - np. jakiś bohater, wątek, grupa postaci - i na pewno skupiałoby je ponownie w "Nowym DC Comcis". W moim przypadku były to bardzo ważne, konkretne numery: "Superman. Lois i Clark", czy inne inspirujące historie o ,,Człowieku ze Stali” oraz wydania o: Batmanie lub jedno z nich o pojedynku Ligii Sprawiedliwości z Legionem Samobójców. Mimo sporego doświadczenia z "Nowym DC Comics" wybrałem takie wydanie zbiorcze z całego ogromu jego macierzy, w którym to zebrały się postacie dobrze przeze mnie poznane w klimatycznym, dobrze zaaranżowanym, dużym wątku "DC Odrodzenie". Tym szczęśliwym trafem, tą konsekwencją dobrze obranej ścieżki decyzyjnej okazał się "Superman: Wyzwolony". A takiego wyboru nie żałuję, i nigdy nie twierdziłbym inaczej.
Już na wydłużonym wstępie recenzji tego komiksu muszę przyznać, że naprawdę warto poświęcić się tej historii. Zaskoczenie, dramat decyzyjny głównych postaci, gdzie każda z nich ,,za własne błędy, za własne winy, krwawi dla siebie”, to jedne z nie przerysowanych, ale głębokich plusów "Wyzwolonego".
Kal-El z Kryptonu, to symbol prawdziwego bohaterstwa, nieustępliwości i poświęcenia, które tylko niezwykle oddany heros może ofiarować zwykłemu człowiekowi. Niniejszy komiks jednak nie jest taki ,,cukierkowy” i stereotypowy, do czego wiele dużo starszych pozycji nas przyzwyczaiło. "Superman: Wyzwolony" rozpoczyna się od specyficznego akcentu wydarzeń z 1945r., gdzie tajemnicza, emanująca energią istota wpływa na losy skutków "II Wojny Światowej"; teoretycznie niszczy jedną z bomb atomowych, które spadły na Japonię w 1945r., lecz nie jest to do końca jasne. Dopiero potem swój pierwszy bieg wrzuca główna linia fabularna komiksu. Superman zajmuje się tajemniczymi awariami satelitów rozmieszczonych na orbicie okołoziemskiej; satelity są blisko upadku na powierzchnię planety, co skutkowałoby potężną eksplozją i znaczną liczbą ofiar w ludziach. Jednak Kal-el zapobiega takiemu obrotowi spraw, gdyż niesamowitym aktem heroizmu, co podkreśla dramatyczny, dobrze rozłożony rysunek, w którym widać, jak eskalacją swoich mocy, dosłownie jedną ręką i plecami bierze on na siebie impet upadającej satelity. Chroni przy tym ewakuowanych astronautów i podkreśla swoją wartość, a co za tym idzie wartość komiksu. Co istotne, Snyder rzucił wyzwanie temu walczakowi: Superman musi sprzątać efekty chaosu, który realizuje "Wniebowstąpienie". Szczególnie kilka plansz w tym względzie, w komiksie, robi wrażenie. Prawie włos się jeży na karku i nie można wyjść z podziwu, gdy najwyższy wieżowiec świata prawie łamie się jak zapałka, a Superman w kilkanaście sekund musi zdecydować co robić, aby ocalić uwięzionych tam ludzi. Snyder wraz z rysownikami, te kilkanaście sekund, z perspektywy herosa, rozłożył na kilka stron historii. Taki akt twórczy robi wrażenie, wydłuża napięcie tak, że ciężko przełknąć z wrażenia ślinę, a to przecież komiks, a nie film. Da się? Oczywiście, że tak.
