-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2017-05-09
2017-01-11
Zastanów się, czy kiedy byłeś mały, bałeś się potworów? Myślałeś, że istnieją? Włos Ci się jeżył na karku na myśl o tym, że gdy kładłeś się spać i otulałeś kołdrą swój dziecięcy organizm to z przestrzeni spod łóżka szybko wyskoczy jakaś olbrzymia kreatura? Nie było czasami tak, że każdy najmniejszy szelest i jakikolwiek stukot powodował u Ciebie ekspresowe zakrywanie się pościelą i włączanie latarki by mieć chociaż jakieś skromne źródło światła i by nie zdradzić w ten sposób swej obecności najgorszym kreaturom? Pewnie każdy cal ciała musiałeś mieć dokładnie zakryty, a niestety gdy przychodziła ta chwila i wyłączałeś małą lampkę na biurko – ostatnią rzecz, która jeszcze jakoś chroniła Cię od mroku, modliłeś się w duchu i zgrzytałeś ze strachu zębami by nawet na trochę noga nie wystawała Ci spod kołdry, bo już za chwilę mogłeś zostać porwany przez czyhającego na Ciebie upiora. Nie wiem jak ty, ale ja tak miałem. To samo przeżywało, przeżywa i przeżywać będzie setki moich młodych rówieśników. Scenariusz ten nie dość, że dzieje się naprawdę to jest często wzmacniany przez filmy, gry bądź książki z gatunku fantasy. To co widzieliśmy i słyszeliśmy jak byliśmy młodymi szkrabami niejednokrotnie wpłynęło na naszą wciąż rozwijającą się i wybujałą wyobraźnię. Wystarczyło, że w ulubionej kreskówce bądź komiksie pojawi się zły potwór grożący jakiemuś królestwu lub lubiący pożerać dzieci - to już wtedy, w naszej podświadomości zalęgał się sygnał, by uważać na to co swymi długimi i gadzimi szponami będzie próbowało nas pozyskać.
Wybierając ,,Badacza Potworów” Ricka Yancey’a na swoją kolejną lekturę, nie miałem pojęcia, że tak nagle wrócą wspomnienia gdy rzeczywiście będąc kilkuletnim chłopcem obawiałem się tego, co może kryć się w szafie lub w mrocznym kącie pokoju. Chciałem tylko przeczytać porządny horror okraszony światem fantasy lub mitologii, którego akcja rozgrywa się w lubiącym przyciągać mrok XIX-tym wieku. Byłem zupełnie zaskoczony. Nie spodziewałem się , że dostanę przyprawiającą o gęsią skórkę, momentami bardzo obrzydliwą i powodującą nagły atak paniki i siwizny powieść. Książka ta dawała mi niespodziewanego kopa. Zabierając się za jej kolejne stronice nie potrzebna mi była kawa, może raczej coś konkretniejszego ale na uspokojenie.
,,Badacz Potworów” to specyficzny twór literacki. Swym początkiem nie zdradza nam upiorności, obleśności i horroru, przez który przejdą główni bohaterowie i sam czytelnik. Dzieło Yancey’a tak jak zaczyna się opisem wydarzeń z perspektywy pierwszej osoby tak ciągnie się przez pewien czas i na tym się kończy. Prolog opowiada nam człowiek, którego tożsamości niestety nie znamy. Jest to chłopak moim zdaniem około 20 lat, który zostaje wezwany przez Dyrektora Zakładu dla Starszych i Schorowanych osób. Zawiadamia naszego jegomościa o dziwnym i skrupulatnie prowadzonym dzienniku oraz notatkach, których właścicielem był wiekowy pensjonariusz, który uważał iż żyje ponad 130 lat. Staruszek zmarł, ale przed śmiercią pozostawił Ośrodkowi w spadku swoje tak zażarcie przelane na kartkę wspomnienia. Kierownik nie wiedział co z ów fantem zrobić, gdyż po przeczytaniu wszystkiego od deski do deski miał mieszane uczucia. Nie wierzył by istniały tak obleśne opisywane tu stwory i żeby ludzi spotkały aż takie okropności. Opasłym pamiętnikiem postanawia się zająć pewien młodzieniec, który przyjechał na wezwanie Pryncypała. Jest obiecującym pisarzem, dlatego Dyrektor twierdzi, że tylko on będzie w stanie wyjaśnić niepokojącą rzecz: czy to co tu jest zawarte jest w jakiś sposób realne? I tak człowiek, którego imienia nie znamy, po krótkiej wizycie w Pensjonacie wraca do domu. Otwiera dziennik.
Nie wierzy w to co widzi, lecz czyta dalej. I tak z 2007 roku przenosimy się o multum lat wstecz. Zjawiamy się pod koniec XIX wieku i wkraczamy teraz w świat wspomnień niedawno zmarłego, starszego Pana. Nazywał się on Will Henry i spisywane przez niego pierwszoosobowe relacje, które teraz analizuje młody pisarz dotyczą kilku miesięcy z jego 12-letniej wówczas egzystencji. Niech nas nie zwiedzie młody wiek Willa. Mogłoby się wydawać, że cały jego dziennik musiał być spisywany na bieżąco. Wyglądało to tak jakby zawsze miał pod sobą notatnik i bezustannie opisywał wszystko co się działo na przestrzeni tych jakże piekielnie ciężkich i dramatycznych kilkudziesięciu dni. Na papier wylewał całe emocje. Widać, że to są wspomnienia człowieka z perspektywy, dzieciaka, który mimo mężnej postawy nie potrafił zaakceptować tego co działo się wokół niego. Ból, obrzydzenie i okrutność tego świata z którymi zmagał się młody Henry są również wyrazem jego cierpienia, które wciąż intensywnie przeżywa nawet spisując te zeznania. To w jaki sposób to spisuje można porównać do przyznania się do winy. Jego memorandum to wyraz żalu do samego siebie i postawienie się w roli świadka we własnym procesie.
Will Henry miał 11 lat jak jego rodzice zginęli w pożarze. Widział jak języki ognia pochłaniają jego ojca, a po chwili matkę, która nie wyobrażała sobie życia bez ukochanego męża. Już wtedy zrozumiał jak okropny jest świat, lecz nie mógł pojąć czemu w paroksyzmie pierwotnego bólu z ciała jego ojca wychodzą trawiące się w ogniu robaki: pierwsza żółć i absolut zepsucia z którym miał do czynienia. Po Katastrofie, którą przeżył, ale która pochłonęła jego bliskich, zajął się nim dr Pellinore Warthrop – tytułowy badacz potworów. Tak naprawdę przygoda z monstrami, kreaturami tak obrzydliwymi, że nie wiem jak to można było ująć w słowa, rozpoczyna się pewnej pamiętnej nocy, podczas której ,,Hiena Cmentarna” Erasmus Grey podwozi pod drzwi pracowni specjalisty nietypową przesyłkę. Will ma wtedy 12 lat i był przyzwyczajony już do dziwnej pracy Warthropa, ale nie był kompletnie przygotowany na to co trafi na jego stół sekcyjny. A trafiło coś konkretnego i coś zatrważającego. Henry swoimi oczami ujrzał bestię tak okrutną i tak bezlitosną w swych kształtach, od której bił charakterystyczny zapach zgniłych owoców, że czuł się jakby stoczył się do samego piekła a nawet w samym jego środku nie było by czegoś tak ohydnego. Doktor wytłumaczył mu, że ma do czynienia z Antropofagiem, istotą tak starą jak pierwsze naczelne, która wyewoluowała na równi z innymi człowiekowatymi lecz jej dalszy rozwój poszedł w odrębnym kierunku. I tak powstał dla mnie stwór wręcz paradoksalny. I tak narodziła się bezgłowa bestia, która paszczę z tysiącami malutkich i ostrych jak u rekina ząbków ma na środku klatki piersiowej. Wrodzona ,,dekapitacja” spowodowała, że oczy zaadaptowały się do innych warunków środowiska i zostały umieszczone na wysokości stawów barkowych tej kreatury. Antropofag jest dużo wyższy niż człowiek. Dorosły okaz ma inteligencję 2-letniego dziecka, a jego mózg znajduje się w specjalnej organicznej kieszeni w okolicy pachwiny. Jest tak dziwną poczwarą, że samica by gatunek się mógł rozmnażac składa jaja do Wola samca, który potem musi w ciągu 2 miesięcy znaleźć ostatecznego nosiciela, którym jest człowiek.
Oprócz Willa, dr Warthropa i Grabarza Erasmusa Greya, głównymi bohaterami, których wątki są szerzej ujęte w powieści są: chirurg i monstrumolog amator: Kearns, Konstabl i Varner – kapitan statku, za pomocą którego ojciec Pellinore’a dostarczył ,,do drzwi” USA kilka dorosłych Antropofagów w celu wykorzystania ich w eksperymentach eugenicznych i genetycznych. Hodując nowe linie tych stworów wyzbyłby się ich cech dominujących, powodując, że stały by się bardziej ludzko inteligentne , ale i jednocześnie drapieżne. Jednym słowem: broń idealna.
Z rozdziału na rozdział wspomnienia Henry’ego są bardziej intensywne, a ukazywana tu zwierzęca natura Antropofagów i sposób w jaki polują na ludzi i traktują ich zwłoki jest co raz bardziej odrażający, aż momentami pragnęło się zamknąć tę książkę, rzucić w kąt i nigdy więcej jej nie czytać.
Z tej powieści najbardziej zapamiętam opis tego jak Will oglądał w Hospicjum podniszczone i stare ciało kapitana Varnera. Wraz z młodym Henrym , dr Warthrope udał się do tego miejsca by dowiedzieć się co się stało z załogą statku jego ojca. To co ujrzeli przerosło ich najstraszliwsze scenariusze. Jak na łożu śmierci, spoczywał ponad 200kg Varner. Jego ciało przypominało jedną wielką, galaretowatą masę tłuszczu. I tak przez ponad 20 lat leży na plecach i patrzy się w sufit. Tusza zakrywa jego mięśnie i nie sposób jest odróżnić gdzie znajdują się jego kończyny. Nie może się więc przewrócić na bok. To przykre, ale nikt się nim nie zajmuje. Z powodu skrajnego zaniedbania, pod grubym sadłem zaczęły się zalęgać robaki i pojawiać ropiejące odleżyny, które powoli pękały wylewając gęstą , mleczną żółć. Jego twarz pokrywała zaschnięta krew pomieszana z odchodami szczurów zżerających jego skórę. Smród, który bił od ciała Kapitana był dużo bardziej intensywniejszy niż zapach śmierci i zgnilizny towarzyszącej demonicznej istocie. Ludzi w takim stanie nawet śmierć nie zabiera do grobu.
Powyższa sytuacja doświadczona m.in. przez Willa została przeze mnie skrócona i przyodziana w mniejszą ilość obrzydliwych określeń profanacji i rozkładu ludzkiego ciała niż było w rzeczywistości. Nie chciałem tego sobie przypominać jeszcze raz, a Was przyprawiać o skurcze żołądka. W życiu nie czytałem tak mrocznego i okrutnego horroru. ,, Badacz Potworów” to Połączenie Frankensteina, ze względu na relację Henry’ego jako ucznia szalonego Warthropa z filmem ,,Masakra Piłą Mechaniczną”. Totalna jatka! A mi pozostaje tylko sięgać po następne tomy, które mam nadzieję będą przedstawiały współczesną historię pisarza, który otworzył Dzienniki Henry’ego i zaczął je czytać.
