Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Overlord #3 Maruyama Kugane, Fugin Miyama
Ocena 7,3
Overlord #3 Maruyama Kugane, Fu...

Na półkach: ,

To, co warto podkreślać za każdym razem, gdy jest się wśród swoich, czyli m.in. pośród fanów anime czy mangi i wspomina oraz porównuje dane dzieła do siebie, to to, że wiedza i znajomość swojej pasji to rzecz święta. To nie tylko tyczy się tych mediów właśnie, ale i ogólnie naszej kultury i tego, co kochamy i co uwielbiamy robić. Na temat samej japońskiej animacji można by rozprawiać ogrom czasu, a nawet i dłużej. To dziedzictwo, to historia, to piękna opowieść o obyczajach, tradycji i konwenansach - tak ten rodzaj animacji jest bardzo specyficzny, wysmakowany, a sądzę iż niewielu z nas wie tak naprawdę ile traci nie poznając anime od nieco innej, głębszej strony.

Istnieje sobie pośród mangi i anime właśnie pewne Uniwersum: Overlord. Świat tajemniczy, do tej pory niezbadany na tyle, na ile ma w sobie potencjału eksploatacyjnego i eksploracyjnego przez swych bohaterów. Do końca nie wiemy ilu i jakich rzeczy można się jeszcze dowiadywać z doświadczania teoretycznie jednego z najlepszych ,,Isekajowców" jakie dała nam popkultura. Ten Świat ciągle się zmienia; i nie ma w przypadku tej konkretnej macierzy rozrywki, którą rozsławiło wybitne anime czegoś takiego jak ,,poznawanie non-stop tego samego". "Overlord' oprócz samej drobiazgowej wiedzy z tego Świata dzięki temu uzyskiwanej, można podsumować z nieco innej strony: inaczej smakują postaci, ich relacje, zachowanie etc. w stosunku do wielu tytułów gatunkowo mu podobnych. Tak się zastanawiam, czy całe to anime, a także manga (dotychczas przeczytałem jedynie 2 tomy cyklu, plus obecnie omawiany i recenzowany tom 3, któremu poświęciłem ów tekst) nie trzyma ogólnego dla całości kultury anime naprawdę turbo-świetnego poziomu? No właśnie, tak naprawdę z perspektywy całości cała ta serialowa opowieść jest dość agresywna i mająca ,,to swoje tempo kreowania", no ale... wszystko co się z tej materii tematu do tej pory pojawiło, kurnia balans, jest i tak bardzo, bardzo dobre. Wartki i baśniowo - mroczny Isekai! Ba! Mało powiedziane! Także, o czym lubiłem wspominać przy okazji recenzowania i omawiania mangi do tego cyklu, pełen humoru, czasami aż do przesady, choć to bardziej taka w ,,połowie szklanka pełna niżeli pusta”, ot drobna mikro-rysa na strukturze tejże doskonałości, która ewentualnie zaistnieje i ,,siądzie w anty-akceptacji” na naszym gustomierzu, wtedy gdy jest się wrażliwym na punkcie groteski i abstrakcji, która bywa różna, a którą twórcy niekiedy rozumieją inaczej w swym dziele niżeli chciałby to odbiorca.

"Overlord" jako przestrzeń rozrywki, jako po prostu fantastyczny, konsekwentnie w swej dziedzinie zaprojektowany i poszerzany swymi historiami stopniowo Świat (czego będę się w swej opinii trzymał zawsze), ma wszystko co potrzeba w dynamicznie poprowadzonym tytule wśród licznych mang i anime tematycznych, bez względu na formę i intensywność treści w danym odcinku produkcji, jej akcie, rozdziale, który to tytuł rozgrywa się w potężnym Świecie, fikcyjnym czymś dużo, dużo większym fizycznie i rozleglejszym jeśli chodzi o jego wydźwięk w kwestii odbioru przez danego fana, niż jakby powiedzieć ,,w zwykłym Uniwersum”. Overlord to Makroversum. Wszechświat Yggdrasilu i wszystkiego, wszystkiego, co w nowych płaszczyznach ciągnie się poza głównym Światem tejże wirtualnej gry RPG, bo ,,Pan Ainz” znalazł się na takim obszarze, w takich jakby nowych krainach, których to istoty i empirycznego sensu doświadczania... nie jest w stanie zrozumieć, określiłem jako ,,MakroVersum”, gdyż jest to zagadkowo konstruowana przez naszych twórców płaszczyzna, teoretycznie o ,,nieobserwowalnych” i niemierzalnych, jakby bezbrzeżnych (bo cały ów Meta-Świat wciąż czeka ostatecznie do określenia ram rozmiarowych) granicach, o nie do końca rozumianej architekturze.

Tego typu jak powyższe ,,fanowskie teoretyzowania” oraz ciepłe dość ciepłe wspomnienia z ostatnio przeczytanej mangi, czyli tomu 2-ego Overlord, a także obecność w tymże tomie mega ,,cringowego", chyba najbardziej ze wszystkich istot MakroVersum, wśród multum do potęgi entej postaci: ,,chomika zniszczenia" zwanego Chomisławem lub Hamusuke lub… Mądrym Królem Lasu (Chomisława mogę śmiało określić jako totalna topka jak dotąd zarówno w anime jak i mandze Overlorda najulubieńszych postaci tego Multiświata) wychodząca daleko w swej zajebistości poza poziom osobistego guilty pleasure) - wszystko to bardzo, a może i coś o czym zapewne zapomniałem wspomnieć, znacząco przyczyniło się do zakupienia i przeczytania tomu no. 3 mangowych realiów tego Meta-Świata. Zresztą, postać tego chomikowego ,,czegoś", o czym wspominam, co również zaznacza swoją pozycję w trzecim tomie z cyklu właśnie, to przykład lekkości pióra scenarzysty (Satoshi Oshio) oraz uzewnętrznienia plastyczności jego wizji przez rysowników w tworzeniu bardzo rozległego a’la fantasy RPG Uniwersum ,,Mega Wszechświata”. Taki schemat funkcjonuje w serialu oraz komiksie i na całej swojej przestrzeni ma się dobrze. Uważam, że ,,Chomisław” i wszystko co z nim związane to genialny przykład połączenia zarówno niedorzeczności jak i czegoś fantastycznego zarazem do gatunku i tworu trudnego - a jest to fantasy, dark fantasy czy RPG fantasy - wymagającego, co finalnie dla Świata Overlord pasuje wprost idealnie. A jak wiemy takowe rozległe MetaVersum, to przestrzeń (i na dodatek zahaczająca o koncept wirtualnej rzeczywistości), w której tak naprawdę wszystko jest możliwe. Istotne staje się tylko to, czy ,,Overlord" jako wielce rozbudowany Multiświat jego odbiorca potraktuje poważnie, czy raczej jako typową ,,zabawę”, przy której czuje się świetnie, czyli ma się z tego powodu tylko mega ,,fun", jakąś uciechę, ale nie za bardzo rozumie się konstrukcję tego skomplikowanego Wymiaru rozrywki, co w głębsze zaangażowanie o wiele bardziej odpycha niżeli przyciąga jak najsilniejszy cernowski magnes.

Możliwości tak rozbudowanych światów gier wirutalnych jak Yggdrasil w "Overlord" są ogromne - ogromne to znaczy, że te Krainy, Płaszczyzny, Światy, które poznajemy w mandze tomu 3 i wielu, wielu kolejnych (tom 3 odsłania coś nowego, ale… przed czytelnikiem jeszcze sporo do ogarnięcia; cierpliwość i masa czytania dalszych rozdziałów – to w tym przypadku rzeczy najważniejsze), to ledwie początek aktu wyłaniania się rzeczywistości przedstawianej! Po lekturze rozdziałów 8-10 (plus dodatek specjalny) jestem pewny, że dano mi na tacy dużo, dużo więcej treści i faktów, czyli rozległości i nowych przestrzeni MetaVersum, które ledwo co, bo takie odnoszę wrażenie, rozpoczyna Yggdrasil, niżeli łącznie zrobiły to w taki sposób pierwsze dwa tomy mangi. Duet naszych kreatorów w medium pisanym, o którym mowa, których w skrócie nazwiemy od ich godności ,,Panowie M” planują dla nas tego rodzaju przygodę, która będzie rozwijana stopniowo, ale z elementami zaskoczeń! Tempo nie będzie tak rwane jak poprzednio, gdyż Ainz w ,,czarnej zbroi”, czyli ,,Momon” rozpoczyna serię eksploratorskich przygód, coś a’la mini-odyseja, która ma na celu rozsławić jego imię, a tak naprawdę… pomóc mu odnaleźć ludzkich graczy, którzy utknęli w potężnych avatarach w Yggdrasilu i daleko, daleko poza. Gdyby ,,pan Ainz” dalej dzierżył tylko berło swej uzurpatorskiej władzy, podbijając te krainy, które ot tak mu się ,,uwidzi”. Overlord jako produkt czy marka, bardzo by straciło, bez dwóch zdań! Bycie kimś innym niż tylko ,,nieogarnięty tyran monarcha”, i to bywający ambiwalentny i groteskowy, to tylko i wyłącznie same plusy dla tej postaci; to wyzwanie, które rozszerza nasze pojęcie o tym kim jest Ainz i co tak naprawdę chce w tym dziwnym nieodkrytym Wymiarze osiągnąć.

Minie trochę czasu zanim w mandze ,,Imperium Nazaricka” osiągnie ten poziom, zajmie te tereny, co w całym dotychczas wyemitowanym anime. W mandze z serii nie jest to według mnie najistotniejsze. To przygoda, specyfika MetaŚwiata, postaci i ten ,,rpg-owo fantasy” dryg – to najbardziej namacalny i najciekawszy element Overlordu, o czym z początku świadczą te 2-3 stronki tomu 3 z opisem tego, o czym takowa manga jest, jakie są jej założenia, typy postaci, które stanowią o tym Świecie etc.; te treści to swego rodzaju ,,legenda do gry planszowej RPG” – tak to wygląda, a ta specyfika,, już na starcie" z tym klimatem na pewno bardzo podbudowuje czytelnika na cały tom treści! ,,Ainz Ooal Gown" a.k.a. Momon, to taki swego rodzaju Madmen swojego Świata, a raczej jak podkreślam MetaVersum. Uwielbiam Overlord, prawie że w każdym aspekcie, a trzeci tom mangi dobitnie to potwierdza; po prostu dzieje się w tym medium przygód naszego Ainza i reszty coraz lepiej, nie tylko z racji konstrukcji tejże rzeczywistości, która ogólnie jest bogata i bardzo, bardzo szeroko poprowadzona, ale i z racji postaci - charaktery są niezwykłe, osobowości Ainza a także NPC-ów również.

Tomu trzeciego nie da się nie polecić - łopatologia każe mi to napisać: najlepszy tom dotychczas, mimo iż szata graficzna to ten element komiksu, do którego i w tych kilku rozdziałach trzeba się będzie bardzo przyzwyczaić! Zdradzać smaczków i nagłych zwrotów akcji, bo takowe podnoszące pozytywnie ciśnienie czytelnikowi, się pojawiają. A największym walorem, co podkreślę to dopiero na koniec mej recenzyjnej deliberacji, są w tej mandze bardzo ważne i nowe informacje o prawach i zasadach, a także postaciach, czyli o wszystkim, co w "Overlord" się dzieje, podawane na zasadzie ,,legendy" i dodatków informacyjnych a'la ,,poradnik dla gracza RPGów/planszówek fantasy", co pojawia się co rozdział, na koniec tomu, lub w jakiś inny uporządkowany sposób.

To, co warto podkreślać za każdym razem, gdy jest się wśród swoich, czyli m.in. pośród fanów anime czy mangi i wspomina oraz porównuje dane dzieła do siebie, to to, że wiedza i znajomość swojej pasji to rzecz święta. To nie tylko tyczy się tych mediów właśnie, ale i ogólnie naszej kultury i tego, co kochamy i co uwielbiamy robić. Na temat samej japońskiej animacji można by...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zasmakowanie wiedzy często jest dla człowieka niczym zerwanie owocu z zakazanego drzewa lub sięgnięcie bardzo głęboko w sedno tego, co stanowi o tabu i o tym czym ono jest. Ciągły głód zdobywania nowych informacji, danych, relacji, masy i masy wiadomości współcześnie wzrasta, głównie ze względu na pędzący straszliwie, wyłamujący się idei wzrostu postępem geometrycznym, rozwój technologii wokół mediów: informatycznych, komputerowych, internetowych. A to sprowadza nas do następującego wniosku: nie jesteśmy w stanie przewidzieć w jakim kierunku dzięki jakim w głównej mierze technologiom rozwinie się rozrastający się twór cywilizacyjny gatunku ludzkiego, jak i m.in. to gdzie będziemy za enty lat w przód, skoro nie możemy dokładnie określić gdzie... jesteśmy teraz.

W doświadczaniu wielu aspektów nauki, ot tajnych eksperymentów, w nabraniu wprawy we ,,wkręcenie się" tematyczne w wir fantastyczno-naukowej akcji w popkulturze idealnie pomoże śmiałkowi pod względem czytelniczym bardzo popularny, doświadczony i kreujący swoją fikcję w bardzo zagadkowy iście futurologiczny sposób Michael Crichton. A Crichton właśnie to co najmniej ,,bardzo i to bardzo!" nietuzinkowy autor wśród powieści z pewną dozą naukowości w tle ich fabuł. Niegdyś spotkałem się z głosem, iż powinno z racji jego zasług dla beletrystyki określić go jako jednego z praojców naukowo-przygodowego gatunku w literaturze tudzież krzewiciela myśli technicznej i futurystycznej. Crichton napisał dość dużo powieści, w których to dziełach wplata on wątki począwszy od chemii czy biochemii, teorii matematycznych a skończywszy na modyfikacji na potrzeby fikcji idei ewolucji gatunków. To właśnie z ewolucją i genetyka wiąże się jedna z najbardziej znanych, topek wśród bestsellerów spośród dzieł jego wyjątkowej płodnej twórczo ,,pisarskiej ręki". A jest to: "Jurassic Park".

Moje zainteresowanie nauką, a w szczególności zamiłowanie do Paleontologii, która w świecie znanej powieści Crichtona po prostu przoduje (mimo licznych nieścisłości i drobnych oszustw na poczet fikcji), nie ma końca. Już od bardzo, bardzo małego szkraba – a byłem wtedy takim ,,dzieciuchem”, który fascynował się wszystkim, co niezwykłe, ciekawe i tajemnicze - strasznie lubiłem dinozaury. Oj, bardzo! O ile dobrze pamiętam wszystko zaczęło się, gdy w jakiejś małej encyklopedii dla dzieci zobaczyłem jakie te zwierzęta były w rzeczywistości: jakie były drapieżne, a niektóre zwinne, szybkie , a inne jakie w końcu okazywały się długie, czy po prostu dziwne: o bulwiastych głowach i dziwnych wypustkach na grzebiecie; jakie niektóre jak Prokompsognaty właśnie były ,,malutkie" niczym bardziej agresywne i ,,dinozaurowe” wersje piesków preriowych lub Chihuahuy. I nie zapominajmy o gigantycznych, takich jak Apatozaury czy Argentynozaury stworzeniach - one też zdominowały mój młody umysł.

Ewolucja jest bardzo nierówną, nie do końca klasycznie empiryczną i doświadczalną nauką; nie do końca zyskała ona uznanie w oczach naukowców, a m.in. biologów, geologów, biochemików anatomów itp. Fakt faktem, jej postulaty są słuszne, tj. sprawdzalne w taki sposób, że historię życia na ziemi, rozwój całego ,,pasma” organizmów etc., można pod nią ułożyć i dopasować. To na ewolucji opiera się m.in. w biologii systematyka organizmów. Jednakże, czy tak naprawdę powinniśmy nazywać ją ,,teorią przez wielkie t”, czy określać jako coś pośredniego: ,,teorią przez małe t”? Ów rozciągnięty w czasie niewyobrażalnie, często chaotycznie i skomplikowanie przebiegający proces polega na prostych założeniach, m.in.: przystosowanie gatunku, eliminacja słabych ,,osobników”, rozwój, przemiana i powstanie nowych odmian/gatunków. Lecz jego całościowy – jeśli w ogóle można to tak określić - przebieg może okazać się o całe rzędy bardziej skomplikowany, niż można by to zakładać. Mówiąc krótko i stanowczo: uważam, że Ewolucja jako dziedzina naukowej myśli ludzkiej i arkan biologicznej wiedzy jest tak skomplikowanym nieustającym cyklem zmian zewnętrznych i wewnętrznych zachodzących w obrębie organizmu danego gatunku, iż z perspektywy nawet setek tysięcy lat jego szeroko pojętego działania, ot nieustannego ,,wciskania przycisku Power lub Play na jakiejś maszynie do gry, którą jest sam Wszechświat”, gdzie zachodzi proces adaptacyjny danego biologicznego bytu do zmieniających się warunków środowiska, w którym on żyje, nie widać dużych zmian fizycznych czyli wyraźnych oznak, że coś się jednak w tym organizmie zmieniło, że ,,ej, patrz, to nowy gatunek!”. Ewolucja powinna być prawem natury, który ma tą trudną do zrozumienia specyfikę, którą powinno się akceptować, niżeli teorią, nad którą pracuje się do utraty tchu, próbując albo ją obalić, albo ją rozwinąć i ,,rozgałęzić” na multum odmian i nurtów. To o tyle zaskakujące prawidło tak a nie inaczej funkcjonującego na wszystkich poziomach Wszechświata – przynajmniej tak to wygląda z perspektywy gatunku człowieka na planecie Układu Słonecznego zwanej Ziemią! - że jesteśmy w stanie wyjaśnić jak organizmy żywe zmieniają się wewnętrznie i zewnętrznie w przeciągu danego okresu czasu. Jednak Ewolucja nie wyjaśnia jak dokładnie gatunki wymierają. I tu zatrzymajmy się na chwilę – gdyby nie upadek potężnej asteroidy 65 mln lat temu na Ziemię, być może sam proces globalnego ,,wymierania gatunkowego” czasowo by się zmienił – rozciągnąłby się i wydłużył, a same Dinozaury, którzy są najważniejszymi bohaterami omawianej książki Crichtona, wyginęłyby miliony lat później, a człowiek… cóż, jako gatunek, którym w takiej a nie innej formie obecnie jesteśmy, albo by powstał albo i nie. I być może samej powieści "Jurassic Park" i nawet filmu Spielberga o tym tytule by nie było, a co za tym idzie również mnie piszącego do niej ,,recenzencko-opiniowy” wywód. Te i wszystkie ,,pro-naukowe” rozkminy podkręciły mój gustomierz na maksa, zmuszając mnie wewnętrznie i intuicyjnie do sięgnięcia po jedną z najbardziej znanych marek w popkulturze, a szczególnie po jej pierwociny, które ją wykreowały: po opisywaną i wspominaną beletrystykę pana Crichtona właśnie, pierwszą z cyklu „Parku Jurajskiego” w ogóle, rzecz jasna o tym co jego nazwa tytule.

Decyzja była krótka, jej realizacja również: w przypadku oryginalnie brzmiącego „Jurassic Park” w opcji książkowej z wszystkich dostępnych możliwości na polskim rynku, zdecydowałem się na jedyny, dla mnie najatrakcyjniejszy wybór, co polecam i Wam z racji podejścia wydawnictwa do projektowania ,,fizyczności” swych książek, zwłaszcza tych od znanych autorów lub ze znanych serii, którego to autorem takiego wykonania jest „Vesper”. Owe wydanie, które wybrałem z satysfakcją, czego po prostu nie żałuję, sprawiło mi sporą czytelniczą satysfakcję. Jest ono oprawione w solidny, ale plastyczny i miękki papier, gdzie przód, tył i grzbiet całości książki wypełniony jest czerwono-biało-czarnymi motywami w różnych formach i z charakterystycznym rysunkiem m.in. T-Rexa na froncie oraz logiem marki i książki zarazem w języku polskim w tle na przedzie. Tak, jest to ukłon w stronę kultowości samego filmu Spielberga i czasów w których został wykonany – zewnętrze książki jest zarazem drapieżne, pełne energii, ale i częściowo minimalistyczne, jakby była to modyfikacja awangardowego ,,pop artu”, która ma nadać „Parku Jurajskiemu” uwspółcześnionej indywidualności. Oprawa zamyka w sobie około 500 stron lektury, której treści, dialogów, większych emocji i dokładności w budowania świata przedstawionego sam film z 1993 roku może w wielu momentach pozazdrościć. Taki jest Crichton: jak już coś tworzy, to z pisarskim przytupem… przynajmniej w większości. I przynajmniej w tej powieści a także kolejnej, "Zaginiony Świat", którą to… stety bądź nie, przeczytałem jako pierwszą, dlatego teraz wracam do szczerych i prawdziwych pierwocin tej fenomenalnej przygodowo-fantastycznonaukowej ,,marki matki” w popkulturze. Książka a film sprzed 21 lat to... mówiąc łopatologicznie, ale i z nutą natrętnego cynika: cholerna kupa różnic. Na jednej, czy czterech się nie kończy. Oj, nie. Powieść, co warto podkreślać za każdym razem, gdy się o niej wśród fanów wspomina i porównuje do obrazu Spielberga, w odróżnieniu do tegoż to klasyka kina jest o wiele bardziej zrozumiała - choć pełno w niej naukowego mambo-dżambo i bełkotu rozmaitego sortu - pod względem wchłonięcia i ich zanalizowania związanych z wiedzą, technologiami a głównie genetyką licznych treści, wątków, danych etc. Także książka lepiej uwydatnia refleksyjno-filozoficzną część tudzież przesłanie samej fabuły - ładnie podsumowuje naszą niestety nie aż tak doskonałą na każdym poziomie cywilizację i buńczuczność samego gatunku. Niech poświadczy o tym pewien akcent z powieści: otóż w okolicy 80% całości przeczytanej lektury natknąłem się na pewną myśl jednego z bohaterów, która akurat odnosi się do tego, co niesie ze sobą nowo rozwijana technologia, odkrywana i usprawniania w zastraszającym, umykającym postępowi geometrycznemu tempie, która może być dla nas czymś dużo gorszym niż ,,mieczem obosiecznym". Chodzi o postać Iana Malcolma - nasz nietuzinkowy naukowiec, specjalista od Teorii Chaosu, wypowiada interesujące i bardzo naukowo refleksyjne i że tak to określę ,,problematyczne" słowa: ,,Jednak zaledwie dekadę po skonstruowaniu bomby atomowej zaczęliśmy wchodzić w posiadanie władzy nad kodem genetycznym organizmów. Potęga genetyki jest daleko większa niż ta, jaką ma broń jądrowa. I wkrótce ta władza znajdzie się w rękach każdego człowieka.(...)W szkolnych laboratoriach. W tanich laboratoriach, z których korzystać będą terroryści i dyktatorzy". Czyż to nie jest dość potężna myśl i refleksja? Czyż nie rehabilituje pewne braki, które ma w sobie ogólnie cała konstrukcja powieści? Czy to nas czytelników, mimo iż sama lektura liczy sobie ponad 20 lat nie powinno zmusić do działania? Bo kto wie, może to w naszych rękach genetyka będzie kluczem do oszukania łańcucha życia na Ziemi, do manipulacji ekosystemami w ujęciu globalnym?

Chyba nigdy się to nie wydarzy, ba!, nigdy nie nastąpi ten moment, aby ktokolwiek powtórzył sukces nie literacki i gatunkowy w popkulturze, ale komercyjny swej danej powieści sci-fi przygodowej, tak jak zrobił to w przypadku "Park Jurajski" Crichton, którego pokłosie w wykonaniu Spielberga dało jedno z najbardziej pamiętanych obrazów w historii kina. Sam autor to jeden z najpłodniejszych pisarzy w swojej specjalizacji, choć bywający nieco nierówny twórczo i kontrowersyjny. A co do tej ,,nierówności", to swego rodzaju ujmą w tej powieści są postaci - głębi charakterów to raczej tu nie znajdziemy. Są to charaktery ciekawe, intrygujące, ale tylko na jeden typ powieści: na coś przygodowego z elementami akcji czy fantastyki naukowej, no i nic więcej. To takie osoby, takie postaci bez ciekawej i inspirującej przeszłości: mają tu być, spełnić swoją narracyjną rolę, i tak naprawdę to tyle. Jednostrzałowce, które pamiętają tylko ci, którzy widzieli film Spielberga z tuzami kina w rolach głównych. A teraz i Wy sięgnijcie po "Park Jurajski" - w obu mediach będzie to najlepsze rozwiązanie, zwłaszcza, że w moim przypadku, co może Was zainspirować, skończyłem czytać powieść 22 kwietnia, czyli w dniu, w którym nasza planeta obchodzi Międzynarodowy Dzień Ziemi. Cóż, nie naśladujmy natury aż tak jakbyśmy tego chcieli, przynajmniej nie w tym technologicznym momencie ludzkości, w którym inżynieria genetyczna jest jeszcze niepewna i chwiejna w perspektywie jej komercyjnego wykorzystania.

Zasmakowanie wiedzy często jest dla człowieka niczym zerwanie owocu z zakazanego drzewa lub sięgnięcie bardzo głęboko w sedno tego, co stanowi o tabu i o tym czym ono jest. Ciągły głód zdobywania nowych informacji, danych, relacji, masy i masy wiadomości współcześnie wzrasta, głównie ze względu na pędzący straszliwie, wyłamujący się idei wzrostu postępem geometrycznym,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Star Wars Darth Vader. Mroczne serce Sithów. Tom 1 Raffaele Ienco, Greg Pak
Ocena 7,4
Star Wars Dart... Raffaele Ienco, Gre...

Na półkach: ,

Pośród starwarsowych realiów w kulturze masowej istnieje pewien serial, który jest swego rodzaju pokłosiem wydarzeń i licznych relacji, także całej tej specyfiki dzieła z wielosezonowej produkcji, nad którą pieczę do 2012 roku - gdy wtenczas słynny kalifornijski reżyser z Modesto ,,oddał" Lucasfilm Ltd. w ręce Disneya - sprawował właśnie stwórca tej ikonicznej marki ,,Papa George Lucas”. A rozchodzi się o "The Clone Wars", na kanwie którego to siódmego sezonu powstał serial pt. "Parszywa Zgraja". I co ciekawe nie jest to produkcja, która ma jednego głównego bohatera czy te istotne kreujące wszystko wątki. Mimo obecności tu bardzo charakterystycznej postaci, Omegi i coraz silniej rozwijanych i wiązanych z Trylogią Prequeli Star Wars wątków midichlorianów oraz z Nową Trylogią w Kanonie z czym wiąże się proces ,,klonowania"; mimo obecności motywu pra-narodzin (ram) ideologicznych tego co nazwiemy potem ,,The First Order", „Zgraja” wciąż jest i zawsze będzie serialem animowanym o przygodach takiej a nie innej grupy postaci, takiej a nie innej grupy zbuntowanych Klonów, ot renegatów własnego losu, gdzie historie tych bohaterów i postaci z nimi współpracujących ciągną cały ten grajdołek starwarsowej fabuły do przodu, ku wiecznej galaktycznej przygodzie.

"The Bad Batch" to o tyle wyjątkowy serial, że podczas multum odcinków jego rozbudowanej całości, a niedługo zadebiutują ostatnie epizody wieńczące przygody ,,Zgrai” i ich tajemniczej towarzyszki, młodziutkiej i energicznej Omegi, doszedłem do wniosku, że warto zabrać się za lekturę jakiegoś w miarę dobrego i ogarniętego we wszystkich aspektach twórczych komiksu osadzonego w Nowym Kanonie Star Wars, który to ukazywałby historie rozgrywane nie aż tak daleko na Osi Czasu Uniwersum - po wydarzeniach z ostatnich epizodów "The Bad Batch". Mój fanowski umysł pracował non-stop, szukając to, co przyznam uczciwie, konkretnego i najlepszego dla mnie rozwiązania: albo pojedynczego gwiezdnowojennego zbioru zeszytów, czyli wydania zbiorczego, który prezentowałby daną zamkniętą i spójną opowieść, lub tomu pierwszego z danej serii zbiorczej, która osadzona by była wokół jakiejś dość kultowej i znaczącej dla marki postaci. I tak natrafiłem, i chyba co by nie było, było w tym jakieś 40% przypadkowości, na pilotowy tom rozpoczynający serię "Star Wars. Darth Vader". "Mroczne serce Sithów" to standardowe w wydaniach wielu zeszytów ,,obarczonych" odpowiedzialnością bycia określoną spójną historią zamkniętą w ramach tzw. Tomu, około 140 stron graficznej opowieści. Jej twórcami są Greg Pak, znany artysta komiksowego pióra z Marvela, tu odpowiadający za scenariusz oraz Raffaele Ienco, Neeraj Menon i Inhyuk Lee - specjaliści odpowiadający za ogólną stronę wizualną i graficzną. Co istotne, sam scenariusz do tomu pierwszego to swego rodzaju Spin-Off do wydarzeń, licznych informacji, relacji i danych umiejscowionych pośród galaktycznych wojażach Mocy i mieczy świetlnych pomiędzy epizodami filmowymi V-VI Sagi Star Wars, na co wskazują już na starcie inteligentnie oddane i świetnie rozrysowane pierwsze kilka stron tegoż to (wyjątkowego już za sam projekt okładek oraz tytuł!) komiksu - te momenty, te drobne, ale jakże intensywne początki są przeniesieniem kultowych i kluczowych dla Sagi Star Wars momentów z "Imperium Kontratakuje", zwłaszcza gdy w owym klasycznym filmie, co znajdzie przeniesienie w tej komiksowej historii w Mieście w Chmurach, mówiąc krótko, co widzimy w barwnie rozrysowanych zakrapianych ,,krwistością sithowskiej ciemności Vadera” kadrach z początku wydania: Luke w trakcie walki z Vaderem, dowiaduje się, że ów potężny Lord jest jego Ojcem i, że próbuje przeciągnąć go na Ciemną Stronę Mocy, aby razem jak to na więź ,,ojciec i syn” przystało rządzić całą Galaktyką. Od tego akcentu nastrojowo i z odpowiednim ujęciem tematu i osoby Vadera zaczyna się tak naprawdę cała fabuła, krwista, energiczna, pełna emocji i bardzo szybka, którą można podsumować jako vaderowskę przygodę, ot vendettę tej sylwetki naznaczoną wielkim bólem swego niematerialnego Ja jako Sitha. Tak rozpoczyna się wszystko, co najważniejsze dla istoty całości "Mrocznego serca Sithów".

Uniwersum Gwiezdnych Wojen, które odcisnęło swój ślad nawet w światowej myśli i strategii politycznej, czego przykładem niech będzie nazwa programu/operacji militarnej prezydenta USA Donalda Reagana: ,,Star Wars", nie dość, że jako ponadczasowa marka dla popkultury i dziedzictwa twórczego ludzkości jest z globalnym organizmem fandomowym zawsze i wszędzie, to i tak ciągle nie przestaje zaskakiwać geeków tegoż to jakże cennego i wyjątkowego Świata rozrywki. I chyba nigdy się to nie wydarzy, nigdy nie nastąpi ten dzień, aby ,,starwarsy" nagle przestały dla nas, choć to brzydko zabrzmi: ,,się produkować". I niech to zaskoczenie, ten pozytywny ,,szok neuronalny" potwierdzi ów komiks - szczerze: nie mogłem przewidzieć oprócz tego, że ta publikacja doda nam kolejne cegiełki wiedzy, relacji i jak zawsze podkreślam licznych informacji o Gwiezdnych Wojnach i dla Gwiezdnych Wojen, iż pokaże ona nam mrocznego Lorda Sithów w takiej dyspozycji, z taką niespotykaną dotąd wściekłością i determinacją oraz, co zaskakujące bagażem sprzecznych emocji, czego właściwie wcześniej w materii tworów Uniwersum albo nie widzieliśmy wcale, albo mieliśmy z taką kreacją do czynienia nader rzadko. Ogólnie rzecz ujmując, choć to i tak za mało aby określić ów fenomen "Mrocznego serca Sithów" w prostych słowach, to to co nastąpiło po początkowym nawiązaniu do Epizodu V w komiksie, potrafiło ściąć z nóg i przyszpilić do surowego muru emocji i wrażeń zarówno z perspektywy oceny grafik i rysunków jak i scenariusza oraz niebywałego przeniesienia go na opowieść komiksową. Bo nie sztuką jest ,,coś narysować i jakoś to opowiedzieć", sztuką jest zrobić to tak, aby obraz, narracja kadrami, fabuła etc. zgrały się w jeden symbiotyczny byt, będący atakującą i szokującą nasze zmysły i starwarsową wiedzę niezapomnianą epopeją, która godna jest wszystkich filmów Sagi, szczególnie tych klasycznych sprzed dziesiątek lat, które wpłynęły na rewolucję gatunku sci-fi oraz Sci-Fi Space Opera i Space Fantasy. I z mojej strony nie ma tu przesady czy jakiejś hiperbolizacji - tak właśnie szczególnie, na dużej warstwie emocji odczułem ten komiks. To było prawdziwe ,,Serce Sithów"!... Które biło chyba w tych 140 stronach ,,z kawałkiem” po prostu dla mnie.