W "Superman: Wyzwolony" nie dało się nie skupić na sylwetce ,,Syna Kryptonu”. A Kal-El to pod względem waleczności i umiejętności odpierania psychicznych, mających stłamsić jego osobę ataków Luthora i Gen. Lane’a , prawdziwy ,,Badass”, jednoosobowa, odporna na wszystko armia. Wszystko, czemu czoła stawia Superman, pomagający mu Batman, Lois Lane, ledwo widoczna Wonder Woman i inne postacie znane przez alter ego Supermana, czyli Clarka Kenta, jest wynikiem działalności grupy "Wniebowstąpienia" i tzw. "Maszyny" – tajnego wydziału Armii Rządu USA. Obie instytucje wzorują się na technologii, która powstała - i wciąż powstaje w rzeczywistości wydarzeń komiksu - dzięki równaniu matematycznemu wpisanemu w wewnętrzną część kopuły statku Obcych, który spadł na teren USA w 1938r, a którą to, co logiczne, czym prędzej ,,odkryto". Wraz ze statkiem spadł wtedy "Wraith" – humanoidalna, potężna i masywna, przypominająca budową Darkseida, istota, której fizjologia ciała na poziomie komórkowym przypominała fizjologię Supermana. Wraith pochodził z prastarej rasy, dużo starszej niż Kryptończycy. W niniejszej historii, gdy ,,przypadkowo” zetknął się on z Supermanem, cóż, to dobre, jak i złe, tak już przy nim pozostał. Mocarny Wraith raz rozumiał Supermana, wręcz podziwiał i wdawał się z nim dysputę na temat trudów bycia herosem i osobliwej konsekwencji stanowienia na ,,ludzkiej” Ziemi przykładu bycia aż tak potężną istotą; drugi raz z kolei, anty-bohater z 1938r., który dodatkowo potrafił pochłaniać energię elektromagnetyczną z najbliższego otoczenia i wydalał z siebie pasma koncentrycznej otaczającej go energii, był niczym posłuszne, wytresowane psisko reagujące na zachcianki i chore wizje Gen. Lane’a. Zadziwiające jest to, że Snyder w ogóle wykreował kogoś takiego, jak Wraith; kogoś, kto teoretycznie mógłby ,,zjeść Supermana na śniadanie”, kto stał się ostatecznie męczennikiem, poświęcając swoje życie, aby odeprzeć najazd Obcej Rasy stojącej za funkcjonowaniem ,,Wniebowstąpienia”, pragnącej pozbawić cywilizacyjną myśl ludzką całej technologii, którą tak twierdziła, że tworzyła od 1938r.
Epilogi do poszczególnych rozdziałów omawianego wydania komiksowego, oraz krótki przeplatany główną historią, rozmieszczony na całej jej głównej objętości, odcinek z życia młodego Kal-Ela, jako Clarka Kenta, który graficznie opowiadany jest ciepłą ale i dramatyczną, jakby rozmytą, nostalgiczną barwą, to intymne, osobnicze uzupełnienie, dodatek do historii postaci, który nasyca je głębszym wachlarzem emocji, kreując je na nieco bardziej ,,ludzkie” i co najistotniejsze dla czytelnika ciekawsze. Bohaterowie, czy to nadludzie, czy miliarderzy z zasobem gotówki pozwalającym na uzbrojenie się w najlepszą technologię, równie skutecznie powalającą najgroźniejszych wrogów co supermoce, to również zwykłe, takie same jak my, świadome swoich celów i słabości, istoty. W życiu nie ma nic za darmo, nawet w prawym, bytowaniu bohatera. Superman, owszem podniósł się po nagonce Luthora i Gen. Lane’a na swoją osobę. Takie rany się zagoją, ale zawsze jest tak, że, gdy krwawi się nie tylko dla siebie, lecz dla innych jakiś ślad w psychice pozostaje.
Przed odważną, bardzo dobrą decyzją najważniejszych osób w "DC Comics", która dała konsekwentnie jeszcze lepsze skutki w ogromnej przestrzeni wydarzeń Uniwersum tego wydawnictwa, świat jego komiksów mógł wydawać się z goła odmienny, bardziej chaotyczny niż wyglądałoby to na pierwszy rzut oka. Wszechświaty równoległe, niezliczona liczba powiązań między postaciami...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-12-09
Lata 70-te XX wieku, USA. Szerząca się jak prawdziwa zaraza przemoc, wzrost spożycia narkotyków, które na równi z prostytucją demoralizują każdą istotę ludzką, z każdej klasy społecznej; schyłek konfliktu wietnamskiego i wciąż niestabilna sytuacja polityczna na świecie, związana z wyścigiem zbrojeniowym między Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej, ewentualnie „Zachodem” mapy geopolitycznej a Związkiem Radzieckim, czyli Państwami bloku wschodniego miały, to momenty i wydarzenia, które wywarły gigantyczny wpływ na Jima Starlina – ikonę kultury komiksowej, scenarzystę i twórcę wielu postaci znanych z pierwowzorów historii obrazkowych, który w początkowych latach swojej pracy dla "Uniwersum Marvela" zasłynął z kreacji niezwykle potężnego Thanosa, postaci którą dziś zachwyca się świat. A jak wiemy Thanos to główny antagonista grupy bohaterów zwanych ,,Mścicielami", z którym Ci herosi mierzą się w uważanych za najbardziej widowiskowe i oczekiwane filmy ostatnich lat: "Avengers: Infinity War" oraz "Avengers: Endgame". To w tych produkcjach ów łotr, zbierając mające wyjątkowo destrukcyjną moc osobliwe artefakty zwane Kamieniami Nieskończoności, dochodzi do chwili, w której mając je wszystkie rozpoczyna krucjatę wprowadzenia we Wszechświecie równowagi między życiem a śmiercią, której już dawno zaczęło brakować. Drugi z wymienionych filmów zadebiutuje na przełomie kwietnia /maja 2019 roku i na pewno, w godny "Kinowego Uniwersum Marvela" sposób zwieńczy jego nazywany przez niektórych fanów ,,złotem tego świata”, 11-letni cykl twórczości.