Zastanów się, czy kiedy byłeś mały, bałeś się potworów? Myślałeś, że istnieją? Włos Ci się jeżył na karku na myśl o tym, że gdy kładłeś się spać i otulałeś kołdrą swój dziecięcy organizm to z przestrzeni spod łóżka szybko wyskoczy jakaś olbrzymia kreatura? Nie było czasami tak, że każdy najmniejszy szelest i jakikolwiek stukot powodował u Ciebie ekspresowe zakrywanie...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-10-27
Lubimy świat superbohaterów – bo to świat często kłócący się sam ze sobą, pozbawiony wszelkich skrupułów i praw moralnych, pełny sprzeczności i kontrastów. To rzeczywistość mimo, iż wykreowana przez popularnych autorów komiksów, seriali, filmowych reżyserów i innych artystów – wydaje się być nie tak bardzo alternatywna, ale raczej nam bliska. Jesteśmy zwykłymi ludźmi, zmagającymi się dzień w dzień z różnymi przeciwieństwami losu . Bywają i takie chwile, że musimy być nadludźmi, nie tylko dla siebie ale także i dla innych. Gdy się nic nie dzieje – prezentujemy swoją osobę – spokojnie przechadzającą się po mieście, chodzącą do pracy, mającą czas na chwile relaksu, czyli mówiąc krótko jesteśmy typowym ,,Bruce’em Wayne’em”. Jednak w momencie, w którym musimy wziąć się w garść i zacząć walkę ze cudzymi lub swoimi ,,Demonami” – przybieramy maskę ,,Alter Ego” i stajemy się ,,Batmanem” .
Poprzez takie rozważania i głęboką myślową analizę na temat pobudek , które kierują danymi osobami w szerokim świecie science – fiction, czy to są uzdolnieni genetycznie czy też są zwykłymi ludźmi – i powodują, że stają się superbohaterami karzącymi oprychów za sianie grozy i spustoszenia wśród niczemu niewinnej ludności – postanowiłem sięgnąć po kolejną pozycję przedstawiającą losy Bruce’a Wayne aka Batmana. Tym razem nie był to komiks, których niestety jak na wielbiciela DCU wchłonąłem zbyt mało , ale o dziwo okazała się to książka – klasyczna powieść – typowy przykład beletrystyki. Mówię to raz, a może będę mówił jeszcze tysiąc razy: książek jest zbyt mało - jeśli chodzi o opisywanie przygód i przejść naszych ulubionych superbohaterów. Dominują praktycznie tylko i wyłącznie komiksy, czy też przedruki, dlatego warto sięgnąć po coś ,,grubszego” nawet jeśli czyta się inną lekturę lub jest się gdzieś przejazdem i widzi przypadkowo w księgarni taką perełkę jaką ja ujrzałem : Batman – Rycerz z Gotham City” – a jeśli ,,grosza nie brakuje” to nawet się nie zastanawiać tylko brać – bo o ,,typowo” literackie przedstawienie ,,Batmana” jest bardzo ciężko – a co tu mówić o innych postaciach różnych uniwersum : o Hellboy-u , Spiderm-manie, Punisherze, Fantastycznej Czwórce itp.
,,Batman – Rycerz z Gotham City” – to pierwszy ,,kąsek” ,a w zasadzie to pierwsza powieść z Uniwersum DC po którą miałem przyjemność sięgnąć. Myślę, że jest ona przeznaczona tylko i wyłącznie dla tych ,,geeków”, którzy dogłębnie znają historię Bruce’ea Wayne’a alias Batmana, zwłaszcza tą przedstawioną w nowym filmowym tryptyku Christophera Nolana: tą kończącą się dziełem ,, Mroczny Rycerz Powstaje”.
Pierwsza ważna informacja, która pozwoli nam uzmysłowić sobie co będzie się działo w książce Louise Simonson to właśnie to, że autorka wyraźnie pokazuje nam, że wydarzenia w jej powieści rozgrywają się zaraz po tym jak Batman ledwo co pojawia się w Gotham, i po tym jak rozprawia się ze ,,Scare Crow” i swoim mentorem Ras al Ghulem, który nauczył go panowania umysłu nad ciałem i pomógł mu w przybraniu ścieżki Batmana, a pomiędzy tym jak Gotham zalewa fala mroku spowodowana działaniami obłąkanego Jokera. Jednym słowem jest to bardzo istotne uzupełnienie, ale nie wiem czy aż tak bardzo znaczące dla kompletnych znawców tego bohatera. Bo jeśli ktoś przestudiował wszystkie komiksy o Batmanie i to od deski do deski – to czytanie ,, Batmana – Rycerza z Gotham City” chyba nie wiele wniesie - jest to jedynie pomysł pisarza na przeniesienie komiksu na książkę. Dla mnie nie ma to chyba znaczenia, bo nawet gdybym wiedział o tym ,,nietoperzastym” bohaterze więcej niż on sam o sobie” to i tak bym po tą powieść sięgnął. Moim zdaniem, czytanie angażuje na równie tyle samo zmysłów co oglądanie filmów, a być może nawet i więcej. ,,Wchłanianie” się w środowisko ,,dzieła pisanego” wymaga większego skupienia i daje nieskrywaną możliwość własnej interpretacji i wyobrażenia sobie na swój sposób danego zagadnienia czy bohatera lub ogółu całej powieści. Gdy czytam np. którąś książkę z Starego lub Nowego Kanonu Gwiezdnych Wojen i oglądam też film zawierający to samo ale w swym ,,reżyserskim” odniesieniu to wiem, że studiowanie powieści to przynajmniej kilku godzinny spektakl naginający naszą wyobraźnię do maksimum, a film daje nam często zbyt krótko trwający pokaz.
Moja wiedza o losach Batmana pomiędzy ,,Batman – Początek”, a ,,Mroczny Rycerz” Ch. Nolana została uzupełniona i to w błyskawicznym tempie. Nie spodziewałem się, iż lektura powieści Louise Simonson będzie przyprawiała o aż takie palpitacje i że minie aż tak szybko. ,,Batman –Rycerz z Gotham City” zaczyna się mocnym akcentem – wyłowieniem pogryzionych i nadszarpniętych ludzkich zwłok. Potem do głosu dochodzi zabójstwo Theresy Williams – jednej z niewielu osób w Gotham City, która chciała pomóc zdezelowanemu i okrytemu złą sławą miastu. Ginie ona w tajemniczy sposób – strzałem w głowę i to z karabinu snajperskiego. Oprócz tego Batmanowi zaczyna działać na nerwy wtrącająca się w spokojne życie mieszkańców Gotham: Mafia. Mógłby ich zostawić w spokoju – niech się powybijają, ale w grę wchodzi życie niewinnych niczemu osób, a Bruce na to nie pozwoli, więc musi działać. Swoją współpracę opiera na kontaktach z Jamesem Gordonem – porucznikiem jednostki specjalnej policji w Gotham , który jest tak samo nieustępliwy jak Batman, któremu z kolei tak samo zależy na życiu zwyczajnego ,,Kowalskiego”. Nie są oni nawet przyjaciółmi ani kolegami. Łączy ich tylko ,,bezinteresowna pomoc każdemu kto jej potrzebuje” i zapuszkowanie wszystkich tych, którzy chcieliby zmienić Gotham w ruinę. Można rzec, że ich relacje są oschłe i zimne. Jeden słucha się drugiego i nawzajem, ale i tak każdy by chciał rozwiązać problem na swój sposób. Tolerancja – ale do pewnego stopnia. Ten James Gordon nie przypomina zupełnie tamtego z serialu ,,Gotham” – kilkanaście lat młodszego – detektywa, sierżanta, a w końcu ,,Łowcę Głów” pracującego na zlecenie Kapitana Policji – tropiciela superłotrów, uciekających z Arkham podczas obławy na dr Hugo Strange’a. Serialowa interpretacja Jimmiego Gordona to przeniesienie się wiele lat wstecz i jest to też jakieś uzupełnienie historii tego bohatera. Jedynie się można zastanawiać co się działo przez te kilkanaście lat, że postawa dojrzałego już Porucznika Policji zmieniła się tak bardzo. Z wiekiem przychodzi nam doświadczenia i inaczej człowiek patrzy na pewne problemy. Nawet czytając książkę Louise Simonson , pytamy się sami siebie – czemu Gordon staje się taki zimny i wypruty z emocji. Ma dziecko i żonę, ale i tak te bardzo cenne wartości nie dają mu radości. Być może bezsilność wobec narastającej fali przestępstw, przez które Gotham City wypruwa sobie flaki robi go takim nieczułym jakim jest. Być może to tylko ot takie skupienie w pracy.
,,Batman – Rycerz z Gotham City” to powieść wręcz przesiąknięta mrokiem i zepsuciem. I Ras al Ghul miał rację, że jest to siedlisko Sodomy i Gomory – miejsce , gdzie nawet śmierć nie chce zaglądać. Życie tu to większe ryzyko. Bo kto by chciał egzystować w co raz szybciej postępującej anarchii i korupcji. Odpowiedź jest prosta: chyba nikt. Nieważne czy w Gotham jest dzień czy noc – ta metropolia i tak spowita jest ciemnością, a budynki nieważne czy wysokie czy nie i tak zlewają się w jedną czarną barwę. Nie ma tu kontrastu z jasnymi rzeczami, roślinami z czymś co ma nieść nadzieję. Występuje tylko i wyłącznie ciemność, którą czuć czytając książkę. Te niesamowite opisy kanałów ściekowych czy burzowych, które trawi rozkład, rdza i zgnilizna dopełniają mrocznego akcentu całej powieści. To tu Batman walczył z Killer Crockiem – produktem ubocznym ciągłego traktowania gazem strachu przez dr. Jonathana Crowne’a ,chorego na rybią łuskę Waylona Jones’a.
W tej książce zbyt wiele spraw szybko odchodzi w zapomnienie: wątek Jacoba Feely’ego – Men In Black – którego podejrzewano o zabójstwo Theresy Williams, a który miał talent do zamieniania prawie wszystkiego z czym się zetknie – w materiały wybuchowe, wątek Montoyi i Allen – detektywów od Specjalnej Jednostki Policji Jamesa Gordona, który pojawiali się bardzo często ale bardzo krótko – a powinno być odwrotnie. Nie przyczynili się tak zbytnio do wyjaśnienia wielu spraw w tej powieści i byli tu raczej w roli widza : np. Montoya uwielbiająca i czcząca jak Batmana jak Boga.
Batman to po prostu zwykły człowiek bez żadnych super mocy, wynikających z mutacji genetycznych. Chciał się tylko zemścić za śmierć rodziców z ręki zwykłego lumpa i oprycha. Azyl Arkham czy Blackgate – to tam miał zamiar kierować każdego przestępcę w Gotham , z którym przyjdzie mu się zmierzyć. Dopiero pobyt w Indiach i sam Ras al Ghul pomógł mu zrozumieć siebie i zdecydować jak ma wyglądać jego walka ze ,,zgnilizną Gotham”. Stał się tym ,,tytułowym” Rycerzem Gotham City – obrońcą niewinnych a oprawcą złych. Nie kierowała nim już zemsta, tylko sprawiedliwość. Postępował zgodnie z prawem – bo tak postępuje prawdziwy rycerz. Gdyby miał zabijać łotrów tak jak chciał jego mentor – popadłby w obłęd, a wg. Bruce’a każdy nawet najokrutniejszy przestępca ma prawo do życia, a on nie jest sędzią by decydować czy tego łotra zabić czy nie. Pozbawiając życia takiego przykładowego psychopatę sam stałby się oprawcą, a tej granicy nie chciał przekroczyć.
Sceny w których Batman szybował nad ciemnym osnutym mgłą Gotham były świetnie trafione i przypadły mi do gustu. Moment w którym siedział na krawędziach strzelistych, wysokich budynków i patrzył na zepsucie Gotham i czym stało się to miasto przez tak wiele lat istnienia – można interpretować jak obserwowanie coś ,,z góry” dosłownie i przenośnie. Bruce ,,patrzył z góry” na zrozpaczoną metropolię, bo miał żal do władz miasta o korupcję i brak pomocy tym, którzy jej potrzebują. Przecież Gotham to też ich miasto – i nic nie robią, żeby żyło się w nim lepiej.