Mimo wiadomego od pierwszych plansz tomu obranego przez twórców punktu widzenia ich opowieści, czy inaczej mówiąc perspektywy dynamiki narracji, dostaliśmy rzetelnie wykonany komiks: graficznie bardzo dokładny i skrupulatnie stworzony jakby to były zdjęcia z filmu rysunkowego zatrzymane w kadrze. Kednakże okazał się to bardzo szybki, jak ta tytułowa wściekłość i żal w jednym Vadera, tom, jakby brakowało mu miejscami kadrów do domknięcia określonego wątku, jakby liczyło się tylko to, co czuje i jak rozumie to, czego dokonuje wokół siebie Lord Vader. I chyba wiecie co… tak też tu było. A jeśli liczyło się na jakieś zaskoczenia, zwiększenia tempa emocji w stosunku do i tak niniejszym wysokiego, to takowych tu nie zabrakło: pojawił się sympatyczny i nieco rozgadany, wprowadzający potrzebny ,,stabilizujący” porywczość ,,upadłego Anakina” humanoidalny droid imperialny, towarzyszący samemu Vaderowi, tak jak to niegdyś było za dobrych czasów z jego relacją z C3PO. Oprócz tego w okolicy połowy zawartości komiksu zostaje wprowadzona… dublerka Padme, jej służka, którą to już widzowie "Mrocznego Widma" mogli śmiało poznać. Kobieta łudzącą przypominała ukochaną anakinowskiej części Vadera. Czy to przypadek? Nie sądzę – zagranie przemyślane, ale bardzo zbijające z tropu, do tego stopnia, że czytający tom 1 mogą uważać Lorda Sithów za rozdartego, wewnętrznie krwawiącego. Można dojść do wniosku, że dusza Anakina wciąż tkwi w Vaderze. Tam gdzieś ,,inside” jego psyche kryje się rozdarty niegdyś tak szczęśliwy i sympatyczny Anakin Skywalker. W pewnych sekwencjach komiksu widać, że chce się on spod całunu Ciemnej Strony wydostać. A świadczą o tym ,,przebitki” wspomnień Vadera w postaci rysowanych, szerokich fizycznie przetartych sithowską czerwienią krwawiącego Kyberu scenach/kadrach – przebitki te nam, fanom, znane są wydarzeń filmowych Prequeli Lucasa.

Tak Anakin/Vader, nieistotne jak go nazwiemy, mroczne serce Sitha tej postaci… po prostu cierpi, choć w kwestii odczuwanych emocji przez byt niematerialny zwany Vaderem pośród fanów, którzy przeczytają ten komiks, może pojawić się wiele głosów sceptycznych; w końcu upadły niegdyś Anakin, a teraz Czarny Lord w okresie od 0 – 3 lat po ,,Bitwie o Yavin” to najpotężniejsza jego wersja, najintensywniej i najpełniej trwająca przy Ciemnej Stronie Mocy. I nie jest to do końca pewne, czy Vader był w stanie pozwolić sobie na choćby i minimalne dopuszczenie Jasnej Strony i doraźniejszych, pełniejszych emocji i wspomnień do swojego ,,dawnego Ja”, o ile faktycznie wtenczas tam jeszcze ono było. Przez sam aspekt graficzny, i tu najbardziej wybija się w komiksie praca Neeraja Menona w wypełnianiu rysunków odpowiednią temperaturą i intensywnością kolorów, zdarzały się takie kadry skupiające się na kreacji Vadera w różnych momentach ruchu postaci, odczuwania emocji, w danej akcji w konkretnej scenie, które to śmiało, lekko podszeptywały do ucha czytelnika, że coś jest jednak na rzeczy, że Vader całym sobą, od hełmu przez opalizującą intensywną czernią resztę zbroi odczuwał jednak żal, skruchę jakieś szczere typowo anakinowskie emocje. Jakby nie był w stanie zostawić wielu spraw i chwil za sobą i skupić się na podporządkowaniu Galaktyki woli swojej i Imperatora. Zakończenie opowieści to taka otwarta księga, coś bardzo ,,kontrolnego", co ma ustawić Czarnego Lorda na określone działania w dalszych tomach serii mu przeznaczonej.

Pośród starwarsowych realiów w kulturze masowej istnieje pewien serial, który jest swego rodzaju pokłosiem wydarzeń i licznych relacji, także całej tej specyfiki dzieła z wielosezonowej produkcji, nad którą pieczę do 2012 roku - gdy wtenczas słynny kalifornijski reżyser z Modesto ,,oddał" Lucasfilm Ltd. w ręce Disneya - sprawował właśnie stwórca tej ikonicznej marki ,,Papa...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Overlord #2 Maruyama Kugane, Fugin Miyama
Ocena 7,2
Overlord #2 Maruyama Kugane, Fu...

Na półkach: ,

Władcy absolutni, uzurpatorzy, liderzy bezprawia i totalitaryzmu. Tak, tego rodzaju indywidua, te sprytne charyzmatyczne jednostki, faktycznie mają w sobie to niezwykłe dane im tylko ,,coś", co umożliwia im stosowanie mechanizmów kontroli, władzy, dominacji i manipulacji nad ludem, nad swoimi obywatelami, nad prostą i łatwą z ich perspektywy rzeczywistością. Historia historią, jej na ten moment rozliczać nie będziemy. W popkulturze natomiast możemy zaobserwować to, jak tego rodzaju osobliwości i osobistości charakterologiczne, przeważnie antagoniści, czy antybohaterowie, a rzadziej protagoniści, podstępnie ,,używają” swoich cech ,,niematerialnego Ja”, jak ich psychika ewoluuje, co robią i jak ich czyny oddziałują na wszystko wokół: od jednostki, bo małe zbiorowości aż po kraj/obszar, którym rządzą, lub z którym mogą ,,pójść w tango wojennego konfliktu zbrojnego”.

Czy to film fabularny w rozmaitych gatunkach i nurtach, czy to serial live action bądź animacja w różnej konwencji i stylu – przywódcy absolutni o skłonnościach psychopatycznych, których umysł zaburzyło całkowite, ciągle narastające pragnienie kontroli, manipulacji poddanymi (a praktycznie wszystkim czym się da!) i dzierżenia władzy dla samej istoty władzy i jej delektowania się, są związani silną relacją z rządami absolutnymi, od których przeważnie, z czego zazwyczaj sami nie zdają sobie sprawy, gdyż biologia takich socjo-psychopatycznych mózgów jest w tego pokroju przypadkach mocno zachwiana, niestety nie ma ucieczki. I tak przechodzimy powoli do sedna niniejszych deliberacji. Istnieje pewne Uniwersum tematyczne w kulturze masowej w tworach spod znaku estymy i wyjątkowości kraju kwitnącej wiśni, w którym na przestrzeni wielu jego serii odcinkowych w anime oraz multum rozdziałach mangi i light nowelek daje się nam poznać, bardzo ,,mięsiście” i namacalnie, prawie że na wylot główny protagonista, który jest jądrem i osią skupiającą wokół siebie podstawowe założenia fabularne tego Świata i jego konkretny, idący jakby danym planem rozwój, także splatającą sobą samym liczne wątki, relacje, wydarzenia i pozostałe elementy rzeczywistości DMMO-RPG, z którym bardzo ściśle związany jest "Overlord" i wiele wymiarów poza nim. Tym kimś jest Ainz Ooal Gown, władca jednej z gildii Yggdrasilu, rezydent Wielkiego Grobowca Nazaricka, istota nieumarła, wyższa! ,,Pan Ainz” bądź ,,Momonga” bo takie też nosi on imię, jest w anime z tejże serii, jak i mandze czy nowelce o tym samym tytule, nie tylko postacią, o czym my fani tego Meta-Versum dobrze wiemy, o niezwykłej wręcz arcypotężnej mocy fizycznej, co określa się w fandomie jako ,,Overpowered”, ale i nader niezwykle inteligentnym - mimo iż czasami ze skłonnościami do delektowania się władzą w sposób totalitarny i z namiastką bezprawia - władcą, kimś kogo, co sądzę osobiście, można określić bardziej ,,Zdobywcą Absolutnym” niżeli Imperatorem i Dyktatorem. Jest w Ainzu jednak coś sprzecznego, co może być lekkim ewenementem: to prawdopodobnie jedna z najpotężniejszych sylwetek na liście postaci OP, szczególnie w gatunku ,,Isekai”, do którego Uniwersum Overlord się zalicza, także wśród zestawienia bohaterów i łotrów z gatunku sci-fi i fantasy w anime, w całym dotychczasowym dorobku tego rodzaju i gatunkowości w animacji. Sęk w tym, że nasz ,,Momonga”, czy to w czterech sezonach „Overlord”, czy to w przeczytanym jak dotąd przeze mnie tomie pierwszym i niniejszym omawianym no.2 mangi, zdaje się niekiedy podejmować swe decyzje albo za szybko, albo zbyt rozciągliwie w czasie, co raczej prawdziwemu władcy absolutnemu nie po drodze, a w jego przypadku tego rodzaju ,,osobliwość” niby-tyrana, którym miałby być, cóż, nadaje mu solidnej dawki komiczności w charakterze. A przykładem tego niech będzie stosunek protagonisty do tzw. ,,Jaszczuroludzi” z II i III sezonu (w medium mangowym to jeszcze przede mną) gdzie ów byt ostateczny i władca wszelakich krain Yggdrasilu nie był do końca pewien czy ich zanihilować czy zacząć z tą Cywilizacją współpracować albo ,,dyskretnie" nimi władać. Czy on czasami nie ma tak, że nie wie, co z tą swoją dzierżoną władzą i bezgranicznymi przywilejami z tego wynikłymi zrobić? Chyba tak, i to jest bardzo charakterystyczny element, za którego można polubić tę postać i całą konstrukcję Uniwersum Overlordu, bo na pewno jest to bardzo osobliwa i niezwykła opowieść.

Gdyby nie sylwetka Pana Ainza w omawianym Uniwersum, gdyby nasz główny kreator wszelkiej maści wydarzeń tu rozgrywanych, odkrywanych informacji i poznawanych postaci nie był tak barwny, tak nieprzewidywalny jakim go przez te dwa tomy mangi ,,Overlord” i multum odcinków anime poznaliśmy, mielibyśmy tylko… i aż tylko władcę totalitarnego, tylko i aż przykład rządów nieograniczonego niczym, wszechpotężnego tyrana, a to samo w sobie zrobiło by ten cykl, tę rzeczywistość mocno wyjałowioną, pozbawioną smaku. Dlatego "Overlord" jest tak niezwykłym tworem w popkulturze, a Ainz tak niezwykłym bohaterem/antybohaterem na tkance tego rodzaju, co jego charakter i cechy, postaci w popkulturze. I nie ma co narzekać. Po młodzieżowemu mogę powiedzieć, że jak dotąd miałem przyjemność zetknąć się z ,,w opór mega dobrym anime oraz mangą", którym jest ten Świat. I co istotne, po przeczytaniu pilotowego wydania mangi Overlord wręcz nie mogłem się doczekać tego, co tam takiego nasz sławetny ,,Momon" - a tak naprawdę świadomość człowieka, która utknęła w Yggdrasilu, stąd mamy wrażenie obecności dwóch narracji w anime oraz japońskim komiksie, który omawiam, choć w przypadku medium komiksowego to wrażenie doświadcza się jakby nieco z opóźnieniem - i jego ekipa Wielkiego Grobowca Nazaricka odkryją, czego w tomie drugim dokonają. I co tam ciekawo się ,,powydarzało” i ,,zadziało”? Ano właśnie, ów tom, co zresztą stanie się raczej standardem twórczym w kolejnych wydaniach, napisali i narysowali mangacy Muruyama i Miyama. Ainz nie okazał się tu perłą i ,,najlepszością” najwyższego sortu. Nie. Serce skradł tu ,,Chomisław” – nazwijmy ,,to coś” humanoidalnym chomikowatym stworzeniem o licznych mocach, specyficznej zadziorności charakteru i słodkiej śmieszkowatości, za którą nie da się Chomisława nie pokochać; najlepsze jest to, że dzięki niemu Ainz zyskuje na sile do odbioru swej osoby miliony expa ,,rpg-owej many” – nieoczekiwany duet tego stworzenia z naszym protagonistą to jedna z lepszych rzeczy, która się tu wydarzyła. A, co do samego Ainza, co staje się niekiedy czymś prawie że ,,normalnym”, po raz kolejny jego potęga daje o sobie znać, staje się ona narzędziem – i chyba nie jest to nudne, a raczej formalne i zwyczajne – do eksploracji licznych krain i Świata poza ,,Yggdrasilem”.

Na gdaczące pustosłowie, cholibka – nie dało się nie użyć takiego stylu wypowiedzi zważywszy na specyfikę fantasy Overlordu i w miarę pośrednie konotacje tytułu z ,,średniowiecznym RPG dark-fantasy” – dobra nasza, że taka rozrywka jak anime i dwa tomy mangi, których doświadczyłem z tego Meta-Versum "Overlord" potrafi cieszyć dorosłych geeków; że sama ,,kreska” w tejże mandze, sposób kadrowania, także rozwijanej narracji potrafi dać satysfakcję każdemu, kto złapie bakcyla do oryginalności Światów tu wyłanianych, do wielu postaci tu wykreowanych, także do wątków, konstrukcji rzeczywistości ,,Overlordu” i tajemnic, które za sobą kryje ów Wymiar rozrywki, zważywszy na fakt, że jest to najlepszy ,,Isekai” wśród anime i mangi! Wielu elementów w tomie drugim komiksu, których się spodziewałem, niestety, zabrakło: ,,Ainz” był za mało zdecydowany i średnio konkretny w swoich czynach i prowadzeniu władzy w Yggdrasilu i poza. Postaci poboczne i krainy… pojawiły się zbyt nagle i strasznie chaotycznie, jakby nie w tym momencie, którego oczekiwał nasz bohater. Dynamika akcji była bardziej komiczna niżeli intrygująca, choć nie zabrakło elementów trzymający leciutko, ale jednak, czytelnikowi nóż na gardle. Specyficzne okazało się to, że bywało w samej grafice i tak, że zdawała się być ona zbyt ,,przetarta”, blada, rozciągnięta, mimo iż to jest czarno-biało-szara manga, a styl ,,Overlordu” w tej kwestii jest taki jaki jest. Trochę narzekania, ale w większości ogrom satysfakcji!

Możliwości tak rozbudowanych światów gier wirutalnych jak Yggdrasil w "Overlord" są ogromne - ogromne to znaczy, że te Krainy, Płaszczyzny, Światy, które poznajemy w tej produkcji, to ledwie początek takich możliwości kreowania rzeczywistości przedstawianej! W "Overlord" może wydarzyć się dużo, dużo więcej niż to, co planują dla nas jego twórcy. Tu ogranicza nas tylko wyobraźnia, dlatego w związku z tym, w aspekcie tego jak wygląda fizycznie, przestrzennie, jak może rozbudzać naszą wyobraźnię Uniwersum Overlord, jak jest przepastne i niezwykłe, pomyślmy, czym zaskoczyła nas druga część mangowych przygód Ainza vel ,,Momongi" i jego towarzyszy? Odpowiedź powinna być dość prosta: tak, chodzi o sam aspekt ,,przygodowości" w klimatach tudzież gatunku fantasy zmiksowanego również według mnie z ,,dark mitological fantasy" i pierwiastkiem historycznym, i to na dodatek z użyciem mechanik dających na myśl, że mamy przed sobą mangę, w której doświadcza się prawie że gry RPG, jej bohaterów specyficznych rodzajów NPC-ów, którzy w tym Uniwersum stają się samoświadomi i niezależni, co podważa fakt jakoby wciąż była to rzeczywistość ,,meta gry wirtualnej" Overlordu pt. Yggdrasil.

Chyba każdy z geeków tego anime z omawianego przeze mnie z werwą (no bo jakże tu nie lubić tego cyklu?! ) Uniwersum, zauważył, że w tomie drugim mangi pojawiła się w końcu Teokracja Slain oraz E-Rantel - krainy, ugrupowania, związki i inne elementy, zjawiska i organizacje z tej nieodgadnionej rzeczywistości, co samo w sobie podkreśla, że ów Meta-Świat z każdym kolejnym tomem komiksu będzie coraz bardziej rozszerzany, opisywany. A wszystko dzięki przygodom, dzięki temu, że twórcy serii (to samo tyczy się serialu anime) postawili na eksplorację Yggdrasil i krain poza z perspektywy imperatywu Ainz Ooal Gowna i jego możliwości.

Władcy absolutni, uzurpatorzy, liderzy bezprawia i totalitaryzmu. Tak, tego rodzaju indywidua, te sprytne charyzmatyczne jednostki, faktycznie mają w sobie to niezwykłe dane im tylko ,,coś", co umożliwia im stosowanie mechanizmów kontroli, władzy, dominacji i manipulacji nad ludem, nad swoimi obywatelami, nad prostą i łatwą z ich perspektywy rzeczywistością. Historia...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Inspektor Akane Tsunemori #1 Akira Amano, Hikaru Miyoshi, Gen Urobuchi
Ocena 7,7
Inspektor Akan... Akira Amano, Hikaru...

Na półkach: ,

Żyjemy w czasach kiedy to dociekania na temat teoretycznego usamodzielnienia się Sztucznej Inteligencji i zyskania przez nią świadomości tudzież samoświadomości celu własnego istnienia, zyskują wręcz, czego nie spodziewałby się prawie nikt, nieprawdopodobny rozmiar. I co w tym wszystkim istotne: my sami nie wiemy jak takowa ewolucja i liczne przeobrażenia AI się zakończą... i czy kiedykolwiek tego rodzaju ,,wyższa inteligencja" przerwie łańcuch swoich niebotycznych przemian i adaptacji rzeczywistości ludzi… być może na swoją korzyść. Na ile jest to prawda specjaliści od AI z wielu placówek na całym świecie pracują nad taką Sztuczną Inteligencją, zapewne opartą na złożonych sieciach neuronowych, która to będzie w stanie przewidzieć przyszłe zbrodnie. I teraz pytanie: jakby ta ,,prekognicja" miała wyglądać? Następna kwestia: czy czegoś to nam nie przypomina, ot swoistego popkulturowego ,,Deja Vu”a? Czy to nie jest tak, że wręcz musi to wymuszać na naszych skromnych mózgach kojarzenia tegoż to zagadnienia z tzw. ,,Współczynnikiem Zbrodni i System Sybill" z pewnego Uniwersum w popkulturze właśnie? Otóż kłania się nam słynny "Psycho-Pass", a potem twory archetypowe, na bazie których powstało to Uniwersum - Świat odważnie idący w ,,gorące tango" z bardzo realnymi hipotetycznymi motywami SI, które tak frapują współczesną cywilizację.

Gdy jest się fanem tego rodzaju rozwiązań fabularnych, samego gatunku tego Wymiaru rozrywki i doznań, jakim jest przytaczany Psycho-Pass; jeśli jest się zdecydowanie za tego pokroju kwestiami jak to, co łączy się w tym fikcyjnym świecie z problematycznym zagadnieniem Sztucznej Inteligencji, i ma się z tymi obszarami, co by nie było filozoficzno-naukowym paradoksem, do czynienia nader często i intensywnie, to można tylko gdybać... ,,no bo, co by było gdyby…” twórcy tegoż to omawianego Uniwersum, najlepiej znanego z trzy-sezonowego anime, bo jeśli chodzi o mnie to od medium japońskiej animacji w szczególności zacząłem moją przygodę z tym Światem, zachowali choć o odrobinę więcej zdrowego rozsądku i zmniejszyli tu ilość tych bardzo naboostowanych, przesiąkniętych pierwiastkiem bardziej fantastycznym niżeli naukowym, motywów sci-fi a'la ,,Raport Mniejszości" na korzyść bardziej zwartej i zorganizowanej fabuły i skonkretyzowanych ról w niej postaci, które fajnie by było gdyby były dla ogółu widowni bardziej ,,ogarnięte" i spójne, to takie zrównoważone wykreowanie trudnego tematu związanego ściśle z utechnicyzowaniem ludzkości poprzez ,,algorytmiczną klasę wyższą", która wtłoczona do Systemów - którym podległy jest nasz rozwijający się gatunek - dyktuje nam ,,jej" pomysł na ubezwłasnowolnione rozwijanie się cywilizacji, byłoby wręcz rozwiązaniem perfekcyjnym. Zwłaszcza że Sztuczna Inteligencja w kulturze masowej to temat owszem fascynujący, ale cierpki, trudny, skomplikowany futurologicznie, zachodzący narracyjnie i ,,deliberacyjnie” oraz metodologicznie pod transcendencję i metafizykę, dlatego stosowana w różnych tworach i mediach popkultury z umiarem, na pewno jest ona stabilnym a może i najlepszym czy wręcz jedynym wyjściem dla każdego geeka tematu.

I tak, krótka chwilowa dygresja niniejszego motywu ,,około-algorytmiczno SI” bardzo wykorzystywanego na polu badań w nauce, kulturze, technologii, zmusiła mnie do wyciągnięcia pewnych wniosków: a, właśnie, z racji tego jaki wydźwięk ma to anime, czyli "Psycho-Pass" na specyficzne, jakby z drugiej strony medalu, spojrzenie dużej części populacji na wieloaspektową, wielowymiarową Sztuczną Inteligencję, nie mogło w moim przypadku być inaczej: musiałem sięgnąć po mangę tego Uniwersum, która stanowi jego adaptację jak i częściowo coś na miarę ,,alternatywnego pierwowzoru” do serialu, który jest teoretycznie najważniejszą osią ,,PP"; nie mogłem nie skorzystać z okazji: postanowiłem zamówić, a potem przeczytać i niniejszym zrecenzować pierwszy tom tegoż to komiksu, osadzonego w Uniwersum Psycho-Pass, co ciekawe wcale jak ono się nie nazywający, mający jednak tytuł: "Inspektor Akane Tsunemori". Autorem scenariusza do publikacji okazał się Gen Urobuchi, za sferę graficzną w większości odpowiadał Hikaru Miyoshi. W odróżnieniu od anime, do którego fani tej mangi mają dość ambiwalentny stosunek (w tym Uniwersum panuje nieco inna hierarchia; co podejrzewam istotniejsze w ,,PP” okazuje się medium przekazywania treści i budowania tego Świata w formie anime; manga nie jest najważniejsza – to raczej dopełnienie treści i rozbudowania tej iście orwellowskiej rzeczywistości), i które to, co osobiście uważam powinno zakończyć się na pierwszym sezonie, ewentualnie na kilku odcinkach drugiej serii, tom pilotowy ,,Inspektora Akane” wskazuje na jedno: komiks, jak na pierwszy tom przystało, jawi się jako spójniejszy, bardziej przyziemny, nie aż tak dynamiczny, ale za to cholernie inteligentny w kwestii kierowania świadomości odbiorcy do refleksji nad przedstawianym tu tematem, a głównie zagadnieniem SI. Oprócz tego w serii odcinkowej rozciągnięto tak genialny splot tematów fantastyczno-naukowych ponownie skupionych czy też ,,otaczających ją murem” wokół Systemów bazujących na Sztucznej Inteligencji i ich ogromnego wpływu na zbiorowość ludzką dużej część globu do zbyt chaotycznych rozmiarów: z AI zrobiono nie tylko narzędzie kontroli obywateli, ale i głównego bohatera, który może i nie jest nim bezpośrednio ale stanowi tu znaczącą oś wokół której moim skromnym zdaniem skupia się zdecydowana większość fabuły, wątków, relacji. Co za dużo AI... to nie zdrowo.

Wykładnikiem tej niezwykłości, ot wyjątkowego geniuszu i całej specyfiki świata przedstawionego, wyróżniającej "Psycho-Pass" z tłumu komiksów różnej konwencji i pochodzenia w tematyce sci-fi z różnymi podgatunkami czy nurtami w tle, jest to, że jako kompletny Byt, ot Wszechświat, co dopiero teraz prawie że w większości zdołałem to zrozumieć przez doświadczenie tomu pierwszego omawianej mangi, mimo iż jeszcze kilka z tej ,,inspektorowej” serii przede mną, "Psycho-Pass" stanowi połączenie ,,philip.k.dickowskiego" wyrazu lęku i apatii, wręcz przerażenia wobec możliwości utraty tożsamości przez ludzkość w rozwijającej się w nieznanym i niepewnym kierunku technologicznym cywilizację, przez jednostki – czyli nas samych! - i wszystkiego co się z tym wiąże: bo Psycho-Pass to odpowiednio doprawiona ,,sosem” japońskiego spojrzenia twórczego mangaków antyutopia/dystopia orwellowska wykreowana w literaturze, jak i licznych adaptacjach filmowych, których jest od groma. I Boże, chroń nas od takiej przyszłości, gdzie w rzeczywistości ,,Inspektora Akane" pojęcie wolnej woli, świadomości własnej przyszłości i życiowych celów nie istnieje, gdzie wszystko to jest zatarte, bardzo płynne i ulotne... zastąpione przez taki oto System Sybill, którego w mandze pierwszego tomu nie poznajemy tak intensywnie jak w anime, jednakże z czasem zaczyna on nabierać kształtów, ot mocy sprawczej, przed którą w tym Świecie ,,drży potulnie” chyba każdy obywatel, bez względu na koneksje, klasy społeczne etc. Zresztą przed czymś takim jak ,,Sybill”, przed jej konsekwencjami pierwszego uruchomienia!, przed zagrywkami rzeczywistości, które genialnie uwydatnia anime i pierwszy tom komiksu z omawianej serii, gdzie prekognicyjne moralizowanie ,,czy więzienie kogoś za coś, czego fizycznie nie zrobił, a niby ma ochotę tego dokonać" aż nadto się uwydatniło, ostrzegał nas wieszcz ludzkości, pierwszy prorok literatury sci-fi wyprzedzający swe czasy w sposób nie do opisania, George Orwell.

Najpiękniejsze w pilocie mangi ,,Inspektor Akane Tsunemori” jest to, że zaczyna się ona od słów imienia i nazwiska przytaczanej wybitnej godności brytyjskiego pisarza: ,,George Orwell napisał”. Czy to przypadek? Oj, na pewno nie. Świat wykreowany przez naszych mangaków musiał mieć podstawę, do której nawiązywała ta dwójka twórców. I tą podstawą były wszystkie kwestie, myśli, refleksje nad obecnym światem poruszane przez Orwella w jego dziełach – no bo skoro zacząć, to z przytupem w uświadomieniu każdemu kto otwiera ten tom, z jaką ,,systemową”, wyjałowioną rzeczywistością przyjdzie mu się zmierzyć, czego ,,posmakuje” i jak ten smak zachowa się w jego pamięci: jak gorzki i cierpki posmak trudnej, zakłamanej społeczności, nieświadomej kontroli ze strony tzw. ,,Systemu Wielkiego Brata”, którym jest w tym Świecie Sybill, czy jako kwaśny ze słodkim dodatkiem posmak, gdzie według czytelnika nadzieja dla obywateli Świata wiąże się z prawidłowym działaniem Służb, Rządu i Biura Bezpieczeństwa, które mogą, jeśli chcą, skutecznie i w miarę po kryjomu zapobiegać ,,przyszłym zbrodniom” oraz uświadamiać ludzi o zagrożeniach płynących z posiadania wysokiego ,,Współczynnika Zbrodni”, czyli ,,koloru duszy” człowieka; Służby także mogą mieć kontrolę nad Systemem, aby ten nie przekroczył swoich kompetencji w ubezwłasnowolnianiu mas obywateli - tu też pojawia się ten lekki promyk nadziei o którym mowa. To odbiorca ,,Inspiektora Akana Tsunemorii”, który pozna tą komiksową serię po raz pierwszy, musi zrozumieć zasady panujące w tego rodzaju ,,porządku Sybilli” i zastanowić się czy jest to Świat, który się dla niego otwiera czy nie. Takie poznanie, takie refleksje i poznawanie przedstawianego na kanwach mangi Uniwersum umożliwia tom 1. I co istotne, w kwestii głębi fabularnej mangowego Psycho-Passa, która uważam związana jest niniejszym z charakterystyką tego tytułu i jego przeznaczeniem – nie jest przedstawiona bezpośrednio, lecz ,,ukryta" w dość specyficzny sposób, do którego trzeba chcieć dotrzeć i zrozumieć... całości tego Uniwersum bardzo osobliwy sens. "Psycho-Pass" prezentuje nieco cięższy gatunek fantastyczno-naukowy wśród komiksów japońskich, czy ogólnych, a także uwzględniając w tym porównaniu seriale anime i klasyczne aktorskie ,,live action”. Świat przedstawiony w Uniwersum zawiera w sobie podgatunki cyberpunkowe, futurologiczne, bodaj coś nawet z odrobiny ,,noir political fiction”, co nadałem osobiście Psycho-Passowi taką specyfikę gatunkową ze względu na udział w fabule Rządu, Władz i Organizacji. I ów świat w porównaniu do konkurencji popkulturowej jest mocno rozbudowany. W pilocie mangi można dostrzec, że bardzo duże znaczenie ma tu opowieść obrazem: szerokim rysunkiem. Pełno tu dwuznaczności i moralno-etycznej gry. To brawurowo zrealizowany, poruszający komiks, osadzony w okropnie trudnym, chaotycznym, zdegenerowanym i niepewnym Świecie... A to dopiero tom pierwszy!

I pomyśleć, że wszystko to, co kreuje tom 1 mangi ,,PP" mimo iż jest fikcją jest tak bliskie realności tak okrutnie prawdziwe w swej profetyczności, że nie sposób nie zastanawiać się nad przesłaniem tego tytułu po wsze czasy. I dobrze, że to z perspektywy postaci młodej, ambitnej, delikatnie niepewnej Akane rozpoczyna się narracja tomu, że to jej punkt widzenia rozpoczyna ten kalejdoskop wydarzeń, które mają swój świetny ,,smakowy" suspensik i cały urok, któremu siły nadaje bardzo ekspresyjna i żywa grafika - to przecież tu Sybill odgrywa cholernie ważną rolę. Ona/Ono jest życiem tych ludzi, oni są nią.. Są Systemem. Swoją rolą Pani Inspektor pokazuje, że Japonia, czy głównie Tokio w miejscu akcji Uniwersum, odzwierciedla problem, który tyczy się nie tylko tychże obszarów, ale i całej kuli ziemskiej. Bardzo dobrym rozwiązaniem było przedstawienie narracji z perspektywy Akane. Dzięki temu zabiegowi powstał dość wstrząsający paradoks, który czytelnik sam musi ogarnąć, i to już w tomie 1! Najwyższą nagrodą dla Obywatela Japonii nie jest żadne spełnienie prywatnych marzeń w postaci upragnionej pracy za upragnioną wypłatę, w upragnionym miejscu, gdzie człowiek zawodowo czułby się niczym nieograniczony, wolny, szczęśliwy, spełniony. Tu czegoś takiego nie ma – to pojęcie zdeptane w zarodkach umysłów młodych osób, bowiem najwyższą nagrodą dla mieszkańca Japonii jest praca w Rządzie, w jego Agencjach, a przede wszystkim w najważniejszym: Biurze Bezpieczeństwa Publicznego, które nie oszukujmy się jest symbiontem związanym z Sybillą.