Powyższe przykłady są tylko potwierdzeniem tego, do czego dąży niniejszy wywód. Postaci Thanosa nie byłoby, gdyby nie dość specyficzne czasy, w których żył jego stwórca. Służba w wojsku Jima Starlina, nieciekawy, anarchiczny okres lat 70-tych przyczyniły się do nazwania tej postaci i nadania jej inteligentnego i złowieszczego charakteru, tak a nie inaczej, ponieważ niszczyciel światów, Thanos - jego imię, wywodzi się z greckiego Thanatos, co oznacza w krótkim, dosadnym ujęciu: ,,śmierć". Co istotne, nie byłoby całego cyklu filmowego "MCU" i temu czemu był on przeznaczony, gdyby nie rozwój sylwetki Thanosa, który to krążył i krążył coraz intensywniej pośród komiksowej macierzy Marvela, eliminując każdą napotkaną przeszkodę oddzielającą go od ofiarowania Wszechświatowi równowagi, od zaspokojenia ,,Pani Chaos” – personifikacji śmierci, w której tyran z Tytana był zakochany. Coraz śmielsze przejmowanie na swoje barki losu wielu komiksowych wydarzeń i pragnienie decydowania w ten sposób o przyszłości wielu postaci, ba, całego Uniwersum doprowadziły Thanosa do zdobycia "Rękawicy Nieskończoności" – artefaktu o niezmierzonej destrukcyjnej potędze. To właśnie w komiksie o tym samym tytule co ów artefakt poznajemy prawdziwą naturę Thanosa - istoty, której obawia się cały Wszechświat.
"Infinity Gauntlet" jest ,,świętym Graalem” pośród rozciągniętego poza horyzont, sporego morza komiksów "Uniwersum Marvela". Dla współczesnego świata komiksów miary istoty tej historii nie sposób jest podważyć, a z racji jej wkładu do kultury komiksu, nawet nie powinno się tego robić. Jim Starlin, George Perez, Ron Lim i John Beatty dokonali niesłychanej rzeczy, wyciągając, gdzieś z wszechrzeczy pomysłów, eteru zbiorowych myśli twórców i artystów komiksowych ideę Thanosa – istoty zdeterminowanej w jedynym celu: zdobycia Klejnotów Nieskończoności oraz Rękawicy – oręża za pomocą którego będzie się nimi władać, podporządkowując sobie cały Wszechświat i ,,Panią Śmierć". Nikt do tego momentu - do kluczowego 1991 roku, daty wydania "Infinity Gauntlet" - wliczając w to "Secret Wars" z lat 80-tych, nie stworzył niczego tak wyrazistego i tak nad wyraz ważnego, że stało się to - jak niniejszym omawiana pozycja - „świętym Graalem” i zyskało miano zunifkowanego pchającego "Uniwersum Marvela" w całkiem nową erę wydarzeń, bytu; w erę komiksowego „Oświecenia”. "Infinity Gauntlet" stało się wię ,,Kamieniem z Rosetty” – wydarzeniem rozgrywanym na wielu płaszczyznach emocjonalnych i fizycznych: miejsca akcji, rozmach działań Thanosa, które tłumaczyło wiele marvelowskich prawideł i komiksowych norm.