Lubimy świat superbohaterów – bo to świat często kłócący się sam ze sobą, pozbawiony wszelkich skrupułów i praw moralnych, pełny sprzeczności i kontrastów. To rzeczywistość mimo, iż wykreowana przez popularnych autorów komiksów, seriali, filmowych reżyserów i innych artystów – wydaje się być nie tak bardzo alternatywna, ale raczej nam bliska. Jesteśmy zwykłymi ludźmi, ...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-13
W ostatnich latach wydawnictwo komiksowe "DC" przeżywa okres, który nazywa: „odrodzeniem”. Uniwersum z ogromną ilością postaci, które na dobrą sprawę swój właściwy bieg zyskało będąc pod inną nazwą serii: "Action Comics" - pierwszy numer z 1938r. Obecnie Detective Comics wznawia, wręcz reanimuje wiele kultowych cykli. Daje możliwość doświadczenia od groma kanonicznych serii, zapoznania się z alternatywną historią lub genezą multum sylwetek. Specyfika niektórych postaci, aż się prosi, by wprowadzić do ich krwawych bądź nie dziejów jakiś nowy wątek, ubarwić wieloma motywami, opowiedzieć rysunkiem coś inspirującego i nowego. Dlatego też, nie tak dawno skusiłem się na ,,zregenerowaną” linię komiksów od DC i sięgnąłem po dość ciekawy numer: "Batman – rok zerowy: tajemnicze miasto – tom 4", który jest częścią wielotomowego eventu: "Batman". Ten konkretny epizod wybrałem, by jeszcze bardziej zrozumieć linię losu Mrocznego Rycerza, jego liczne odnogi, lecz ciągle z tą samą ideą bycia mścicielem, wierzącym we własny dekalog ostatnim sprawiedliwym Gotham, który nie podda się ciemności. Swołocz zatruwająca jego metropolię czeka kara. On ich osądzi, a wyrok dostosuje do występku winnego.
Po dobrze wyeksponowanym i przyjętym przeze mnie powyższym 4-tym tomie "Batmana" zdecydowałem się pozostać przy tej serii, lecz cofnąłem się o jedną pozycję do tyłu, by głębiej wchłonąć nieco krwawej i porażającej chłodem i tajemnicą atmosfery Uniwersum DC. "Batman – tom 3 – Śmierć rodziny" to ponad 150 stron krwawej, szarpiącej nasze poczucie bezpieczeństwa opowieści o pierwotnym szaleństwie wiecznie uśmiechniętego Jokera. To może zwyczajnie zabrzmieć dziwnie, ale w tak wąskim, telegraficznym skrócie przedstawiłem głównego bohatera, któremu poświęcony jest ten komiks. To co działo się z Batmanem i jego rodziną: Alfredem, Robinem, Nightwingiem, Batgirl, Red Hoodem, Red Robinem na całej przestrzeni zeszytu, aż ściskało trzewia fana do niepojętego bólu, niczym zardzewiały drut kolczasty powoli naciskający na ciało i owijający się wokół pępka. Na tym wydaniu trzeba się skupić. Tego się nie czyta ot, tak przy śniadaniu czy dobrej kawie z rogalikiem. Nie jest to barwna historia, z cukierkową, pastelową barwą, heroicznymi pojedynkami wypełniającymi całe strony. By zrozumieć chaos, anarchiczną osobowość Jokera i mrok tak tu obecny, że wydaje się być rozlany na całą płaszczyznę obrazkowej opowieści, potrzeba zanurzyć się w to wydanie głębiej. Cała historia obsesyjnego tańca Jokera z Batmanem, gdzie ten pierwszy nieustannie zaprasza tego drugiego do tanga dwóch kochanków, rozpoczyna się od mocnego, śledczego akcentu, jak w deszczowych kryminałach z lat 50-tych. Narrator - być może ktoś kto wspominał wydarzenia, które mają nadejść, w żółtych prostokątach rozmieszczonych po całej rozpiętości pierwszej strony wyraża swoją dezaprobatę, przytłoczenie wobec tego co miało się wydarzyć, a czego nikt nie powstrzymał. Pędząca policyjna furgonetka, która, jak balistyczny pocisk przecina ścianę deszczu. Wtóruje jej obserwator mówiący o przerażających proroczych znakach, m.in. o lwiątku, które urodziło się pokurczone, z drugą zmutowaną głową, co potraktowano jako symbole wprost z biblijnej apokalipsy. Pierwsze kroki do odrodzenia Jokera już za nami, ale jaki to był początek. Joker odcisnął na Gotham swojego ,,śmiechowego” buciora. Nikt nie chciał dopuszczać do myśli jego ponownego powrotu, dlatego też wszystko, co po roku czasu od momentu jego zniknięcia i utraty przez niego skóry z twarzy, nagle manifestuje się w przerażających formach, zyskuje iście apokaliptyczny wydźwięk. Bullock i Joker domyślają się kto ,,zmartwychwstał”, kto będzie jeszcze bardziej bezwzględny niż dotychczas. Otwarły się bramy piekieł ludzkiej psychiki. W szarości i mroku Gotham odrodził się Joker.
W niniejszym komiksie Batman sentymentalnie, bez cienia emocji, jak na Mrocznego Rycerza przystało wyraża się o nowym obliczu Jokera. Przez szare prostokąty Batman nie mówi tego bezpośrednio jakby się miał z tego spowiadać, ale z jego myśli wynika, że nie może objąć rozumem, że tak obłąkany szaleniec, który nakłonił ponoć Psychiatrę do popełnienia samobójstwa, może być jeszcze bardziej szalony. Kredowobiały złoczyńca z krzykliwie zielonymi włosami atakuje Gordona na służbie. Zabija kilkunastu policjantów, i to wydawałoby się w miejscu bezpiecznym: na Posterunku Policji. Joker poruszał się wtedy jak duch, czmychając gdzieś w cieniu. Nastroszone dymki, wypełnione lekko figlarną, pochyłą czcionką nie mają ogonka. Nie są przyporządkowane do żadnej z postaci, lecz fan doświadczający tego odmiennego dzieła wie do kogo one należą. Na komiksowym papierze rozkładają się po szerokich ramkach, w których opowiadana jest historia. Roznoszą się jak echo, gdyż Joker to inteligentny obserwator, który lubi dyktować warunki i grać w obłąkańcze gry – jak Jigsaw w "Pile" - które stworzył. Anormalna osobowość, której stałą cechą w świecie "DC" stało się uciekanie z "Azylu Arkham", skręca policjantom karki. Tej czynności nie widać, gdyż egzekucje Jokera odbywają się w półmroku, w nieprzeniknionej ciemności doskonale zsynchronizowanej z jego sfiksowaną naturą. O jej przebiegu dowiadujemy się tylko przez ostatnie rozpaczliwe krzyki krzywdzonych ludzi, których finałem był wyraz "Crank" – nakreślony czerwoną czcionką odpowiednik dźwięku miażdżonych kręgów szyjnych. Na przestrzeni całego komiksu i ogólnej historii Jokera, jego mord na członkach policji w Gotham w „Śmierci Rodziców” był jadem, na którego ciężko było znaleźć jakąś antytoksynę. Ów łotr praktycznie nigdy nie zabijał gołymi rękami, a jak coś, to nie w tak psychodeliczny sposób jak w niniejszym zeszycie. Czytelnika porażała, kuła szpikulcami zwierzęca fascynacją zbrodnią głównego przeciwnika Batmana. Sylwetka Jokera wciąż ewoluuje, zmienia go na jeszcze gorszą bestię.
Pojedyncze kartki pojawiające się co kilkadziesiąt stron, przedstawiające podrozdziały głównego zarysu fabularnego, mają proste, złowieszcze oblicze. Ciemny tusz, cienkie, szybko kładzione linie tworzą wyjątkowo rysunek: pełną szczegółów skuloną jakby z bólu lub licznych spazmów postać. To embrionalny Joker, który w takiej pozycji spoczywa wewnątrz czaszki Batmana, jakby był jego mózgiem, co podkreśla jak ich sylwetki są nawzajem od siebie uzależnione. Joker lubi, wręcz kocha wypominać „nietoperzastemu bohaterowi”: ,,to ja Cię stworzyłem”. No cóż, coś w tym jednak jest, lecz to samo o swym przeciwniku powinien powiedzieć Batman. Przecież to on na tyle napsuł Jokerowi ,,cierpliwości”, by ten mógł robić wszystko by ,,osobiście” zniszczyć ,,Gacusia”.
Brutalny mord na posterunku. Strzelanie do koni, a następnie podpalanie ich i puszczanie w kierunku Batmana. Porwanie Alfreda i całej Bat-rodziny Bruce’a oraz upozorowanie wycięcia im twarzy poprzez owinięcie głów bandażem. Przerażenie widoczne w oczach największej fanki Jokera: Harley Quinn. „Pana J” wykreowano na tak brutalną, wynaturzoną z człowieczeństwa postać, że jedyne co przyjdzie określić to kim on jest obecnie i kim może się stać, to: Demon. Wystarczy popatrzyć na rysunki Capullo i Glapiona, przeanalizować scenariusz 3-ego tomu "Batmana" i dojdzie się do wniosku, że Joker jest nadnaturalnym złym bytem, którą każdą molekułę ciała przepełnia mrok. Ten wizerunek jest dużo gorszy niż obraz fikcyjnego Hannibala Lectera – najsłynniejszego Kanibala w dziejach, o którym słyszał prawie każdy. Psychika Jokera zapadła się w sobie tak bardzo, że wzrok, który u normalnej osoby wyrażał emocję i świadczył o tym, że jest się człowiekiem, u niego prawie całkowicie pozbawiony był źrenic. Jego oczy stały się tylko kolistymi kształtami pośrodku których znajduje się nic nieznacząca drobna kropka. Dodajmy do tego zdartą z twarzy skórę, którą Joker prawdopodobnie zostawił tylko po to, by go niedługo odnaleziono.
Aleksander Fredro powiedział kiedyś, że ,,uśmiech łamie mury, a tak mało kosztuje”. Nie wiem czy to właściwe określenie, którym można by opisać psychiczne szambo osobowości Jokera. Zresztą on się cały czas uśmiecha, nawet teraz, gdy nosi maskę z własnej skóry i ma zły czy dobry nastrój. To wszystko ładnie zamyka finisz obfitego w ostre, porażające barwy komiksu. Czy wiecznie uśmiechnięty Joker powróci? Granice granic opętańczej obsesji jeszcze bardziej ulegną zniekształceniu?
W ostatnich latach wydawnictwo komiksowe "DC" przeżywa okres, który nazywa: „odrodzeniem”. Uniwersum z ogromną ilością postaci, które na dobrą sprawę swój właściwy bieg zyskało będąc pod inną nazwą serii: "Action Comics" - pierwszy numer z 1938r. Obecnie Detective Comics wznawia, wręcz reanimuje wiele kultowych cykli. Daje możliwość doświadczenia od groma kanonicznych...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-02-10
Obok tej książki, nie można przejść obojętnie. ,,Star Wars Battlefront – Kompania Zmierzch” to prawdziwy kąsek wśród kąsków, prawdziwa wisienka na torcie, coś co już stało się klasykiem wśród klasyków Sci – fi, i myślę ,że jak najbardziej przypadło do gustu wielbicielom ,,Sagi Star Wars”.
Ja właśnie do takich wielbicieli i już prawie ,,Nerdów” się zaliczam. Chociaż do Nerda ,,Star Wars” mi daleko, to mimo wszystko sporo już wiem na temat Gwiezdnych Wojen, ale jeszcze też sporo przede mną do zgłębienia - ,,Zgłębienia Tajników Mocy Star Wars” .
,,Star Wars” przypadło mi do gustu po tym jak to każdy prawie młody człowiek lubiący efekty specjalne i dobrą akcję , wybrałem się do Kina na ,,Przebudzenie Mocy” VII część cyklu. Film oprócz efektów specjalnych i nie przerwanej akcji , miał też świetną fabułę i postacie a także tą ciemną i jasną ,,Moc” – mityczną wręcz energię dzielącą galaktyczny świat na złych Sithów i Dobrych Jedi.
Od razu ogarnąłem wszystkie VI części filmowej sagi, a teraz zabrałem się za książki. Niedawno skończyłem ,,Star Wars : Lordowie Sithów” i muszę przyznać – jest to świetna historia, tocząca się zaraz po wydarzeniach w ,, Zemście Sithów”, opowiadająca o potyczkach Imperatora i Lorda Vadera. Tu bardziej autor akcentował tą ,,Moc” i mroczną stronę, skupiając się na tym by czytelnik mógł dalej rozwinąć sobie postać Imperatora i Vadera.