Żyjemy w czasach kiedy to dociekania na temat teoretycznego usamodzielnienia się Sztucznej Inteligencji i zyskania przez nią świadomości tudzież samoświadomości celu własnego istnienia, zyskują wręcz, czego nie spodziewałby się prawie nikt, nieprawdopodobny rozmiar. I co w tym wszystkim istotne: my sami nie wiemy jak takowa ewolucja i liczne przeobrażenia AI się zakończą......

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Highschool of the Dead tom 2 Daisuke Sato, Shouji Sato
Ocena 6,6
Highschool of ... Daisuke Sato, Shouj...

Na półkach: ,

Będąc miłośnikiem tworów popkultury wszelakiej maści, w tym najbardziej anime i mangi z kraju kwitnącej wiśni, nie da się ominąć ,,wąskim" czy ,,szerokim" łukiem lub, co najgorsze, całkowicie zapomnieć wielu wysmakowanych produktów w gatunku sci-fi, sci-fi postapokalipsa, horror i dreszczowiec, czy horror post-apokalipsa. Zwłaszcza jeśli jest się tym upartym pasjonatem tajemniczych, wykreowanych dla sedna dobrej i wciągającej rozrywki Światów, jego postaci, dynamicznej narracji, a nawet fanem nie stroniącym od teoretyzowania i główkowania odnośnie wielu aspektów, elementów, postaci etc. w danym Uniwersum takowego gatunku. I nie da się nie być w tej kwestii spełnionym, ot klasycznie kimś ,,zwycięskim!", kto z dumą rzuca przed siebie słowa: ,,Veni, vidi, vici!” Bycie świadomą tego, jaką kulturę się reprezentuje, czemu się poświęca czas jednostką, i to tą jednostką, która jako część społeczności, przykładowo, fandomu mang i anime, a szerzej: takowych sci-fi czy jak to niniejszym piszę horroru lub dostawione w te nurty post-apo gatunków, ją zwyczajnie reprezentuje i w ten sposób tworzy świadomy swoich potrzeb kolektyw, to... fantastyczna sprawa. Na pewno tak się czuje każdy ,,anime-mangoholik” bez reszty zaangażowany w poznawanie, pielęgnowanie i przekazywanie walorów tych mediów wychodzących z ramienia japońskiej kultury. I to jest w tym wszystkim fantastyczne.

I tak, w oczekiwaniu na jakiś ,,konkretny”, bo równy fabularnie, wciągający poprzez swą dynamikę przedstawiania całej gamy wydarzeń, mający płynne efekty specjalne komputerowe, praktyczne, a także montaż, film kinowy w materii fantastyki naukowej zmiksowanej specyficznie z horrorem, rozpoczynającym poprzez taką a nie inną konstrukcję scenariusza w danym dziele apokalipsę ludzkości spowodowaną przez mózgożerne wygłodniałe Zombie, postanowiłem jednak nie zwlekać i zająć się lekturą i jej omówieniem oraz niniejszym zrecenzowaniem: drugiego tomu mangi "Highschool Of The Dead" autorstwa Daisuke Sato oraz Shouji Sato. Ich pierwsze ,,rozdanie” z tym komiksem okazało się dość zadowalające, ale z kilkoma drobnymi potknięciami w odbiorze całokształtu przez czytelnika tomu no.1. Poznaliśmy, mimo iż było to oczywiste i przewidywalne jeśli chodzi o rozwój narracji i jej dalsze reperkusje dla tegoż to ,,Świata wstępującego do bram Zagłady”, co tak naprawdę w Uniwersum HOTD był tym stricte najpoważniejszym flagowym zagrożeniem. A były nimi ,,Zimni”, ,,Sztywni”, czy po prostu ,,Zombie” – którzy stanowili dla naszych postaci, przeważnie młodych bohaterów, wśród których ,,młodzieżą” zdaje się być jeden z wychowawców z Liceum, do którego uczęszcza nasza alejka głównych protagonistów, prowodyr do zmian w pojęciu tego, co w życiu jest najważniejsze; prowodyr do sprawdzenia tego, kto tak naprawdę we współczesnym wymiarze rozwiniętej i ,,łatwej cywilizacji” ma szansę na przetrwanie. W końcu tom 1 ,,HOTD” był bardzo intensywnym, lekko ograniczonym kursem przygotowującym tych młodych ludzi wieku około-licealnego – do początków dni apokalipsy, w których najważniejsze będzie po prostu… przetrwanie, gdzie każda własność, choćby i bardzo prywatna, intymna i ważna dla jednostki będzie pojęciem iluzorycznym, niczym anarchia lub kradzież. Tomy kolejne HOTD być może będą prawdziwą jazdą bez trzymanki i cholernie cierpkim sprawdzianem z lekcji survivalowych. W końcu wygrają najsilniejsi albo ci najbystrzejsi, a tylko frajerzy mogą w rzeczywistości, która chyli się prawdopodobnie ku upadkowi mieć totalne szczęście i przetrwać wykorzystując słabości innych i swoją zewnętrzną, ale bardzo charyzmatyczną ,,sztuczność”. I tym kimś nie oszukujmy się był Koichi Shidou, ktoś kogo mangowicze oraz animeholicy tego Uniwersum nie do końca polubili, a który w szczególności w tomie pierwszym mangi potrafił wprowadzić, mimo iż brzydkiego i agresywnego, to jednak: sporo zamieszania nadającego nieoczekiwanie większego tętna samej akcji, którą smakujemy w tym mangowym medium HOTD.

Nie tylko w tomie drugim komiksu od ,,panów Sato” nauczyciel Shidou interesował mnie swoją osobą, jako postaci, która w tych konkretnych rozdziałach kolejnego cyklu mangi może nabroić i porobić ciekawego chaosu narracyjno-informacyjnego. Na pewno byli to ,,ci inni”, jeszcze nie odkryci ludzcy adwersarze, na których mogą natknąć się główni bohaterowie. I tak ,,zombie licealne realia” w tym wydaniu weszły w nieco inny dryg i tempo ukazywania kolejnych wycinków z ,,zombie-postApo” wymiaru rozgrywki jak i rozrywki, który dla tych śmiałków stawał się coraz bardziej… zbyt rzeczywisty. Na ruszt weszło sporo ,,mięska ecchi” - mimo iż w stosunku do tomu 1-ego sama dynamika w stu procentach znaczenia tego słowa dla istoty czegoś, co fabularnie kreuje się w fikcyjnej rzeczywistości, się po prostu poprawiła. Autorzy sprytnie ,,wtłoczyli” ledwo co zakryte fragmenty nie tyle co dziewczęcej, a raczej kobiecej - bo brak koloru jak dla zwykłego komiksu sporo w tej kwestii ,,odczytania ecchi” zaburza – intymności. Wyszło to na tyle dostatecznie nieodpychająco, że gdy mangowicz zaangażuje się w same wydarzenia tego tomu, ich eksplozję poprzez świetnie rozrysowane sceny i polokowane kadry na planszach, to raczej marudzić na ,,cycuchy i majteczki” nie będzie, ba!, prędzej na to puści oko niż wytknie panom Sato to prosto w twarz. I co istotne, samo HOTD to chyba najlepsze – mimo kosmetycznej tylko wadzie w postaci infantylności Ecchi i niekiedy głupotek podejmowanych przez najważniejsze postaci tej ,,Zombie młodzieżowej dramy” – cokolwiek komiksowego w tematyce szeroko pojętego Zombizmu, co istnieje na rynku popkultury. Z tego tematu, od naszych zawadiacko do post-apo horroru podchodzących Japończyków, wyziera niezobowiązująca i pędząca na złamanie karku rozrywka, bez żadnych smuteczków i płaczu, że danego bohatera nie ma już wśród nas, jak to miało miejsce chociażby w komiksach „Żywe Trupy” czy seriali na podstawie tego Uniwersum. Świetna zabawa z podstawowymi, a nie jakimiś głębokimi emocjami to w tej kwestii podstawa, tym bardziej jeśli dynamika przeważa, a intrygi i tajemnicy dostaje fan tu na deser.

Tom drugi omawianej mangi stroni dość klarownie od skromności. I to co naprawdę może tu zadziwić lubiącego takowe ,,zombie multigatunkowe klimaty” geeka to… chaos idący w parze z bezpardonowością tempa ,,mielonych łbów sztywnych” i kreowanej nieprzewidywalnie narracji. Tak, brzmi to dziwnie, ale gdy wczyta się, ba!, wejrzy w bardzo drobiazgowy, lekki kreską, ale i ostry rysunek widoczny w sferze wizualnej tomu, to zrozumie się, że nie trzeba ,,pierdyliarda” linijek tekstu w dialogach w dymkach nad czy wokół postaci danej sceny. Nie, rysunek i inteligentnie do takiego scenariusza, do tak specyficznych postaci dobrane w ograniczonych ilościach dialogi (także jakość ich fizycznego przedstawienia, dostosowana do gatunku i stylu rysowania oraz specyfiki rzeczywistości) robią najlepszą robotę. I gdy stanowią tu jedność, a stanowią, to da się ten chaos polubić. Fabule i całej tu kreowanej rzeczywistości towarzyszy sporo z ,,amerykańskości”. Tu każdy chciał zaistnieć, i mieć swoje 5 minut, które miało się okazać najważniejsze. Takashi i Kouta momentami zdawali się za bardzo ,,rozpychać”… odrzucali w ten sposób na dalszy plan istotę tego, co robią inni bohaterowie. Postaci żeńskie, cóż, bywało i tak, że zostały zepchnięte nie przez mężczyzn tej opowieści, a… twórców mangi, którzy postanowili ,,za bardzo skupić się” na ich krągłościach i atrybutach kobiecości, które naprawdę są ,,solidneee!". Oczywiście zachowano granice rozsądku w takowym graficznym ,,uwydatnianiu” naszych bohaterek, bo przynajmniej ich cechy cielesne, które tak się uwypuklały sprytnie wykorzystano np. w scenach wspólnej kąpieli dziewczyn, czy przypadkowych ,,niby śmieszkowych” dotknięć w danej scenie, do której logicznie autorzy doprowadzili (np. rozgrywały się one w miejscach, które postaci czuły się stosunkowo bezpieczne, były w stabilnym towarzystwie, czyli ,,jak u siebie”) – dotknięć lub szturchnięć głowy Takashiego lub nieco rzadziej Kouty w pośladek lub krągły i obfity biust kobiety… czyli ich towarzyszek z drużyny przetrwania.

Najlepsze jest to, że pierwsze dwa tomy mangi HOTD, co szczególnie uwydatnia dopiero tom 2, iż cała post-apokaliptyczna historia trwa w tym Świecie około 24h. Ale dopiero jest to doba... Można się kłócić, bo ów gatunek dla mangi jak i anime nie jest tym prawdziwym post-apo… jest jedynie wstępem do apokalipsy, być może ,,papierkiem lakmusowym”, ot próbą kontrolną tego, czy ludzkość rzeczywistości tej serii zdołała ,,odroczyć’ wyrok na cywilizacji i zapobiec epoce po zagładzie. I na moment finału omawianej mangi paczka, a raczej ,,Zgraja” Takashiego (choć moim zdaniem jest on umownym głównym charakterem; nie przewodzi w ilości kadrów w tomie na których jest rozmieszczony, co oznacza, że twórcy postawili na kreację przetrwania jednostki, ale na zasadzie współpracy w stadzie, i to w zaprzyjaźnionym i niepodzielonym niczym, bo w epoce, która może zakończyć żywot współczesnej zbiorowości gatunku ludzkiego: ,,w kupie siła!”) radzi sobie cholernie dobrze, ba!, potrafili przetrwać chwilową rozłąkę oraz postępujący chaos - czyli twórcy spisują się na takowe akty tomu no.2 dość dobrze i w miarę logicznie.

Może i zabrzmi to trochę infantylnie, ale mimo wszystko te kilkanaście pierwszych rozdziałów mangi tegoż to Uniwersum to opowieść o miejscami przewrotnej i z lekka ,,przelukrowanej i przesłodzonej" (no bo w końcu odbiorca docelowy miał być niniejszym specyficzny) ale jednak… współpracy między członkami grupy i jej konsekwentności, i to współpracy w bardzo niekorzystnych warunkach... w niekorzystnych czasach. I kto by pomyślał, że ,,Syndrom rządzy mordu" - tak zostanie nazwany Zombizm w tym świecie; kto by przewidział, że w dodatku do tomu pojawi się omówienie, ot legenda, do absolutnie wszystkich broni ręcznych użytych przez postaci tych kilku rozdziałów... Wszystkich: od zwykłego klucza do dużych śrub aż po różnego rodzaju broń palną!

Będąc miłośnikiem tworów popkultury wszelakiej maści, w tym najbardziej anime i mangi z kraju kwitnącej wiśni, nie da się ominąć ,,wąskim" czy ,,szerokim" łukiem lub, co najgorsze, całkowicie zapomnieć wielu wysmakowanych produktów w gatunku sci-fi, sci-fi postapokalipsa, horror i dreszczowiec, czy horror post-apokalipsa. Zwłaszcza jeśli jest się tym upartym pasjonatem...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki One-Punch Man tom 2 - Tajemnica siły Yusuke Murata, ONE
Ocena 8,1
One-Punch Man ... Yusuke Murata, ONE...

Na półkach: ,

Anime, jak to wszem i wobec popkulturowym geekom wiadomo, to całe niezliczone ilości oceanów, w których jest niezliczone dobro tworów tego rodzaju, od najdziwniejszych seriali po najbardziej poruszające filmy, tak jak ostatnio nagrodzony Oscarem dla najlepszej animacji w 2023 roku "Chłopiec i Czapla" od Studia Ghibli. Wśród tego urodzaju japońskiej animacji, którego to nazbierało się przez lata, oj nazbierało, mamy i sferę tego rodzaju produkcji, które zostały stworzone – patrząc na to w bardzo powierzchowny i ogólny sposób – dla stricte celu rozrywkowego. Mowa tu o ,,dynamicznych akcyjniakach”, seriach, najczęściej wieloodcinkowych, wielosezonowych, osadzonych w bardzo eksplorowanym, często sci-fi lub nieco rzadziej jakimś fantasy lub post-apo czy alternatywnym do naszej rzeczywistości, Świecie.

Bardzo, ale to bardzo wśród takowych ,,rozrywkowych” tytułów, wśród ich Uniwersów, które je spajają i są ich domem, wyróżnia się prosty fabularnie, ale z postaciami, które mają w sobie jakąś charakterologiczną głębię "One-Punch Man". I co trzeba przyznać, energii, która eksploduje z tejże animacji i tempa narracji oraz specyficznej ,,komedyjności” na deser, w ogóle nie brakuje, a gdyby ktoś twierdził inaczej, to przez dużą część fandomu zostałby skazany na ,,męki piekielne” w ostatnim z dantejskich kręgów piekielnych. Samo to Uniwersum, gdzie ,,łysy”, nasz poczciwy do bólu i na pierwszy rzut oka przeciętny do zajechania człek, odgrywa najważniejszą rolę, pchając ten cały grajdołek supermocy, licznych zagrożeń tej rzeczywistości, rozmaitych mikro-wątków do omówienia. do przodu, to taka ,,maksymalna pocieszność" - w tym anime z nadludzkimi możliwościami w roli głównej, które kontrastują z paradoksalnie równie ważną przeciętnością wielu jednostek czy też herosów, którzy tacy są wobec potęgi Saitamy, jest po prostu wszystko co temu gatunkowi, tym sylwetkom, istotom, ba!, całej w czystym rozumieniu tego słowa tej rzeczywistości potrzeba! Nadrzędną cechą ,,rozrywkowości” OPMa jest ,,overpowering" – jak już o tym piszę: nadludzka, absurdalnie wręcz komicznie przeogromna moc głównego bohatera/protagonisty tytułu/serii w stosunku do nawet bardzo potężnych innych ,,typków”: tych złych i tych dobrych, którzy w jego/jej Świecie mu towarzyszą. Takowy ,,overpowering” przoduje w ogólnym urodzaju anime na równi z całym Uniwersum Dragon Ball (od zwykłego, przez ,,Z", ,,GT" aż po ,,Super"). A po tak słynnej serii, na kolejnych miejscach takiego zestawienia, ale trochę dalej niż na zwykłym miejscu drugim, jest "Overlord" a potem "Mob Psycho 100". Zresztą to nie jest aż tak istotne, gdyż w Świecie "One-Punch Man" da się oglądać wszystko... Specjale, Sezony 1 & 2 etc., nawet po ,,dzylion dzylionów razy”, jeśli ktoś ma na to taką ochotę. No bo, kto miłośnikowi zabroni, co nie?

Znakiem rozpoznawczym omawianego meta-rozrywkowego wymiaru anime, rzecz jasna manga wcale temu nie ustępuje, jest natu pewno pod względem jednostki a nie fabuły, czy zbioru bohaterów: humor i charakter głównej postaci, która przez warstwę tej ,,komedyjki" pokazuje (jakby to ująć) złożoną, lekko udręczoną mocą osobowość - mocą, którą posiada, ,,bo nie wie, co mógłby z nią zrobić", to totalne złoto! Za te kontrasty i bezpardonowość nie da się nie uwielbiać Uniwersum "One-Punch Man"; szanować trzeba całość tak niezwykłej animacji w historii japońskiej popkultury. Bo gdy uważny widz czy czytelnik głębiej zajrzy w to, co OPM mu oferuje zrozumie jedną rzecz: takowa macierze rozrywki prezentuje bardzo ciekawe, powiedziałbym złożone spojrzenie na kwestię skutków – dla jej posiadacza jak i dla społeczeństwa - tak niebywałej potęgi Saitamy oraz liczne aspekty psychologicznej konstrukcji tej postaci, czyli vel ,,Łysego”, które ukazują nam to, że wraz z tą niepojmowalną potęgą, którą on sobie wypracował, wiąże się nie tyle odpowiedzialność, co również coś odwrotnego: psychologiczna niemoc. Jak wspominałem w przypadku omówienia pierwszego tomu mangi „OPM”, a zaraz przejdę do omówienia i zrecenzowania tomu 2-ego: w tym Uniwersum jest tak, że bycie tak silnym i efektywnym jak Saitama sprawia, że pokonywanie wrogów nie sprawia choćby 1-procentowej czystej satysfakcji, że nieważne czego by się nie robiło, to i tak wygrana potyczki niczego nie zmienia. No i po co robić cokolwiek, skoro zawsze czujesz to samo: tą egzystencjalną stagnację?! Czy to nie jest tak, że nawet w tomie 1 komiksu czy w ogóle w całym anime nasz heros nie otarł się już o całkowity kryzys egzystencjalny, skoro jedyną zdaje się prawdziwą jego motywacją, aby pokonać kogoś galaktycznie-potężnego jest… promocja w supermarkecie, która ,,będzie miała miejsce w najbliższą sobotę, a tej być może nie będzie, bo Złol chce w ten właśnie dzień unicestwić ludzkość”? Taki akcent, a nie tylko kreacja ,,lukrowanego herosa, który tylko bije tych złoli i bije", bardzo wzbogaca ten serial, bardzo zmienia wielowymiarowe spojrzenie na wyłysiałego od nadmiaru mocy Saitamę, jak i na sam gatunek superbohaterski!

O pewnych tajemnicach sezonu 1 & 2 OPM, niestety, zapomniałem. Nadeszła ta chwila, i dopiero drugi tom mangi ONE’a i Muraty, którzy raczej na dobre ,,zadomowią się” wśród fanów, jak i na rynku mang, jako autorzy komiksów o Saitamie właśnie, dość znacząco mi to rozjaśnił. A chodzi m.in. o jeden fakt: w drugiej z cyklu mandze, dopiero i aż!, dowiedziałem się, skąd wynika arcypotęga Saitamy: to słynne generowanie olbrzymiej siły ,,jednego ciosu” i bycie kompletnie ,,nieruszalnym” i niezatapialnie-niezniszczalnym dla wrogów. Oczywiście, że takiemu wyjaśnieniu, które podał nam na tacy nasz protagonista padło w otoczeniu arcydobrej scenki tudzież sekwencji komediowej/ych, pełnej/ych skrajności w rysunku: od prostych ,,pokerface’owych” kadrów Saitamy z nieco żywszymi ujęciami z przeszłości, gdy to przez trzy lata ,,łysol” trenował dzień w dzień, poprzez dobór specyficznych treningów (ale to bez spoilerów!), do momentu aż stał się tak potężnym, jaki jest obecnie. Pozostając przy samej szacie graficznej wydania, podsumuję to krótko i treściwie, oraz tak slangowo: ,,kurnia balans", ta dwójka mangaków, ONE i Murata, zaskakuje mnie po raz kolejny, i jest to dużo bardziej potężniejsze niż takie tam ,,zwykłe zaskoczenie”. Nie mogę się nadziwić - i to idzie na plus ocenie tomu drugiego - dlaczego tak prosta linia fabuły, w teoretycznie tak prostym świecie, ale ze skomplikowanymi osobowościami, które wraz z Saitamą mają i wyrażają w specyficzny sposób Genos, no i pewni ,,ewolucyjni złole” z tego tomu, czy inni ledwo co pojawiający się jegomoście, ale na pewno będący w większej roli w kolejnych mangach z serii, rysowana i wypełniana jest cieniem, ,,kształtnością” i eksplozją form energii w tak żywy i niezwykle bogaty w emocje sposób. No właśnie, jak ci twórcy to po prostu robią… ? Po lekturze tomu drugiego, wciąż nie mam bladego pojęcia – to jak tego dokonują i co opowiadają w tenże sposób się w tym Uniwersum po prostu sprawdza, i koniec kropka.

Ostatnie zdanie mojej recenzji tomu 1 mangi „OPM” brzmiało następująco: ,, (…).Teraz to tylko czytać kolejne tomy, i po prostu żyć”. Mogę zastosować je ponownie, bo sam nie mogę się doczekać, co wydarzy się w tomie 3, 5, 8, czy 11… bo prędzej czy później na pewno o ich lekturę zahaczę. Tak jak pisałem, tom 2 to rozpoczęcie historii bardzo abstrakcyjnych postaci, ot pobocznych niby mało znaczących herosów ,,specjalnej kategorii” przeciętności w stosunku do mocy i szczerych chęci Saitamy – postaci takich jak ,,broniący sprawiedliwości rowerzysta”, czy skrytobójca/ninja nazywającego się ,,Sonic", który w tych około 200 stron treści tomu 2-ego samemu Saitamie nie zrobił… niczego złego oprócz pozbawienia go dobrego nastroju i uświadomienia mu, że jako ktoś tak potężny i tak angażujący się w obronę całego znanego mu świata, cóż, nie jest w ogóle popularny. A ten ,,zarzut” o nierozpoznawalność rozbrzmiewa w mandze komicznie, jest wybitnie prosto z elementami niekiedy świetnego dynamizmu rozrysowywany. To i inne, podobne scenki, kadry, całe panele, dają w komiksie solidnie po mordzie - czytelnik obrywa znaczenie, a to w tym sensie, że można być bardzo zaskoczonym eskpresyjnością i zmysłowością szybkiego szczegółowo tego rodzaju wtłaczanego obrazu, jak i jednocześnie śmiać się do bólu brzucha z wydźwięku takich scen, które zawsz genialnie podsumowuje i wypełnia bardzo zwyczajnie, jak jakiś ,,typowy Kowalski z naprzeciwka" reagujący na to wszystko Saitama. Historia poboczna to kolejna perełka - istotne kilka kartek podkreślających ,,drogę do bycia herosem" - ten prawdziwy fizyczny proces przemian, które dały ,,Łysemu" aż taką moc!

Anime, jak to wszem i wobec popkulturowym geekom wiadomo, to całe niezliczone ilości oceanów, w których jest niezliczone dobro tworów tego rodzaju, od najdziwniejszych seriali po najbardziej poruszające filmy, tak jak ostatnio nagrodzony Oscarem dla najlepszej animacji w 2023 roku "Chłopiec i Czapla" od Studia Ghibli. Wśród tego urodzaju japońskiej animacji, którego to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Seriale anime, a zwłaszcza te w nowoczesnym wydaniu, i to w gatunku ogólnego sci-fi lub sci-fi w połączeniu z motywami Space Opera, czy też fantastyki naukowej w otoczeniu dynamicznej akcji z pierwiastkiem suspsensu na dokładkę, to taki niezwykle specyficzny i żywiołowy świat - graficznie na pewno wyjątkowy, mimo stosowania w kreowaniu takiej rzeczywistości bogatości technik komputerowych, mający swój styl, raz subtelny a raz nie, ukazujący szerokie wątki w fabule wychodzące często poza motyw eksploracji kosmosu, poszukiwania życia, rozwoju ludzkości w innych obszarach wszechświata i jak to mówił Star Trek ,, docierania tam, gdzie nie dotarła jeszcze cywilizacja".

Bardzo szczególne miejsce w omawianym zestawieniu zajmują serie pt. "Kosmiczny Pancernik Yamato 2199", "Generał Daimos" sprzed prawie 50 lat i coś bardzo, bardzo szczególnego, co wizualnie prezentuje nowy styl a fabularnie sercem i duchem, co uważam osobiście, jest z latami 1970-1998, gdy w otwartym gatunku sci-fi w anime powstawały same ikoniczne dziś tytuły. I tym czymś szczególnym jest dwusezonowa serii odcinkowa pt. "Sidonia no Kishi", w Polsce tłumaczona poprzez inne media jako: "Rycerze Sidonii". I co istotne pamiętam, że to właśnie "Rycerze Sidonii" jako Uniwersum przykuło dobitnie moją uwagę: anime to zauważyłem, jako gdzieś tam umieszczoną na rozpisce Netflixa odpowiednią pozycję na liście. Tak to wyglądało z początku. Ale jak to w życiu bywa, to właśnie ten tytuł, który zrealizowano w latach 2014-15 wśród współczesnych tytułów, zajmuje dla mnie to konkretne miejsce w serduchu: w duszy i umyśle fana; nie ma zmiłuje, za każdym razem, gdy o nim wspominam robi się tak bardzo przyjemnie i ciepło na fanowskich gustach. A w kwestii tego, jak na ,,Sidonię" natrafiłem: jak wspomniałem częściowo odbyło się to przypadkiem... bardzo, bardzo przypadkiem. I tak, zacząłem oglądać pierwszy, potem drugi odcinek i... tak minęły dwa sezony. I to są dla mnie do dziś wspaniałe wspomnienia - dowód na to, że warto często zawierzyć losowi i dokonać takich a nie innych wyborów. I tak się zastanawiam czy przeczytanie pierwszego tomu mangi z tego Uniwersum nie nakłoni mnie do powrotu do tego tytułu. Wspaniały motyw eksploracji przestrzeni kosmicznej, trochę z dodatkiem post-apokaliptycznego nurtu, czy lekkiego ,,sosu gatunkowego" z dystopii, której nie brakuje mroku. Renderowanie i tworzenie CGI i innych efektów specjalnych, kreujących szatę graficzną "Rycerzy Sidonii", które te elementy gatunku i fabuły to niniejszym podkreślają - to wszystko tu jest, w tym anime właśnie, a w samej mandze, doświadczając ją po raz pierwszy, zdajemy sobie na dobre sprawę z jak wybitnych źródeł korzystał ten serial. Mogę jedynie gryźć się w zęby, obgryzać sobie paznokcie do krwi, jak na jakichś wywiadowczych torturach, że tak późno zorientowałem się o istnieniu tego komiksu właśnie.

,,O la Boga, o rety kotlety!" Przybyłem,. zobaczyłem i zwyciężyłem - ,,dobra moja!", że zdecydowałem się na pierwszy (kolejny na pewno wjedzie na czytelniczy ruszt, i to niedługo! Na pewno wpisuję go na listę ,,must read, ASAP!) tom mangi w polsko tłumaczonym Uniwersum: "Rycerze Sidonii". I jaka to była mimo wszystko pozytywna niespodzianka! Nie wiedziałem, kompletnie z czapy nie miałem o tym tej potrzebnej mi świadomości i pojęcia, że "Sidonia no Kishi" w aspekcie medium mangowego będzie tak konsekwentnym komiksem, z dość dobrze poprowadzoną ogólną ,,Space Opera" opowieścią. Okazałem się geekowskim zwycięzcą, że trafiłem zarówno na ów serial jak i archetypową dla niego mangę, które fabularnie i graficznie (koncept sci-fi tu poprowadzony był bardzo w porządku, choć odniosłem wrażenie, że pilotowe rozdanie komiksu... to dopiero przetarcie, jakby wrzucenie pierwszego biegu do dalszych opowieści, których będziemy świadkami w kolejnych cyklach i rozdziałach), spisały się (anime w dwóch swoich sezonach, a komiks w pierwszym tomie) dość konsekwentnie, mimo iż w serii odcinkowej jak i w mandze zdarzały mi się momenty, jakby miało mi tu... czegoś brakować. Ale, tak na młodzieżowo i energicznie podkreślę jedno: ,,Sidonia to Uniwersum na pełnej pompie!”. Do czystej graficznej i narracyjnej, tj. fabularnej ,,zajebiaszczości” to jeszcze tu niezbyt dużo, ale jednak, brakuje. Okazało się to na tyle dobre wydanie (krój zewnętrzny, wielkość mangi, ilość stron i jakość papieru - krótko: Wydawnictwo Kotori spełniło swoje zadanie ,,wydawnicze" wyśmienicie!) jak i fabularne zaprezentowanie się, że mogę sam zapytać się nieco fanowsko-retorycznie: no i co by było, gdyby ,,Sidonii" nie było?! Uniwersum Rycerzy Sidonii zostało stworzone na potrzeby pełnej, dynamicznej, nie pozbawionej tajemnic rzeczywistości Space Opery z olbrzymimi możliwościami eksploatacyjnymi w opcji ,,mangowej". Autorem tak niezwykłego Wszechświata rozrywki opartego o aspekty futurologiczne, związane z eksploracją przestrzeni kosmicznej w fantastyce naukowej, jest Tsutomu Nihei, jeden z najbardziej popularnych i rozpoznawalnych poza Japonią mangaków. To twórca cholernie ambitnego i mocnego, bo agresywnego i intensywnego swą akcją Uniwersum "Blame!" oraz omawianego niniejszym Świata. I to co już z początku mnie zaskoczyło w tomie pierwszym ,,Rycerzy" to to, że stylem graficznym ów tom 1 (a zapewne i cała późniejsza seria) nie przypomina stereotypowej mangi, nawet z charakterystycznym ujęciem rysu fizyczności twarzy bohaterów japońskiego komiksu: zero spiczastości, zbyt słodkich uszu, oczu, dragonballowych fryzur czy specyficznych proporcji całego ciała. Ba! Rysunek i cała szata wizualna jest tu takim swego rodzaju odpowiednikiem zwykłego amerykańskiego lub europejskiego komiksu, lecz w tym przypadku czarno-białego, czytanego od prawej do lewej. Przygody na ,,Sidonii" są w sam raz dla tych, którzy kochają narracje graficzne w konwencji gatunku sci-fi, także dla tych, którzy cenią sobie oryginalność, ale nie są przekonani w żadnym stopniu do mangi, którą uważają za podpierdółkę dla młodych, zinfantylizowanych ludzi.