"Rękawica Nieskończoności" Starlina, Pereza i Lima, to nie tylko gigantyczna objętościowo opowieść, której wydarzenia rozgrywają się w przestrzeni kosmicznej ale i na Ziemi, ale i historia angażująca, oprócz szalonego Tytana Thanosa, szereg różnych postaci: herosów, anty-herosów, istoty neutralne i tych którzy będą chcieli pokonać zafiksowanego na punkcie potęgi Klejnotów, łotra, i odebrać mu Rękawicę, aby wykorzystać ją do swoich niecnych celów. Polskie wydanie zbiorcze "Infinity Gauntlet" zawiera dwie duże, świetnie rozpisane, barwne i inteligentne pod względem charakterystyki Thanosa, historie. Pierwsza to "Wyprawa Thanosa", zaś druga: "Rękawica Nieskończoności". Jak można się domyśleć start złączonego we wspólne wydanie komiksu, to zasługa "Wyprawy Thanosa" - historii podczas której okrutnik z Tytana za wszelką cenę pragnie dowiedzieć się tyle ile będzie w stanie oraz przetrzebić każdą planetę i Układy Gwiezdne, aby zdobyć "Klejnoty Nieskończoności". Bezcennym źródłem wiedzy w kontekście zrozumienia ostatnich dwóch filmów z cyklu "MCU", który w 2019 roku zakończy się wraz z premierą "Avengers: Endgame” jest moment w komiksie "Wyprawa Thanosa", gdzie potężny, dotknięty syndromem dewianta, Thanos, pragnie posiąść boską, ostateczną moc "Kamieni Nieskończoności" i wyrusza na misję, aby je zdobyć. ,,Szaleniec' z Tytana składa więc wierność i posłuszeństwo samej Śmierci i obiecuje, że zdobędzie dla niej te artefakty, aby być jej wybrankiem losu, tym jedynym kompanem, z którym razem będzie patrzyła, jak za jednym ruchem jego ręki lub swobodną myślą przelatującą przez jego umysł tworzy się całkiem nowy Wszechświat. Najpierw Thanos zdobywa Klejnot Duszy, gdy udając się do Ogniwa Rzeczywistości – obszaru, z którego wywodzi się ład i porządek, czyli tworzy i unicestwia się wszystko, co z wszechrzeczą jest związane, podstępem odbiera "In-Beyonderowi" takowy klejnot. Potem podobny los spotyka "Czempiona", który traci Klejnot Potęgi, Ogrodnika – kolejnego ze Starszych, omamionego wpływami Thanosa, tracącego Klejnot Czasu. Nieco później tyran, który ubrudziłby Wszechświat w morzu krwi, tylko po to by pozyskać te potężne artefakty, zasadza się na "Biegacza", odbierając mu Klejnot Przestrzeni. Na koniec wydarzeń z ,,Thanos Quest”, ofiarowując "Kolekcjonerowi" wyjątkowy okaz niezwykłej istoty, Thanos dostaje Klejnot Rzeczywistości, a po pojedynku z "Grandmastere": Kamień Umysłu. Na tym, mówiąc krótko, kończy się ,,misja” Thanosa. Od tej pory staje się on posiadaczem boskiej potęgi, staje się ,,kimś ponad wszystko". Kamienie, które umieści w Rękawicy będą służyły mu jako skalpel, którym z chirurgiczną precyzją, zegarmistrzowską dokładnością wyrzeźbi i ukształtuje Wszechświat.
"Rękawicę Nieskończoności" - wyłączając " Thanos Quest" - pod względem fabularnym, można by podsumować w krótki i następujący sposób: Thanos dzierżąc w ręku skompletowaną wraz z Kamieniami Rękawicę Nieskończoności, kuszony przez ,,diabelskiego bożka” Mephisto i niezadowolony z braku odpowiedzi - oznak satysfakcji samej Śmierci wobec przywracania Wszechświatowi równowagi - pstryka palcami dłoni, na której ma Rękawicę i wymazuje połowę egzystujących we Wszechświecie istnień, po czym sam musi zająć się wymierzonymi w jego kierunku atakami ziemskich herosów z Adamem Warlockiem i Srebrnym Surferem na czele, próbujących odebrać mu Rękawicę. Ostatecznie Thanos przyłącza się do bohaterów, aby powstrzymać Nebulę, która w zaskakujący sposób posiadła Rękawicę, narażając Wszechświat na dodatkowe szkody. Thanos widząc, jak rzeczywistość zostaje przywrócona do stanu początkowego, dostrzegając swoje błędy w postaci ślepego posłuszeństwa Śmierci, od której dosłownie nie nigdy otrzymał żadnej odpowiedzi, a przecież tak plugawą istotą stał się tylko dla niej, chcąc nie chcąc wyrzucony młotem Thora – a to wyglądało dość niejasno – trafia na planetę, na której oddaje się pokucie. Odtąd Thanos będzie pielęgnował życie w każdym aspekcie; życie, któremu niedawno jako nihilista był przeciwny. Uprawa roślin, być może hodowla zwierząt, kto wie. Thanos staje się rolnikiem.