Dalej Mamy ,,Tarkina” , ale Tarkina przeczytam potem. Chciałem czegoś nowego, innej historii, bardziej Walki, takiego klasycznego konfliktu Dobra ze Złem. Chciałem wybuchów z działek jonowych. Chciałem Repulsorów, Gwiezdnych Niszczycieli, Maszyn Kroczących AT – ST. Pragnąłem akcji Non – Stop i niekończących się strzałów z blastera. I w końcu się doczekałem.
Cała akcja ,,Star Wars Battlefront – Kompania Zmierzch „ toczy się z tego co sobie ogarnąłem 19 do 22 lat po Wojnach Klonów i kilka lub kilkanaście lat po ,,Zemście Sithów” – ale tu bardziej musiałbym zgłębić temat . Głównym Bohaterem , a raczej bohaterami : jest i tu UWAGA! Trudna nazwa do zapamiętania co typowe dla STAR WARS – 61 Kompania Piechoty Mobilnej Sojuszu Rebeliantów – w skrócie ,,Kompania Zmierzch”, a raczej jej członkowie. Takim Spoidłem całości jest: Namir , który jak się dowiadujemy dołączył do ,,Zmierzchu” tuż po tym jak Aalderan został zmieciony przez ,,Gwiazdę Śmierci” i tuż po tym jak w akcie zemsty Rebelia zniszczyła ,, Imperalnego Eksterminatora”. Myślę , że Kompania Zmierzch istniała dużo, dużo wcześniej niż akcja książki i dużo dużo wcześniej niż wydarzenia z IV części Filmowej Sagi ,,Star Wars” . To jest przykładem, że takie tajniki należy zgłębiać i wkręcać się w te ,,Gwiezdne Wojny” bo ich ,,galaktyczny świat” jest dosyć dosyć rozległy.
Nie ma tu Vadera , Imperatora, świetlnych mieczy ani Jedi. Jest za to inna historia. Jest konflikt dobra ze złem, Konflikt o terytoria, o idee i o wolność. Rebelia raczej tu przynajmniej wojny nie wygrała, ale już jedną bitwę tak. ,,Zmierzch” obalił Imperium na Coyerti, Haldoral Prime , Nakadii, i w końcu na Sullust. Mimo dosadnego i głębokiego przedstawienia i zaakcentowania postaci Namira, autor raczej tak skoncentrował i rozmieścił wątki, że się one równoważą i w takim samym stosunku pokazują różne osobistości Te złe, dobre i te neutralne. Nie ma jednego głównego bohatera czyli Namira. Namir owszem – najczęściej jest tu akcentowany, ale on jest spoiwem, a głównym bohaterem jest Kompania Zmierzch – a raczej jej członkowie. Zapomnij o Vaderze i Imperatorze. Poznaj i doświadcz innego oblicza ,,Star Wars”. Poznaj inne dopełniające Uniwersum ,,Gwiezdnych Wojen” . Zatrać się w tej książce i ogarnij umysłem Imperialnych przedstawicieli : Kapitana Tabora Seitarona, Lizusa Imperatora Prałata Verga, postacie neutralne: Tharę ,która walczy jako Szturmowiec by chronić rodzinę, mimo że z drugiej strony walki się boi i obawia się Imperium , Gubernator Chalis, która koniec , końców pomaga Rebelii dla zaspokojenia swoich potrzeb; oraz postacie dobre: całą Kompanię ,,Zmierzch” : Besaliska Gadrena, Namira, Brandt, Karaluch, Ślicznotkę, Kapitana ,,Wyjca”, Von Geiza itp.
Książkę na prawdę warto przeczytać, a koniecznie zrób to jeśli jesteś fanem ,,Gwiezdnych Wojen”: i chcesz pogłębić swoją wiedzę na ten temat, czy poznać inne alternatywne historie, bo świat ,,Star Wars” to świat ogromny liczony w tysiącach lat świetlnych i parsekach, gdzie populacje nie tylko ludzkie ale i obce liczone są raczej w bilionach. Powieść nie kończy się czymś spektakularnym. Kończy się opłakanym zwycięstwem ,,Zmierzchu” na Sullust. Stracili większość ekipy, więc o wyczynie nie może być mowy. Chalis ucieka, omamiając Seitarona i korzystając na śmierci prałata. Nie wybiera życia z dala od konfliktu. Nie szuka ucieczki w ,,Sielankę” na inną planetę. Będzie chyba realizowała swoje cele , być może chce zajść wysoko w ,,Imperialnym Światku” . W skrócie – ta historia kończy się obojętnie – bo ani na tym nie korzysta Imperium ani nie korzysta Rebelia. Inaczej się skończyć nie mogło, bo konflikt ten trwać, musi , gdyż akcja umiejscawia się zaraz po IV kinowej części Gwiezdnych Wojen, a gdzie tam jeszcze do końca. Tak być musi, bo trzeba czytelnika wciągać, a mnie wciągnęło i chcę sięgać po więcej!!!
Obok tej książki, nie można przejść obojętnie. ,,Star Wars Battlefront – Kompania Zmierzch” to prawdziwy kąsek wśród kąsków, prawdziwa wisienka na torcie, coś co już stało się klasykiem wśród klasyków Sci – fi, i myślę ,że jak najbardziej przypadło do gustu wielbicielom ,,Sagi Star Wars”.
Ja właśnie do takich wielbicieli i już prawie ,,Nerdów” się zaliczam. Chociaż do...
2022-10-03
O rozsławionym na cały świat, daleko poza kanon popkultury, a nawet poza Uniwersum filmów akcji ze sztukami walki i ,,mordobiciem” w tle, niesamowitym Brusie Lee, można by prace doktorskie pisać, publicznie debatować i prawić pieśni dziękczynne ku jego osobie. Urodzony 27 listopada 1940 roku, w San Francisco, Bruce, to mówiąc ,,encyklopedycznie”: amerykański aktor, reżyser, mistrz i instruktor sztuk walki, a także człowiek uprawiający filozofię, w której w głównej mierze liczy się spokojne i stanowcze podejście do życia, przy jednoczesnym zachowaniu ogromnej energii, która tkwi w ciele i umyśle. Niektórzy nie wiedzą, że Lee w czasach swej największej popularności założył „Jet Kune Do”, swego rodzaju Szkołę Sztuk Walki, w której uczono hybrydowej filozofii związanej z takimi dyscyplinami, czerpiącej z różnych dziedzin tego sportu. Lee można uznać więc za kogoś pokroju Pradziada czy Praojca ,,Martial Arts", który postawił kamień węgielny pod utorowanie i budowę całego systemu współczesnych mieszanin w ich obrębie, które są obecnie bardzo popularne a ich zawodnicy zarabiają całkiem spore pieniądze: MMA, odmiany boksu czy ekstremalne formy walk w klatkach.
Jakiej byśmy noty z encyklopedii filmowej, tej o sztukach walki czy z opasłej i ważnej książki o popkulturze w ogóle o Brusie Lee tutaj nie wstawili, i tak nie wyrazi to istotnego, bardzo znamiennego dla nas, zwykłych ludzi, faktu: nie tylko ja i moi znajomi, ale przede wszystkim komentatorzy sportowi, krytycy kultury, media i inne znamienitości sztuk walki, są zgodni, że Bruce Lee to najbardziej wpływowy mistrz sztuk walki wszechczasów i prawdziwa ikona kultury masowej XX wieku. Ba!, rzekłbym, iż Lee to osobowość, charyzma, styl i pasja, które razem wzięte łamią barierę czasu i pokoleń, co sprawia, że podziwia się go po dziś dzień i będzie się robić to jeszcze o wiele dłużej. Patrząc się na słynne role filmowe Lee, takie jak te najsłynniejsze, w których swą osobą – i nie chodzi tu o same aktorstwo – wręcz elektryzuje widza, a było to w filmach: "Wściekłe Pięści", "Droga Smoka" i "Wejście Smoka", które to dzieło akurat wyemitowano w 1973r. krótko po śmierci Legendy i ma ono status kina kultowego po dziś dzień porządkującego nasze wyobrażenie o sztukach walki, ("Wejście Smoka" w 2004 roku zostało dodane do listy filmów National Film Registry tworzących dziedzictwo kulturalne Stanów Zjednoczonych, które to z dumą przechowuje się w Bibliotece Kongresu Stanów Zjednoczonych), zdaje się, iż Bruce w większości nieświadomie przyczynia się do zbudowania i jej pielęgnowania więzi między kulturą Wschodu i Zachodu, a także do zniesienia barier, które obyczajowo i kulturowo wpływały również na relacje polityczno-społeczne między tymi obszarami państw na globie. Gdyby nie jego specyficzna inicjatywa i ta ,,nieokreślana i nienazwana” obecność w środowisku filmu oraz charyzma, wtedy o obecności kina azjatyckiego na arenie światowej, szczególnie tego ,,kopanego” i akcji, można by było zapomnieć. A tego rodzaju filmy – z czasem również seriale - stanowiły olbrzymi procent wkładu w budowę pomostu między dwiema kulturami. A to tylko początek nienazwanej swą bezcennością legendy Bruce'a.
To właśnie "Wejście Smoka" oraz widowisko równie rewelacyjne i przełomowe dla sztuk walki w światowym kinie, wydane dwa lata wcześniej o czym nie wspomniałem we wcześniejszych ustępach "Wielki Szef", a także pewien film dokumentalny pt. "Jak woda" z 2020 roku, przyczyniły się do sięgnięcia przeze mnie po pewien tytuł biograficzno-reportażowy w literaturze. A rzecz rozchodzi się o publikację biograficzną, która szczególnie w Polsce zyskała całkiem sporą popularność: "Bruce Lee. Życie". Książka autorstwa Matthew Polly’ego jest bezprecedensową pozycją z zakresu tych ,,konkretnych historii” o ikonach kina czy popkultury, o ludziach których doceniamy głównie przez pryzmat rzeczy (często jednego rodzaju aktywności), z której są najbardziej kojarzeni, co samo w sobie powoduje, że nie wiemy wystarczająco dużo o kimś aż tak uwielbianym, aby w rzeczywistość powiedzieć, jakim jest ta ,,ikona” człowiekiem i czy ten podziw i uznanie jej się należy. A Bruce’owi Lee na pewno się one należą, i to do potęgi entej razy tyle! "Życie" to praca, które nie stygmatyzuje Bruce’a i nie egzorcyzmuje świat z ślepego zapatrzenia na legendę kina akcji. W swej publikacji Polly wiernie i bardzo instynktownie łączy fakty z mitem, co pewne rzeczy obala, a niektóre podtrzymuje; nie spoilerując dokładnie tego aspektu książki dodam jedynie że jest to jak najbardziej szczera i prawdziwa, oraz taka jaka powinna być, biografia tej osobistości. I wynika z niej jedno: skoro Bruce to zodiakalny Strzelec, to powinien być kimś, kto jest optymistą używającym tą – w jego przypadku - ,,filmową przemoc i sztuki walki” jako narzędzie uwalniania złej energii czy formę sztuki, którą może pokazać w kinie publiczności. Tak też się okazało: Lee to dusza towarzystwa, optymista, cholernie naturalnie podchodzący do życia człowiek – Polly kreuje to w taki sposób, że najlepiej będzie zrozumieć to, jeśli po przeczytaniu jego biografii przysiądziemy spokojnie do seansu filmu dokumentalnego pt. "Jak Woda", o którym napomknąłem wyżej. Razem z niniejszym recenzowaną biografią w formie literatury, ten równie biograficzny i bardzo emocjonalny dokument filmowy tworzy wyłaniającą się z pierwocin wszechświata cudowną synergię. Synergię, której trzeba doświadczyć!