Pod względem tworów popkultury z kraju kwitnącej wiśni, ich popularności na świecie i wpływie na resztę kultury masowej, cóż można by powiedzieć, iż przyszło nam żyć w dość dziwnych czasach: z jednej strony bardzo zadowalających, bo "Chłopiec i Czapla" Mizayakiego wywalczyło Oscara w kategorii najlepszej animacji, a z drugiej w zbyt rozdartych latach ewolucji kultury masowej, gdzie produkcji anime tworzy się za dużo, tak samo mangi - ilość nie jest tu problemem, lecz jakość wykonania i odbiór tytułów przez czytelnika bądź widza; jakość bo często same animacje wyglądają generycznie, wtórnie niczym wypluwane przez zaawansowane programy graficzne z algorytmicznymi sieciami neuronowymi, gdzie ręka ludzka się nie liczy, co może poświadczyć i nieco udowodnić sam aspekt redukcji kosztów i etatów w Studiu/Firmie, która zatrudnia multum pracowników pracujących nad danym anime do zaharowania się na śmierć. Mamy 2024 rok, dlatego też na to zmącenie i niepewność pośród wyboru danego anime czy mangi, moim zdaniem idealnym lekarstwem byłoby - tak też się stało ze mną, co polecam spróbować i Wam - zabranie się za watching tytułu takiego jak "Rycerze Sidonii", także za czytanie mangi, która jest tu pierwowzorem. Takowy eksperyment wyszedł mi obronną ręką. I znowu to podkreślę: jak w wielu mangach, które przeczytałem tak i tu brak głębi koloru czy nawet odcieni bieli i czerni nie jest w obrazie problemem. Nie wiem jak to do końca opisać: ale ta ,,monochromatyczność" przy tym gatunku, tego rodzaju zagrożeniu, z którym boryka się ludzkość czasów tego Uniwersum, cholibka, pasuje piekielnie dobrze! I jestem w stu procentach pewny, że geek, który widział anime ,,Sidonii” a potem zabrał się za mangę, jest szansa, że na 99% ta manga wybrzmi lepiej niż w odwrotnej kolejności: zaczynając od źródła komiksowego… chociaż patrząc się na sam styl koloru i specyficzny kontur, być może samo zaznajomienie się z mangą dla wymiaru rozrywki takiego jak ten ,,sidoński” wystarczy, aby zatrzymać po tomie 1 tą mangę w swoim serduchu, czytając i czytając kolejne jej tomy.

Krótko i treściwie, oraz tak slangowo: ,,kurnia balans", Sidonia w wersji mangowej, to jest taki ,,kurłaaaa" dziwny Świat. Podstawowy motyw fabularny jest bardzo oryginalny mimo iż dotyczy Space Opery. Częściowo stanowią go Gauny czy inaczej Pustelniaki, które to kolonii ludzkiej przeszkadzają w przetrwaniu na wiele stuleci po katastrofie - katastrofie, która zrobiła z Cywilizacji planetarnej... swego rodzaju niedobitki. Obraz jak i scenariusz, same postaci, które zdają się być żywe w tej opowieści, pchać fabułę do przodu, współgrają ze sobą należycie. Tom 1 pewne historie przyspiesza, anime, czy to część odcinków czy to 2 sezony w całości, trochę je spowalnia, poświęca im nieco więcej czasu; omawiany mankament to mało znaczący kosmetyczny minus dla oceny recenzowanego tomu - finalnie wszystko i tak zależy od punktu widzenia i subiektywnej oceny fana. Niniejsza ,,futurologia" zaskakuje pozytywnie: istoty ludzkie egzystujące w trzech płciach, fotosyntezujące, rozmnażające się bezpłciowo, potrafiące wybierać tożsamość płciową taką jaką chcą?! Specyficzne i rewelacyjne! Tak, taki zresztą okazał się tom 1, co przyznaję szczerze: mogę powtarzać aż do zatracenia!

Seriale anime, a zwłaszcza te w nowoczesnym wydaniu, i to w gatunku ogólnego sci-fi lub sci-fi w połączeniu z motywami Space Opera, czy też fantastyki naukowej w otoczeniu dynamicznej akcji z pierwiastkiem suspsensu na dokładkę, to taki niezwykle specyficzny i żywiołowy świat - graficznie na pewno wyjątkowy, mimo stosowania w kreowaniu takiej rzeczywistości bogatości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Każdy z nas zna lub przynajmniej kojarzy nienagannie wystrojonego, pełnego tej jemu mu tylko danej wykwintnej charyzmy i blichtru, kochającego szybkie samochody, piękne kobiety i szykowne garnitury, ,,Szpiega Jej Królewskiej Mości”, Agenta 007 Jamesa Bonda. Jednak nie każdy, kto zna ,,007”, lubi anime i japońską popkulturę w całej okazałości. Mało tego, nie każdy bondowski wielbiciel, który jako tako kojarzy japońskie animację czy mangę zna pewne Uniwersum, które na swój groteskowy, dość oryginalny i wyszukany sposób czerpie garściami z dorobku filmów o najsłynniejszym szpiegu, jakiego wykreowało kino oraz jakiego ,,namaściły” pierwsze pierwowzory dla szpiegowskich realiów ,,007” w tej materii, które stanowią książki Iana Fleminga. Światem, o którym wspominam, mimo iż nie jest osadzony w normalnej, tak jak seria bondowska w filmach rzeczywistości, lecz w czymś dość alternatywnym, ale nie aż tak zmienionym, lecz ,,kosmetycznie” w pewnych aspektach usprawnionym, jest Uniwersum „SPYxFAMILY”.

Co by nie było, można zakładać się o wszystkie pieniądze tego świata, że większość lubiących całą estetykę i specyfikę ,,SPY’a” fanów, najpierw zaczęło poznawać ów wymiar szpiegowskiej rozrywki z odpowiednimi, nader oryginalnie dobranymi motywami i gatunkami z perspektywy serialu anime, który na stan 2024 roku liczy sobie 37 odcinków, by dopiero w trakcie seansów epizodów lub po obejrzeniu dwóch pełnych sezonów tak wyszukanego anime, które podbiło serca wielu geeków (choć sam nie do końca rozumiem fenomenu tej serii), tego rodzaju ,,śmiałkowie” decydowali się na mangę. I nic w tym dziwnego, nicz tego nie tracą; śmiało mogę twierdzić, że o wiele, wiele więcej ci fani zyskają niżeli w sytuacji: najpierw czytania mangi a potem doświadczania serialu. Pamiętam jak byłem świeżo po obejrzeniu pierwszych odcinków „SPYxFAMILY"; to było coś szaleńczego i nietypowego w swej akcji i narracji, jednakże efektywnego w samej animacji, która to dała się poznać od razu ,,z marszu” jako po prostu wyjątkowa (tak, pierwszy raz od dawna spotkałem się z tak poprowadzoną oprawą wizualną, która ma solidny, wypracowany kunszt, tą ,,merytorykę kreślenia” dostosowaną do tego, co, jaki gatunek czy jaki typ i okoliczności świata przedstawionego kreuje takowa produkcja). Łącznie pierwsza godzina doświadczona w formie serialu z tym Uniwersum, to było dość kłopotliwe doznanie: dostałem na tacy nie tylko stricte ,,szpiegowski akcyjniak” w światku konwencji anime, ale coś nieco bardziej nieoczekiwanego:… elementy komedii, dramatu obyczajowego, science-fiction i dodatki w formie ,,alternatywnego świata przedstawionego” dw stosunku do naszej Ziemi na deser, gdzie wszystko to osadzone jest, co można się domyślić już po pierwszych kilkunastu minutach serialu, w podobnym do naszej rzeczywistości lat 50-70tych XX wieku, zwłaszcza Europy tamtego okresu, Świecie. I tak, odcinki szły jeden za drugim. Sezon, za sezon, aż w końcu weszła na ,,watchingowy ruszt” konkretna ich ilość: 37, co zamyka teoretycznie 3 sezony, po średnio około 12 odcinków na cykl/mini cykl. Gdy już rozdział tego anime – jak na wyemitowaną całość - zamknąłem za sobą, troszku z poczuciem zawodu, dziwnej fascynacji niektórymi postaciami, jak i żalu, że to jednak tak szybko zleciało, przyszedł czas na delikatne, dość proste jak budowa cepa podsumowanie tego tytułu. ,,Spy", w drugim sezonie w stosunku do pierwszego... wręcz okazał się być nieprawdopodobnie dziwny: intryga i dynamika lepsza od poprzednich 25 odcinków, ale... Yor i Pan Forger to nie Saitama lub Mob, o poziomie mocy ,,overpowered!" – twórcy za bardzo hiperbolizują nieśmiertelność i niezłomność naszych bohaterów. Jedynie Anya i Bond pasują do stylu animacji i budowanego świata, a ów świat i ,,kreska" do nich. To zdecydowana topka charakterów na całe 37 epizodów, co na pewno w moim przypadku miało wpływ na wydźwięk mangi. Natomiast ostatnie 12 odcinków wyemitowanych w 2023 roku, okazało się mieć zmienne tempo akcji, logiki fabuły, elementów akcyjniakowego suspensu i wiele innych składowych – to taka wieloepizodowa sinusoida, w której ,,szpiegowskość", sądzę, delikatnie zbladła, jakby została zbyt nachalnie przykryta przez podgatunek czy też styl, który mogę określić jako ,,familijny dryg komediowy, z elementami akcji". I ten ,,dryg”, który troszku psuje według mnie całą dynamikę i motyw szpiegowsko-konspiracyjny budowane poprzez całą narrację, a mam tu na myśli wszystkie odcinki dotąd wyemitowane z tego Uniwersum, niepotrzebnie zmienia silną i namacalną konstrukcję akcji i sensacji, w którym zwiad, szpiegostwo, intrygi to rzecz najcenniejszej wagi. I to finalnie zmienia estetykę tego świata, a na końcu wrażenia z jego doświadczania w postaci anime właśnie. Przynajmniej, jak podkreślałem nieco wyżej, ta ,,kreska" ma w warstwie wizualnej 37 nierównych epizodów ten swój cholernie indywidualny styl, coś na miarę oryginalnie kreślonego „Devilman Crybaby”, który sam dla siebie jest w grafice wzorem, tworząc jakby odrębne Uniwersum od fabuły tytułu.

Bez bicia, przyznać to muszę: wszystko to, co przedstawiło nam ponad 30 odcinków, czy też mówiąc po ,,szpiegowskiemu”: misji w ,,Spyu" na pewno w bardzo podstawowym odbiorze okazało się być tu nader skutecznym lekiem na nudę. Jednak... dla wprawnego oka i bardzo wymagającego widza, który chce zacząć czytać mangę „SPYxFAMILY”, albo jest właśnie w trakcie jej lektury, całość tego anime to taki… chaotyczny ,,zbiór familiadowej osobliwości”, z dodatkiem, ale tylko dodatkiem tego, co gatunek szpiegowski kreuje najlepszym i najbardziej intensywnym. Osobiście nie zawiodłem się na tym, co serial mi podał, jak to się mówi, na tacy: odcinek, w odcinek, sezon w sezon itp. Nie, zawiodłem się tylko na bardzo chaotycznym, jakby nie znającym gustów widzów i rodzaju odbiorcy do którego ma ta produkcja być kierowana, sposobie przedstawiania postaci tej szaleńczej opowieści, jej wydarzeń, relacji, wątków i konstrukcji samego Uniwersum. Zabrakło w tym równowagi i konkretów – niektóre odcinki w ciągu, czyli np. 5 z rzędu w danym sezonie (co podaje tylko jako przykład) poległy samym montażem i reżyserką. Tu zabrakło ,,kija i bata” jakiegoś artysty, który narzuciłby inną wizję serialowi, bardziej zbliżoną do tego, co prezentował tom 1 mangi Tatsuyi Endou oraz niedawno przeze mnie doświadczony i niniejszym omawiany i recenzowany tom 2.

Prosty fakt, proste i moim zdaniem zasłużone porównanie: James Bond jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci kina akcji i sensacji, jaka istniała do tej pory, jaka istnieje i jaka w eterze tworów i relacji kulturowych ludzkości istnieć będzie. W przyszłości, co podejrzewam, nader ciężko będzie stworzyć osobowość - mimo iż fikcyjną - tak silną i znaczącą dla kultury popularnej w konwencji szpiegowskiej oraz akcji, jak właśnie sławetny i ikoniczny brytyjski szpieg, Agent 007. Symbole i ikony są nieśmiertelne, ale często ta nieśmiertelność to także odpowiedzialność i ,,strasznie ciężka głowa do dźwigania na karku” przez tego rodzaju wpływowy charakter i postać. Odpowiednikiem Jamesa Bonda w całym dorobku filmów i seriali anime, choć tylko do pewnego stopnia, gdyż element familijny, komediowy i obyczajowy trochę psuje rasowy konstrukt szpiega dla tej sylwetki, jest Loid Forger – tytułowy ,,Agent Zmierzch”, który w Uniwersum SPYxFAMILY w celu bardzo ważnej dla zachowania pokoju w swoim Świecie specjalnej misji, przybiera skrytą tożsamość psychiatry, kochającego męża, przybranego ojca i opiekuna psa. Loid przewodzi stawce ,,Spya"– to najważniejsza postać w mandze jak i anime, ale nie najlepsza i często nie przedstawiana najczęściej. W drugim tomie mangi, co ciekawe, Loid rozwija skrzydła jako szpieg, ale mając na uwadze wciąż to, żeby przybrana tożsamość nie wypadła z rytmu i nie dała się odkryć, musi być cholernie skupiony: ,,zawsze, wszędzie i o każdej porze". Dzięki temu, że nasz ,,psychiatra” w roli szpiega staje się tak uważny, dzięki takowej przez autora jego kreacji i bardzo oddanemu i zrównoważonemu rysunkowi, ,,szpiegowskość” tomu utrzymuje się na konkretnym poziomie, a elementy komediowe, jak zmieszanie emocjonalne Loida, gdy nastąpiła z jego winy jakaś ,,komedia omyłek", wcale nie psują powagi treści. Zdecydowanie Pan Forger w samej mandze no.2 to o wiele przystępniejszy do odbioru i polubienia czy nawiązania nici porozumienia między odbiorcą/fanem a postacią tytułu Pan Forger od siebie samego z całego serialu. Manga to jednak manga – mimo ,,braku koloru” i przejrzystości dynamiki akcji, którą prezentuje anime, medium komiksowe wygrywa z anime. Anya i jej rola w nadawaniu fabule tomu 2-ego odpowiedniego tonu wywrotowej komedii szpiegowskiej - no, powiedzmy, że ta ,,komedyjność" dla działań i tajemniczych operacji ,,Zmierzchu" może być dość akceptowalna przez czytelnika - to druga najlepsza rzecz, zaraz po zawsze skupionym, zarówno w tomie 1 i recenzowanym 2-gim, Forgerze (jak wspominałem: jego ,,śmieszkowe" denerwowanie się, gdzie czuje zakłopotanie w sytuacji, która zwykłych ludzi kompletnie nie przytłacza), który ma jakiś analizator szpiegowski w głowie, będąc dzięki temu przygotowanym na każdą ewentualność. o każdej porze.

Anya jest papierkiem lakmusowym na całej przestrzeni mang 1 i 2, ot punktem odniesienia, który wprowadza równowagę w tychże opowieściach, ale i testuje uwagę czytelnika na jego odporność na chaos. W tomie 2-gim Anya wybrzmiewa jeszcze lepiej niż w większości odcinków anime, choć to dopiero... tom drugi, i to samo w sobie jest rewelacyjne! Jej kreacja i rola w budowaniu całości świata przedstawionego ,,Spya" jest niczym jakiś majstersztyk filmowy Christophera Nolana - ona jest bezcenna, a jej intensywnością roli w komiksie z serii trzeba umiejętnie sterować i dostosować graficznie i do całego scenariusza. Na razie to się w tej i poprzedniej mandze udało, jednakże ,,co za dużo to nie zdrowo", więc oby całe to Uniwersum dalej po prostu nie straciło, a najbardziej postać Anyi, której wyjątkowość tutejszej kreacji jej jako postaci i ewolucji jej charakteru podkreśla pewna ,,soczysta” sekwencja, gdy Anya na korytarzu w nowej elitarnej szkole, do której zaczęła uczęszczać zadaje cios prosto z piąchy, i to nie byle komu, bo Damianowi Desmondowi, synowi tego ,,któregoImieniaNieWolnoWymawiać”, tego jedynego człowieka, do którego musi dojść i go sobie zbratać w wielkiej misji Zachodu ,,nasz psychiatra". Cios zadany przez Anyę rozrysowano pięknie: intensywnie, pełnie i mięsiście, niczym zatrzymane zdarzenie w kadrze. I ja chcę takich mang, takich momentów i takich postaci w tym cyklu więcej!

Każdy z nas zna lub przynajmniej kojarzy nienagannie wystrojonego, pełnego tej jemu mu tylko danej wykwintnej charyzmy i blichtru, kochającego szybkie samochody, piękne kobiety i szykowne garnitury, ,,Szpiega Jej Królewskiej Mości”, Agenta 007 Jamesa Bonda. Jednak nie każdy, kto zna ,,007”, lubi anime i japońską popkulturę w całej okazałości. Mało tego, nie każdy bondowski...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Dragon Ball Super #4: Ostatnia wyprawa Hopea Akira Toriyama, Toyotarou
Ocena 8,2
Dragon Ball Su... Akira Toriyama, Toy...

Na półkach: ,

Dawniej, ba!, o wiele, wiele dawniej, z 5-8 lat temu, gdy na dobre popkulturowo zacząłem wkręcać się w najpierw oglądanie samego anime a potem w samą kulturę, obyczaje i historię tego kraju, uważałem że - co wielokrotnie, ale nie co inaczej, w szerszym kontekście, zdarza mi się o tym wspomnieć - i dość solidnie stałem niczym przyparty murem przy tym stanowisku, że Świat Dragon Balla to taki ,,meszek", czyli coś aż nadto podobnego do... innych mu podobnych Światów rozrywki, w których liczą się nietuzinkowe przygody, zapadające w pamięć postaci, które obdarzone są jakimś wyjątkowymi umiejętnościami. Że to coś, co nie pójdzie w indywidualnym, nowym i bardzo ambitnym kierunku, tylko zajmie się w większości powielaniem wcześniej stworzonych w popkulturze podstaw fabuły, schematów, styli etc. Tak już było, że obok ,,Smoczych Kul", Goku, Ki, Mistrza Roshi i masy innych wątków z tej rzeczywistości przechodziłem, ot tak od niechcenia… obojętnie. To była młodość i brak doświadczenia - myślałem, że Dragon Ball to taka śmieszkowa podpierdółka i nic więcej. I jak to się mówi... ,, tak było aż do czasu".

Do tej ,,mieszanki" mojej dragonballowej niepewności, którą to wyrażałem dość dawno, a która tyczyła się anime i mangi z wybitnego Uniwersum, które dał ludzkości Akira Toriyama, chciałbym dodać jedno: ,,gubiące ludzi pozory". Tak, dla Dragon Ball pozory mogą namieszać w głowie - zwłaszcza jeśli spojrzy się na to, jak wizualnie wygląda pierwsze 10 lat historii anime w materii omawianego Uniwersum. Rysunki, tła, rodzaj konturu, barwa i temperatur koloru, jego często używana ,,familijna pastelowość” tak widoczna w serii GT czy niektórych odcinkach klasycznego DB lub ,,DB Z” – to nie przypomina na pierwszy rzut oka stricte z perspektywy ewentualnego waloru graficznego tej wyczekiwanej przez geeka tematu bezpardonowej akcji, którą przykładowo dorosły lub młodzieżowy widz wręcz by żądał patrząc się na cokolwiek starszego z DB lub nawet i nowszego. Ale... człowiek to istota niedoskonała: mięso osadzone na rusztowaniu z wapna i fosforu, z ,,puszką” na samym szczycie, w której ukrywa się galaretowaty narząd odpowiedzialny za wszystko co kryje się pod pojęciem ,,człowiek", stanowiący sedno jego istnienia. Stąd to nasze uczenie się na błędach. A każdy, kto uległ powierzchownej warstwie pozoru Świata DB, ten wie, że ta rzeczywistość to bodaj najlepszy przykład, który można zaczerpnąć z kultury masowej (albo i przynajmniej jeden z lepszych) służący uwydatnieniu esencji w stylu ,,a nie mówiłem?!" - tego ,,eteru" który wyciska się z licznych tytułów serialowych i filmowych kinowych z mitycznego Świata, gdzie dominują Smocze Kule, uwalniania energia Ki i boostowanie swojej mocy ponad granice możliwości; gdzie istotne jest odwieczne i kanoniczne dla tego wymiaru dążenie do łapania się w coraz to nowsze i nowsze przygody przez jego bohaterów tudzież sprawdzania swoich możliwości tam, gdzie zabierze ich zew przygody. I zawsze, za każdym razem, gdy odkrywam w Dragon Ball coś nowego, np. coś czego nie widziałem lub zwyczajnie informacyjnie nie miałem o tym pojęcia, ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu ten Wszechświat okazuje mi swoje kolejne dobre strony, o których wcześniej nie miałem pojęcia, które przykrywają liczne braki obecne w treściach Dragon Ball. Istotne jest to, że na poczet tejże ,,esencji", o której wspominam wyżej duże znaczenie ma oryginalność wymiaru rozrywki, które ponad 35 lat temu zaczął opowiadać między innym Son Goku, jego przyjaciele i tajemnicze Smocze Kule - to jest tak inny, wręcz nie dający się zamienić i z niczym podrobić tygiel specyfiki budowanego Uniwersum, że nawet średnio spójna fabuła i cała ta logika tu obecna odchodzą ,w odstawkę". To ogólnie i z racji podsumowania istoty jego istnienia, jest genialny Świat z racji tego, że jest po prostu... genialny. Cóż, fenomenu Dragon Balla, w tym istoty postaci Goku, Vegety i całej, całej reszty, której jest astronomicznie dużo do wymienienia, nie da się wytłumaczyć żadnymi wioskami i multum fanowskimi rozkminami. To jest zbyt zakotwiczone w popkulturze, aby na jednym opracowaniu skończyła się analiza tego Multiświata rozrywki.

Ludzkość... cała, nie ważne czy ze sobą skłócona, czy pogodzona w aspekcie fandomu popkulturowego. My wszyscy, bez wyjątku, dziękujemy Akirze Toriyamie, za to że był, że tworzył, że oddał w swej pasji twórczej całego siebie. Skupienie, niepewne emocje, a może żal, smutek lub zwykła radość i uśmiech na twarzy z racji wspomnienia geniuszu tej persony. Każdy z nas inaczej będzie wyobrażał sobie dokonania zmarłego niedawno bardzo niespodziewanie naszego Mistrza, wszechojca w anime, pradziada dla Świata Dragon Balla. Tak, śmierć Akiry nasuwa pewne niepokojące wnioski: czy Studio/Współtwórcy, właściciele praw do tak znanej marki, dystrybutorzy, mieli i mają jakieś zabezpieczenie czy też plan rozwojowy na wypadek śmierci Toriyamy? A jak dobrze wiemy, od kilku dni nie ma go już wśród nas, i czysto hipotetycznie nie ma kto mieć oka na tego rodzaju projekt, co np. Dragon Ball Super oraz DB Daima? Co z tym wszystkim będzie? Co z Kanonem Multiversum, co z mangą, co z powstałą, ale jeszcze nie emitowaną ,,Daimą”? Czy 2025, 2026 rok będzie ,,dragonballowo” martwy?

Przykra wiadomość o śmierci Akiry Toriyamy, niedawno oglądana (tym razem po raz trzeci z kolei) animacja pełnometrażowa z Sagi DB Super, pt. "Dragon Ball Super: Super Hero", która swoją drogą jest niezwykle udanym filmem, z świeżą i technicznie odważną szatą graficzną – wszystko to, a także omawiane we wcześniejszych akapitach: nietuzinkowe aspekty oryginalności całości istnienia Uniwersum mistrza Toriyamy, skłoniło mnie do uważnej lektury tomu 4 mangi cyklu ,,Super”. Rzecz jasna, scenarzystą, projektantem postaci oraz osobą decyzyjną, co do ostatecznego kształtu całości tomu, był Śp. Akira Toriyama; kwestie rysunku, tuszu, cieniowania – czyli klasyczna robota mangaki i ilustratora-grafika – pozostawiono niebywale uzdolnionemu Toyotarou. Nie trzeba za bardzo skracać i wyjaśniać wydarzeń finału z poprzedniego tomu; no.4 rozpoczął się dosłownie: praktycznie w moment po finale wydarzeń poprzednika, bardzo płynnie kontynuując jego historię. A skończyło się, a tym samym i zaczęło w omawianym tomie 4-tym, na tym, że… Multiversum Dragon Ball stanęło w obliczu zagłady ze strony Black Goku i Zamasu, a tak właściwie dwóch Zamasu, gdzie jeden z nich – wiadomo który – ukradł w wyniku manipulacji czasoprzestrzenią pewnej wersji Goku... jego ciało. Nikt, absolutnie nikt spośród herosów i zwykłych postaci Dragon Balla tu kreowanych nie ma pojęcia, jak powstrzymać duet ,,podwójnych panów Z”. I taki start tej mangi wprawia czytelnika w cholernie ,,dobre zakłopotanie", ciągnące się przez całą zawartość: odczujemy lekki suspens, dynamikę wydarzeń, poruszenie i lekką trwogę o los naszych postaci, trwające ze zmiennością emocji do samego końca tomu, a także na deser trochę stonowanego humoru ze strony Goku, Whisa i ekipy, gdzie wszystko to ,,doprawi” i podkreśli miękko-ostrym stylem rysowania (czyżby lekko on w 4-tej z cyklu mandze ewoluował, czy raczej jest to moje subiektyne wrażenie?) mistrzowski w swej pracy Toyotarou. Dzięki jego zaangażowaniu oraz zapewne słuchaniu finalnych ,,dygresji" pana Akiry, dostaliśmy w niniejszym zbiorze rozdziałów mangi subtelną, nie aż tak ostrą, co jest wg. mnie zaskakujące, kreskę dla kreacji pojedynków i momentów akcji i eksplozji energii rozmaitego sortu, a także dla konturów i wypełnień w wyrażaniu emocji przez postaci.

Tom 4 "DB Super" zaskakuje tego rodzaju mangowicza, który lubi lepszą fabularnie narrację kosztem grafiki. Wchłonęła mnie właśnie historia tu wyłożona, jej zaskoczenia, zmiany tempa, sam ,,mięsisty" i odczuwalny udział postaci w nadaniu tej opowieści ,,tego czegoś”. Bo jak wiemy w grę wchodziło pozostawienie Multiversum w naturalnej równowadze, a nie jego zniszczenie przez… skrajnie narcystycznych i zaburzonych Black Goku i Zamasu. Gusta gustami - tak się bardzo, bardzo często mówi; z mojej perspektywy tego rodzaju rozszerzenie istotnego dla dragonballowej rzeczywistości wątku/Sagi ,,Trunksa z Przyszłości", jakim jest najistotniejszy w tym tomie ,,kryzys planetarno-wszechświatowy" z możliwością zgładzenia wszystkich istot, których będą chciały się pozbyć Zamasu i... drugi ,,przebrany" Zamasu, tak aby konsekwentnie rządzić rzeczywistością tego ich planu godną, było solidne, ,,na miejscu", jakby dość rozsądne. Ale... pojawiają się drobne niedogodności: akcja wyraźnie zbyt przyspiesza, ale w okolicy 80% całości przebiegu wydarzeń tomu - kosztem rzecz jasna logiki przedstawianej fabuły i jej konsekwentności oraz spójności, co jest dość dziwne przy i tak ponadprzeciętnej dynamice narracji Dragon Ball Super odczuwalnej w medium mangowym.

Zdecydowanie, bardzo zdecydowanie!, w ostatnich 20-30 stronach... za dużo dzieje się naraz, i dzieje się z lekka przewidywalnie. Nie oszukujmy się, trzeba wyłożyć kilka słów ,,łopatologią stosowaną”: uważam, że roztropny i oddany dragonballowej pasji czytelnik, a zwłaszcza ten, który zna serial "DB Super" zorientuje się ,,jak i dlaczego" ów plan Zamasów i cała ta bitwa ostateczna w iście dualistycznym epickim stylu, o przetrwanie ludzkości z wielu Wszechświatów, po prostu się zakończy. Możemy podejrzewać, że na pewno ,,coś się podzieje” w tomie no.5 lub nawet i 6. Toriyama lubiał być... Toriyamą: był sam dla siebie sędzią i egzekutorem, mógł więc do woli kształtować i zmieniać scenariusz swoich dzieł, przeprojektowywać postaci, elementy budowanej rzeczywistości etc., dlatego po najsłynniejszym panie Akirze w dziejach spodziewać się po ciągnięciu ,,im dalej w las… ‘’ fabuły danej historii, możemy wszystkiego. I nie mam za Chiny Ludowe pojęcia jak bardzo w mandze ogólną Sagę "Trunksa z Przyszłości" wyłożył nam jej twórca oraz jego grafik. Tylko sięganie po kolejne tomy z serii przyniosą upragnioną odpowiedź. Jak na mój gust najlepiej owe rozdziały, w których syn Vegety z innych czasów gra zdecydowaną rolę skrócić, do góra 2 tomów albo i jednego - było by to bardziej przychylnie i logicznie do eleganckiego w tym temacie i Sadze serialu: "Dragon Ball Super".

Dawniej, ba!, o wiele, wiele dawniej, z 5-8 lat temu, gdy na dobre popkulturowo zacząłem wkręcać się w najpierw oglądanie samego anime a potem w samą kulturę, obyczaje i historię tego kraju, uważałem że - co wielokrotnie, ale nie co inaczej, w szerszym kontekście, zdarza mi się o tym wspomnieć - i dość solidnie stałem niczym przyparty murem przy tym stanowisku, że Świat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Był kiedyś taki modny slogan, który dość konkretnie odnosił się do wyczynów śmiałków ryzykujących bardzo wiele – ludzi parających się sportami ekstremalnymi praktycznie całe swoje życie, zwłaszcza dotyczący tych atletów sponsorowanych przez Red-Bulla. Ów slogan brzmiał: ,,Welcome to My World. The World of Red Bull". W tym bardzo energicznym zdaniu zawiera się bardzo wiele; nie jest to tylko zwykła sentencja promująca znaną markę. Najważniejsze jest to, co i z jaką mocą przekazuje ów zbitek konkretnych wyrazów, o jak niezwykłej odwadze i śmiałości sportowców mówi. Dlatego podczas śledzenia obecnego sezonu najlepszej koszykarskiej ligi świata, NBA, która ma za sobą już dobre kilkadziesiąt potkań, można było spostrzec jak bardzo wśród wszystkich graczy wyróżnia się w jej rozgrywkach nad wyraz szczególnie... jeden z nich, LeBron James.

Król James pisze niebotyczną historię: jako sportowiec rozgrywa swój 21 sezon w bardzo długiej karierze koszykarza NBA - karierze owocującej w ogromne sukcesy i wyróżnienia na polu działalności tej ligi, czy w ogóle na polu całego sportu zawodowego i kultury masowej, w które to przez wszystkie lata swojej gry ,,Bron" wtopił się tym swoim sportowym krokiem z pełną energią, witalnością, tą nieokiełznaną, niesamowitą siłą, zostawiając w sporcie i całym naszym świecie niepodrabialny ślad. Nieco wyżej, w początkowym akapicie moich rozważań, zdanie, które podkreśla sedno zmagań w sportach ekstremalnych i ich idee, kapitalnie uwydatnia również to jakim LBJ jest sportowcem, jak mimo upływu lat, w tej dyscyplinie, w potężnej NBA!, w tym wieku – co jest wyczynem ekstremalnym – potrafi utrzymać swoje ciało i psychikę w kapitalnej dyspozycji. Zatem, nie pozostało nic innego, jak nieco zmienić tą redbullowską sentencję, na korzyść naszego Króla: ,,Welcome to My World. The World of LeBron James!”.