Zakochany w potędze, majestacie boskiej siły, którą dały mu Kamienie Nieskończoności, Thanos, na przestrzeni całego wydania zbiorczego "Infinity Gauntlet" jawi się jako bezgranicznie podły, plugawy i mroczny Imperator, który sam doprowadza do swojego upadku. Fiksacja Thanosa na punkcie personifikacji Śmierci, teoretycznie nie ma żadnego uzasadnienia, gdyż możliwe jest, aby ,,Śmierć” była wypaczeniem jego chorego umysłu, zatraceniem się tego niezwykłego intelektu, który zniszczyła mu własna megalomania, nieustanne pragnienie wiedzy, której i tak wciąż Thanosowi brakowało. I to jest przerażające, ale i zarazem pouczające: Thanos na pewien czas zyskał bezgraniczną, boską moc, głównie dzięki wierze w coś, co nie istnieje, dzięki oszukaniu własnej natury.
Szata kolorystyczna w wydaniu "Infinity Gauntlet" jest zbyt uboga, aby mówić w tym przypadku o współczesnych ,,fotograficznie” dokładnych standardach wypełniania rysunku barwą i cieniem. Jednak dzięki intensywności wydarzeń tu przedstawionych, zarówno w pierwszej i drugiej pozycji, w ogóle się tego nie odczuwa. Miłośnik komiksowych historii od "Marvela", a zwłaszcza ten, który całym sobą oddany jest twórczości "MCU", na przesiąkające przez linie konturu postaci, budynków, pojazdów, broni i innych zabudowań przestrzeni, wypełnienia kolorów, nie zwraca uwagi. Nie robi również tego w stosunku do powtarzalności się wyglądu sylwetek ludzi, czy innych stworzeń oraz gubienia przez nich proporcji w zależności, z którego widoku i perspektywy są ukazane.
Kamil Śmiałkowski we wstępie do polskiej edycji "Rękawicy Nieskończoności" w piękny i prosty zarazem sposób wyraził się o znaczeniu tego komiksu i o głównej postaci, której był on przeznaczony, mówiąc, że ta historia ,,to jeden z kamieni milowych w rozwoju uniwersum Marvela”, a Thanos dzięki niemu stał się tym kim jest dziś - ,,jednym z największych ikonicznych czarnych charakterów w kulturze popularnej”. Z tą opinią nie da się nie zgodzić. Fenomen i jedna z najważniejszych pozycji w dziejach komiksu!
Lata 70-te XX wieku, USA. Szerząca się jak prawdziwa zaraza przemoc, wzrost spożycia narkotyków, które na równi z prostytucją demoralizują każdą istotę ludzką, z każdej klasy społecznej; schyłek konfliktu wietnamskiego i wciąż niestabilna sytuacja polityczna na świecie, związana z wyścigiem zbrojeniowym między Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej, ewentualnie „Zachodem”...
więcej mniej Pokaż mimo to
W życiu jest tak, że jak się jest młodym, to miewa się różne pomysły - niektóre są dobre, inne bardzo dobre, a jeszcze inne zupełnie z przeciwnego bieguna: totalnie ,,skaszaniałe" i absolutnie nielogiczne i nieodpowiedzialne. Tak też jest nie tylko w przypadku ,,prawdziwego życia", ale i naszych pasji: bo jak się coś nieoczekiwanego wybierze, np. jako kolejna lektura w cyklu lub film z serii, i nie siądzie to na gusta, to później tylko... ot fanowski ,,płacz i zgrzytanie zębów". To się nazywa życiowe doświadczenie, a człowiek poprzez doświadczenie, zwłaszcza na błędach, uczy się najlepiej. Tak było i ze mną jeśli chodzi o ostatnie wybory czytelniczych perełek, które trzeba by doświadczyć, ,,no bo to w końcu obowiązek!". Trochę nerwów sobie z tego tytułu napsułem, ale było po prostu warto. Szczególnie jeśli chodzi o Świat ,,overpoweringu" i supermocy spośród słynnego wśród ,,animemangowiczów" cyklu One-Punch Man.