Książka Polly'ego, co bardzo istotne gromadzi tak specyficzny rodzaj treści, ukazując to w jak najbardziej harmonijny sposób, że czynią one ,,małego smoka” wręcz nieśmiertelnym. I tak powinno być, bo mało jest jednostek absolutnych wśród kultury masowej, o których pamięta się i będzie pamiętać się po ich śmierci po wsze czasy. Mało jest aktorów, których tylko ,,ten jeden” film, ta poza, ten okrzyk czy akt, uczyniły żywym w naszej świadomości, tym kimś będącym ponad Bogiem, na wieki wieków i po kres czasu. W "Wejściu Smoka" Bruce zszokował Zachód; sądzę, że, gdyby nie odszedł z tego świata tak kontrowersyjną śmiercią i premiera tak ikonicznego obrazu odbyła się, gdyby Lee żył, i tak byłby Legendą, Królem, Imperatorem kina akcji, czy mówiąc bardziej po młodzieżowemu: GOATem (Greatest Of All Time) – najlepszym w historii. "Wejście Smoka" przesunęło jego osobę do innego poziomu uwielbienia wśród widza i zazdrości wśród aktorów. Lee zredefiniował pojęcie idola kina dynamicznego i sztuk walki – uważa się, co popieram również i ja, że dzięki ,,małemu smokowi” z San Francisco filmy akcji rozwinęły się do tej postaci, w której są obecne. Ta cała ,,kopanina”, choreografie walk, które między bohaterami w danych produkcjach potrafią zajmować długie sekwencje – wszystko to zawdzięczamy właśnie Bruce’owi. Wystarczy spojrzeć na pierwszą stronę omawianej i recenzowanej publikacji Polly’ego, tuż przerzuceniu twardej okładki na lewą stronę. Wtedy ujrzymy wpleciony na całą stronę poziomo kadr z niedokończonego filmu z Lee (nie dokończonego przez niego, w jego stylu): "Gra śmierci" z 1978 roku. Na zdjęciu widać słynny ,,kop z wyskoku” Lee zmierzający w kierunku stojącego na dwóch nogach Kareema Abdul-Jabbara, legendę koszykówki, jednego z największych i najbardziej wartościowych koszykarzy NBA w dziejach. Owszem, to tylko ,,okładka”, zewnętrze, jak i pierwsze fragmenty jej wnętrza; taka kompozycja świadczy mimo wszystko o poważnym podejściu autora oraz wydawców do legendy Bruce’a Lee – potężnej za życia i przerastającej go po śmierci, tak ogromnej jakby Lee był dumnym tygrysem prężącym swoje kły… nawet zza grobu.
"Życie" to jedna z najbardziej merytorycznie, informacyjnie i rzetelnie skonstruowanych biografii konkretnej osoby z branży sportowej i kulturowej, której geniuszu i wyjątkowości nawet w byciu sobą za życia nie byliśmy w najmniejszym stopniu świadomi. Drobiazgowość i encyklopedyczność twórcy książki wyziera z każdego rozdziału, z każdej dużej częścią ją budującą. Prowadzi nas przystępnym, normalnym, nie za bardzo wylewnym językiem. Dzięki temu, bardzo bogata, jakby z ,,drzewa nieskończonej obfitości” treść biografii przyswaja się płynnie i miękko; czytelnik w większości na pewno będzie zafascynowany mnogością treści przygotowaną przez autora, opatrzoną w miarę równym tempem narracji biograficznej (nie licząc pewnych wstawek i ,,powrotów wstecz” autora w celu podparcia się wnioskami przy budowaniu danej części tekstu: jego napięcia, siły wydźwięku etc.). Co istotne, dodam również, iż jest to niezwykle wielowymiarowa pozycja: książka sięgająca poza dziedzictwo Bruce’a i poza aspekty związane z historią, kulturą i obyczajami dalekiego wschodu. To twór, który pokazuje, że Lee był jak niezniszczalny pomost pomiędzy wschodem a zachodem, który jak już raz postawiono, tak do końca umożliwi wymianę kulturową i wzajemne wsparcie między tymi obszarami. Nie sposób również omówić absolutnie wszystkiego, ba!, chociażby połowy publikacji Polly’ego, zwłaszcza jeśli mamy w zamiarze tworzyć tekst ,,krytyczno-recenzencki” na kilka stron, który jej dotyczy.
Ten słynny o potężnej wewnętrznej mocy mały, ale i wielki zarazem człowiek, Bruce Lee, cóż tu dużo mówić, którego poznałem dzięki niniejszej publikacji, zaznawszy wieloaspektowej (tak szeroko jak można tylko to sobie wyobrazić) opowieści z nim związanej, z jego spojrzeniem na świat, zachowaniem, faktami, mitami, filozofią, która bardzo odpowiada mojej osobistej naturze (Bruce bardzo mniej przypomina; sądzę, że każdy z nas powinien coś zaczerpnąć od niego), na podstawie tego, jakie mam ,,mniej więcej" o nim do tej pory pojęcie, jak i na podstawie tego, co w wyniku przesycenia popkulturową treścią mój umysł pochłonął, treścią w której Bruce zaznaczył się dekady temu, i wciąż robi to do dziś, mogę powiedzieć: on był niezwykle... niesamowity! I to w tak ,,nieujmowalny w żadne słowa!" sposób.
Książka Polly’ego znacząco do mnie przemawia. Nie sądzę, aby była ona mało czy średnio obiektywna i nie zgadzała się przy tym z tym, co o samym ,,chińskim małym smoku” wiedzą, mając przy tym konkretne stanowisko, jego bliscy, znajomi, przyjaciele i wszyscy ci, co przewinęli się podczas jego życia: od buntowniczej młodości w Chinach przez początki kariery kung-fu w USA, aż po stanie się niemożliwą wręcz szatańską trąbą powietrzną, która przeszła przez kino azjatyckie i amerykańskie wynosząc sztuki walki w USA, a potem na świat do niewyobrażalnego poziomu popularności – poziomu, który zmienił kulturę masową, a w szczególności gatunek kina akcji. Obraz Bruce’a nakreślony przez autora biografii, w mojej perspektywie nie odbiega od tego, co dowiedziałem się przez całe moje życie (zwłaszcza przez intensywne ostatnie kilka tygodni) o mistrzu Lee, głównie z filmów dokumentalnych i pobieżnie rozpatrywanych filmików informacyjnych na Video, także z niniejszym omawianej książki. Gdy kończę kreślić ów tekst z zalążkiem felietono-recenzji ,,Życiu" poświęconemu, jest późny wieczór 3 października 2022 roku. Dokładnie 51 lat temu miała miejsce premiera pierwszego filmu kung-fu Bruce’a, "Wielki Szef". I chyba lepszej okazji na napisanie moich wypocin twórczych, w takim temacie, nie miałem.
Wiecznie zgłodniały ciągłej samorealizacji spokojny perfekcjonista, zrównoważony dzięki zmodyfikowanej na swój osobisty sposób taoistycznej filozofii, Bruce Lee był zjednoczony ze swoją osobowością i celami, i to tak że głowa mała! Próżno kogoś takiego szukać obecnie. Bruce był kimś kogo świat do tej pory nie widział, a którego jak poznał, to od razu zapłakał, bo tak prędko od nas odszedł. Lee był pionierem MMA, ot mieszanych sztuk walki. Jego fantastyczne i niezapomniane ,,Jeet kune do” robi wrażenie do dziś - ,,droga przechwytującej pięści” to nie styl walki, ale walka wpisana w człowieka, stanowiąca fizyczny wyraz czyjejś osobowości”. Bruce to mój idol – nie ukrywam tego, nawet nie wchodząc w to jak potężne i czy prawdziwe są kontrowersje związane z jego śmiercią: czy zabił sam siebie, czy wykończył go ktoś postronny, czy znajomy. A może zabiła go sława?
Jeśli pragniesz osiągnąć sukces w życiu prywatnym i zawodowym, przy jednoczesnym pragnieniu osiągnięcia wewnętrznego spokoju, najważniejsze jest: samorealizacja a nie neurotyczna walka. Ogromna energia, która w tobie tkwi niczym mocarny smok i szalejący ogień, niech równoważone są przez ,,wodę", która to ugasi, uspokoi i uelastyczni, nie zmieniając jednak życiowej mocy, która w tobie tkwi. ,,Be water, my friend!".
O rozsławionym na cały świat, daleko poza kanon popkultury, a nawet poza Uniwersum filmów akcji ze sztukami walki i ,,mordobiciem” w tle, niesamowitym Brusie Lee, można by prace doktorskie pisać, publicznie debatować i prawić pieśni dziękczynne ku jego osobie. Urodzony 27 listopada 1940 roku, w San Francisco, Bruce, to mówiąc ,,encyklopedycznie”: amerykański aktor, reżyser,...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-02-24
,,Jego Powietrzność” sir Michael Jordan, wraz z Chicago Bulls to ikony światowego sportu, razem tworzące i spajające się w swym funkcjonowaniu w symbol jego bogatego dziedzictwa. To swego rodzaju wyznaczniki dla kultury sportu zespołowego, jego idei, jak i dla całego szerokiego, znaczącego dorobku tego rodzaju zmagań. Zresztą co tu dużo mówić, ikony mają zawsze najtrudniej, najciężej: sprostanie oczekiwaniom fanów i osiągnięcie wymarzonych celów to dla tego rodzaju osobistości sportu dopiero początek, tym bardziej, jak to było w przypadku MJ-a i Byków z Wind City, jeśli mówimy o byciu czymś i kimś – czyli zjawiskiem milowym i istotnym w zawodowym sporcie.
Z perspektywy Michaela Jordana i jego teamu, z istotnych lat funkcjonowania i wpływania na globalną koszykówkę w sposób nie do określenia, praktycznie jako bezcenny: 1990-1998 - w grę zawsze, ale to zawsze wchodziła ogromna presja, i to z każdej strony, z każdego środowiska; a presja ta mogła nadejść z najmniej spodziewanej strony, w najmniej oczekiwanym momencie. Magiczny chicagowski ,,dream team” Michaela potrafił się temu postawić – w końcu to wieczni walczący, mentalni zwycięzcy i sportowi wojownicy, tytani wykuci w ogniu ciężkiej pracy. Jordan i jego chicagowskie Byki potrafiły zredefiniować pojęcie ,,zmiażdżenia/pokonania przeciwnika", na które składa się fizyczna i psychiczna presja w sporcie zawodowym. Sam Michael zresztą, odnosząc się do swych celów, oczekiwań i trudnej, ciężkiej w sporcie zawodowym presji, powiedział kiedyś – po powrocie do NBA w 1995 roku, zaraz po odpadnięciu Bulls w fazie play-off rozgrywek NBA - ,,jeśli ktoś poświęca trzy godziny na to, aby oglądać mnie w telewizji, nie mogę go zawieść. Muszę się poświęcić, jeśli ktoś we mnie wierzy i pokłada zaufanie”. Co istotne, Byki MJ-a w złotym, wręcz dla tej drużyny najlepszym ,,platynowym” okresie funkcjonowania w amerykańskiej lidze zawodowej koszykówki: anno domini 1990-1998, okazali się prawdziwymi walczakmi, istotami ulepionymi z jakiejś niemożliwej wręcz gliny, ot surowca niezniszczalnego; dali się oni poznać jako ci niestrudzeni herosi światowego sportu: ,,niestrudzeni” w dążeniu do osiągnięcia - zresztą niełatwych – celów. Powiedzieć o nich i ich trenerze, Philu Jacksonie, a takżę Texie Winterze, jako tytanach pracy – nie tylko w rozumieniu profesjonalnego sportu, lecz także w ujęciu zwykłego życia, to zdecydowanie za mało. To w jakim stylu, jakich okolicznościach Byki z Wind City dokonały niemożliwego: zdobycie sześciu tytułów mistrzowskich NBA w przeciągu ośmiu lat; również to, jak wytrzymali związaną z tym olbrzymim sukcesem, stającą im drodze napiętrzającą się z każdym kolejnym meczem: kolejną przegraną czy wygraną, z każdą kolejną wypływającą na powierzchnię kontrowersją, ogromną ścianę presji i multum oczekiwań, zasługuje na dozgonny szacunek i wdzięczność - z perspektywy miłośnika sportu, sportowca wyczynowca, amatora jakim jestem osobiście.