Kim jest LeBron James? Powiedzieć o nim, jako ,,jedno z największych nazwisk w historii sportu”, to zdecydowanie za mało, ba!, tak samo skąpo w obliczu jego zasług dla rozwoju koszykówki brzmieć będzie określenie ,,najwybitniejszy koszykarz w historii” czy też ,,najwybitniejszy w erze post-jordanowskiej", bo przecież wciąż trwają te niepotrzebne, niezrozumiałe debaty na temat tego, kto jest największym sportowcem w historii koszykówki: LeBron czy Michael Jordan. Może się to wydać dziwne, śmieszne czy nieco abstrakcyjne, ale naprawdę trudno jest określić ostatecznie kim na polu sportu zawodowego i jego ewolucji, adaptacji ligi NBA we współczesnych nie aż tak łatwych społecznie i kulturowo czasach, również na polu kultury sportowej i reprezentowania sportowego dziedzictwa ludzkości, jest LBJ. To atletyczny fenomen, unikat, który należy oprawić w ramkę, postawić na półeczce w jakimś muzeum lub Panteonie wybitności i tylko podziwiać. Jeden z najbardziej rozpoznawanych i rozchwytywanych atletów XXI wieku. Jego nazwisko dotarło praktycznie wszędzie, a jego wyczyny niosą się echem w najdalsze zakątki Ziemi, w tajdze syberyjskiej i na tubylczych wysepkach Australii i Oceanii.. ,,L-Train”, bo tak się o nim mówi z racji tego z jak ogromną, porównywalną do rozpędzonej lokomotywy siłą atakuje kosz, co wyda się śmieszne z racji tego, iż trudno jest inaczej określić fizjologiczny fenomen tego zawodnika: jest swego rodzaju ,,mutolem" z koszykarskim ultra-genem X, zapisanym w każdej komórce jego ciała. W jednym z listopadowych spotkań NBA, w meczu, który dla Jamesa miał symboliczne znaczenie, był swego rodzaju ,,powrotem do korzeni", ,,Bron” w walce z Miami Heat, klubem z którym zdobył 2 tytuły mistrzowskie, w jednej tylko, czwartej kwarcie, rzucił 15 punktów. Musi mieć w nogach niezłe rakiety i jeść chyba parnik ziemniaków przed meczem, aby wciąż mimo upływu lat dokonywać takich ,,egzekucji” na przeciwniku – najlepsze jest to, że przez trzy pierwsze kwarty owego spotkania James zdobył ,,tylko" 17 punktów. A to podkreśla jedynie, jak piekielnie inteligentnym, odpornym na zmęczenie, rozważnym i doświadczonym James jest koszykarzem: wie jak grać i kiedy grać, a w kwestii przyszłości Lakers w tym i przyszłym sezonie z LeBronem u boku, istotne będzie jedynie to jak trener Ham lub ktokolwiek kto w razie dziwnych okoliczności tego szkoleniowca zastąpi, umiejętnie wykorzysta dyspozycję Jamesa i ,,paliwo w baku”, które zapewne sam LeBron jeszcze posiada.

Każdy koszykarski geek, każdy dziennikarz akredytowany przez NBA lub nie; każdy trener, fizjoterapeuta lub ktokolwiek inny kto ma styczność z koszykówką na profesjonalnym, wysokim poziomie, w tej lidze bądź gdzie indziej, lub nawet ten, kto jedynie koszykówkę spod znaku najlepszej ligi świata obserwuje i jej kibicuje, na pewno zastanawia się, mówiąc kolokwialnie, ,,ile L-Train a.k.a. ‘We are All the Witnesses’ w NBA jeszcze pociągnie, ile spotkań rozegra, ile rzutów wykona, ile asyst czy bloków zanotuje i ile kolejnych rekordów ligi wyśrubuje dopóki nie powie: dość, to koniec….”. Niektórzy ,,śmieszkowie” i sceptycy – a raczej zwolennicy Jordana, którzy uważają go za GOATa w NBA! – mogli by powiedzieć, że ,,dziadek James” będzie swe cztery litery w NBA nadal mocno zakotwiczał dopóki, dopóty w kalifornijskim lesie nie zabraknie magicznego soku z gumijagód. Nikt, absolutnie nikt, a chyba zdaje sobie z tego sprawę tylko on sam i nad nim jedynie Bóg, nie wie... kiedy LBJ zakończy karierę, czy to w Lakers czy innej drużynie NBA – być może LBJ będzie chciał to zrobić ze swoim najstarszym synem, w jednym klubie – co byłoby sprawą bezprecedensową w historii sportu zawodowego - ale w pewnej sytuacji kariery swojej pociechy: gdy Bronny James zostanie dość wysoko wydraftowany w pierwszej rundzie, czyli tak aby z perspektywy LBJa mieć jak największą kontrolę nad pozyskaniem swojego pierworodnego do klubu, w którym on, Król James, zakończy karierę, a jego syn ją rozpocznie. Czyż nie wygląda to cudownie, rodem z idealnego scenariusza do sportowego dramatu nakręconego w Hollywood? To będzie możliwe, ale kiedy ta chwila, która zakończy praktycznie grę Jamesa ,,jakby był w tej lidze zawsze” nastanie, kiedy nas nawiedzi, tego tak naprawdę nie jest w stanie ogarnąć nikt, poza umysłem prowodyra LeBrona Jamesa! Można podejrzewać, że nawet jego synowie, matka oraz żona tego nie wiedzą, gdyż sam im o tym nie mówi. A dlaczego? On chce po prostu wciąż robić swoje, wciąż się rozwijać i dalej budować swoje ,,Legacy" i ,,Świadectwo", naznaczone wspomnianym wyżej określeniem o głębokim wydźwięku: ,,We Are All The Witnesses”. Tak długi staż ,,Bronka”, takie zasługi dla sportu, sam fakt, że ,,on po prostu jest!” – wszystko to w skali sportu globalnego jeszcze nigdy dotąd nie miało miejsca... Dopiero, gdy zjawił się Jordan, faktycznie on częściowo tego dokonał, bo nadał samej światowej koszykówce odpowiednie tory rozwoju, ale w pełni to wykorzystał, zrobił to… LeBron James.

Książek poświęconych Królowi LeBronowi, zwłaszcza tych dostępnych w polskim wydaniu, na naszym rodzimym rynku wydawniczym jest mało. Co trochę jest smutne, a częściowo zrozumiałe: niestety NBA nie cieszy się w Polsce tak ogromnym zasięgiem zainteresowania u ogólnego odbiorcy jak piłka nożna, tenis i siatkówka, dlatego na palcach jednej ręki można policzyć biografie i reportaże z elementem biografii przeznaczone osobie LeBrona. Są to: "LeBron S.A. Sportowiec wart miliard dolarów" Briana Windhorsta, "Król jest tylko jeden" oraz "Los Angeles Lakers. Złota historia" - obie autorstwa Marcina Harasimowicza. Teraz pojawia się coś w tym gatunku odmiennego, na pewno niestosującego i go powielającego mechanizmu ,,odgrzewanego kotleta wśród kopiuj wklej treści”; coś, co nazwałbym podsumowaniem i przedłużeniem tychże trzech tytułów, gdzie znajduje się więcej ciekawszych treści, bardziej realizowanych tak, jakby sama książka była opowiadana w wielu jej rozdziałach z perspektywy LeBrona, osiadając w jego intymnej sfery relacji i emocji. Co ciekawe jej tytuł nie zdradza tego, jak bardzo jest ona wyjątkowa, jak jeszcze bardziej zaskakująca i bezpośrednia dla zrozumienia postaci Jamesa w stosunku do tego, co zrobił w swych pozycjach poświęconych Koby’emu Bryancie i Michaelu Jordanowi Roland Lazenby. Autorem tejże omawianej pozycji jest Jeff Benedict, a jej nazwa brzmi: "LeBron. Biografia". Proste, co nie? I to, co na pierwszy ,,fizyczny rzut oka” zwraca uwagę czytelnika przygotowującego się na ,,starcie” z historią LeBrona w wersji biografii książkowej, to fakt, iż publikacja ta ma paradoksalnie proste, ale w tej prostocie błyskotliwe i genialne wykończenie zewnętrzne: gruba czarna, twarda okładka z tyłu i przodu, również podobna konstrukcja grzbietu; na froncie portret LBJa z wpisanymi w to swobodnie u dołu: godnością autora i tytułem pracy. Spojrzenie bohatera, jedynego mistrza tego aktu, jest na przedniej okładce bardzo wymowne: to on, Król James, ambasador światowego sportu, człowiek wiecznie skupiony na tym, co kocha robić oraz na tym, co jest jego wewnętrzną misją: być najlepszym sportowcem swojego pokolenia, ale i zrównoważonym człowiekiem, kochającym ojcem, filarem i idolem dla młodych ludzi. I to spojrzenie nokautuje swym magnetyzmem każdego, kto zagląda do książki za każdym razem, jeśli kontynuuje lekturę czy jeśli ponownie po nią sięga, aby jeszcze raz przeczytać dany fragment w nieco innym ujęciu.

,,Wykończenie" fizyczne biografii Króla Jamesa to jedno, ale ilość stron jest tu równie kluczowa: mamy ich ponad 650, i są one tak samo wielkie jakością treści i ogólnym przesłaniem autora i jego zróżnicowanym zarówno obiektywnym jak i subiektywnym sposobem ujęcia historii LBJa, jak sam rozmiar całej książki. I jako około-koszykarski geek, na przestrzeni całej mojej styczności z pracą Benedicta mogę powiedzieć skromne pięć słów: ,,mam ogromne powody do zadowolenia”. To kompleksowa nie tyle co encyklopedyczna, bo faktycznie informacji jest tu multum do potęgi entej w stosunku do innych prac o Jamesie (za dużo objętościowo Benedict skupił się w swojej pracy na: młodzieńczych latach Jamesa i pierwszych sezonach gry w Cavs; za mało poświęcił się ostatnim 8 latom gry Króla. Ta dysproporcja może nieco uderzać czytelnika), ale pełna emocji, ot prawdziwości z życia zwykłego człowieka opowieść, który tak naprawdę od najmłodszych lat w pocie czoła pracował na to aby stać się wyjątkowym sportowcem, dziedzicem światowej kultury sportu, geniuszem biznesu i ikoną popkultury. Tak też się stało. I to w tym stylu, kompleksowo, tak synergicznie przedstawia się ponad 650 stron publikacji Benedicta, przedłużając tą myśl o Jamesie, którą niedawno ująłem, uwydatniając to przeznaczenie, do którego James był powołany, i które spełnił. Bo głowa, która nosi koronę króla amerykańskiego sportu jest ciężka – jednak LeBron mimo wciąż bycia na szczycie tej dyscypliny czy w historii samego sportu zawodowego, z presją fizyczną i mentalną radzi sobie doskonale. I to również przekazał nam w swej pracy instynktownie Benedict. Na podstawie tej lektury oraz mojej osobistą wiedzy na temat LBJa jako sportowca i kogoś udzielającego się w rozmaitych aktywnościach i obowiązkach, mogę Króla Jamesa podsumować następująco: to fizczynie ,,Człowiek Witruwiański", to fenomen w tej skali, który zawsze ,,wjeżdża pod kosz i gra w obronie na tyle na ile pozwala mu jego ciało”. Mentalnie, pod względem charakteru, osobowości, Król James to koszykarsko taki ,,Dziadek Mróz" tej ligi, co oznacza tyle, że pokazuje swą grą sportowe obycie, mądrość i doświadczenie, które dźwiga na barkach w tej lidze przez 21 sezonów. Nasz poczciwy ,,Bronek" to taka ,,dobrze starzejąca się dusza”, im starsza tym lepsza – James gra nie dla samej potęgi swej osoby, aby coś udowadniać, oj nie. To ,,Dziadek Mróz”, który gra nie tylko dla siebie, ale dla drużyny, dla samej idei tego sportu i jego show, dla wszystkich tych, którzy poświęcają swój czas przed telewizorem lub na trybunach, chcąc go oglądać, kibicując mu, jego drużynie czy samej NBA.

Ten słynny mecz z czasów Liceum Jamesa, gdzie jego ,,St.V” podejmowało Oak Hill – to było przeszło 21 lat temu. James był… po prostu dzieciakiem… koszykarskim oseskiem o boskim darze w tej dyscyplinie: zarówno pod względem fizjonomii. jak i IQ sportowca kalibru mistrzowskiego. Dar do sportu porównywalny do Phelpsa, O'Sullivana, Messiego, Ronaldo i innych. A teraz popatrzmy, mamy 2024 rok, Król James jest… tylko troszku wyższy, cięższy, ,,siwszy", ma na koncie olbrzymią ilość rekordów ligi, 4 tytuły mistrzowskie, kilka nagród MVP, czy to niedawne… przekroczone 40000 pkt zdobytych przez pojedynczego gracza podczas sezonu zasadniczego w całej swojej karierze. A on? Żyje, ma się wybornie, dalej gra i mało tego: James nie zamierza zwalniać. Co drugi mecz prawie że notuje zdobycze w okolicy triple-double, a jego Lakers są w dość dobrej formie, jak na tego typu skład i ,,kontuzjogenność” ekipy – zajmują 10 miejsce, są więc w strefie Play-Inn na stan 2024 roku. I chyba tylko oni albo Golden State Warriors mogą sprawić niespodziankę i dojść do finału finałów Play-Offów... Kto wie?!

Był kiedyś taki modny slogan, który dość konkretnie odnosił się do wyczynów śmiałków ryzykujących bardzo wiele – ludzi parających się sportami ekstremalnymi praktycznie całe swoje życie, zwłaszcza dotyczący tych atletów sponsorowanych przez Red-Bulla. Ów slogan brzmiał: ,,Welcome to My World. The World of Red Bull". W tym bardzo energicznym zdaniu zawiera się bardzo wiele;...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ostatnio, jak to się dawno rzekało, czyli ,,ostatnimi czasy", mamy do czynienia z wzrostem zainteresowania wśród młodzieży i młodych dorosłych rozmaitymi tworami z gatunku ,,awanturniczych łotrzykowskich przygód", ot takich tam zbieranin gatunkowych, swobodnych opowieści, które powiązane są ze sobą jednym elementem i wyznacznikiem dla nich dość wymiernym: dotyczą nieszablonowo wykreowanych postaci, szukających przygód i emocji, i próbujących rozwiązać dany problem swoim sposobem, stając się tak naprawdę renegatem własnego losu. W takich tytułach fabuła jest często rozciągnięta w czasie, z bardzo intensywnymi nieprzewidywalnie rozgrywającymi się wydarzeniami w trakcie, skupiającymi się na tym, co główna postać ,,w temacie zadziała". Pośród wszystkich targetów widowni, do których trafia tego rodzaju gatunek najlepiej sprawdza się on u młodzieży czy fascynatów dobrej, nietuzinkowej rozrywki. Nawet i w anime oraz mandze znalazło się tego rodzaju Uniwersum, a jest nim Świat Widm, niezniszczalnych, odradzających się super-ludzi i tajemnicy, którą trzeba rozwikłać w eterze ciągnącego się w przestrzeni rządowego spisku. To niepodrabialny, tak oryginalny jak może tylko opisywać sens słowa ,,oryginalny": Świat Ajin.

Rzeczywistość Ahumanoidów, czyli tytułowych Ajinów nie jest rzeczywistością, w której chciałby się znaleźć zwykły śmiertelnik, nawet i dość odważny, męski, super-ultra-hiper śmiały łowca przygód, ot taki niezwykle żywiołowy, pozytywny łotrzyk, któremu niestraszna żadna przygoda. Świat naszych postaci - największą uwagę skupiają właśnie oni, i tak jest najsensowniej i najlogiczniej założyć; wiele oznak na to wskazuje - Keia i Kaito, bo to oni z perspektywy roli protagonistów mają tu grać pierwsze skrzypce, owszem jest na swój sposób tą dynamiczną nieszablonową przygodą, bo czuć tu wpływ i elementy tego rodzaju nurtu, jednakże to jest dość nietypowa jej odmiana: to totalna jazda bez trzymanki. W kontekście takowej ,,zawadiackiej” przygody większość tego, co spotyka naszą dwójkę (jak i postaci przyssanych do ich jestestwa) nie jest efektem ich wyborów – to swego rodzaju (i tu pobawmy się w słowotwórstwo) ,,anty-przygoda”, której w ogóle oni nie chcą, a w którą brnąć raczej muszą. Doświadczają czegoś na miarę miejskiego survivalu z elementami bliskimi gatunku szpiegowskiego i tej łotrzykowskiej ,,przygody" właśnie. Dlatego to, co rozumiemy w klasycznym pojęciu popkulturowego filmu przygodowego, czy też kina, serialu lub książki oraz komiksu ,,nowej przygody” w przypadku omawianego Świata Ajinów nabiera nieco innego znaczenia. Zrozumiałem to w pełni, gdy przypomniałem sobie tak pokrótce niektóre wydarzenia z części sezonu 1-ego i 2-ego serii anime oraz dzięki przeczytani drugiego tomu mangi.

Tak jak mam za sobą z ,,emocjonalnymi wypiekami’ na twarzy i masą ekscytacji w serduchu fana dwa obejrzane sezony "Ajin", które to anime leciało niegdyś na Netflixie, tak obecnie zaczynam doświadczać licznych zaległości związanych z mangą tego rozległego, choć nie do końca dobrze wykorzystanego Uniwersum. Drugi tom właśnie wpadł na czytelniczy ruszt; nie obyło się bez niespodzianek oraz dobrej konsekwentności jako kontynuacji tego, co przedstawiał pilotowy tom japońskiego komiksu o Ahumanoidach. Co istotne, tak jak poprzednio za stworzenie drugiego tomu omawianej i recenzowanej serii przygód Keia i jego ziomków, w których istotne są wątki specyficznych istot ludzkich, zwanych Ajinami, ich zdolności i chyba wszystko to, co spiskuje i dybie na życie protagonistów, odpowiada Gamon Sakurai; asystę dla Sakuraia, jak podaje polskie wydanie tomu, za co odpowiada rzecz jasna ,,Studio JG”, podjął Crouton – artysta nie aż tak znany jak główny kreator tego Uniwersum, jednak nie znaczy że gorszy, bo i jego ,,kosmetyczne” prace takie jak ,,cieniowanie”, ,,tuszowanie” etc. dla dopełnienia grafiki komiksu, a tym samym znaczenia i intensywności przebiegu fabuły mają tu spore – jakby ukryte i częściowo niedostrzegalne przez czytelnika – znaczenie. Generalnie w tej graficznej kwestii prawie 193 strony wydania z perspektywy jego wymowy warstwą obrazu opowieści tomu 2, nie odstają od poprzednika. Mało tego, początek komiksu jest porażająco dobrze nakreślony – swą bardzo oryginalną szatą graficzną, z której korzysta serial Netflixa (kto widział, ten wie – jedynie aspekt teł w tej produkcji i elementy grafiki komputerowej oraz po prostu kolor odróżniają mangę z tego Świata od jego animacji; piękne uzupełnianie się obu mediów między sobą) w sposób oryginalny, wręcz podświadomy dla tych mangowiczów, którzy najpierw widzieli anime, a teraz zabierają się za komiks, kupuje uwagę czytelnika na tyle, na ile jest to potrzebne. Chodzi o sam fakt, że już w drugim tomie, a gdzie tam 4 lub 5-tym czy jeszcze dalej, można zrozumieć, że jakakolwiek zmiana stylu rysowania Sakuraiego, albo zabranie się za ,,bazgranie" tego Uniwersum w mandze przez kogoś innego po Panie Gamonie, będzie niedopuszczalna – to zniszczy samą akcję i jej ogólny sens, gatunek, wątki i m.in. rodzaj relacji między postaciami. Tylko to, co i jak kreuje wraz ze swoją ekipą Sakurai, może opowiedzieć scenariusz mang o losach i przygodach Ahumanoidów, tak jak m.in. ten z omawianego tomu. Gdy będziecie czytać tę specyficzną, czasami dość intymnie wchodzącą swymi kadrami w życie Keia, mangę, to prawie pewne, że poczujecie na sobie skupienie i przepływ energii i moc ,,tego czegoś, co wisi w powietrzu”, co zwie się atmosferą narracji i co wynika z tak oryginalnie rozwijanych wydarzeń i założeń funkcjonowania AjinVersum.

Od razu polubiłem ten komiks. Drugi tom narracji graficznych w bardzo oryginalnej japońskiej mangowej konwencji, już od projektu okładki, którą jej wwiercający się minimalizm i układ kolorów, będę pamiętałem bardzo, bardzo długo, już od pierwszej kreski, cóż, przyciągnął moją uwagę i pożądane skupione jak magnes w potężnym Rezonansie Magnetycznym. Błysnęło tajemnicą, aurą czekających na Keia i Kaia zagwozdek do rozwiązania, pułapek ,,pro-rządowych” do ominięcia i przejścia przez liczne tropy, aby z ich perspektywy uniknąć najgorszego, poczuć się bezpiecznie i rozwiązać potężną tajemnicę stojącą za egzystencją Ajinów w świecie zwykłych ludzi: jak, dlaczego, i ile tego typu istot żyje nieświadoma swojego przeklętego daru po ziemskim padole. Rysunek, jak wspomniałem nieco wyżej, towarzyszy warstwie narracji wynikającej z założeń scenariusza; tom 2 to w tej kwestii o kilka stopni w 10-stopniowej skali takiej wielkości lepiej niż tom pilotowy, gdyż obraz przejmuje pałeczkę nad elementem pisanym. Kreuje zarówno dobrą i dość konsekwentną dynamikę akcji, gdzie nie ma przestojów w ,,cięciu” kadrów czy scen między rozdziałami z jednoczesnym zachowaniem intensywnych i wcale nie aż tak płytkich emocji. Ważne jest to, że nie brakuje takowej graficznej opowieści suspensu – czytelnik może się ,,zawiesić” i niecierpliwie oczekiwać tego w trakcie lektury tomu, co na samym jego końcu lub w kolejnych tomach przydarzy się ekipie Keia i Kaia (bo ta delikatnie się tu powiększy!): na pewno niejeden z Was będzie myślał o tym, czy dla bohaterów Ahumanoidów, tych złych (jak Satou), jak i tych dobrych (jak Kei, częściowo również pracująca dla Rządu/Organizacji Agentka Izumi Shimomura) lepiej jest umrzeć i zaraz się odrodzić – być może dodatkowo w ten sposób odzyskując szybko siły po walce lub likwidując liczne śmiertelne obrażenia i inne niedogodności zagrażające życiu; czy może tego nie robić, gdyż nikt tak na prawdę nie zna holistycznej natury Ajinów i ich ,,Widm”, nawet oni sami, Ajinowie, mogą w pewnym momencie przestać się odradzać i regenerować, a ich moc… ulecieć i zniknąć. Stąd dar Ajina to przekleństwo. I tak między innymi czytelnik wkracza do pewnego mechanizmu: pod przykrywką fikcyjnej fabuły, motywów, masy informacji i specyfiki tego Świata kryje się masa poważnych dylematów i problematyki do rozważenia, o życiu człowieka i jego wartości czy wolnej woli. Tom 2 "Ajin" potwierdza to co ledwo zasmakował tom pierwszy, otwierając swą pilotową w Uniwersum narracją ,,Puszkę Pandory” dla losów tego Świata, głównie zwykłych szaraków, którzy nie wiedzą, że są Ahumanoidami, co tyczyło się przede wszystkim Keia Nagai: że ta ich rzeczywistość, mimo iż wykreowana na poczet rozrywki, to płaszczyzna bardzo realna, naoczna, przyziemna; to brutalny Świat do życia i robienia czegokolwiek, czego się pragnie, dla takich nadludzkich istot jak „Ajinowie”, którzy, jak to podkreślam, co zapewne w kolejnych tomach z cyklu będzie aż nadto widoczne, nikomu niczego nie ujmując i nie wadząc starają się żyć normalnie.

Myślałem, że z wrażeniami i ogólną charakterystyką woluminu no.2 z cyklu, to będzie taka wieczna utopia nostalgicznego geeka. I tak, to co wydarzyło się na samym finiszu tomu z lekka zbiło mnie z narracyjnego tropu. Satou i jego ,,przydupas", teoretycznie jeden z pierwszych odkrytych Ajinów, i to jawnych, i to z zapędem terrorystycznym, wraz z uczniakiem ze szkoły Keia, Nakajimą – ta trójka właśnie stała się jednymi z najważniejszych postaci wydania! A to samo w sobie było bardzo, ale to bardzo zaskakujące – początkowo trudni było mi się do tego przyzwyczaić, w końcu nie tylko Kei był w centrum uwagi, ale i sam ,,problem" tego Uniwersum, jego wydźwięk w społeczeństwie, sama idea Ajinów również; czyli: role potrafiły się nieco odwrócić, nie tracąc przy tym uwagi z aktualnych losów głównych protagonistów, a to jak widać wyszło tomowi na bardzo duży plus.

Co ważne, Satou, Tanaka, Nakajima, Kei i Kai oraz ,,ten nie do końca przekonywujący typ od Rządu, Tosaki”, choćbyśmy ich ,,nie zcierpieli", to właśnie oni w większości odpowiadają za trzon właściwej ,,dynamiki" historii, mimo spłaszczenia fabuły tu zawartej - oprócz dwójki wymienionych protagonistów nie są to skomplikowane ,,typki", a ich cel generalnie, jak poznaliśmy po tym co tu doświadczyliśmy... jest jeden: stworzenie jednorodnego Państwa, rządzonego przez Ajinów, z Ajinami i tylko Ajinami, z ludźmi, owszem, ale jedynie jako sługami i ,,mięsem armatnim". Tak, jest to dziwność tego wymiaru mangowo-anime rozrywki, jak i coś nader ważnego: ucieczka, poszukiwanie odpowiedzi na dręczące Keia, Kaia i ekipę pytania, próba znalezienia swojego miejsca w tym zbliżającym się ku kontrrewolucji świecie, ciągłe bycie w gotowości i wieczne bycie uważnym, aby ,,nie wpaść na pułapki zastawione przez Rząd i Terrorystów" - to jest ten element przygody-śledczo-łotrzykowskiej, o której wspominałem. Choć i tak to bardziej subiektywne odczucie i sposób na interpretację kreacji twórców.

Ostatnio, jak to się dawno rzekało, czyli ,,ostatnimi czasy", mamy do czynienia z wzrostem zainteresowania wśród młodzieży i młodych dorosłych rozmaitymi tworami z gatunku ,,awanturniczych łotrzykowskich przygód", ot takich tam zbieranin gatunkowych, swobodnych opowieści, które powiązane są ze sobą jednym elementem i wyznacznikiem dla nich dość wymiernym: dotyczą...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Highschool of the Dead tom 1 Daisuke Sato, Shouji Sato
Ocena 6,4
Highschool of ... Daisuke Sato, Shouj...

Na półkach: ,

Ciekawość fanów zawsze zwycięża, oj zawsze. Zwłaszcza jeśli jest się tego rodzaju geekiem, zawsze będącym ,,na posterunku popkultury" - głodnym wiedzy i informacji płynących z doświadczania rozmaitych tworów kultury masowej, które po prostu nas samych w dany sposób interesują. Powodów do narzekań na pewno nie mają miłośnicy japońskiej animacji oraz komiksu - to cały ocean, wręcz Multiversum dobytku, z którego można wybierać, przebierać, dostosowywać pod siebie, co nie miara. Prędzej czy później natrafi się na coś, dzięki czemu odkryjemy - w przypadku anime i mangi - specyfikę i tą prawdziwą niezwykłość takowych mediów na nowo. Tak miałem i Ja, gdy intensywnie poszukiwałem tego rodzaju japońskiego komiksu, którego to najpierw widziałem adaptację w formie serialu lub filmu anime, zwłaszcza czegoś w tej materii, co wywarło na mnie dużo większy niż tylko ,,popkulturowe zajęcie czasu wolnego" wpływ.

I tak, moje starania zaprowadziły mnie do pewnej serii mangowej z gatunku i w stylistyce, która już w wersji anime staje się czymś czego w horrorze i thrillerze z zombie w roli głównej jeszcze nie miałem przyjemność doświadczyć, a gdzie tam mowa w tej materii o komiksie... Aż do teraz. Mam to szczęście w nieszczęściu, iż żyjemy w takich czasach, gdzie coraz częściej zdarza się, że jesteśmy ofiarami własnego wyboru - chodzi o ,,paradoks decyzyjności". Przesyt wszystkiego, wszędzie wokół nas sprawia, że zwykłe zakupy w hipermarkecie mogą stać się mordęgą, trwającą nie kilkanaście minut lecz 1h, 2h lub więcej. Zasypywani jesteśmy dobrem w każdym przemyśle, w każdej gałęzi dostępnych do konsumpcji i użytku towarów. Wychodzi na to że zdarza się, że nie wiemy co wybrać: co zjeść, jaki ciuch przymierzyć, jaką przyprawę lub słodycz dodać do koszyka. To samo tyczy się popkultury; trzeba umieć zachować spokój i swego rodzaju ostrożność - plan i cel to podstawa. A jeśli chodzi o nurt post-apo w specyfice ,,żywych trupów", faktycznie i ten paradoks dopadł i mnie, ale nie wyszedłem na tym ,,jak Zabłocki na mydle"; trochę musiałem się zastanowić ,,co ja do kiego popkulturowego wała mam wybrać?!". Długo nie szukałem, bo wpasowałem się w jedno Uniwersum idealnie.
"Highschool of the Dead", bo o takowej niedawnej mej popkulturowej ,,zombie destynacji" mowa, jest o tyle specyficznym Światem, że dość blisko mu nie tyle co do horroru, ale do jego odmiany: intensywnego slasherowego nurtu. W samym grajdołkalu multum produkcji anime czegoś takiego jak ,,slasher horror", niestety, mamy mało, i sam się zastanawiam dlaczego tak jest. Mocną ,,sieczką gore" w tak ,,jatkowym" stylu jest "Corpse Party" - właściwie miniserial anime, który zmieścił by się do pełnometrażowego filmu. Owszem "HOTD" zawiera wszystkie ,,podstawy programowe", czyli takie typowe głupotki scenariuszowe i elementy świata przedstawionego, istotne dla slasherów. Jednak jest tu coś jeszcze: chodzi o główną oś przewodnią anime: ,,Zombiaki", czy inaczej ,,Zetki", ,,Zimni", ,,Sztywni". Dlatego to jest tak inny od reszty ,,slasherowości" twór, pomieszany z tą niby tytułowo-przeznaczeniową (jeśli chodzi o wiek odbiorcy) estymą, jaką jest ,,Young Adult drama".

Tak, to ,,zombie-zagrożenie”, które dla młodych ludzi wieku około-licealnego - główną grupę postaci omawianego Uniwersum - jest, nie oszukujmy się, najważniejszym prowodyrem całej rzeczywistości, którą smakujemy w tym serialu, a którą teraz ,,kopnął mnie zaszczyt” spróbować jej w pierwszym tomie mangi. "HOTD" jest może i nie tym meta wybitnym Światem, który kupi gusta wszystkich anime-mangoholików, ale na pewno jest na tyle rozrywkowym w swym horrorowo-akcyjniakowym motywie, że mogę takową rzeczywistość omawianego Uniwersum określić jako indywidualność, ot zapadające w pamięć kuriozum, którego nie da się nie lubić ani nie szanować za tą konkretną rozrywkowość bez nie wiadomo jak ,,jebitnej" głębi, bo takowej głębi w tym tytule, gdzie nawet i sporo akcentów ,,Ecchi” się przejawia, nie znajdziemy; sam tytuł produkcji, zarówno w formie jej treści, jako anime, jak i mangi, mówi wystarczająco. Jeśli chcesz się bawić dobrze i akceptujesz prostotę wydarzeń, wątków, typy licealnych młodych postaci, które nieraz mają papkę i żelki w mózgu, bo może i nie jest ich dużo w tym Uniwersum, ale różnorodność ich osobowości, poziomu życiowej inteligencji, świadomości zagrożenia globalną apokalipsą sprawia że jest to jeden charakterologiczny i psychiczny Koktajl Mołotowa, chaos i ,,kiblownik” różnych typów ludzi w jednej produkcji, w jednym Świecie, z którym będziesz miał styczność i będziesz go poznawał przez określony czas, to wiedz, że jest to coś ,,mega-turbo” dla ciebie! Jeśli chcesz po prostu odpocząć, nie rozkminiać tego, jak to było przed wydarzeniami z pierwszego odcinka "HOTD", czy tomu mangi... albo, co będzie po tej historii i jak otwarte będzie miała ona zakończenie, czy też zastanawiać się czy istniałby idealny lek na ,,zombizm” tego Uniwersum, i co by było, gdyby ci bohaterowie się ze sobą nie spotkali, albo przeżyli apokalipsę w odosobnieniu, to na miliard procent możesz wyrzucić logiczne myślenie do kosza i z "Highschool of the Dead" po prostu być. Pamiętam, że gdy złapałem za pierwsze odcinki "HOTD" początkowo nie miałem pewności, czy na te przysłowiowe ,,miliard procent” trafiłem na czysto-rozrywkową horrorkowo-zombie-młodzieżową żyłę złota. Dopiero po 4 odcinkach utwierdziłem się w przekonaniu, że jednak ,,ustrzeliłem 6-tkę w lotka”, że to jest to. Za mangę nie chwyciłem od razu, ale jak już – co miało miejsce kilka dni temu – się do niej dorwałem zrozumiałem również, że sam serial oraz ta manga (na razie tom 1) to jest to, czego ,,tak właśnie bardzo luźnego i niezobowiązującego!” ostatnio szukałem, co znalazłem właśnie dla siebie w tym gatunku i czysto-rozrywkowym klimacie i teraz jest to moje geekowskie doznanie. A z tego jestem dumny, i nikt mi tego nie odbierze.