Przed przystąpieniem do solidnego wczytania się w pierwszy tom "One-Punch Man", tak się zastanawiałem czy w kwestii mangi do tego Uniwersum istnieje może jakieś większe wydanie zbiorcze: 4 czy 5 tomów - a nie jak zwykle jeden zawierający ileś rozdziałów - po polsku ,,spakowane" w coś a'la ,,biblijnych" rozmiarów na miarę, przykładowo, superbohaterskiego (Marvel czy DC Comics) Omnibusa? Zawsze byłoby to lepsze obiektywnie rozwiązanie, gdyż z racji tego jak potężnie dynamicznie, i to w nurcie superbohaterskim, z dozą kreacji nietuzinkowych postaci oraz kapryśnego humoru, który nie każdemu może przypaść do gustu, opowiada się obecnie historie o absurdalnie potężnych herosach i równie mocarnych super złoczyńcach w popkulturze, lepiej jest ciągnąć czytelniczo kilka tomów naraz. W ten sposób cała lektura jest, a raczej byłaby, przyjemniejsza a "One-Punch Man" w jakiej formie byłby o wiele, wiele bardziej zrozumiały i przystępniejszy w odbiorze. Z tego co mi wiadomo, na mojej czystej fanowskiej ciekawości i tylko poszukiwaniach skończyło się takie ,,omnibusowe onepunchmanowe" rozkminianie. Postanowiłem nie drażnić swojej dociekliwości jeszcze bardziej i jednak zacząć czytać mangę o przygodach fantastycznego Saitamy i wszelkiego rodzaju innych wątków ,,zaognionych" głównie wokół Metropolii Z-City.
Zanim wsiąkłem w klimat, atmosferę i cholernie szybką narrację mangi "One-Punch Man", wcześniej, i to o wiele wiele wcześniej, zajmowałem się oglądaniem pierwszych dwóch sezonów anime z tego ,,maksymalnie pociesznego" Świata, rzeczywistości idealnej dla wielu głodnych wrażeń geeków i anime-nerdów. I tak, to właśnie w tym anime (w komiksie z tego cyklu jest podobnie, jednak to dopiero pierwszy tom, początek mej przygody z tym medium, więc o jakiekolwiek szersze podsumowanie jest tu ciężko), jak napomknąłem nieco wyżej, z supermocami jako jednym z motywów w roli głównej jest po prostu wszystko: od osnowy fantastyczno-naukowych treści, przez oryginalne podejście do idei i formy supermocy aż po kreację głównego bohatera o nie do pomyślenia, wychodzącej poza skalę potęgi, która może zostać wyprowadzona tym słynnym ,,jednym ciosem".
Silną stroną w rysowanym "One-Punch Man" - jakbym miał ogólnie wybierać - jest summa summarum: świetna zabawa z fabuły i, fakt, nieoczekiwanie zabawna oraz wielce dynamiczna kreska, nieco powagi w tle... ale to nie tylko!. Autorem mangi pierwszego tomu jest znany szerzej w gronie doświadczonych fanów ,,One" (scenariusz/ilustracje), a najważniejszą kwestię rysunków wziął na siebie Yusuke Murata. Z samych wydarzeń prezentowanych w tym tomie, mimo ich komiczności, przerysowania etc., płynie jakiś morał, rzekłbym nawet: jest coś tu z archetypu/wzorca superbohatera w popkulturze, który prezentuje Saitama, jednakże to zależy od czytelnika, a najważniejsze od tego, jak zrozumie emocje płynące z kreacji głównego protagonisty. Co ciekawe, manga ta to nie żaden audiowizualny byt, którego sumarycznie doświadcza się inaczej w kwestii przelania wydarzeń z danego Uniwersum na odpowiednią formę – inaczej niż robi to komiks. Dlatego ów tom jest poniekąd specyficzny: oprócz Saitamy właśnie nie zdołałem identyfikować się jako geek i fan aż tak z licznymi ,,inaczej" bohaterskimi osobistościami, których w anime jest od groma, a w mandze dopiero ich, z każdym kolejnym tomem, z czasem przybędzie. Choć każdą z nich szanuję i podziwiam, to Saitama i ewentualnie Genos