I tak, jak widać z biegiem czasu Byki stały się ikonami, liderami i zdobywcami. To oni podbili amerykański, ba!, zawodowy sport. To zespół, z którego na przestrzeni najlepszych lat gry emanowała niestrudzona, ta cudowna, w obecnym sporcie drużynowym, sądzę, (i jest to moje zdanie tudzież opina), rzadko spotykana, dość specyficzna i trudna do wypracowania, bo wymaga ona odpowiedniego podejścia lidera zespołu i trenera, mentalność typu ,,scalaj i rządź”. Scalaj - bo bądź tak jak Jordan: stań się liderem w drużynie i jednocześnie kieruj teamem, tak aby funkcjonował on jak perfekcyjnie dostrojony organizm. Rządź – bo dominuj na parkiecie, nie daj wrogowi przejąć inicjatywy; nie daj się zdeptać, rozstrój go nerwowo i fizycznie. To jest absolutnie niewiarygodne, dla mnie, jak i wielu innych entuzjastów sportu, jego kultury, rozwoju i historii, że mija prawie 23 lat, a liczba ta to, jak się złożyło, numer koszulki Jordana z jego epokowej, bezcennej gry dla Wind City w NBA, od ostatniego zwycięstwa jego i jego dominatorów w rozgrywkach play-off amerykańskiej koszykówki. Choćbym i bardzo tego pragnmął, nie ma obecnie na tyle potężnej technologii i wyznaczników zdobyczy naukowej myśli ludzkiej, aby móc cofnąć się w czasie i obejrzeć choć jedno spotkanie Bulls na żywo: z lat 1991-98, zwłaszcza gdy grał ,,Bóg Koszykówki” w ciele człowieka, Michael Jordan. Ale dla takich celów warto marzyć.
Tego rodzaju powyższe rozważania, jak i dość dla mego sportowego ducha istotny fakt, iż jestem świeżo po przeczytaniu – również ostatnio zrecenzowanej – publikacji sportowo-dziennikarsko-biograficznej pt. "Michael Jordan. Życie" Rolanda Zalenby, a słów mi brak aby określić to, jakie wywarła na mnie ta książka wrażenie, oraz ze względu na oglądany na bieżąco od kilku dni serial dokumentalny pt. "Ostatni Taniec (2020)" od platformy streamingowej Netflixa, skłoniły mnie do poszukiwania kolejnych książkowych inspiracji owiniętych tematycznie wokół koszykarskiej ligii NBA. Mógłbym rzec, iż doznaję ostatnio jakichś cudownie abstrakcyjnych emocji, głównie z powodu tego, że tak późno dostrzegłem tak fascynującą, tak pełną informacji, multum elementów biograficznych, jak i mającą zawsze coś z ,,intymnego reportażu z pola działań zawodowego sportu” formę literatury dokumentalno-biograficznej, jak tą, którą niedawno przeczytałem. I nie miałem pojęcia, że Lazenby w wymienionej powyżej pozycji pokazał mi tak ujmującą historię o prawdziwej ,,koszykarskiej krwawicy" Michaela Jordana i jego Bulls – o ikonach sportu, których nie naprawdę nie znałem, mimo iż wydawało mi się, że wiem dużo. I to jest niesamowite; móc poznawać legendy, gdy świat żyje ich dziedzictwem. To rzecz dużo bardziej głębsza, bardziej osobista, niż tylko powiedzieć ,,bezcenna”. Mało tego, "Ostatni Taniec", o którym wspominam, i który to oglądam, mógłbym nazwać pięknym, odważnym zwieńczeniem i przedłużeniem samej treści, jak i przesłania tego właśnie książkowego tytułu. A na "Michael Jordan. Życie" na pewno nie spocznę; mą koszykarską książkową przygodą w tym względzie, rozwinę o kolejną perłę, prawdziwą bombę dziennikarsko-biograficzną pana Lazenby’ego. I jest to "Chicago Bulls. Krew na Rogach".
Po "Krew na Rogach" sięgnąłem dopiero po w okolicy dwóch tygodni po przeczytaniu biografii Jordana tego samego autora – biografii niebywale szczegółowej w każdy detal życia sportowca, który stał się ikoną, i który nosi w sobie do dziś znamię tego, kto uczynił sport zawodowy tym czym jest obecnie. I muszę powiedzieć, iż (choć pewnie z racji mojego entuzjazmu do NBA i legendy ,,Byków”, wydaje się to być nader oczywiste) z uwagą i należytym sportowym skupieniem śledziłem każdą informację zawartą w nowo nabytej pozycji Lazenby’ego. Ciekawe jest to, że książce tej można by przypisać miano przedłużenia, może nie całego, ale niektórych jego akcentów – nagradzanego, wstrząsającego 10-odcinkowego dokumentu pt. "Ostatni Taniec". Zamieniłbym nazwę dla serialu, przerzucając ją dla tej publikacji (bo na ten tytuł to tylko ona zasługuje), gdyż produkcja ta mimo iż dała się nam poznać jako bardzo żywe, wręcz zbyt prawdziwe aby było aż tak piękne dzieło, wchodzące zza kulisy sportowej egzystencji ,,Jego Powietrzności" i całej ekipy chicagowskich Byków, to nie obyło się bez wad w jego realizacji. To Lazenby dając nam "Krew na Rogach", a nie ów twór: "Ostatni Taniec", był tą ,,kamerą" prawie że ,,dotykającą" poprzez swoją pracę (jako dziennikarza i fana koszykówki) tą drużynę - kamerą wchodzącą odpowiednio w różne sfery życia koszykarzy ekipy, którą wielu specjalistów uważa za najlepszy team w dziejach sportu. Tak jak serial, praca Lazenby'ego omawia elementy życia zawodowego, publicznego i prywatnego tych niezwykłych koszykarskich osobistości. I skłonny byłbym zaryzykować mówiąc, że w tej pozycji jest znacznie wyraziściej i lepiej niż w serialu; lepiej to znaczy: Lazenby w publikacji, tym świetnie skrojonym dokumencie dziennikarskim – bo taki też to ma charakter - poświęca się zdecydowanie omówieniu całej natury Bulls, w szczególności latom ich egzystencji: 1990-98, z największym naciskiem na ostatnie trzy sezony ekipy w NBA, kiedy ta drużyna zdobyła trzy mistrzostwa ligi, realizując drugi ,,threepeat”. Lazenby kosztem zejścia osoby ,,Jego Powietrzności” na dalszy plan, ukazał geekom basketu piękno tego sportu i rewolucję, którą przeszedł on w czasach niezłomności Byków i ich największej skuteczności w ,,ofensywie po trójkątach" – latach 1996-98, gdy jordanowski team był najlepszy – jak dla mnie z najlepszą pierwszą piątką i ławką w historii amerykańskiej męskiej koszykówki, czy koszykówki w ogóle. Co warto zaznaczyć, autor wchodzi głęboko w struktury funkcjonowania Byków - legend amerykańskiego basketu z Wind City, którzy przed 1985 roku, cóż, przypominali drużynę narkomanów i alkoholików, hazardzistów i ludzi rozbitych. Owszem przyjście Michaela Jordana do zespołu wiele zmieniło, jednakże to nie on zbudował siłę całej drużyny, nie odpowiadał za cały jej sukces. Nie. To duch drużyny zwycięża, a nie pojedynczy gracz. I takim właśnie tropem narracji, choć nie bezpośrednim, porusza się tu pan Lazenby. Za to również należy cenić tego człowieka, który o Chicago Bulls ,,ery jordanowskiej” pisze tak, jakby łączyły go z nią silne, potężne emocje.
"Krew na rogach" jest tak skrupulatnie zrealizowaną książką i koszykarską biblią pełną prawdy i emocji, w oparciu o istotę jednej drużyny w koszykówce NBA, pracą, z - co warto zaznaczyć - wieloma elementami retrospekcji (wieloma faktami z historii Chicago Bulls sprzed pojawienia się Jordana, Pippena, Phila Jacksona, sprzed ery pierwszych tytułów na koncie), że nic nie można jej zarzucić. Uwypukla ona tyle historii, związków, relacji między zawodnikami i sztabem kierowniczym, który poniekąd do zyskania miana ,,legend" i gigantów sportu przez Bulls się przyczynił; tyle informacji zza kulis, ot praktycznie z pierwszej ręki, że spośród licznych reportaży sportowych książkowych o NBA, w tym o Bykach z Wind City, robi ona na tyle na ile jest w stanie – na tyle, ,,na ile może" dowiedzieć się o danej drużynie i jej zawodnikach dziennikarz i specjalista od NBA. Lazenby nie traktuje Chicago Bulls, od momentu przyjścia Jacksona do drużyny aż do ostatniego zdobytego tytułu mistrzowskiego, jako ,,świętości”, czy też terminatora wysłanego z przyszłości, pokonującego swoich wrogów - wygrywającego jeden mecz za drugim. Autor dostrzega zarówno wady, jak i zalety ,,dream teamu" Jordana z Wind City. Można się zgodzić, że był to zespół legendarny, milowy i ikoniczny dla dalszego rozwoju NBA i myśli basketu na świecie. Dodatkowo Lazenby nakierowuje nas na myśl, że tamci sprzed ponad 20 lat gracze Bulls, to również strażnicy koszykówki, na których składali się nie tylko zawodnicy i główny trener Phil Jackson, ale i mistrzowie taktyki, jak Tex Winter, bez którego wdrożenia za pośrednictwem Jacksona ,,ofensywy po trójkątach" nie byłoby dla ekipy 6 tytułów mistrzowskich. Nie zapomnjmy w tym względzie o kontrowersyjnych, ale dających ostatecznie zespołowi sukces biznesmenach: Jerry Krause i Jerry Reinsdorf, których to niepewność i fatalne decyzje i wizerunek PR-owy zarówno doprowadziły ekipę Bulls do sukcesów, jak i do jej rozpadu. Istotne w określaniu sukcesu i wartości Byków, o czym wspommiał autor, były relacje między zawodnikami, które były mocno wypalone, niepewne – ukazujące, że to one przyczyniły się do rozpadu ,,zesłanego przez Boga" dream teamu, tak samo, jak winny był temu Jerry Krause czy Reinsdorf.
A na końcu mamy i jego. Michael Jordan. To on był tą ostatecznością, tą najważniejszą osnową, wykładnią sukcesów koszykówki z wietrznego Chicago. Roland Lazenby wytłuszcza jego prawdziwe cechy. To koszykarski Bóg zesłany na ziemię; fakt, można się z tym zgodzić, temu przytaknąć. Jednak Jordan był trudnym, wkurzającym, irytującym, wiele karier koszykarskich niszczącym, wiele ratującym ,,koszykarskim Bogiem". Ale za to jak on funkcjonował, jak genialnie motywował, także spajał graczy mentalnie, z odpowiednim zwróceniem uwagi na relacje i nastrój w drużynie. Czyż taka nie jest prawdziwa legenda Chicago Bulls: Jordan, Tex Winter, dwaj panowie Jerry, zawodnicy i Phil Jackson?
,,Jego Powietrzność” sir Michael Jordan, wraz z Chicago Bulls to ikony światowego sportu, razem tworzące i spajające się w swym funkcjonowaniu w symbol jego bogatego dziedzictwa. To swego rodzaju wyznaczniki dla kultury sportu zespołowego, jego idei, jak i dla całego szerokiego, znaczącego dorobku tego rodzaju zmagań. Zresztą co tu dużo mówić, ikony mają zawsze...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-06-04
Arahon.. do dziś nie mogę zapamiętać pełnego imienia głównego bohatera. Książka genialna. Czyta się miękko.Gdy ją czytałem czułem się jakbym grał w Assasins Creed i słuchał jednocześnie muzyki z dobrze sklejonym bitem, bo właśnie tym bitem który skleja muzykę jest dla książki dobrze wręcz arcydobrze skrojona fabuła w tym koncepcja cieńprzestrzeni cieńboczność ... The chosen one dzisiejszej fantastyki !!!
Arahon.. do dziś nie mogę zapamiętać pełnego imienia głównego bohatera. Książka genialna. Czyta się miękko.Gdy ją czytałem czułem się jakbym grał w Assasins Creed i słuchał jednocześnie muzyki z dobrze sklejonym bitem, bo właśnie tym bitem który skleja muzykę jest dla książki dobrze wręcz arcydobrze skrojona fabuła w tym koncepcja cieńprzestrzeni cieńboczność ... The chosen...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-01-09
Gdy rozbudowany, potężny projekt z branży kina rozrywkowego, zwany MCU (Kinowe Uniwersum Marvela), zapoczątkowany w 2008 roku obrazem "Iron Man", wszedł w 2016 roku w III decydującą Fazę, każdy komiksowy geek, miłośnik popkultury, a w szczególności kinowego świata marvelowskich herosów i ich adwersarzy, znanego pod tą nazwą - MCU, wiedział, że szefostwo Kinowego Uniwersum Marvela, w tym najważniejsza tu osoba, Kevin Feige, musi podjąć bardzo poważne decyzje, co do tego, jak przygotować grunt pod Fazy IV i V Uniwersum, gdy pewna era słynnego, poważanego MCU niedługo się skończy - zwieńczy swój bieg wraz z premierą ostatniego z filmów wchodzących w skład "Infinty Saga", i zamykających tym samym Fazę III. A tym filmem było, jak się okazało później "Avengers: Endgame".