"Highschool of the Dead" w moim osobistym gustomierzu oraz doświadczeniu z rozmaitymi gatunkami pośród seriali i filmów animowanych w ogóle, należy do najlepszych anime z ogólnego nurtu i podgatunków horroru, jakie widziałem w życiu; tytuł plasuje się w okolicy 5 miejsca takowego zestawienia. Jak wspominałem nieco wyżej niniejszych deliberacji, ów ,,slasherowy animajec” wywarł na mnie na tyle potężne świadomie i podświadomie wrażenie, że był on jednym z podstawowych czynników skłaniających mnie do sięgnięcia po japoński komiks z tego Uniwersum. I tak, manga zakupiona, nie tak dawno doszła, dorwanie się do niej nastąpiło od razu, a przeczytanie było uważne i jak na medium tego gatunku średnio szybkie, co mnie zaskoczyło – taki lekki zombie horror a wciągnął tą swoją prostotą niemiłosiernie! I to o zastanowiło mnie nad jednym: czy nie jest tak, że nasze trendy, wybory, gust potrafią się zmienić, gdy natrafiamy na coś, co wcześniej traktowało się na pół gwizdka, nie wiedząc, że to jest ,,to coś, co może być dla ciebie”? I coś mi się wydaje, że może w pewnych aspektach różnorodności gatunków anime i mang, które lubię doświadczać, właśnie jestem świadkiem takich zmian w swoim popkulturowym Ja. Tym bardziej, że wykreowana przez obu Panów Satou manga tylko wzmocniła to przekonanie, które przekonaniem już raczej nie jest, a faktycznym stanem rzeczy. To Uniwersum w pilotowej odsłonie mangi może i okazało się bardzo podobnej natury jak i tego rodzaju wybrykiem w gatunku post-apo co swoja adaptacja, ale miało w sobie coś, co mnie bardzo pozytywnie zaskoczyło i wyszło obronną ręka w stosunku do intensywnego i ,,pokolorowanego oraz ruchomego" anime. I nie jestem w stanie powiedzieć stricte, co takiego to dokładnie było. I nie chodzi o eksponowanie ,,golizny", działającej na umysły młodych fantazjującyh sobie brzydko ludzi, bo i ta w komiksie lekko ,,symbolicznie” się znalazła. Nie, w tych około 170 stronach potrafiono gatunek fantastyczny, jakim jest ciężka osnowa tematyczna ,,Zombie Apokalipsy" dostosować do charakteru postaci, prostoty dynamicznej historii i całej bardzo ,,psotnej” i nietuzinkowej specyfiki tej rzeczywistości, którą zdecydowanie zwycięża żeńskie grono bohaterek, ale i swój akcent dość solidnie według mnie - w perspektywie całości akcji tomu - zaznaczają Takashi i Kouta.

Po przeczytaniu recenzowanej mangi, mogę podbić sam siebie, mogę żalić się przez wieczność, dlaczego nie wpadłem na pomysł obejrzenia i przeczytania produkcji z tego świata o wiele, wiele wcześniej. Tak, było coś w tym tytule takiego, coś dla niego tylko i wyłącznie oryginalnego, co będzie dla niego ogromnym plusem, fajnym geekowskim wyróżnikiem – a chodzi o połączenie gatunku sci-fi, Young Adult drama, akcja oraz horror post-apo, z estetyką ,,ecchi", a także poniekąd z charakterem postaci, humorem i niekiedy czymś poważniejszym, bo takie momenty się w tomie 1 zdarzały, ale na pewno ich odbiór może być zaburzony w ujęciu każdego typu czytelnika z wielu różnych przyczyn, o których teraz rozpisywać się nie powinno. Co istotne: to co przedstawiła nam ta manga otwierająca serię panów Sato, finalnie wyszło dla "Highschool of the Dead" zwycięsko. I to na tyle, aby mimo słabego rozwinięcia informacji i elementów Świata zaatakowanego przez Zombie w tej mandze zarówno - że tak to ujmę - męscy i kobiecy bohaterowie (choć bardziej ryzykanci próbujący dostosować się do nowej rzeczywistości, co zostało tu całkiem sprawnie i sensownie jak na gatunek i wiek postaci wykreowane) tejże opowieści potrafili dorzucić do pieca! A dlaczego?

Takashi i ekipa generalnie ,,rozwalają system": są żywiołowi, emocjonalni, są po prostu pozytywnymi krejzolami, nie uciekającymi przed potężnym wyzwaniem jakim jest zmiana paradygmatu tego kto teraz będzie dominował na planecie Ziemi, a będą to... Zombie. Ci ludzie, choć w większości bardzo naiwni i z lekka chaotycznie, mają w sobie coś z dojrzałości: nie wstydzą się okazywać uczyć tak jak im to jest dane, a nie narzucone. Na pewno gdyby tylko sama ,,kreska" oraz sposób na ,,kadrowanie" historii były nieco bardziej rozciągnięte, a nie tak ściśnięte i chaotyczne, historię tomu 1 mogłoby się doświadczać nieco lepiej i płynniej... A to jak wiemy kwestia gustu.

Ciekawość fanów zawsze zwycięża, oj zawsze. Zwłaszcza jeśli jest się tego rodzaju geekiem, zawsze będącym ,,na posterunku popkultury" - głodnym wiedzy i informacji płynących z doświadczania rozmaitych tworów kultury masowej, które po prostu nas samych w dany sposób interesują. Powodów do narzekań na pewno nie mają miłośnicy japońskiej animacji oraz komiksu - to cały ocean,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Star Wars: Darth Maul. Syn Dathomiry Jeremy Barlow, Juan Frigeri
Ocena 6,9
Star Wars: Dar... Jeremy Barlow, Juan...

Na półkach: ,

Do dziś uwielbiane, choć dla wielu krytyków popkultury kontrowersyjne "Mroczne Widmo" zadebiutowało w kinach w połowie maja 1999 roku. Dziś, niedługo zresztą, minie 25 lat od dnia światowej premiery tego widowiska. Epizod I, który był początkiem niesamowitej przygody rozgrywanej w mitycznej odległej i baśniowej Galaktyce, gdzieś ,,dawno, dawno temu", tam gdzie sięga nasza wyobraźnia, dał nam nowe ,,cyfrowo-midichlorianowe" Gwiezdne Wojny. Stanowiło to początek kolejnej generacji ,,lucasowskich wypocin twórczych" zwanych Nową Trylogią Star Wars lub Prequelami do Klasycznej Trylogii Uniwersum. "Mroczne Widmo" to jeden z tych obrazów Papy George'a, z którym fandomowi kojarzy się (a tak jest w wielu przypadkach głosów i opinii) przeważnie multum kontrowersji, jakby była to zbytnia swoboda twórcza Lucasa, która zaczęła nam przeszkadzać. Zamiast jeszcze bardziej, niż za czasów Trylogii z lat 1977-1983 łączyć fanów Gwiezdnych Wojen i zachęcać najbardziej młodzież, ale nie zapominajmy w tym względzie o tych najmłodszych no i tych doświadczonych dorosłych również, do zanurzania się w bezmiar mitycznego kosmosu Galaktyki, film ten miłośników "Star Wars" po prostu... podzielił.

Wraz z pojawieniem się "Mrocznego Widma" w kinach narodziło się to słynne powiedzenie, że kinowy Epizod I to takie zło konieczne, ot ,,cyfryzacja niszcząca ducha Mocy”. Może i jest w tym jakieś minimalne ziarenko prawdy, ale poza tym tego rodzaju słowa to bujda na resorach i nadmierne narzekanie fanów wciąż moczących się po nocach i srających w pieluchy. Co ciekawe, gdy będziecie czytać - co bardzo polecam tę książkę - nowelizację Epizodu I, autorstwa Terry'ego Brooksa, na podstawie scenariusza tegoż to filmu, to idę się założyć o milion galaktycznych kredytów, że poczujecie na sobie skupienie i przepływ najdalszych fluidów i wici Mocy, tak jakbyście mieli przed sobą przedłużony do formy beletrystyki Epizod I, "Mroczne Widmo". Na pewno owego ,,ducha Mocy" nie zatruwał Darth Maul, którego samym zaangażowaniem w tym filmie można było odczuć chłód Ciemnej Strony i strach słabych i pełnych hipokryzji, którymi Maul pogardzał. Ów adept Sithów to niesamowita i jak na czasy Prequeli postać niestandardowa, przez którą bardzo wyraźnie, agresywnie przemawiała natura złowrogiej, negatywnej strony potęgi Mocy. I co ciekawe, do okolic połowy emisji serialu animowanego "Wojny Klonów" Maul uważany był za martwego. Tak było do czasu, do emisji pewnych odcinków wspominanego "TCW", które ukazały Maula o dziwo ledwo co, ale jednak... żyjącego, podnoszącego się po porażce z Jedi i zdradzie swojego Mistrza, Sidiousa; Maula pragnącego krwi i zemsty swoich wrogów, a potem z czasem rozwoju jego wątku w tym serialu, a także w kolejnej animacji z Uniwersum, "Rebelianci", ukazującego w swojej naturze nieco więcej światła.

Darth Maul, to odmieniec, którego wychował, dał mu dom, umiejętności i cel w życiu, znany nam główny ,,makiawelista" Sagi Skywalkerów, wspomniany wyżej, będący dla Zabraka jak Judasz, Lord Sidious. To jemu ,,zawdzięczał” wszystko; to on nauczył go czerpać z mroku i ciemności w Mocy czystą siłę i satysfakcję. Jednak Maul został zdeptany, zniesławiony zniszczony przez swojego Pana. A to, co wydarzyło się w pewnym komiksie z Kanonu Star Wars pt. "Syn Dathomiry", ukazało pewne niecodzienne oblicze maulowskiego gniewu, zwłaszcza po zniesławieniu jego sithowskiego ambitnego Ja. Historia ta stanowi bardzo ważne dopowiedzenie treści i rozszerzenie do Uniwersum w zakresie pomiędzy serialem "TCW" a "Rebels", jak i samo dopisanie pewnych smaczków i informacji do kluczowych momentów związanych z Maulem z ,,Clonewarsów". Autorami tejże narracji graficznej są głównie: w kwestii scenariusza - Jeremy Barlow, za stronę rysunkową natomiast odpowiada Juan Frigeri, choć inni artyści też biorą w kreacji komiksu spory udział. Przedstawione tu opowieści na pewno nie są czymś arcy-niespodziewanym, wybebeszającym nasze fanowskie mózgowie całkowicie, gdzie pojęcie o losach Dartha Maula miałoby się nagle zmienić o 360 stopni. Nie, wszystko to, co przedstawia "Syn Dathomiry" wzmacnia na korzyść Maula głównie jego charakter, tą skonfliktowaną osobowość tegoż to wojowniczego Zabraka. Najważniejsze w owym komiksie dla tej postaci, jest to z kim wiąże ona sojusze, i jakie są jej cele, które stają się dużo poważniejsze niż tylko zemsta na Dooku i Sidiousie.

Pod względem dynamiki przedstawianej akcji, rozwijanych wydarzeń, logiki tak dynamicznej narracji i jej płynności, na pewno szału w "Synu Dathomiry" to aż takiego wyszukanego nie ma: nie jest tak intensywnie jak być powinno, na planszach zdaje się brakować kadrów, jakby celowo je wycięto, przez co zżera się dużo danych. Z drugiej strony jest to bardziej stabilne rozwiązanie dla wojskowo-strategiczno-politycznej natury wątku Wojen Klonów w Galaktyce. Intryga jest tu bardziej zauważalna, te liczne knowania na linii Sidious - Grievous - Dooku stają się zrozumiałe i logiczne, a nie tak jak w Epizodzie I czy II Uniwersum. W tym aspekcie komiks idzie od pierwszego do ostatniego kadru w bardzo dobrym kierunku, mimo awangardowej stylistyce w nie tyle co rysowaniu, ale wypełnianiu wnętrz konturów postaci i niektórych rzeczy/obiektów na drugim planie specyficznym kolorem, cieniem czy rzucającym się w oczy efektem ,,zblurowania". Rysunki są ogólnie nietypowe jak na Gwiezdne Wojny przystało – nie kojarzą się ani z serialami, o których mowa, ani z filmami z Sagi. To raczej ,,one-shotowa” przygoda niż coś, co może kupić gusta odbiorcy, aby sięgał on po prace tych artystów pracujących nad grafiką komiksu, tworzących w Kanonie Gwiezdnych Wojen.

W kwestii technicznej, zewnętrznej "Syna Dathomiry" na wydania, które oczywiście realizuje Egmont Polska, która to firma zawsze z gracją, własnym stylem podchodzącym pod osobnicze dla niej poczucie komiksowej estetyki i piękna, z tyłu, prawie na samym dole okładki drobnymi czerwonymi jak barwa krwawiącego sithowskiego ostrza, napisane jest m.in. cytując: ,,Opowieść stanowi adaptację niewyprodukowanych odcinków serialu ‘Wojny klonów’ i jest finałem sagi o Maulu”. Tak, po lekturze owej narracji mogę się z tym zgodzić, jednakże jak na moje oko tylko w 60%. Sprawdza się to w całości, jeśli czytelnik jest absolutnie na bieżąco z tym, co dzieje się z postacią Zabraka, Dooku i Matki Talzin w ,,Clonewarsach”, jeśli jest w cyklu oglądania go po prostu teraz!; jeśli czytelnik ma solidną podstawę wiedzy o Maulu do aktualnego jego położenia w Kanonie na Osi Czasu Uniwersum. Mówiąc inaczej i lekko łopatologicznie to uproszczając: najlepiej jest doświadczyć tego komiksu właśnie w sytuacji, gdy jest się dość obeznanym starwarso-holikiem i ma się za sobą kilka, jak nie kilkanaście seansów Epizodów I i II, a seriale o Wojnach Klonów, Parszywej Zgrai, o Rebeliantach i Załodze ,,Ducha” mamy zaliczone w ilościach co najmniej kilku uważnych podejść watchingowych, gdzie wszystko zna się od deski do deski i ,,można teraz uczestniczyć w quizach” odnośnie wszystkiego co z okresem Konfliktu Republiki z Separatystami i z Prequelami Lucasa jest związane, licząc na mega nagrody. Cóż, w przeciwnym razie, nawet z dość dobrym ogarnięciem tego kim jest Maul, mając świadomość jego historii w "Mrocznym Widmie", przeczytanie tej graficznej publikacji właśnie nie będzie satysfakcjonujące. Sam Maul, którego gniew ma tu sens i jest świetnie reprezentowany; samo to z kim i dlaczego zawiera sojusze i na kogo szykuje swój miecz świetlny – dla tych aspektów tejże komiksowej opowieści warto było ją doświadczyć. Fan Trylogii Prequeli powinien być zadowolony z narracji politycznej, bo ta nie przymula i dostosowuje się tu do satysfakcjonującego i żywotnego kreślenia fabuły kadr za kadrem, do jej tempa i, o czym wspominałem wyżej, wyszukanej stylistyki kolorystycznej, choć to i tak będzie podlegało dużo wahaniom subiektywności w ocenie. Najważniejsi, oprócz ,,rogatego” Maula bohaterowie w tej ,,clonewarsowej” przygodzie nie zawodzą – może i jest momentami statycznie i impasowo, ale… to w końcu czas Prequeli, także Wojen Klonów. Dooku i generał Grievous oraz członkowie Syndykatów i bractw współpracujących z Maulem, owszem są specyficzni, ale da się do ich kreacji i dynamiki ich sylwetek w tej narracji przywyknąć.

Czy w przypadku "Syna Dathomiry" w ogóle można mówić o sukcesie, gdzie pojęcie ,,sukcesu” oznaczałoby skupienie uwagi czytelnika i wywarcie jak najlepszego wrażenia na każdym starwarsowym fanie? Dzięki takim komiksom jak ten otwiera się nam kolejne drzwi do poznania tajemnic poszczególnych cykli tematycznych gwiezdnowojennych treści, zagwozdek, po prostu wszystkiego co jest tu galaktyczne i najlepsze. "Syn Dathomiry" to takie ,,lepsze zło akceptowalne" - coś z realiów komiksu, co wcale powstać nie musiało, ale jak już powstało to uczyniło Konflikt Wojen Klonów jeszcze bardziej atrakcyjnym. I nic nie dzieje się bez przyczyny, nawet i w przypadku... swego rodzaju ,,wtłoczenia" do niniejszego komiksu dodatkowych ,,niszowych" komedyjnych ,,przedszkolnych rysowanek", ot one-shotów przedstawiających bardzo dziwny i autorski punkt widzenia na postaci Dartha Maula i inne sylwetki znane z głównej historii niniejszego wydania. Bo to musiało zostać dodane - nie mam nic przeciwko takiemu rozwiązaniu; w ten sposób nabiera się nieco dystansu do samego tomu, lepiej się go pamięta, a koniec końców to tylko popkultura, która... życia za nas nie doświadczy i nie przeżyje. Co istotne, piszę ,,przedszkolne", gdyż w większości tych mocno nietuzinkowych historyjek dodanych ,,na zakończenie"! (no a czemu by nie?!) całe kadry wyglądają jak pomalowane dziecięcą ręką lub w tym stylu - pastele, subtelność, delikatne kontury. No i cóż więcej chcieć, bo skoro powstał taki film, który zaakceptował sam Lucas: "Kosmiczne Jaja", to znaczy, że i w taki graficzny w komiksie sposób można doświadczać i smakować tego Uniwersum.

Syn Dathomiry jest niczym ,,Old but Gold" ale w nowoczesnym wydaniu - dobry, oddający klasykę, z masą ciekawych treści i danych komiks. Ale tylko i aż dobry. A to, czy rzeczywiście okazał się aż tak niesamowicie dopowiadający wiele nowości do wątków określonych Sag/Cykli w Gwiezdnych Wojnach, oraz to czy można na niego mówić od teraz jako o ,,genialnym wydaniu kanonicznego komiksu Star Wars", zależy od smaku i gustu fana, który z tym komiksem się zapoznał.

Do dziś uwielbiane, choć dla wielu krytyków popkultury kontrowersyjne "Mroczne Widmo" zadebiutowało w kinach w połowie maja 1999 roku. Dziś, niedługo zresztą, minie 25 lat od dnia światowej premiery tego widowiska. Epizod I, który był początkiem niesamowitej przygody rozgrywanej w mitycznej odległej i baśniowej Galaktyce, gdzieś ,,dawno, dawno temu", tam gdzie sięga nasza...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Death Note #1: Nuda Takeshi Obata, Tsugumi Ohba
Ocena 8,2
Death Note #1:... Takeshi Obata, Tsug...

Na półkach: ,

Władza absolutna to droga ku najgorszym przemianom zachodzącym w zachowaniu i osobowości człowieka, czyli mówiąc inaczej: w jego konstrukcji psychicznej, a także, z racji tego, że takowa konstrukcja jest ,,gościem" w jego biologicznym ciele, to i w takim ciele również. A pisząc w tej kwestii o ,,biologii ciała" należy mieć na myśli najważniejszy organ ludzkiego jestestwa: mózg. W tym galaretowatym, o konsystencji lekko gęstej galaretki narządzie, sam wpływ najbardziej apodyktycznej, narcystycznej i surowej władzy, jaki można sobie wyobrazić, sprawia, że przeważnie dochodzi wtedy w mózgi, w wielu jego strukturach na wszystkich poziomach jego funkcjonowania, do rozmaitych uszkodzeń, a raczej swego rodzaju zaburzeń biochemicznych, zmieniających oblicze człowieka i jego osobę - jako kogoś widzianego i rozumianego z perspektywy bliskich czy ludzi wokół, których się często spotyka - znacząco, a bywa i tak, że całkowicie.

Jak to się mówi ,,nie tylko samo życie", ale i wytwory kultury masowej, takie jak twory audiowizualne - a mam na myśli tu różnego rodzaju filmy, seriale, fabularne bądź dokumenty - które stanowią lepszy przekaz informacji dla zmysłów człowieka niżeli książka czy komiks, są w stanie ukazać wypaczenie ludzkiego umysłu i charakteru bądź odwrotnie: zmianę jego ,,niematerialnej" duchowej egzystencji na o wiele lepsze. Zatrzymajmy się jednak na ciemnej stronie naszej egzystencji. Można by podawać setki przykładów wytworów małego i dużego ekranu, które to znakomicie uwypuklają, np. "Hannibal", "Psycho", "Zodiac", "Czerwony Smok". Ale jest jeden szczególny przykład, który w medium serialowym powinien w tym aspekcie zwrócić uwagę każdego z ,,popkulturowiczów", szczególnie geeków lubujących się w kulturze japońskiej, a najbardziej w anime i mandze. Tym tytułem jest "Notatnik Śmierci", seria 37 odcinków, po około 25 min każdy, zrealizowanych w konwencji anime. Nie dość że był to jeden z pierwszych ,,animajców" jakie zobaczyłem w całości (37 odcinków dla niewprawionego geeka mogą być trudne do przebrnięcia, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę to jakim gatunkiem jest owy ,,Notatnik Śmierci"!), to ów serial stał się pierwszym anime, które oglądałem, a które nie bało się - i nie robiło tego bardzo nachalnie - pokazywać, jak w przypadku pewnego niby zwykłego nastolatka możliwość przeistoczenia się w prawdziwego Boga i decydowanie nie tylko o życiu jednostki, ale i całych zbiorowości, doprowadziły do zmian psychicznych i fizjologicznych w ciele tego człowieka, zmieniających do zatracenia, całkowicie i ostatecznie jego osobowość, doprowadzając go tym samym do upadku - w jego osobie - idei człowieczeństwa i rozbicia muru moralności, którym chroni się zwykły, normalnie wychowany i rozwijający się człowiek. Jest to więc pierwszy i najlepszy cykl anime z gatunku thriller i m.in. dreszczowiec, jaki widziałem. I co istotne, pod tym względem, w kwestii poprowadzonego wątku głównego protagonisty tytułu, Lighta Yagamiego, "Notatnik Śmierci" jest, cóż tu dużo mówić, dość wybitnym reprezentantem japońskiej animacji, dość przez duże d, aby umieścić go w Panteonie anime w gatunku thrillerowo-podobnym. Jednak ,,nie samym chlebem człowiek żyje", dlatego natchniony tak ciepłymi wspomnieniami o tym serialu i jego wpływie na samą popularność tego medium i jego dalszy rozwój oraz adaptację pośród morza popkulturowych treści, postanowiłem zacząć zagłębiać się w źródło Uniwersum Death Note, w formę japońskiej narracji graficznej, od której tak naprawdę wszystko się zaczęło.

Wiele razy, często pośród grona geeków anime i mangi, zdarza mi się nakierowywać wątek na niniejszym omawiany, przetłumaczony na nasz rodzimy język idealnie, Świat "Notatnika Śmierci". Najczęściej staram się wspominać o wybornej dla formy serialu Uniwersum atmosferze; o tym jak intuicyjnie udało się tu twórcom przenieść z komiksu na mały ekran dość mięsiste, wręcz namacalne wyczuwalne w każdej minucie każdego odcinka napięcie, tą iście hitchcockowską wykładnię świetnie realizującej się w tym konkretnym przypadku opowieści, w której co najważniejsze wszystko jest tak uważnie i intensywnie rozwijane i jakby adaptowane na potrzeby widza, że w klimacie produkcji można by grubo kroić nożem, oj grubo. I ogólnej oceny i wrażenia dla 37 odcinków ,,Notatnika" za Chiny Ludowe bym nie zmienił - perfekcja z bardzo drobniutkimi wadami, wręcz minimalnie kosmetycznymi. Prawie że perpetuum mobile, które samo napędza swój mit, którym wciąż żyje. Z popularnością i ,,wybitnością" mangi tego Świata jest nieco inaczej, gdyż serial za bardzo swą genialnością wyprzedził archetypową dla siebie mangę, jakby stworzył sam dla siebie ideał tego jak "Death Note" powinno wyglądać, jak opowiadać fabułę, kreować wątki, opisywać skomplikowane osobowości postaci etc. W tym Wymiarze niezwykłej rozrwyki najważniejsza powinna być manga - serial, co sądzę osobiście, nie powinien być uważany za jego adaptację, lecz przedłużenie tego, co stworzyło na przestrzeni lat wiele tomów tego cyklu komiksowego.

Pilotowe rozdanie graficzno-narracyjnej strony materii ,,Notatnika" to bardzo dobry wstęp do tego, co w wyczekiwanych przez każdego, kto zasmakował tej pod wieloma względami rewolucyjnej i odmiennej od swej wersji anime (skróty fabularne i inne spojrzenie na rozwinięcie relacji ,,Light-Notatnik-Ryuk-Potęga” to tylko przykłady tego, jak stoi w tej kwestii manga; czytelnik sam musi sobie zadać pytanie, która forma jest dla niego ważniejsza: czy serial, czy komiks) bądź w ogóle całego gatunku kryminalno-śledczego, pierwszej z wielu odsłony mangi, się z perspektywy umieści. I sam trzymam swoją cierpliwość na wodzy i trzymam kciuki za całą mangę tego cyklu, z jednego względu: chodzi o to wyczekiwanie i to ,,zawieszenie” emocjonalne ze strony fana, ta świadomość tego, co się wydarzy i jak bardzo daleko w stosunku do serialu zajdzie ta komiksowa historia w kontekście aspektu gry o ludzkie istnienia. A w tej niewątpliwie ,,perfidnej” w swym specyficznym zaskakiwaniu czytelnika ,,grze śmierci” pierwsze rozdziały tomu 1 stworzyły świetną, ale tylko i aż, podwalinę ,,diamentowego geniuszu" ogólnej specyfiki Uniwersum, która tak jak w serialu, tak i w mandze odcisnęła piętno na konkurencji, stając się również wzorem dla nurtu thrillera czy inteligentnego, angażującego widza/czytelnika dreszczowca. Tom 1, to dzieło Tsugumi Ohby i Takeshiego Obaty. Ponad 150 stron minęło jak z bicza strzelił, mimo iż czytałem mangę drobiazgowo i z należytą uwagą. Nie poznaliśmy tu jeszcze tej przynajmniej ,,większościowej" charakterystyki postaci Lighta – rysunek jest przenikliwy i dokładny, ze smakiem uwydatnionym tu balansem bieli oraz czerni i ciemniejszych jej tonacji (ciemne tła lub ogólnie barwy najlepiej sprawdzają się przy okazji kreacji Ryuka, a szczególnie przy jego graficzneym uwypukleniu w rozmowie z Lightem), co w kwestii koloru ma ogromne znaczenie we właściwym przedstawieniu emocji, idei działania Notatnika i całego zła, które (choć to zależy bardziej od subiektywnej interpretacji dzieła) być może wytworzyłby, gdyby znalazł się w normalnym ludzkim Świecie - przestrzeni bez fikcji, działając tak jak w anime i mandze z cyklu.

Całkowitej ,,przeszłości”, czyli historii rozwoju emocjonalnego umysłu i osobowości Lighta – bo jak na mój gust on robi w tym tomie najlepszą robotę dla skupiania uwagi czytelnika; przepływają przez jego kreację największe i najbardziej intensywne emocje, choć trzeba się skupić na kadrach, a szczególności na rysowanej postawie bohatera i jego reakcjach i mimice twarzy - nie znamy, przynajmniej w całym anime, a także nie wszystko dowiadujemy się w tym aspekcie w pierwszym tomie mangi. I to jest ciekawe, gdyż nigdy ot tak, nie ma w ,,przyrodzie" takiej sytuacji, że ktoś ukazuje swoje drugie bardzo negatywne oblicze, takie jak ukazał nam w serialu Yagami, jeśli coś wewnątrz psychiki/osobowości nie zaczęło ,,kiełkować", nie zmieniać się w trakcie wieku młodzieńczego. Nic nie dzieje się bez przyczyny, nawet i w przypadku Lighta tak być musi. Same jego relacje z rodzicami nie są zbyt właściwe, powiedziałbym sztuczne i minimalne, a on sam zapoznając się z ,,Notatnikiem” i zaczynając go używać, wkracza w szeroki świat fantazji, które z czasem (nie zdając sobie z tego sprawy) staną się jego obsesją, chorym wynaturzeniem, bez którego Yagami nie będzie widział życia… Ale to, jak piszę, z czasem, gdyż siła artefaktu ,,porzuconego” przez Boga Śmierci w ludzkim świecie zaczyna zbierać swoje żniwo… powolutku, ze strony na stronę opowieści, z rozdziału na rozdziału, a nie wszystko na raz ,,na hop siup". Co istotne, to jak intryga Death Note’a potoczy się dalej na pewno pomoże nam to zrozumieć tom 2 i 3 oraz kolejne, gdyż tam jak podejrzewam ,,L” największy wróg ,,Kiry”, czyli po prostu Lighta, który w ,,pilocie” mangi się pojawia i nadaje z miejsca tejże opowieści jeszcze więcej smaku, więcej tajemnicy i tego charakterystycznego podwyższonego rytmu bicia serca u czytelnika, na pewno odegra jeszcze potężniejszą rolę. Na stan tomu 1 ,,L” staje się jedynie gościem, który stara się zrozumieć wynaturzenia Kiry, odkrywając wszystkie wiadomości o jego osobie na tyle na ile potrafi. Light jest Mesjaszem; zresztą w pierwszych rozdziałach tomu padają w pewnym momencie z jego ust tego rodzaju słowa, ,,L” natomiast jest swego rodzaju pogromcą mitów, który chce stłamsić i zniszczyć w zarodku ,,mesjański mit” boskiego majestatu i przeznaczenia istnienia Kiry. I tak, dla czytelnika mangi, jak na stan omawianego pilota serii komiksowej, obecność tej dwójki nadaje ,,stanowi zawieszenia” atmosfery i napięcia jakby odpowiedniego tomu: czytający nie wie – i na pewno zastanawia się kiedy ten stan rzeczy ulegnie zmianie i czy w ogóle to nastąpi – kiedy L i Light poznają swoje prawdziwe tożsamości. Tym bardziej zasady Notatnika, które dopisywane są co kilkanaście stron tomu, na czarnych kartkach i białym klimatycznie nakreślonym tuszem, same w sobie dodają tego dodatkowego sosu do smacznej potrawki jaką jest klimat i atmosfera krążące wokół narracji, jej tempa, postaci naszej nietuzinkowej historii, którą... chyba ledwo co poznajemy.