z tejże mangi zajęły mnie całkowicie – te sylwetki spodobały mi się na ,,całej szerokości i długości” ich charakterystyki i wszystkiego, co opowiadane i z nimi związane. Być może wyjaśnienie ,,kupienia gustów” mojej osoby tytułowym nadczłowiekiem i niektórymi sylwetkami z Uniwersum jest takie, że "One-Punch Man", nie oszukujmy się, w dużej mierze jest zarówno w anime, jak i w mandzie, co można doświadczyć już w 1-ym tomie niniejszym omawianej serii, nastawioną przeważnie na kult mocy jednostki opowieścią; to wymiar rozrywki w ,,komediowo-SciFi” stylu skierowany na eksploatację w każdy możliwy sposób wychodzącej poza granice jakichkolwiek klasyfikacji mocy głównego bohatera, czy innej ważnej postaci. Co można zauważyć w anime – z marszu, od razu od pierwszego epizodu – co ostatecznie potwierdza manga, jeśli pierwsze doświadczałeś w ,,OPM” serialu: przy hiper-potężnych jednostkach pozostali śmiałkowie wypadają... co najmniej blado, słabo, wręcz karykaturalnie, dlatego trudno jest się przywiązywać w tym anime - przynajmniej mi osobiście - do innych, niżeli główny, tak mocarny heros Saitama, sylwetek. ,,Łysol”, najważniejszy aktor widowiska przygotowanego nam w obu mediach tego Świata, ma o tyle gigantyczną przewagę nad konkurencją w byciu lubianym i ,,lofcianym” przez multum fanów gatunku ,,Overpowered” i ,,Shounen” w komiksach i adaptacjach anime, ponieważ jest o wiele bardziej nietuzinkowy niż ,,konkurencja” – to ten typ postaci i jej osobowości, którą można określać jako ,,ci, co urwali się z choinki", którzy nie dość, że posiadają pozagraniczne moce swojego ciała, to używanie – a raczej niewiedza jak to zrobić albo niechęć robienia tego – mocy, które otrzymało się w niewiadomy/zagadkowy sposób przyjmuje cechy komiczności, jednego, wciąż się eksploatującego, działającego i świetnego gagu. Czyli wychodzi na to, że "One-Punch Man" w całej swej okazałości równa się charaktery, czyli wykreowane postaci, bo one są tu jednak najważniejsze, fabuła nie do końca – ona co pokazuje 1 tom mangi – musi mieć tą podstawę, która ma być łopatologicznie prosta, zwięzła i konkretna, a resztą… zajmą się liczni bohaterowie i ich przeciwnicy.
,,To coś” ma w komiksie One’a i Muraty również ,,kreska”. Tak jest bardzo, bardzo charakterystyczna, na tyle, że jest to to samo, co w anime tylko zamknięte w nieruchomych kadrach i pozbawione koloru, jego tonu, głosu oraz odpowiedniego montażu. W moim odczuciu najpiękniejsze w mandze vol.1 o przygodach ,,Łysola" są te aż sączące się od dynamiki duże kadry, zajmujące całe strony opowieści, rozrysowane dla całej sceny jakby na co najmniej kilka stron. To pokazuje skalę i wagę tej niezwykłej opowieści. Szczególnym doświadczeniem jest ujrzenie rysowanego w tomie skromnie ,,rozkojarzonego Saitamy”, co jest arcykomiczne w stosunku do jego ,,poważnej wersji”, pełnej gotowości do walki, z rozrysowaną muskulaturą i spojrzeniem typu ,,uciekaj, bo zabiję”, gdzie wszystko to potrafi być umieszczone jedna wersja obok drugiej bardzo blisko siebie. Tak, to jest ten kontrast, który buduje kapitalny klimat i kreację osobowości czy też jej przejawy u Saitamy. A te lub wiele temu podobnych ,,rysunkowe kontrasty” mogą wybić z rytmu oceny i odczucia mangi, choć i tak to bardziej subiektywne wrażenie i sposobność do ewaluacji. W każdym razie, "One-Punch Man" nie jest prostym do oceny tytułem, nawet w pierwszym tomie, a zapewne taki nie będzie w kolejnych.