We wspomnianym wyżej 2016 roku odbyła się światowa premiera filmu "Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów" – produkcji otwierającej III Fazę MCU. To właśnie przez ten trzeci z kolei film z cyklu o Kapitanie Ameryce, głównej postaci spajającej oś fabuły tej serii, przekonaliśmy się dobitnie, jaki charakter będą miały podjęte przez szefostwo Marvel Studios decyzje; co będą musieli zrobić Avengersi i ich towarzysze, czego w imię zasad dokonać, aby w ostatecznej walce dobra ze złem, w stylu mocno eksponowanego dualistycznego pojedynku, stanąć oko w oko z zagrożeniem na skalę całego Wszechświata, ba, multiświata. Bo "Wojna bohaterów" nie gloryfikuje herosów, nie wynosi ich zdolności, znaczenia dla obywateli wielkich metropolii, narodów, ba całego świata, na jakiś nierealny piedestał. Przygotowuje fanów mocnym uderzeniem na bardzo eksponowane i intensywne wydarzenia całej III Fazy Kinowego Uniwersum Marvela i ich finał.
Obraz braci Russo znosi bezwzględną potęgę, przywilej i ,,urok” superbohaterskości do poziomu odczucia przez herosów problemu kanapowego obywatela, sąsiada z ulicy, który dzień w dzień walczy o przetrwanie w łańcuchu społecznej piramidy, na której dnie, jako posłuszny wyższym zasadom ,,ustroju” trybik musi spełniać narzucone mu przez otaczające go zewsząd społeczeństwo zasady i wartości. W wielkoformatowej kinowej "Wojnie Bohaterów", stety czy niestety – w zależności od naszego zrozumienia polemiki i moralności tego problemu w fikcyjnym, ale jak sprytnie imitującym realność Uniwersum - mężni herosi musieli porzucić swój ,,immunitet” i odpowiedzieć za konsekwencje ,,niekonsekwentnych” dróg decyzyjnych, którymi kierowali się ku odpowiednim dla nich wyborom, będąc na służbie w imię sprawiedliwości i obrony wszelkich ludzkich norm i wartości. Akt rejestracji bohaterów i wszystkich tych jednostek posiadających supermoce lub liczne ulepszenia mechaniczne, jak np. te, które posiadał w zaawansowanym pancerzu zbroi Iron Man, jak widzieliśmy my filmie - spowodował podzielenie herosów na dwa obozy. I nie bez powodu mówię tu o ,,obozach”, a nie przykładowo o „drużynie” bądź „zgranej paczce”. Bohaterowie w obrazie braci Russo nie walczyli ze sobą ramię w ramię przeciwko jakiemuś „złu”, jakkolwiek miałoby ono wyglądać. Toczyli zażarty bój przeciwko sobie, jak politycy w wyścigu o przepchanie jakiejś ustawy lub uzyskanie tzw. większości; zresztą Kapitan Ameryka z jednej strony sprzeciwiający się aktowi rejestracji z innymi herosami u boku, podzielających jego osąd, a Iron Man, angażujący się w rozwinięcie projektu ,,rejestracji bohaterów”, ze swoimi ziomkami u boku z drugiej, przypominają takich właśnie polityków. Lecz jest to zupełnie inna ,,polityka"; innym słowem są to: innego rodzaju urzędnicy. Tak, to trudna tematyka na nieco inną okazję, dlatego analiza każdego większego elementu i aspektu "Wojny Bohaterów" nie jest niezbędna. Co warto dodać to to, że film braci Russo był wzorowany na jednym z najbardziej ikonicznych sekwencyjnych utworów obrazkowych w dziejach komiksu, na będącym kamieniem milowym w rozumieniu tego czym jest i z czym się wiąże ,,superbohaterstwo”, komiksem, napisanym przez Marka Millara, rozrysowanym głównie ręką Steve’a McNivena. Tym dziełem jest "Wojna domowa", dlatego pora na zanurzenie się w kontrowersyjnych, okraszonych nie tylko dramatyczną, ale i dynamiczną narracją historiach tej dwójki, gdzie nasze pojęcie o superbohaterach, egzystujących w popkulturze od ponad 80 lat, zostanie wywrócone do góry nogami, i to nie raz.
Zajrzyjmy więc w głąb tego oto komiksu, który dzięki nieszablonowemu podejściu do konstrukcji jego fabuły - co jest głównie zasługą Marka Millara, staje się on kamieniem węgielnym, położonym pod stworzenie jego adaptacji: filmu "Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów". Bo to tego rodzaju komiks, który zmienia podejście ogółu społeczeństwa do samego komiksu i jego miejsca w kulturze w ogóle. Zanim wybrzmi odpowiedni ton akcji "Wojny domowej" do tego, aby herosi tacy jak Avengers, czy pojedynczy mściciele i ich towarzysze, stali się dla siebie niczym wrogowie widzący jak wokół szyi przeciwnika zaciska się coraz silniej i silniej niewidzialna pętla, powodująca jego nagłą zagładę, musi dojść do niespodziewanego wydarzenia, zlepku dramatycznych, często spontanicznych okoliczności, wydawałoby się zespołu zdarzeń lub zdarzenia, których to można było uniknąć. I tak też w klasyku Marka Millara się dzieje. Na kilku początkowych stronach wydania zbiorczego, z prostymi, niezbyt wyszukanymi, ale wartkimi i dynamicznymi kadrami, zamyka się duża doza inteligentnego dynamizmu; pokazywana kadr za kadrem historia jest konsekwentna, logiczna i niewymuszona. A finał tego zdarzenia będą odczuwać bohaterowie w głównej treści komiksu. Bo historia o tym, jak grupa młodych nieroztropnych niczym hulajdusza samozwańczych bohaterów, funkcjonujących pod nazwą "New Warriors": Microbe, Namorita, Night Trasher, Speedball, którzy sami na własną rękę pod ,,opieką” stacji telewizyjnej, w ramach telewizyjnego show postanowili spuścić manto poszukiwanym, ale ,,kanapowym”, niezbyt groźnym (dla Avengers na pewno) łotrom, co doprowadziło do gargantuicznej eksplozji, w wyniku której pęcherz energii kinetycznej zabił ponad 600 osób w tym młodych herosów, jest potrzebnym, wręcz koniecznym do "Wojny domowej” prologiem. Bohaterami prologu nie są najpotężniejsi ziemscy superbohaterowie i ich sojusznicy, lecz właśnie ,,łotrzykowskie dzieciaki”, o których posiadane nadnaturalne i niekontrolowane właściwości organizmu, nikt się nie zatroszczył. To wydarzenie choć dla idei prawdziwego zamaskowanego obrońcy dobra haniebne, jest jednak dla całego konstruktu dzieła Millara znamienne, można by nawet rzec, że jest to idealny wstęp do mrocznie, agresywnie i ciężko moralnie wybrzmiewającej ,,fabularnej melodii". Rysunek i wypełnienia, kolor i tusz, który dobrany został intuicyjnie do znacznej intensywności akcji i szerokiego spektrum kolorów, w prologu nie dość że są nowatorskim rozwiązaniem, to potrafią podkreślić piękne sekwencje akcji, zatrzymując te sekwencje jednocześnie w czasie. Śmierć setek osób w wyniku szaleństwa chwili New Warriors, posypie, i to nieraz, niebotycznymi konsekwencjami. Czas posprzątać cały ten bajzel. Avengersi i Agencja T.A.R.C.Z.Y. nie zdają sobie jednak sprawy z tego, że swoimi działaniami kopią sobie dół w który bardzo głęboko wpadną. Zacznie się bezsensowne polowanie na czarownice. Obywatele ruszą na bohaterów z widłami i pochodniami, każdy z nich uzbrojony jak miejski Terminator.
,,Sprzątanie” po eksplozji Nitro w Stamford nie przynosi Avengersom i wielu innym bohaterom nic pożytecznego. Owszem, fizycznie, razem, wspólnymi siłami likwidują oni takowe szkody, co materialnie nie będzie wyzwaniem aby odbudować miasto. Wartości moralne, credo w które wierzą bohaterowie i kręgosłup moralny, który zawsze musi być u nich na swoim miejscu i na swój sposób stateczny - to wszystko zaczyna ulegać zapaści, destabilizacji, jak zbyt wysoko wibrująca struna, która lada moment pęknie. Kapitan Ameryka i Iron Man, dwaj najważniejsi Avengersi, zamiast zbliżyć się stamfordską tragedią do siebie, zaczynają się od siebie oddalać. Każdy z nich, na swój osobniczy sposób przeżywa ten ,,bezsens”, którego można było uniknąć. Kapitan czuje żal i jest rozbity za życie bezpowrotnie stracone - tu wibruje mocno jego człowieczeństwo. Stark czuje winę innego rodzaju, i jako superbohater i symbol lidera grupy, który również w roli osoby publicznej nigdy nie może pokazać ze swojej strony żadnej słabości. Jako Iron Man Stark jest rozgoryczony brakiem powiadomienia Mścicieli, przez stację telewizyjną i tego, którzy razem organizowali transmisję zasadzki i pojedynku "New Warriors" z łotrami, że taki ,,pojedynek" miał miejsce. Nie przekazując tych informacji Avengersom wszyscy wpadają do czarnej dziury, którą tworzą. Summa summarum problemu tego – choć to skromne określenie dla tak pogrążającego ludzkość samą w sobie i herosów dramatu - można było uniknąć. Na pierwszych stronach właściwego ciągu fabularnego "Wojny Domowej" padają właśnie te słowa tudzież wyrażenia, których sens przytoczyłem, z ust Iron Mana / Starka i Kapitana Ameryki. Proste, solidnie nakreślone przez Millara, na tle dogasających zgliszczy kawałka przestrzeni Stamford, wypowiedzi postaci wpisane w nowoczesną, artystyczną i dokładną szatę graficzną, w której dla tej problematycznej historii każdy kolor, pociągnięcie pędzla i rysika ma swoje miejsce, tylko sprawnie potęgują dramat, który się w tej ciężkiej opowieści zaczyna i który nie zgaśnie, mimo teoretycznie neutralnego wygaszenia fabuły.
Po tym jak po pierwszych kadrach właściwej narracji ,,Cap” i Tony odchodzą każdy na swój sposób zniesmaczony i wewnętrznie stłamszony przez stamfordzką tragedię, tytułowa "Wojna Domowa" zdaje się dopiero nadejdzie. Będziemy świadkiem wydarzeń na miarę gatunku ,,dramatu pełnego akcji”, bowiem oliwy do ognia po uroczystości żałobnej poświęconej ofiarom eksplozji, dolewa matka pewnego chłopca zmarłego w tejże eksplozji, która podchodząc do wychodzącego z kaplicy Starka opluwa go i bluzga mu w twarz całe zło, które reprezentuje, całą odpowiedzialność za ów dramat, którą powinien wziąć na siebie, a nie przyjął. Konsekwentnie Millar, wraz z rysownikami, jeszcze odważniej idą naprzód z fabułą i wątkami opowieści. Johnny Storm, heros zwany ,,ludzką pochodnią”, członek Fantastycznej Czwórki, zostaje pobity przez tłum zwykłych, przeciętnych obywateli, czego w komiksach - jako zarys, motyw - w ogóle się nie widuje, jak i wiele tak ,,społeczno-politycznych” elementów jak w ,,Civil War” zaprezentowanych również: pojawiającego się Franka Castle, odgrywającego w kryzysie stamfordzkim znaczącą rolę, czy Kapitana Amerykę porażającego za pomocą opracowanego mikro-emitera ukrytego wewnątrz swej dłoni prądem Tony’ego Starka, gdy ten podaje mu w ramach tymczasowego porozumienia stron ,,pomocną dłoń”, oraz ukazanie światu w głupi sposób przez Parkera swojej tożsamości: bycie Spider-Manem; czy całe multum innych wątków także. Podsumowując, ów komiks staje się czymś, czego nie będzie można podrobić, zmienić, kupić. Nikt nie da odebrać sobie Marvelowi tak genialnej narracji, tak przełomowej, porównywalnej do „Batmana: Powrotu Mrocznego Rycerza” Franka Millera czy „Rękawicy Nieskończoności” Jima Starlina i Rona Lima, historii.