,,Old but Gold" – to tego rodzaju określenie wzięte wprost z arkan angielskich idiomów, co w tłumaczeniu na polskie oznacza: ,,stare ale jare”. Idealnie nadaje się ono do wartego każdej uwagi, jeśli chce się obejrzeć lub przeczytać jego książkową podstawę, jakiegoś dość inteligentnego, thrillerkowo-suspensowo-dramatycznego filmu lub serialu, z na tyle odpowiednią napięciem i atmosferą, w którą aż ów ochotnik: filmo bądź serialomaniak czy czytelnik sam chce się wczuwać. Tak jest i w przypadku rozpoczęcia mangowego cyklu Death Note'a - to stary ale jary popkulturowy kanon wybornego kryminału z atmosferą dreszczowca w tle. To coś, co nie jest jeszcze idealne jak na formę komiksu - nasz ,,Notatnik" dopiero wrzuca pierwsze biegi, a przed czytelnikiem dopiero najlepsze. Cóż, niedosyt być musi, by zwiększyć siłę oddziaływania tego tytułu w kolejnych doświadczanych tomach.

Władza absolutna to droga ku najgorszym przemianom zachodzącym w zachowaniu i osobowości człowieka, czyli mówiąc inaczej: w jego konstrukcji psychicznej, a także, z racji tego, że takowa konstrukcja jest ,,gościem" w jego biologicznym ciele, to i w takim ciele również. A pisząc w tej kwestii o ,,biologii ciała" należy mieć na myśli najważniejszy organ ludzkiego jestestwa:...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Overlord #1 Maruyama Kugane, Fugin Miyama
Ocena 6,6
Overlord #1 Maruyama Kugane, Fu...

Na półkach: ,

Mangowi twórcy, czyli popualrnie zwani ,,mangakami" potrafią działać i pracować niczym wizjonerzy, i to całkiem porównywalnie w stosunku do komiksowych geniuszy. Dlatego tak specyficzny, tak rewelacyjnie przyjmowany i odbierany geekowskim serduchem okazuje się świat mangi. Japoński komiks pod względem technicznym momentami jest bliski ideałowi. Zdaje się być tak przepełniony oryginalnymi dla siebie dziwnościami, takimi ekspresjami szczególnie w rysunku, że próżno dzisiaj jest szukać czegoś w medium komiksowym bardzo do mangi zbliżonego - być może nic, co człowiek jeszcze w kwestii narracji graficznej wymyśli, mandze nie dorówna, a jeśli tak, to jedynie dogoni do wyrównania stawki, jednakże nie prześcignie.

Na elementy ,,magiczne i fantastyczne" w serii mangi czy danego komiksu np. sensacyjnego z elementami fantasy lub sci-fi albo z czymś wprost z szerokiego nurtu horroru i thrilleru zmiksowanego z innymi podgatunkami, składa się całkiem spora ilość - jeśli tak to można nazwać - składników budujących takowy Świat, jego narrację, postaci i całą, całą resztę. Najważniejsza, jak na moje popkulturowe doświadczenie i instynkt z tego tytułu, w uznanym wśród fanów rodzaju fantasy zmiksowanym z współczesnym podejściem do sci-fi, jest drobiazgowość i różnorodność w kreacji Świata Przedstawionego, który koniec końców musi być bogaty, urozmaicony, wręcz stworzony do eksploracji i eksploatacji przez naszych protagonistów i antagonistów. W mandze i anime istnieje jeden szczególny podtyp - choć ciężko tak naprawdę to dokładnie podręcznikowo nazwać i ,,zakategoryzować" - gatunek lub nurt zwany ,,Isekai". Należą do niego niezliczone japońskie komiksy oraz filmy i cykle anime, jednak chyba największą robotę w przyciąganiu kolejnych fanów oddanych Isekai właśnie, sądzę, robią seriale stworzone w konwencji anime (najczęściej są to serie; filmów na streaming czy ,,kinówek" w materii Isekai jest niestety mało), takie jak: Sword Art Online, No Game No Life i najważniejszy bohater niniejszych deliberacji... Overlord!

Jedną z najbardziej nieoczywistych - choć zależy kto na taką zagwozdkę patrzy i jak to rozumie - kwestii wśród fanów wspominanego Isekai, jest uznanie "SAO", czyli Sword Art Online za ojca współczesnego stylu i rytmu kreacji rzeczywistości w Isekai, a także za prowodyra i krzewiciela tejże odmiany wśród morza popkulturowych gatunków. Jednak najbardziej popularnym ostatnimi czasy wśród ,,isekajowców" jest "Uniwersum Overlord" - pierwszy czy drugi sezon... a może komiks lub light novel, nieistotne, gdyż ten Świat zdaje się mieć lekką przewagę nad całym dobytkiem (a jest on całkiem spory) i popularnością "SAO", głównie z powodu bycia bardziej wiernym tworem dla założeń i cech nurtu Isekai, a także z racji posiadania zarówno genialnej animacji z cyklu oraz mangi, czego szczególnie w SAO według mnie ciężko jest szukać. I całościowo "Overlord" to rzecz pierońsko mocna na tle nielichej konkurencji w tworach anime z gatunku ,,Fantasy/Sci-Fi Isekai" i temu podobnych nurtach/podgatunkach. I nie chcę niczego mówić, tzn. porównywać dwóch seriali ze sobą w celu wiadomej ,,faworyzacji" jednego z nich, ale powiem tylko tak: na tyle na ile pozwala mi moja wiedza i doświadczenie z japońską animacją (nie aż tak wielkie z mangą) - i mam tu na myśl całe spektrum licznych produkcji, śmiało stwierdzam, że "Overlord", to dla mnie wzór Isekai; i nie chciałbym oglądać teraz "Sword Art Online" czy cokolwiek z tego Uniwersum czytać, jeśli light novelka lub manga byłaby gdziekolwiek dostępna do kupna (choć o to było by obecnie ciężko), by powiedzieć: ,,dla mnie i tak przygody Ainza to i tak najlepsza rzecz w tym względzie". Po doświadczeniu 4 sezonów tego anime, Ja po prostu wiem, że to Uniwersum jest tak ,,mięsiście dobre" w konsekwentnym tworzeniu opowieści w stylu Isekai, że... aż szkoda zacząć oglądać cokolwiek z tego nurtu.

Nadszedł ten moment, w końcu zabrałem się za mangowe realia dość złożonego Wymiaru rozrywki stworzonego na potrzeby cyklu "Overlord". ,,Złożonego", gdyż jak dobrze wiemy całość logicznej egzystencji tego Świata opiera się o motyw rozległej wirtualnej rzeczywistości, którą mówiąc w skrócie skrótów tworzy Meta-Świat gry sieciowej "Yggdrasil", w której gracze logując się do niej wkraczają w arkana wirtualnej rzeczywistości ograniczonej tylko i wyłącznie tempem i sposobem modelowania świata/struktury tej gry przez algorytmy, a raczej przez coś większego, jak ultra zaawansowana Sztuczna Inteligencja ucząca się w sposób przez ludzki umysł nie do przewidzenia. Na pewno ciężko określić jak ostatecznie rozległy jest świat "Yggdrasil" (jak dotąd samo anime w pełni nam tego nie ukazało), czy stwierdzić to, co, gdzie i jak taki Ainz Ooal Gown - główny protagonista/postać neutralna serii - wyciągnie sobie to coś ,,z powietrza", czyli po raz kolejny w niewytłumaczalny dla tej rzeczywistości sposób zaburzy jej strukturę, ukrywając np. jakiś magiczny artefakt, ot tak w przestrzeni przed sobą. Tak, to w tym Uniwersum przewodzi nie kto inny, jak właśnie ów ,,Pan Ainz". To w jego ,,wirtualnym ciele” znajduje się świadomość ludzkiego gracza, młodego mężczyzny o prawdopodobnym pseudonimie ,,Momonga”. Ów człowiek staje się tą legendarną, najlepiej znaną entuzjastom anime, którzy najpierw oglądali serię z tego Uniwersum, a potem ochoczo i z werwą jak ja zabierają się za jego mangowe pierwociny, szkieleto-podobną sylwetką, odzianą majestatycznym wręcz płaszczem, zaopatrzoną w rozmaite ozdoby i przedmioty magiczne, tylko i wyłącznie z powodu, jak to się mówi, ,,własnej głupoty”. Momonga popełnił jeden zasadniczy błąd: zapomniał się w tej meta-grze tak bardzo, że z głowy wyleciało mu ,,wylogowanie się!" z serwerów Yggdrasil, gdy przecież już za niedługo miała być ona na stałe wyłączana! I tak, niezmierzona, niezbadana do końca przez graczy rzeczywistość Yggdrasill po prostu ,,ożywa” – sztuczne, wirtualne istoty i postaci, jak NPC, zaczynają egzystować zgodnie z własną świadomością, jakby zamieszkiwały te wielkie przestrzenie i liczne krainy tak jak ludzie zamieszkują Ziemię, będąc świadomi, że są jej obywatelami... jakby robili to od zawsze. W ten bardzo niefartowny - ale tylko z początku - dla młodego gracza sposób nie tylko w medium serialowym, ale i komiksowym również, bo w tym przypadku jest to najistotniejsze: zaczyna się cała ta nader dobrze nakreślona scenariuszowo i dostatecznie dobrze graficznie w stosunku do genialnie wizualizowanego serialu anime z Uniwersum, uwydatniona, a raczej z pasją narysowana, niemająca końca mangowa przygoda, ot narodziny prawdziwej legendy, ,,Sir” Ainz Oawl Gowna, jak mówi opis pierwszego tomu recenzowanej niniejszym opowieści Overlord: ,,potężnego, mrocznego maga, który adaptuje ten potworny świat na swój nowy dom.”

Bardzo istotny dla mangowej strony całego gatunku Isekai i temu podobnych w sci-fi treściach o koncepcji ,,wirtualnych rzeczywistości” i wymiarach, pierwszy tom opowieści z cyklu "Overlord" jak i wiele, wiele następnych w Uniwersum, to wynik ciężkiej pracy ,,mangaków” Kugane Maruyamy i Fugina Miyamy. Dla mnie, a może i wielu z Was, są to artyści znani nie na tyle na ile powinni. Cykl tej mangi nie jest tak popularny jak jej adaptacja. Poza tym artyści z kraju kwitnącej wiśni, cóż, nie są w Europie aż tak popularni jak scenarzyści i rysownicy amerykańskiego komiksu czy twórcy filmowo-serialowi. Jednak… za to co potrafili (już w tym, omawianym, pierwszym tomie, a dopiero to początek ich pracy nad serią Overlordu!) w pilotowym dla tej historii tomie zarysować i odpowiednio przedstawić, powinno im się bardzo solidnie podziękować. Nie jest to praca ,,najwyższej słodyczy”, ale ma ona swoją wysoką wartość dla ,,Isekai” i ogólnie dla geeków fantasy, zwłaszcza gier RPG, czy słynnych gier fabularnych planszowych z tego gatunku. Jest to intensywna, ale co dość zaskakujące objętościowo krótka historia: około 170 stron wygląda tu na 200 – prawdopodobnie to rezultat specyfiki rysowania i pisania twórców oraz samego papieru, który jest dość twardy i jakościowo wystarczająco dobry.

Trudna sprawa - a momentami lektury aż ,,sprawa się rypła" - z mangą "Overlord", z tym jej ,,pierwszotomowym" otwarciem. Sęk w tym, że chciałoby się o niej pisać w samych superlatywach, jednakże nie do końca będzie to w tym specyficznym przypadku możliwe. Tak jak strasznie szybko chciałem zapoznać z treścią tomu, tak też uczyniłem. I nie żałuję z celowym ,,pospieszaniem samego siebie", gdyż generalnie rzecz biorąc, to była dość udana manga: jak na początek tego rodzaju przygód ,,Momongi" i jego świty z Wielkiego Grobowca Nazaricka, te pierwsze zawarte w wydaniu kilka rozdziałów wyszło obronną ręką, niekiedy nawet aż nadto dobrze, ba!, blisko poziomu ekscytacji godnej powiedzenia: ,,zachwycająco!". Sęk w tym, że tom pierwszy "Overlord" nie był do końca stabilny i ,,jednomierny" w tempie narracji i ogólnej dynamice kreowanej tu historii. Wszystko zaczęło się na dobre rozkręcać, wrzucać te wyższe biegi fabularnej realizacji w okolicy połowy tomu - wtedy gdy nasz protagonista (tak naprawdę człowiek w cyfrowym awatarze swej growej postaci) po lekkim szoku, który musiał przetrawić, dowiedział się, że jego ukochana gra... po prostu żyje. Nagle zadziałała ,,czysta psychologia" - gracz/Ainz zdał sobie sprawę z potęgi absolutnej, którą w tym skomplikowanym Świecie, którego wychodzenia swą rozległością poza rzekomo wymiar Yggdrasilu sam nie rozumie, tylko on (jak na pierwszy tom przystało) posiada i absolutnie nic nie jest w stanie mu jej odebrać. No i się zaczęło...

Z ,,Overlordem" jest tak jak z do połowy pełną szklanką: satysfakcja z początku mojej przygody z tą mangą jest olbrzymia, jednakże zdałem sobie po części sprawę, że czegoś mi tu zabrakło, że faktycznie... uogólniając całość zawartości tomu pierwsze: było zbyt jednorodnie - zarówno pod względem dynamiki i ,,montażu" rysunku jak i samego scenariusza, który pierwszym odcinkom tego anime nie miał szans dorównać. Na ten moment to serial ,,zjada swój pierwowzór"; podejrzewam, że dopiero kolejne tomy będą odgrywały znaczącą rolę w tym, co w szerokim nurcie Isekai jak i w Uniwersum Overlord jest najlepsze.

Mangowi twórcy, czyli popualrnie zwani ,,mangakami" potrafią działać i pracować niczym wizjonerzy, i to całkiem porównywalnie w stosunku do komiksowych geniuszy. Dlatego tak specyficzny, tak rewelacyjnie przyjmowany i odbierany geekowskim serduchem okazuje się świat mangi. Japoński komiks pod względem technicznym momentami jest bliski ideałowi. Zdaje się być tak...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki One-Punch Man tom 1 - Cios pierwszy Yusuke Murata, ONE
Ocena 7,8
One-Punch Man ... Yusuke Murata, ONE...

Na półkach: , ,

W życiu jest tak, że jak się jest młodym, to miewa się różne pomysły - niektóre są dobre, inne bardzo dobre, a jeszcze inne zupełnie z przeciwnego bieguna: totalnie ,,skaszaniałe" i absolutnie nielogiczne i nieodpowiedzialne. Tak też jest nie tylko w przypadku ,,prawdziwego życia", ale i naszych pasji: bo jak się coś nieoczekiwanego wybierze, np. jako kolejna lektura w cyklu lub film z serii, i nie siądzie to na gusta, to później tylko... ot fanowski ,,płacz i zgrzytanie zębów". To się nazywa życiowe doświadczenie, a człowiek poprzez doświadczenie, zwłaszcza na błędach, uczy się najlepiej. Tak było i ze mną jeśli chodzi o ostatnie wybory czytelniczych perełek, które trzeba by doświadczyć, ,,no bo to w końcu obowiązek!". Trochę nerwów sobie z tego tytułu napsułem, ale było po prostu warto. Szczególnie jeśli chodzi o Świat ,,overpoweringu" i supermocy spośród słynnego wśród ,,animemangowiczów" cyklu One-Punch Man.

Przed przystąpieniem do solidnego wczytania się w pierwszy tom "One-Punch Man", tak się zastanawiałem czy w kwestii mangi do tego Uniwersum istnieje może jakieś większe wydanie zbiorcze: 4 czy 5 tomów - a nie jak zwykle jeden zawierający ileś rozdziałów - po polsku ,,spakowane" w coś a'la ,,biblijnych" rozmiarów na miarę, przykładowo, superbohaterskiego (Marvel czy DC Comics) Omnibusa? Zawsze byłoby to lepsze obiektywnie rozwiązanie, gdyż z racji tego jak potężnie dynamicznie, i to w nurcie superbohaterskim, z dozą kreacji nietuzinkowych postaci oraz kapryśnego humoru, który nie każdemu może przypaść do gustu, opowiada się obecnie historie o absurdalnie potężnych herosach i równie mocarnych super złoczyńcach w popkulturze, lepiej jest ciągnąć czytelniczo kilka tomów naraz. W ten sposób cała lektura jest, a raczej byłaby, przyjemniejsza a "One-Punch Man" w jakiej formie byłby o wiele, wiele bardziej zrozumiały i przystępniejszy w odbiorze. Z tego co mi wiadomo, na mojej czystej fanowskiej ciekawości i tylko poszukiwaniach skończyło się takie ,,omnibusowe onepunchmanowe" rozkminianie. Postanowiłem nie drażnić swojej dociekliwości jeszcze bardziej i jednak zacząć czytać mangę o przygodach fantastycznego Saitamy i wszelkiego rodzaju innych wątków ,,zaognionych" głównie wokół Metropolii Z-City.

Zanim wsiąkłem w klimat, atmosferę i cholernie szybką narrację mangi "One-Punch Man", wcześniej, i to o wiele wiele wcześniej, zajmowałem się oglądaniem pierwszych dwóch sezonów anime z tego ,,maksymalnie pociesznego" Świata, rzeczywistości idealnej dla wielu głodnych wrażeń geeków i anime-nerdów. I tak, to właśnie w tym anime (w komiksie z tego cyklu jest podobnie, jednak to dopiero pierwszy tom, początek mej przygody z tym medium, więc o jakiekolwiek szersze podsumowanie jest tu ciężko), jak napomknąłem nieco wyżej, z supermocami jako jednym z motywów w roli głównej jest po prostu wszystko: od osnowy fantastyczno-naukowych treści, przez oryginalne podejście do idei i formy supermocy aż po kreację głównego bohatera o nie do pomyślenia, wychodzącej poza skalę potęgi, która może zostać wyprowadzona tym słynnym ,,jednym ciosem".

Silną stroną w rysowanym "One-Punch Man" - jakbym miał ogólnie wybierać - jest summa summarum: świetna zabawa z fabuły i, fakt, nieoczekiwanie zabawna oraz wielce dynamiczna kreska, nieco powagi w tle... ale to nie tylko!. Autorem mangi pierwszego tomu jest znany szerzej w gronie doświadczonych fanów ,,One" (scenariusz/ilustracje), a najważniejszą kwestię rysunków wziął na siebie Yusuke Murata. Z samych wydarzeń prezentowanych w tym tomie, mimo ich komiczności, przerysowania etc., płynie jakiś morał, rzekłbym nawet: jest coś tu z archetypu/wzorca superbohatera w popkulturze, który prezentuje Saitama, jednakże to zależy od czytelnika, a najważniejsze od tego, jak zrozumie emocje płynące z kreacji głównego protagonisty. Co ciekawe, manga ta to nie żaden audiowizualny byt, którego sumarycznie doświadcza się inaczej w kwestii przelania wydarzeń z danego Uniwersum na odpowiednią formę – inaczej niż robi to komiks. Dlatego ów tom jest poniekąd specyficzny: oprócz Saitamy właśnie nie zdołałem identyfikować się jako geek i fan aż tak z licznymi ,,inaczej" bohaterskimi osobistościami, których w anime jest od groma, a w mandze dopiero ich, z każdym kolejnym tomem, z czasem przybędzie. Choć każdą z nich szanuję i podziwiam, to Saitama i ewentualnie Genos z tejże mangi zajęły mnie całkowicie – te sylwetki spodobały mi się na ,,całej szerokości i długości” ich charakterystyki i wszystkiego, co opowiadane i z nimi związane. Być może wyjaśnienie ,,kupienia gustów” mojej osoby tytułowym nadczłowiekiem i niektórymi sylwetkami z Uniwersum jest takie, że "One-Punch Man", nie oszukujmy się, w dużej mierze jest zarówno w anime, jak i w mandzie, co można doświadczyć już w 1-ym tomie niniejszym omawianej serii, nastawioną przeważnie na kult mocy jednostki opowieścią; to wymiar rozrywki w ,,komediowo-SciFi” stylu skierowany na eksploatację w każdy możliwy sposób wychodzącej poza granice jakichkolwiek klasyfikacji mocy głównego bohatera, czy innej ważnej postaci. Co można zauważyć w anime – z marszu, od razu od pierwszego epizodu – co ostatecznie potwierdza manga, jeśli pierwsze doświadczałeś w ,,OPM” serialu: przy hiper-potężnych jednostkach pozostali śmiałkowie wypadają... co najmniej blado, słabo, wręcz karykaturalnie, dlatego trudno jest się przywiązywać w tym anime - przynajmniej mi osobiście - do innych, niżeli główny, tak mocarny heros Saitama, sylwetek. ,,Łysol”, najważniejszy aktor widowiska przygotowanego nam w obu mediach tego Świata, ma o tyle gigantyczną przewagę nad konkurencją w byciu lubianym i ,,lofcianym” przez multum fanów gatunku ,,Overpowered” i ,,Shounen” w komiksach i adaptacjach anime, ponieważ jest o wiele bardziej nietuzinkowy niż ,,konkurencja” – to ten typ postaci i jej osobowości, którą można określać jako ,,ci, co urwali się z choinki", którzy nie dość, że posiadają pozagraniczne moce swojego ciała, to używanie – a raczej niewiedza jak to zrobić albo niechęć robienia tego – mocy, które otrzymało się w niewiadomy/zagadkowy sposób przyjmuje cechy komiczności, jednego, wciąż się eksploatującego, działającego i świetnego gagu. Czyli wychodzi na to, że "One-Punch Man" w całej swej okazałości równa się charaktery, czyli wykreowane postaci, bo one są tu jednak najważniejsze, fabuła nie do końca – ona co pokazuje 1 tom mangi – musi mieć tą podstawę, która ma być łopatologicznie prosta, zwięzła i konkretna, a resztą… zajmą się liczni bohaterowie i ich przeciwnicy.

,,To coś” ma w komiksie One’a i Muraty również ,,kreska”. Tak jest bardzo, bardzo charakterystyczna, na tyle, że jest to to samo, co w anime tylko zamknięte w nieruchomych kadrach i pozbawione koloru, jego tonu, głosu oraz odpowiedniego montażu. W moim odczuciu najpiękniejsze w mandze vol.1 o przygodach ,,Łysola" są te aż sączące się od dynamiki duże kadry, zajmujące całe strony opowieści, rozrysowane dla całej sceny jakby na co najmniej kilka stron. To pokazuje skalę i wagę tej niezwykłej opowieści. Szczególnym doświadczeniem jest ujrzenie rysowanego w tomie skromnie ,,rozkojarzonego Saitamy”, co jest arcykomiczne w stosunku do jego ,,poważnej wersji”, pełnej gotowości do walki, z rozrysowaną muskulaturą i spojrzeniem typu ,,uciekaj, bo zabiję”, gdzie wszystko to potrafi być umieszczone jedna wersja obok drugiej bardzo blisko siebie. Tak, to jest ten kontrast, który buduje kapitalny klimat i kreację osobowości czy też jej przejawy u Saitamy. A te lub wiele temu podobnych ,,rysunkowe kontrasty” mogą wybić z rytmu oceny i odczucia mangi, choć i tak to bardziej subiektywne wrażenie i sposobność do ewaluacji. W każdym razie, "One-Punch Man" nie jest prostym do oceny tytułem, nawet w pierwszym tomie, a zapewne taki nie będzie w kolejnych.

Czy nie zastanawialiście się, czy bycie tak mocarnym, tak gargantuicznie potężnym, kimś przez wielkie k, jak ,,Saituś Łysol”, może sprawić, że pokonywanie wrogów z perspektywy tej postaci i takiej jej mocy nie sprawia jej już żadnej satysfakcji? Że nieważne czego by się nie robiło, to i tak wygra się to starcie? I to znowu, i znowu… i tak po kres czasów?! No bo, po co angażować się w cokolwiek, nawet w zwykłe chodzenie na zakupy i podlewanie kwiatków w swoim małym mieszkanku, jak to robi Saitama – po co robić te prosty czynności, skoro i tak to czemu się poświęcasz nie daje Tobie żadnego rezultatu, a Ty musisz żyć z tą świadomością, że wracasz po takiej (znowu) wygranej batalii do domu, a jutro zapewne spotka cię to samo?! Czy taka potęga nie daje absolutnie niczego? A może jednak tak? Tego rodzaju refleksje, bardzo odważne zagrania psychologiczne, które wzbogacają tą mangę o potrzebną jej dawkę emocji, padają w tym właśnie tomie, w okolicy około bliżej połowy jego zawartości. Kilka stron naszego bohatera z takimi myślami i wewnętrznym dylematem uwypuklającym jego rozdarcie niematerialnego siebie zmienia absolutnie samo spojrzenie na Saitamę, na tę jego pozorną maskę ,,śmieszka” i specyficznego memicznego wyglądu, niczym ,,poker face nope łyse jajo” podczas reagowania na abstrakcyjne z jego punktu widzenia sytuacje i momenty. Według mnie jest to potwierdzenie tego, że Saitama ociera się o kryzys egzystencjalny – nie jest to stan depresyjny, ani nuda wszystkim dookoła, ale coś na kształt egzystencjalnego wypalenia. Taki akcent, a nie tylko kreacja ,,lukrowanego herosa, który tylko bije tych złoli i bije" w połączeniu z wieloma ,,śmiechostkami”, które swą wysmakowaną awangardową komicznością są dla Świata One-Punch Mana zarówno w anime i jak widać mandze niesamowite (np. nazywanie jednego z pierwszych złoli, który pojawił się w omawianym tomie ,,Szatanem Śmierdziuszko” bądź eksperta od komarów… profesorem Komariuszem Fetyszywiczem!), razem stanowią płynnie funkcjonującą, niepodrabialną w gatunku superheroe i overpowered, całość, będącą niczym symbiont.

W końcu bez poważnej, choćby i lekko dramatycznej strony tej opowieści, Uniwersum OPM, a w końcu i jego najważniejszy bohater, jego relacje z innymi - niestety to nie miało by sensu; odwrotnie również: bez komediowej natury superbohaterstwa w anime jak i mandze i tego, co i jak jest ,,śmieszkowo" związane z Saitamą, ta egzystencjalna pustka, którą doświadcza bohater nie miałaby znaczenia, nawet i to, jak wielka relacja i silna więź zawiązała się między nim a Genosem. No i chyba na końcu coś bardzo kluczowego dla spięcia istoty geniuszu twórczego scenarzysty mangi oraz jej rysownika, coś, co podkreśla absolutną wyjątkość One-Punch Mana: tak, wyżej wspominana już szata graficzna. To najbardziej ekspresyjna linia rysowania (kontur, detal podczas ekspresji ciosów i eksplozji mocy Saitamy i jego wrogów, wypełnienia etc.), z której wylewa się moc aktu twórczego w uwydatnieniu potęgi arcy-energetycznych, mocarnych sekwencji rysunku, jego stylu i emocji, z jaką spotkałem się do tej pory w całej czytanej przeze mnie mandze, a prawdopodobnie i we wszystkich typach narracji graficznych, z którymi się zetknąłem. Nie do zapomnienia, bezcenne do potęgi entej. Teraz to tylko czytać kolejne tomy, i po prostu żyć.

W życiu jest tak, że jak się jest młodym, to miewa się różne pomysły - niektóre są dobre, inne bardzo dobre, a jeszcze inne zupełnie z przeciwnego bieguna: totalnie ,,skaszaniałe" i absolutnie nielogiczne i nieodpowiedzialne. Tak też jest nie tylko w przypadku ,,prawdziwego życia", ale i naszych pasji: bo jak się coś nieoczekiwanego wybierze, np. jako kolejna lektura w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Japończycy to wysmakowany w swej dość specyficznej popkulturze naród, ba!, nie tylko – na przestrzeni dziesiątek lat, począwszy przykładowo od wyjątkowego i stawiającego kamień milowy w wielu technikach filmowania obrazu Ishiro Hondy pt. "Godzilla" aż do firmy produkującej gry video i konsole do gier, Nintendo, która wytyczyła nowy szlak ewolucji rozrywki growej i dała nam m.in. Mario Brosa, Japonia, a co by nie było, zdołała stworzyć niepodrabialny, ten swój niepowtarzalny, jeden z wielu, oryginalny świat, ot wymiar rozrywki zwany... mangą, narracją graficzną, czy inaczej ,,czarno-białym komiksem", który koniec końców można określić miarą fenomenu pośród medium powieści obrazkowych.

Narodziny mangi uważam za przejaw tego iż Japończycy są jednym z najbardziej pracujących, czy też raczej ,,z pasją oddających się temu co robią", czyli pozytywnie zapracowanych krajów na świecie. Mogą wyglądać na przepracowanych, ale sądzę że to tylko złudzenie. Zawsze wychodzi z tej ich ,,nadpracy" coś wyjątkowego. W ciemno stwierdzam, że tym czymś jest manga i anime, w których tyglu całej różnorodności form, ilości dostępnych pozycji, urozmaiconego gatunku, doświadczenia na rynku popkultury, także odzwierciedlenia epok, które te formy kreacji popkulturowych treści prezentują - pośród gąszcza takich tytułów każdy, co powtarzam każdemu i piszę za każdym razem, gdy mam ku temu odpowiednią okazję, znajdzie w tym coś dla siebie. Przekonać do anime zawsze jest łatwiej niż do japońskiego komiksu, bo jest to łatwiejsza w dostępności rozrywka: oglądasz, obserwujesz i analizujesz, a nie (jak lubimy coraz częściej w ten sposób narzekać, co jest absolutnie bezpodstawne i błędne!) tylko czytasz czarno-białe obrazki z tekstami w dymkach, które coś tam muszą oznaczać. Anime to w końcu ruch, a ruch jest bliższy człowiekowi niż coś biernego i statecznego. Poza tym wielu z nas wciąż ma tendencję do uciekania w dziwny rodzaj skojarzeń odnośnie kultury, dziedzictwa i całej specyfiki narodu japońskiego, więc gdy słyszy się o tego rodzaju animacji, ,,od nich, od Japończyków właśnie!"... cóż, nie za bardzo garniemy się do jej doświadczania. W moim przypadku zacząłem od anime - z czasem przekonałem się do tego typu serialu oraz filmu. Ale jak już w to ,,wsiąkłem", kwestią czasu było sięgnięcie po dany 1 tom mangi. Tak też się stało, a tych przeczytanych mang to ,,takie juuuuż" się nazbierało. Zaczęło się niewinnie, od "DB Super", przez "Another" a skończywszy - oczywiście na ten moment - na 1-ym tomie "Hunter x Hunter", czyli na czymś, co nie spodziewałem się, że sam będę nawet teraz to czytał! Ba! Być może z dużymi szansami na przeczytanie całości mangi tego Świata, która w polskim przekładzie została wydana.

"Hunter x Hunter" rozpocząłem od anime - Uniwersum to, w tej audiowizualnej formie, o bardzo specyficznym stylu animowania całości rzeczywistości, jako remake starszej wersji (nowa seria została wyemitowana w 2011 roku i następnych latach), liczy około 140 odcinków, podzielonych na sezony, które powinno się raczej nazwać ,,Aktami”. Czas leci, a w mojej gestii leży obejrzenie całości ,,Huntera", mimo iż jest tego, cholibka!, naprawdę sporo, mimo iż obecnie jestem na etapie 21-ego epizodu w oglądaniu animowanej wersji tego nietuzinkowego wymiaru rozrywki i przygody. Akcja rozwija się więc w anime intensywnym, jednak dość szarpanym tempem , oryginalnym, charakterystycznym sobie samemu - jest to typowy dla ,,kina i serialu nowej łotrzykowskiej przygody” styl narracji i jej tempo, gdzie jest i czas na nietuzinkowe zwroty akcji, ciekawsze pełne napięcia wątki i motyw ,,rozwiązywania zagadek”, które splatają się z trybem turnieju, walk i motywem ,,gry śmierci”, w którym to motywie postać lub grupa muszą stoczyć ciężkie pojedynki, raz chaotyczne, raz zorganizowane w formie sieci starć, którym towarzyszą zagadkowe pułapki, a których przegrana bądź odpadnięcie na jakimkolwiek etapie oznacza… śmierć. W okolicy 1/7 całości "HxH" przy której się zatrzymałem, wszystko zaczyna iść w dość ciekawym kierunku; serial zapowiada nam dość dynamiczną epopeję łotrzykowskich przygód zbieraniny inydiwudalności, której dowodzi m.in. młody Gon, aspirujący do stania się tak wybitnym jak jego ojciec w tym Świecie Łowcą. Powoli zaczyna wchodzić do gry w Uniwersum specyficzny, znany gatunkowi fantasy z elementami przygody, akcji i baśni charakterystyczny styl uwypuklenia graficznego świata przedstawionego, z odrobiną, jak to w przypadku autorskiej fikcji o alternatywnej wersji naszych czasów, elementów tudzież zabiegów odnoszących się do czasów współczesnych. A jak ostatecznie wszystko się rozwiąże? Jak wyewoluuje to Uniwersum w akcie japońskiej animacji? Pozostałe ponad 100 odcinków na pewno to wyjaśnią.