Czy nie zastanawialiście się, czy bycie tak mocarnym, tak gargantuicznie potężnym, kimś przez wielkie k, jak ,,Saituś Łysol”, może sprawić, że pokonywanie wrogów z perspektywy tej postaci i takiej jej mocy nie sprawia jej już żadnej satysfakcji? Że nieważne czego by się nie robiło, to i tak wygra się to starcie? I to znowu, i znowu… i tak po kres czasów?! No bo, po co angażować się w cokolwiek, nawet w zwykłe chodzenie na zakupy i podlewanie kwiatków w swoim małym mieszkanku, jak to robi Saitama – po co robić te prosty czynności, skoro i tak to czemu się poświęcasz nie daje Tobie żadnego rezultatu, a Ty musisz żyć z tą świadomością, że wracasz po takiej (znowu) wygranej batalii do domu, a jutro zapewne spotka cię to samo?! Czy taka potęga nie daje absolutnie niczego? A może jednak tak? Tego rodzaju refleksje, bardzo odważne zagrania psychologiczne, które wzbogacają tą mangę o potrzebną jej dawkę emocji, padają w tym właśnie tomie, w okolicy około bliżej połowy jego zawartości. Kilka stron naszego bohatera z takimi myślami i wewnętrznym dylematem uwypuklającym jego rozdarcie niematerialnego siebie zmienia absolutnie samo spojrzenie na Saitamę, na tę jego pozorną maskę ,,śmieszka” i specyficznego memicznego wyglądu, niczym ,,poker face nope łyse jajo” podczas reagowania na abstrakcyjne z jego punktu widzenia sytuacje i momenty. Według mnie jest to potwierdzenie tego, że Saitama ociera się o kryzys egzystencjalny – nie jest to stan depresyjny, ani nuda wszystkim dookoła, ale coś na kształt egzystencjalnego wypalenia. Taki akcent, a nie tylko kreacja ,,lukrowanego herosa, który tylko bije tych złoli i bije" w połączeniu z wieloma ,,śmiechostkami”, które swą wysmakowaną awangardową komicznością są dla Świata One-Punch Mana zarówno w anime i jak widać mandze niesamowite (np. nazywanie jednego z pierwszych złoli, który pojawił się w omawianym tomie ,,Szatanem Śmierdziuszko” bądź eksperta od komarów… profesorem Komariuszem Fetyszywiczem!), razem stanowią płynnie funkcjonującą, niepodrabialną w gatunku superheroe i overpowered, całość, będącą niczym symbiont.
W końcu bez poważnej, choćby i lekko dramatycznej strony tej opowieści, Uniwersum OPM, a w końcu i jego najważniejszy bohater, jego relacje z innymi - niestety to nie miało by sensu; odwrotnie również: bez komediowej natury superbohaterstwa w anime jak i mandze i tego, co i jak jest ,,śmieszkowo" związane z Saitamą, ta egzystencjalna pustka, którą doświadcza bohater nie miałaby znaczenia, nawet i to, jak wielka relacja i silna więź zawiązała się między nim a Genosem. No i chyba na końcu coś bardzo kluczowego dla spięcia istoty geniuszu twórczego scenarzysty mangi oraz jej rysownika, coś, co podkreśla absolutną wyjątkość One-Punch Mana: tak, wyżej wspominana już szata graficzna. To najbardziej ekspresyjna linia rysowania (kontur, detal podczas ekspresji ciosów i eksplozji mocy Saitamy i jego wrogów, wypełnienia etc.), z której wylewa się moc aktu twórczego w uwydatnieniu potęgi arcy-energetycznych, mocarnych sekwencji rysunku, jego stylu i emocji, z jaką spotkałem się do tej pory w całej czytanej przeze mnie mandze, a prawdopodobnie i we wszystkich typach narracji graficznych, z którymi się zetknąłem. Nie do zapomnienia, bezcenne do potęgi entej. Teraz to tylko czytać kolejne tomy, i po prostu żyć.
W życiu jest tak, że jak się jest młodym, to miewa się różne pomysły - niektóre są dobre, inne bardzo dobre, a jeszcze inne zupełnie z przeciwnego bieguna: totalnie ,,skaszaniałe" i absolutnie nielogiczne i nieodpowiedzialne. Tak też jest nie tylko w przypadku ,,prawdziwego życia", ale i naszych pasji: bo jak się coś nieoczekiwanego wybierze, np. jako kolejna lektura w...
więcej Pokaż mimo to