Ledwo co zacząłem swoją przygodę z anime "Hunter x Hunter", a wiem, że ta nietuzinkowa łotrzykowska epopeja z filuternym, zawadiackim humorem w tle wpłynęła na moje mangowe poszukiwania i inspiracje do tego stopnia, że dałem się ,,uwieść” propozycji przeczytania pierwszego tomu mangi ,,Huntera”. Tom więc kupiłem, dość szybko się za jego lekturę zabrałem, a już po pierwszych rozdziałach wiedziałem, że adaptacja anime, którą oglądam za pośrednictwem Netflixa to bardzo, bardzo dobrze trafiony pomysł – wzmacnia ona tylko i go przedłuża: bardzo szeroki i multigatunkowy motyw ,,kina nowej przygody i łotrzykowości” tak obecnej, ale nieco jakby stonowanej w medium mangowym tego Uniwersum. Część serialu w stosunku do pierwowzoru, czyli na ten moment pierwszego tomu omawianej mangi jest po prostu ,,zacna”, choć tak jak w przypadku tomu 1 "SPYxFAMILY" brakuje jej dodatkowego ,,wymiaru” tudzież głębi odbioru w postaci bardziej energetycznego, pasującego do tempa pisanej i rysowanej tu opowieści, na przykład w tym przypadku zielonego koloru i jego dozowanej intensywności. Autor mangi, Yoshihiro Togashi spisał się fantastycznie – nie da się narzekać na to, z jakim wyczuciem gatunku, rodzaju kreowanego świata czy innymi elementami Uniwersum podszedł do stworzenia opowieści pierwszych kilku rozdziałów „Hunter x Hunter”. A dowodem tego jest… no nóż, cały tom – od pierwszej do ostatniej kartki: sedno mitycznego, dość niezwykłego świata autorstwa Yoshihiro, jego celowości istnienia, możliwości (zarówno te złe jak i te dobre), które mogą pojawić się przed Gonem i jego ekipą uwydatnia pierwsza strona mangi: gdy narrator zaprasza nas do świata, w którym czekają nas niezwykłe przygody, niezbadane krainy, ciekawe historie i wiele, wiele więcej. Tak ,,urabia się” pod względem pozytywnym czytelnika – on teraz wie, co to będzie za opowieść, jakie będzie jej tempo i rozległość, czyli eksploracja Uniwersum. Najbardziej urzekające są jednak wizualnie: projekty postaci, np. sam ,,look" i aparycja Gona (tak, jego energia, zapał, cele... Gon zapada w pamięć - tego typu postaci trafiają w mój gust!) jest fizycznie prawie że... odbiciem lustrzanym wyglądu i charakteru sylwetki Astro Boya, który jest jedną z pierwszych postaci anime w historii - coś z totalnych pierwocin japońskiej animacji. Kurapika, Leorio, Killua – egzotyczne charakteryzacje z nazwy, w mandze i remake’u z 2011 roku, który z zacięciem oglądam z wyglądu i charakteru bliskie są one współczesności; to tacy renegaci i wykolejeńcy, którzy przez Togashiego zostali w komiksie idealnie dobrani do tego typu bohaterów, którym dane będzie… zdać egzamin na Łowcę!

I tak, obecny tom 1 "HxH" na naszych oczach, bo mam nadzieję, że wiele osób również podziela tą opinię, na przestrzeni całej swojej zawartości ewoluuje w dość ciekawą, wartką akcję, wzbogaconą o intensywny (na dodatek obfity miejscami w filuterny ciąg gagu skierowanego do widza), miękki humor a'la ,,niech trwa przygoda, niech się dzieje co chce, hej!". To trochę nieprzewidywalne zagranie ze strony autora, co samej przygodzie - bo przecież to jest ta droga, którą obierają główni bohaterowie! - nadaje nieco przyjemnej lżejszej atmosfery fabule, idealnej dla czytelnika zarówno młodego wieku, jak i nieco starszej osoby. Tak samo ,,kinderniespodziankę" może sprawić linia graficzna tomu, która owszem potrafi pozytywnie zaskoczyć i zszokować, co przeważa na całej objętości mangi, ale i lekko zamulić, bo zdarzały się takie jej przykłady dziwnej ,,erupcji form i stylu", świadczące o zgubieniu rytmu u autora: kontury przedmiotów, linii otoczenia, zabudowania, ,,przetarcia w kreśleniu wypełnień tła" etc. były jakby niedociągnięte, niedokończone, rysowane z marszu - te elementy graficzne wyłaniają się na wierzch w przypadku różnego kadrowania, stosowania ujęć czy zmiany perspektywy, albo zubożenia podaży koloru. Zaburzone, ale w stosunku do bardzo udanych projektów sylwetek postaci ludzkich w adaptacji mangi "HxH", czyli świetnie zrealizowanego serialu Uniwersum Łowców, są również wielkości i ich proporcje twarzy a także ciał - ciał w kwestii stosowania dalekich planów, gdy np. Leorio potrafi wyglądać jak patyk z jakąś kulką u góry, która jest jego głową, po czym w następnym kadrze, na zbliżeniu uwydatnia się go dość dokładnie, kreując odpowiednie emocje postaci, w tym wizualnie większość jego głowy z daną ekspresją.

Stylizacja graficzna, co dość istotne, z początku kreowała świat Uniwersum dość miękko, subtelnie, aby, gdy nasze postaci spotkają się po raz pierwszy i zaczną wspólne przygody, przejść w pełną dynamiki i ostrych wypełnień, cieni, onomatopei styl! Tak, tu kolor czarny i jego tony, robią stosunkowo dobrą robotę, przy czym nie jest tego akcentu najwięcej, co jednak trochę szkoda. To i tak bardzo pozytywna manga, i to pierwszy jej tom! Zakończenie - bardzo szybka i płynna kontynuacja w kolejnych tomach. To wszystko potwierdza, że anime "HxH", jak na dłoni widać, że zostało przeniesione wiernie z medium mangowego. W samej mandze mamy więcej tajemnic związanych z pochodzeniem Gona niż moglibyśmy to ogarnąć w serialu. No i o to chodzi. Bo zagadki i liczne tajemnice trzymane na wodzy, to domena... wprawnego Łowcy!

Japończycy to wysmakowany w swej dość specyficznej popkulturze naród, ba!, nie tylko – na przestrzeni dziesiątek lat, począwszy przykładowo od wyjątkowego i stawiającego kamień milowy w wielu technikach filmowania obrazu Ishiro Hondy pt. "Godzilla" aż do firmy produkującej gry video i konsole do gier, Nintendo, która wytyczyła nowy szlak ewolucji rozrywki growej i dała nam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pewnego dnia zapytałem się znajomego: ,,I jak to jest z tym Jujutsu Kaisen? Da się to oglądać, bo mam jeszcze jedno anime do dokończenia, a jest to shounen, który, no nie powiem, kusi mnie niezmiernie, żeby zacząć go oglądać". W odpowiedzi z jego strony zyskałem wiadomość, że zwlekanie z ,,watchingiem" tak niezwykłego serialu, to błąd, że jedynie może mi on pozazdrościć tego, że mam przyjemność po raz pierwszy tej produkcji doświadczać. Tak, po raz pierwszy! Zdziwiony tak pozytywnym wydźwiękiem, i to nie tylko z jego strony, ale i z perspektywy ogólnej opinii w sieci w stosunku i na temat tej produkcji, starałem się wtenczas za długo nie zwlekać i przysiąść do stopniowo dozowanego oglądania ,,Jujutsu", tym bardziej że jeszcze doszły mnie słuchy, że będzie czekać na mnie w tym świecie coś mocno dynamicznego, coś co wybebeszy mój mózg głodny wrażeń akcyjniakowych, co będzie się zwało: Shibuya Incydent.

I tak, obecnie jestem po drugim sezonie tej ,,kaisenowej" serii. I muszę przyznać,,, mój znajomy miał cholerną rację; nie pozostało mi nic innego, jak tylko podsumować całe dwa sezony "JjK" następująco: ,,uuu ła, no co tam się działo: i graficznie i fabularnie, i charakterystyką postaci! Oł meeeen!" To krutacki shounen z krwi i kości, mimo iż nierówny fabularnie i skomplikowany, jeśli chodzi o mechanikę funkcjonowania mocy postaci opartych na tzw. klątwach, czarnoksięstwie, przeklętej energii i temu podobnym. Może i nie ma w tym serialu głębi, ale jego wymowa jako przedstawiciela typowej, mocnej rozrywki, która z racji samej rozrywki i gatunku fantasy, sci-fi, oraz domieszki sztuk walki potrafi wywrócić mózgowie oglądającego sto razy wte i we wte. A teraźniejszość to dodatkowo weryfikuje - tak, praktycznie ostatni epizod s02 ,,Jujutsu" sprawił, że z niekłamaną przyjemnością sięgnąłem po pierwszy tom mangi tego Uniwersum.

Bez odkładania - jak to mam w zwyczaju - danych geekowskich pasji na fanowski deserek, kupiłem w końcu ,,Jujutsu" w formie mangowego medium, tak aby zacząć przygodę z tym światem od podstaw, od pierwocin treści. Fakt, ten pierwszy tom okazał się dość mocno skupiony - nieco dokładniejszy niż początkowe odcinki samego anime, wąski, ale i tematycznie jednocześnie szeroki. Kliku autorów mang i rysowników mam już za sobą, więc doświadczenie mangowe każe mi stwierdzić, że i w tym przypadku mieliśmy do czynienia z dość indywidualnym podejściem artystycznym do misji jaką jest kreślenie Świata ,,JjK". Autorem, głównym demiurgiem, siłą sprawczą alfa tego Uniwersum mandze jest Gege Akutami - postać dość tajemnicza, skryta, jakby stroniąca od kontaktów ze społecznością. Jak podaje Wikipedia i tego typu encyklopedie www, jest to japoński mangaka, znany praktycznie tylko i wyłącznie z treści Jujutsu Kaisen. Gege Akutami to pseudonim literacki tejże postaci, a rzekomo prawdziwe nazwisko artysty i płeć są nieznane, więc jest to on jak i ona jednocześnie. I to, co mogę od razu napisać w niniejszych recenzyjnych deliberacjach odnośnie pierwszego tomu mangi "Jujutsu Kaisen" właśnie, to to, że nie jest to lektura w dość typowym ,,mango-pozerskim" stylu, że niby jest to znowu to samo: ,,taki tam shounen, który jednak nic nowego nie wnosi, a powiela utrwalone w medium tym schematy". W tym przypadku jest o wiele inaczej, nawet w obrębie gatunku akcji z domieszką sci-fi i fantasy. Nasz Gege już samą szatą graficzną, tą prowadzoną całościowo ,,kreską" robi masakrycznie dobrą robotę. Twórca działa instynktownie, jest jak maszyna generująca ludzką ręką świat "Jujutsu Kaisen"! W konsekwencji jest potężniej, jest bardziej bezwzględnie i zawadiacko, niż przed rozpoczęciem lektury tego tomu sobie to wyobrażałem. I trzeba przyznać, że Akutami jest nietypowym animatorem/rysownikiem/artystą mangowego pióra: jego obrazy, sposób konturowania i wypełniania postaci, budynków, różnych elementów świata w tym stworów, idea tworzenia ,,konstruktów energetycznych” wynikających z kreacji zaklęć/czarów lub dynamicznych potyczek w tle akcji - wszystko to jest tak drobiazgowe, ale i w dziwny sposób minimalistyczne, z kolei również potężne, tak subtelne i dokładne, że z mojej perspektywy taki obraz, tak kładzione kadr po kadrze sceny tworzące całość opowieści składającej się na ów tom, tak, takiego rozwiązania dla ,,typowego” przedstawiciela gatunku sci-fi, akcji i fantasy, o czym napomknąłem wcześniej, jakim jest samo Jujutsu Kaisen, się nie spodziewałem. Co ciekawe, mam przed sobą sporo tomów (o ile jakoś to ogarnę!) ,,Kaisenu” do przeczytania, a na ten moment już mogę śmiało założyć, że na pewno styl, jego estetyka, wyjątkowość w grafice stosowanej przez Gege Akutami będzie potężnym walorem całej serii; już obecnie szata graficzna znacząco wpływa na ocenę mangi kosztem samej fabuły – chodzi o to, że dominujący będzie tu obraz, i sposób jego zamknięcia w spójny byt.

"Jujutsu Kaisen" w swojej mangowej formie opowieści, mimo podobieństw do wielu anime jak i mang, z którymi do tej pory miałem do czynienia, np. "Chainsaw Man", "Demon Slayer", na ich tle staje się dość oryginalnym, autorskim Uniwersum, ot projektem, który cały czas rośnie w siłę. Dzięki wątkowi ,,klątw", który w pierwszej z nastu w serii historii Gege Akutami jest może i nie najintensywniejszy, ale zdecydowanie najważniejszy, oraz dzięki kontrastującemu tu mocno z klimatem horroru, fantasy i odrobiny sci-fi karykaturalnemu rysunkowi, który przelewa wiele ,,śmieszkowych” emocji i abstrakcyjnych reakcji postaci, w tym ich relacji podczas np. rozmowy czy wymiany ciosów, podczas lektury mangii można poczuć się tak jakby wygrało się bilet na loterii, dający możliwość wstępu do niezwykłego Uniwersum jakim jest Świat Jujutsu Kaisen, który swą tajemniczością i ,,klątwiarską” zawiłością potrafi zrobić 95% dobrego, a 5% złego – te 5% to margines błędu na subiektywne reakcje specyfiki opowiadanej i rysowanej przez Akutami dość osobliwej rzeczywistości. No bo, gdzie indziej znajdziemy w jakiejkolwiek mandze (tak wiernie, wręcz akademicko nakreślone jakby rysikiem mistrza!) głównego bohatera tworzonej serii, który ze swoim nadprzyrodzonym bytem, ot gościem na pokładzie, dla którego jego ciało jest ,,hostem", zjada gnijące, straszne paluchy, a głównie po to aby być silniejszy, bądź zyskać w miarę solidną kontrolę w walce z wrogimi frakcjami lub przeciwnymi obozami nazwijmy to ,,klątwiarzy” lub ,,anty-klątwiarzy” oraz z groźnymi bytami? Cóż, takie rzeczy… tylko w mandze ,,JjK”! I trzeba uważać, czytać umiarkowanym tempem ów tom, aby nie zabłąkać się w początkowych rozdziałach ,,Jujutsu", bo nie jest to anime, i Akutami nieco inaczej specyfiką swojego rysunku dynamizuje narrację, charakter postaci, ich relacje z innymi.

Po tomie no.1 omawianej mangi, ciężko mi stwierdzić, co tu mogło by mi nie pasować? Być może jest to aspekt ,,nagłego” jakby wyrwanego z kontekstu początku opowieści i niektóre projekty postaci, zwłaszcza gdy przedstawia się je w różnej perspektywie i tempie akcji rozwijającej się historii. Cóż, jestem na tyle usatysfakcjonowany realiami grafiki tego artysty/artystki, że nie wiem czy nie za bardzo oddaliłem się od tego, co się dzieje w fabule, albo ,,pomiędzy kadrami” tomu. Dość szybko ,,łyka się” numer 1 z całej serii tomów ,,Jujutsu", mimo iż z racji tego, co i jak opowiada on o tejże rzeczywistości, na pewno pilotowe kilka rozdziałów mangi tego świata należy do niezmiernie istotnych. Sam Gege nie narzuca mega ilości linijek tekstu encyklopedycznie opowiadającego o tym czym są klątwy, rangi specjalne, negatywna energia, zaklinacze o odpowiedniej randze i temu podobne. Gdybym nie widział anime, a zaczynałby ,,Jujutsu” od tworów Akutamiego w postaci tak ekspresyjnego komiksu, nie miałbym problemu z przyswojeniem tego, czym tak specyficznie wykreowany wymiar, w którym znalazł się Itadori, Satoru i cała, cała reszta jest. Na pewno pomaga tu, o czym napomknąłem powyżej, wplatana przez Akutami pełna osobliwego uroku ,,rysunkowa komedyjność” – to jak w danych emocjach kreśli autor reakcji postaci takich jak Itadori, czy Kugisaki (najlepiej widać to przy tej dwójce razem, zwłaszcza wtedy, gdy w tomie 1 dołącza do ekipy JjK młoda Kugisaki) to niedająca się nie lubić odmiana ,,karykaturalnego kawai”. Tonuje to dość szybkie tempo kreowanej przez ,,grę kadrów” historii,; występuje tu – choć to bardziej subiektywne podsumowanie – na przestrzeni wydania przewaga średniej wielkości kadrów, duże ,,zrywki’ (np. poziome paski, gdzie po środku może być wpisane rozlane szersze tło) rysunków i scenek są spotykane nie aż tak często jak np. w "DB Super" czy o dziwo czytanym i omawianym niedawno pierwszym tomie mangi "SPYxFAMILY".

W odróżnieniu do anime manga jest bardziej przyjazna dla geeka, jeśli ten akurat jest uparty na szczegółowe zapoznanie się z ,,mięskiem treści” tego Uniwersum. Informacji zdaje się być więcej niż to, co (zapewne w takiej samej ilości) podaje anime, z tymże w serialu porywa sfera wizualna, przy której i tak szeroka i bardzo urozmaicona ta wersja mangowej grafiki może co najwyżej ,,pierdnąć”. Można przyczepić się do mangi w warstwie rysunku tylko do jednej, sądzę, drobnej rzeczy: zbyt delikatne kontury twarzy ludzkich sylwetek i ich ,,dziwność”, gdy zmieniają się proporcje i plany kadrów oraz fakt nie ukazania prawdziwej energii, potężnej wręcz siły destrukcyjnej płynącej z emanacji przeklętej energii klątw, która dzięki odpowiedniej grafice w mandze – przynajmniej w tomie 1 – zyskała by odpowiedni dla niej, dla takowych klątw, wydźwięk. Czy te około 200 stron tomu skończyło się zgodnie z przewidywaniami? Nie do końca, ale idzie to na plus do oceny tomu: nagły finisz, z jakby uciętą sekwencją – pozostaje odpowiednia dynamika, od której Akutami (mam nadzieję) rozpocznie kolejne rozdziały naszej nietypowej jujutsowej mangowej opowieści.

Pewnego dnia zapytałem się znajomego: ,,I jak to jest z tym Jujutsu Kaisen? Da się to oglądać, bo mam jeszcze jedno anime do dokończenia, a jest to shounen, który, no nie powiem, kusi mnie niezmiernie, żeby zacząć go oglądać". W odpowiedzi z jego strony zyskałem wiadomość, że zwlekanie z ,,watchingiem" tak niezwykłego serialu, to błąd, że jedynie może mi on pozazdrościć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak to się pośród entuzjastów wszelakiej maści wytworów japońskiej popkultury mówi: ,,bardzo dobry Shounen musi być bardzo dobry, ale tylko i aż bardzo dobry" - tyle mogę powiedzieć o serialach w konwencji anime, takich jak: "Jujutsu Kaisen", "Demon Slayer", "Attack on Titan", czy wyróżniający się jeszcze "Deadman Wonderland". Takich tytułów jak te jest w morzu japońskich tworów filmowo-serialowych cała masa. Na pewno medium takie jak anime nie próżnuje. To właśnie jeśli chodzi o samą rozrywkę, którą dają nam te cztery podane seriale, a także sporo, sporo więcej, o tym co mówią samymi sobą, swoim całokształtem spośród multum tytułów z całego wora możliwości animacji z kraju kwitnącej wiśni - wszystko w nich wypada na dostatecznie dobrym poziomie. Nie jest to coś iście mistrzowskiego niczym jakiś popkulturowy kwiat o niewypowiedzianym pięknie, ba!, jakby wychodzące ponad to, ponad te kategorie i porównania! To są potężnie ambitne serie, ale dla przeznaczenia rozrywkowego, z fikcyjnymi, często sci-fi lub fantasy, motywami, gdzie przeważnie liczy się tylko dynamika, jakiś przykładowy pojedynek lub kilka, wyróżniający się tylko główni bohaterowie i ich wrogowie oraz piekielnie ostre, dokładne tła i piękne w swej aktywności i energii scen dynamiczne animacje.

Można mieć w życiu sporo szczęścia jak i pecha. Do mnie to pierwsze przychodzi ostatnio falami. A na jednej z takich ostatnich fal niósł się potężny zastrzyk pozytywnych wibracji i fluidów – dopisało mi szczęście, gdy coś mnie podkusiło aby postawić wszystko na jedną kartę w kwestii przeznaczenia swojego czasu wolnego na pewną serię anime z rodzaju ,,Shounen”, do której osobiście nie miałem aż takiego przekonania, a która wśród wielu fanów zyskała spore uznanie. I tym mówiąc dość specyficznie ,,animajcem”, który nieco zmienił moje spojrzenie na ,,typowość Shounenu” i temu podobnych nurtów w japońskiej popkulturze, okazał się serial "Spy x Family" - pierwszy od dawna tak ciepły, jednocześnie zabawny, ale i troszkę czegoś nas uczący, także elegancko i intuicyjnie dynamiczny twór w tej materii przeznaczenia docelowego jakim jest młody dorosły człowiek, bądź dorosły, lubujący się w motywach sensacyjnych i szpiegowsko-komediowych. I co najważniejsze, o czym warto napomknąć już teraz: w ,,Spy'u” nie ma tej często nagminnie stosowanej przez twórców i animatorów typowej harpagańskiej, mega dynamicznej, tej totalnie rozrywkowej i odmulającej z tego rodzaju narracją i wydźwiękiem, mechaniki funkcjonowania świata przedstawionego i wszystkich jej aspektów, co jak wiemy w rozrywkowych gatunkach jest aż zbyt widoczne, co wpływa na odbiór dzieła i jego popularność lub nie pośród bardzo dużej grupy geeków, którymi są ,,anime-mangoholicy”. Zamiast tego w tak zachwycającej serii, która obecnie liczy sobie 2 sezony uświadczymy całkiem sporo prawdziwych emocji, bardzo dobrze, ,,mięsiście” odczuwanych bohaterów, gdzie ich intencje są jednocześnie tajemnicze jak i bardzo szczere, także nietuzinkowych elementów fabuły i przykładów osadzenia jej w dość ,,dystyngowanych” realiach, oraz jednej bardzo specyficznej postaci, która jest tak samo narratorem serii, jak i kimś z drugiego planu, pierwszego oraz, co kuszące stwierdzić: stanowi ona spoiwo tudzież most spajający wszystko to, co się w "Spy x Family" rozgrywa, w dość płynnie i z klasą funkcjonującą całość.

Tak, wszystko to, co powyżej nakreśliłem, co tyczy się kuriozalnie dobrego i arcy-wciągającego, łamiącego schematy shounenowskiego przeznaczenia, anime, jest o tyle istotne, że sumaryczne wrażenie jakie wywarły na mnie dotychczas wszystkie odcinki jego pierwszego sezonu, bo na tym momencie w... nie oglądaniu a pochłanianiu tego anime się zatrzymałem, pchnęło mnie do poszukania mangi, na podstawie której około 2 lat temu ,,przyszedł na świat” pierwszy z wielu odcinków tegoż to uroczo inteligentnie wykreowanego serialu – tworu, który, mało tego, na tle licznych podgatunków i nurtów w japońskiej serialowej animacji jest jedną z najlepszych, najbardziej wartościowych i przyjemnych do oglądania dla każdego typu w miarę dorosłego odbiorcy produkcji anime z ostatnich 5 – 8 lat. ,,Spy x Family” jest tak wyjątkowe i tak zapadające w pamięć, że gdy w końcu zdecydowałem się zakupić tom 1 mangi tego Uniwersum, który niniejszym omawiam i recenzuję, i gdy dostałem paczkę do swoich rąk, potem mangę otworzyłem i poddałem się lekturze, cóż, musiałem trochę ochłonąć z racji zalewu pozytywnych emocji i ekscytacji z tego ,,czego właśnie w tym japońskim komiksie doświadczyłem”. Bo ,,ale urwał!”, takie to było dobre, jakby żywcem wzięte z anime, a anime żywcem wzięte z mangi. I czegoż tu chcieć więcej? Tylko jedynie ,,nagabywania” samemu sobie, że tak późno zorientowałem się o istnieniu tak turbo-dobrego anime i jego mangowych pierwocin. Serial jak i komiks są tu przeciwieństwem często stosowanego przez twórców mang i seriali na ich podstawie zabiegu spłycenia, ściśnięcia w harmonijkę wielu wątków i treści istotnych dla fabuł danych tytułów, także zastosowania ,,ogarnięcia” dynamiki akcji na ,,jako tako w montażu” i … dopełnienia reszty kreślonej rzeczywistości fantasmagoriami Sztucznej Inteligencji, która algorytmami ,,załata to, co trzeba”. W ,,Spy'u” dominuje poukładana sprytnie akcja, gdzie każda cegiełka informacji, każda relacja, wątek, każda scena ma dane tylko sobie miejsce – tak, tu nic nie dzieje się przypadkiem. W mandze jest korzystniej w wielu aspektach historii tego Uniwersum: Tatsuya Endou wciąga czytelnika tak jak wybitnie funkcjonująca siatka szpiegowska, przystępną, inteligentną i intensywną fabułą, wybijającą się nieznacznie nad akcję. Zdaje się, że w tomie pierwszym tejże mangi jest w stosunku do swego ,,animajca” o wiele bardziej tajemniczo, i to w stylu jak za oldschoolowego Jamesa Bonda w filmach przystało lub jak za dobrych czasów pierwszych trzech filmy z serii Jasona Bourne’a. Tutaj nic się źle nie przyjmie; fani serialu na pewno będą tą opowieścią co najmniej zadowoleni, chyba że znajdą się wśród nas marudy, które będą liczyły ,,ile to odcinków streszcza z samego anime pierwszego sezonu pilotowy tom Spy x Family”.

,,Szpiegowsko-sensacyjno-komediowy” – taki jest charakter całości stworzonej w tomie pierwszym mangi historii "Spy x Family". I co istotne, jest on bliski anime, tak samo jak na bycie serialem animowanym; jest bardzo realny, namacalny, czyli tak uwydatniony, gdzie budowany ów świat jest bardzo podobnym do naszej rzeczywistości lat 50-70tych XX wieku. W ,,Spy'u" rodzinka Forgerów przedstawiana jest z – i jest to bardziej subiektywne odczucie – ociupinkę większą gracją niż to, co ukazało nam w tym aspekcie anime. Tajemnice kontrastują ze skrywanym, ale za to jak bardzo szczerze, z jakimi intencjami ze względu na nietypowe ,,zajęcia” naszej trójki postaci, szacunkiem, którzy oni darzą się nawzajem. Sporo, tak jak w serialu, nie dającego się nie kochać słodkiego niczym ,,kawai” zamieszania wprowadza w dryg fabularny Anya, niby-córa rodzinki! Dzięki serii odcinkowej jej kreacja, ten sprytny, uroczy, filuterny i ciepły charakter, nawet ta jej mega-fajtłapowatość, jak ze slapstickowej komedii familijnej, są one bardziej ,,mięsiste” – po prostu ta postać zyskuje przez mangę jak i serial idealnie wyważoną kreację, a sama Anya dopełnia charakter i osobowość ,,tajemniczych" rodziców. Wszyscy oni są jednym wielkim ,,We are Venom” – symbiontem, gdzie każda jego część jest tak samo ważna, a bez choćby jednej nic nie ma tu sensu.

Kwestie intrygi fabularnej – czyli to, co miłośnicy szpiegowskich treści uwielbiają, w tomie 1 ,,Spy’a” jest tak inteligentnie i tak rozważnie wokół takowych ,,szpiegowsko-sensacyjnych” wątków, treści i smaczków związanych z typowym życiem i funkcjonowaniem szpiega wtłaczane i poustawiane, że w istocie fabuły tworzy to naturalną nieskończoną symetrię, która ani nie przerasta całości, ani nie sprawia wrażenia, że ,,czegoś w tym gatunku” jednak brakuje w mandze Tatsuyi Endou. Pan Loid jest szpiegem z krwi i kości, idealnie odnajdującym się w dość nietypowych okolicznościach, którym z perspektywy czytelnika nie brakuje, a tu pozwolę użyć sobie nieco awangardowego słownictwa: komedyjnego polotu, nieco luźniejszego bardziej przyjaznego dla ogólnego typu widowni humoru. To James Bond w połączeniu z nieco mniej ślamazarnym Johnnym Englishem oraz Napoleonem Solo z hollywoodzkiego akcyjniaka "Kryptonim U.N.C.L.E.". W konwencji animacji także w mandze, co widać po jej pierwszym tomie, Pan głowa rodziny Forgerów to szpieg idealny. I prędko kogoś takiego w żadnym medium komiksowym ani serialowym wśród animacji nie odnajdziemy – jedynie ,,superbohaterszczyzna” od Marvela lub DC czy z Uniwersum Hellboy może zagrozić pozycji topowego nie szpiega, a super-szpiega jakim jest Loid w ,,Spy’u”. I nie, nie sprawdzałem ile – jeśli tak to można określić – epizodów anime omawianego Uniwersum zawiera w sobie tom 1 mangi; nie powinno się zwracać na to uwagi, bo narracja graficzna idzie swoją drogą a serial swoją, ważne że wierność adaptacyjna została zachowana. Na pewno fani serialu – nie oszukujmy się, większość z nas najpierw widziała anime, bo z dostępnością do jego odcinków w sieci nie jest trudno – czytający ów pilotowy tom, a także zapewne następne, zdadzą sobie sprawę z tego, że mają przed sobą serial zatrzymany w czasie, ,,pocięty” i rozmontowany, ułożony w odpowiednie odpowiadające dynamice i spójności logicznej narracji kadry, i strona w stronę, na tyle wiernie na ile się da, opowiadający swoją treść.

Z punktu wizualnego, co na zakończenie takowych deliberacji będzie wystarczająco odpowiednim podkreśleniem specyfiki przeczytanej lektury: opowiadanej historii w omawianym tomie pierwszym brakuje… dodatkowego koloru, np. czerwonego, kremowego albo żółtego i niebieskiego – taki ton barw jaki jest sprawia, że postaci mogą w odczuciu czytelnika reagować z mniejszą emocjonalnością w stosunku do tego co kreuje ,,kolorowe" i żywe anime. Sądzę, że jest to jednak kwestia przyzwyczajenia do tego jak pisana i kreowana artystycznie jest manga, dlatego dalsze tomy ,,Spy’a” powinny bardziej ,,siąść na gust”. Dalsze plany, architektura głównego miejsca akcji również są minimalnie ubogie w barwę, ale za to cudowne w uwydatniony detal: kontur jest tu tak dokładny i jego wypełnienia, jakby były rysowane igłą nasączoną tuszem. Numeracja stron… niestety siada, tj. od kilkunastu stron jej obecność na zewnętrzach u dołu lub góry kartek jest praktycznie ona żadna, niewidzialna. Jest to ,,orientacyjny mankament", ale bardziej subiektywny. A my, jak Anya... polubmy tą familię, ich historię, zacznijmy jeść ,,ozeski"!

Jak to się pośród entuzjastów wszelakiej maści wytworów japońskiej popkultury mówi: ,,bardzo dobry Shounen musi być bardzo dobry, ale tylko i aż bardzo dobry" - tyle mogę powiedzieć o serialach w konwencji anime, takich jak: "Jujutsu Kaisen", "Demon Slayer", "Attack on Titan", czy wyróżniający się jeszcze "Deadman Wonderland". Takich tytułów jak te jest w morzu japońskich...

więcej Pokaż mimo to