Gdy rozbudowany, potężny projekt z branży kina rozrywkowego, zwany MCU (Kinowe Uniwersum Marvela), zapoczątkowany w 2008 roku obrazem "Iron Man", wszedł w 2016 roku w III decydującą Fazę, każdy komiksowy geek, miłośnik popkultury, a w szczególności kinowego świata marvelowskich herosów i ich adwersarzy, znanego pod tą nazwą - MCU, wiedział, że szefostwo Kinowego Uniwersum...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-05
Deadpool to jeden z najbardziej wyjątkowych Super-bohaterów, impertynenckich indywiduów Uniwersum Marvela. Deadpool to nie komiks czy film bądź animacja. To raczej one stanowią o nim. To one są Deadpoolem lub mówiąc krótko: nie jest on jakimś zwyczajnym super – bohaterem. Deadpool to styl życia , a Wade Wilson - czyli aluzja do Slade’a Wilsona od DC – prawdziwego imienia Deathstroke’a - i jego ukochane piekielnie wołowe burrito : ,,Chimichanga” tak bardzo podkreślają odrębność i niezależność tego, prawie że nieśmiertelnego z powodu czynnika ,,healing factor” najemnika, że nie da się obok niego przejść obojętnie. Może to wydawać się dziwne, ale najbardziej naturalne w Deadpoolu jest to, iż ów jegomość dobrze wie, że jest bohaterem komiksowym i często przebija tzw. ,,czwartą ścianę”, zwracając się bezpośrednio do czytelnika.
Kim jest w takim razie Deadpool? Jak ogarnąć czy jakoś objąć w ramy rozumowania wyrzuconego za sprawianie kłopotów z Wojska, niesubordynację i podejrzewanie o rozstrojenie osobowości przyszłego Najemnika? Czy to Wspomniany wyżej ,,czynnik regenerujący”, który uaktywnił się po zgłoszeniu się Wade’a do programu o nazwie ,,Weapon X”, i po nafaszerowaniu jego ciała takim samym jak u Wolverina substratem, realizowanego przez tajemniczy Departament K pracującego dla kanadyjskiego Rządu, spowodował tak obszerną destabilizację psychiczną, że w końcu gdy już Wilson stał się tym Deadpoolem, którego znamy z komiksów, stwierdził, że stara się nie przywiązywać zbytniej uwagi do wydarzeń sprzed założenia czerwono czarnej maski, zakrywającej jego przeżartą eksperymentalnym leczeniem twarz. Wie tyle o sobie, że to chyba geek czytający komiks, musi wiedzieć o nim zdecydowanie więcej. Zbratanie się z śledzącym go fanem, zwracanie się do niego jak na ,,Ty” – to coś w stylu Deadpoola, który sam przecież wie, że jest częścią dwóch światów: swojego – komiksowego, i tego – niedoświadczanego przez niego – płaszczyzny obserwatora analizującego dwuwymiarowy zeszyt MARVEL’a.
,,Deadpool” Łowca Dusz to już drugi tom opowiadający o przygodach najemnika zabijaki - z charakterystycznym rozszczepieniem osobowości - z serii Marvel NOW, a tak w ogóle pierwszy komiks, który przeczytałem w całości, gdyż do tej pory, jakiekolwiek zeszyty czy też wydania zbiorowe , które miałem w swoich rękach jedynie pobieżnie przekartkowałem. Było to niewybaczalnym błędem ,gdyż dla mnie jako fana, geek’a, nerda i ,,No Life’a” tak szeroko zżytego, chłonącego każdą molekułę tematyki fantasy, science – fiction, a przede wszystkim dziedzinę super-bohaterów : postaci obdarzonych - bądź nie - niesamowitymi właściwościami organizmu, mocami, które stojąc na straży dobra Obywateli i pokoju, owi herosi wykorzystują do walki ze złem i szerzącym się występkiem. Moja pasja, wiedza na temat Uniwersum wybitnych bohaterów i ich antagonistów z komiksowych Uniwersów, do momentu dorwania się do ,,Łowcy Dusz” opierała się na oglądaniu filmów, seriali animowanych i seriali fabularyzowanych z ich udziałem oraz na wymianie zdań na internetowych forach i wyszukiwaniu w sieci interesujących mnie ciekawostek i potrzebnych w rozwijaniu mojego hobby informacji.
To, że Deadpool lubi się zwracać bezpośrednio do doświadczającego jego przygód fana, można poznać po lekko żółtawym nagłówku w formie małego prostokątnego bloczku, umieszczonego w lewej górnej części pierwszej głównej strony komiksowej fabuły ,,Łowcy Dusz”, a zawiera on coś co na pewno jest sprawką wybryków Wade’a Wilsona :,,Dawno temu, pod koniec brązowej ery komiksu”. To było bardzo ważne podejście oraz piękny początek, w którym najemnik w bazaltowo-karmazynowym kostiumie zaczyna moralnie zabijać, niszczyć, kpić z super-bohaterów Uniwersum Marvela. Tak jak zainsynuował nam Deadpool, już na samym starcie, przenosimy się do komiksowej ,,ery dinozaurów”. Piękna retro grafika, sygnowana na lata 80 i 90-te ,,złotego wieku” zeszytów Marvela. Nawet lekko beżowe czy inne pastelowe jakby przybrudzone, pomarszczone tło poszczególnych lub wszystkich wierszy, dostraja do niepowtarzalnego klimatu. Co ciekawe komiks rozpoczynamy nie od strony Wade’a Wilsona, a przez Petera Parkera aka Spider-Mana, który tutaj wydaje się być kompletnie niezdecydowany w pełnieniu roli superbohatera, nie wie czy zakładać kostium czy nie. To co się dookoła niego dzieje, nawet drobne kradzieże, czy pomniejsze aktywności łotrzyków, nie budzą u niego żadnego zainteresowania. Wtem na główną scenę wkracza Deadpool, który niespodziewanie potrąca przechodzącego chodnikiem Parkera, wciskając mu rękę na całą twarz i mówiąc : ,,Z drogi Nerdzie!, jestem nieznośnym Deadpoolem”. Cóż, jak widać nie tylko fotoreporter ,,Daily Bugle" gdzieś się spieszy i nie tylko on chce skorzystać ze swojego auta. Nawet Najemnik ma coś do załatwienia, więc Wilson szybko jak na złamanie karku wsiada do gruchota Parkera i pędzi, no ale gdzie? Czyżby świat potrzebował Deadpoola? Wielbiący ,,Chimichangę” najemnik, który sam przyznaje się, że ku swoim mniemaniu jest niepełnosprawny umysłowo, nagle na swej drodze spotyka Vetisa – jednego z pomniejszych Czartów Mephisto – w Marvelu główne wyobrażenie Szatana, choć co do tego jest pewna nieścisłość, gdyż sam ,,Władca piekieł” może być bytem kolektywnym, złożoną z wielu demonów: proto-materialną ,magiczną Istotą. Vetis proponuje Wade’owi pewien układ. By go zapoczątkować, anihiluje się i przenosi wraz z nim do Los Angeles, gdzie - jak gdyby nigdy nic - za wytwórnię płyt laserowych Deadpool godzi się upić – co się nie mieści w głowie i jest zaprzeczeniem wszystkiego co znamy o herosach Marvela – Tonego Starka , który często zakłada stworzoną z najtwardszych kompozytów zbroję Iron Mana i ratuje świat z opresji, lecz co ciekawe sam w takiej opresji i dołku jest. Vetis - Demon jak to Demon - chce na tym skorzystać i pozyskać jego duszę, a Deadpool na taką propozycję przystaje. Wilson udaje się więc do posiadłości Starka i jego oczom ukazuje się przygnębiony miliarder ,który dla zabicia czasu rzuca do hełmu Iron Mana puste butelki i pogniecione puszki po piwie. Najemnik węszy w tym wszystkim jednak dużo większy spisek. Coś nie zaczyna mu pasować. Nie daje się więc oszukać i postanawia wykorzystać piekielnego czarta oraz : medium ,magika, także członka T.A.R.C.Z.Y. : Michaela do wyciągnięcia niematerialnej formy organizmu – umysłu agentki S.H.I.E.L.D. : Preston ze świadomości Wade’a. I tak, Wilson korzysta nawet z pomocy poświaty energetycznej - duszy Georga Washingtona, spotyka Daredevila, który swoimi wyczulonymi zmysłami wyczuwa, że jedyną rzeczą, o którą Deadpool dba , i która nie wydziela zgniłego fetoru jest gwint lufy jego pistoletu, a w tym komiksie jest to specyficzny zaraz po Iron Manie: obraz innego obrońcy Hell’s Kitchen.
W finałowym starciu ,Vetis ukazuje swą moc przekształcania się do wybranych form cielesnych super-bohaterów z uwzględnieniem zachowania ich mocy. Przez chwilę jest nawet Hulkiem, prawdopodobnie Winter Soldier’em i Cyclopsem, lecz i tak arcymag Michael ku olbrzymiemu zaskoczeniu wysłannika Mephisto, nie gnije w piekle i nie jest trawiony przez magmę i czarcie płomienie. On żyje i w końcu udaje mu się tak unieszkodliwić Vetisa, by władca piekieł odpowiednio się nim zajął. Jeśli to wszystko nie działo się gdzieś głęboko w głowie Deadpoola, to ostatecznie Preston została uwolniona – a przynajmniej jej umysł – i uzyskała tymczasową powłokę cielesną. Washington, Michael, agentka S.H.I.E.L.D. i sam Wilson, na sam koniec dematerializują się i zaglądają do szczeliny w umyśle Deadpoola. A tam szara pustka, pajęczyny i jakiś porzucony obraz. Wszyscy odchodzą a Deadpool, zrozpaczony leży oparty o ścianę. Pod spodem już tylko ostatnia cegiełka: ,,Ciąg dalszy nastąpi”.
Osobiście, aż nie mogę się doczekać następnego tomu ,,Deadpoola” z serii Marvel Now, więc prędko zakupię kolejne, bo według mnie, warto dowiedzieć się co tak ujmującego i ciekawego nasz najemnik ma do powiedzenia, czym chce się podzielić w tych swoich żółtych ,,indywidualnych” i ironizujących wszystko dymkach Grafika żywa, a obrys postaci w nowoczesnym wydaniu: wprost czysto urzekający, brutalny i dokładny.
Deadpool to jeden z najbardziej wyjątkowych Super-bohaterów, impertynenckich indywiduów Uniwersum Marvela. Deadpool to nie komiks czy film bądź animacja. To raczej one stanowią o nim. To one są Deadpoolem lub mówiąc krótko: nie jest on jakimś zwyczajnym super – bohaterem. Deadpool to styl życia , a Wade Wilson - czyli aluzja do Slade’a Wilsona od DC – prawdziwego imienia...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-23
Nie jestem w stanie zrozumieć co tak naprawdę skłoniło mnie do przeczytania książki ,,Demonolodzy” Geralda Brittle. Być może była to ludzka ciekawość oraz chęć zbadania i przyjrzenia się bardziej temu co nieznane i nieakceptowane ludzkiej naturze. Być może chciałem dowiedzieć się czegoś więcej na temat ,,Demonów”, o których mówi się tak głośno, których ,,rzekome” akty opętania wykorzystuje się w popkulturze robiąc z tego kasowe hollywoodzkie filmy.
Do tej pory , nawet po dokładnym zanalizowaniu dzieła Brittle’a ,swoistego Reportażu z Pola ,,prawdziwej Wojny” Państwa Warrenów z nadprzyrodzonymi, mrocznymi bytami, zastanawiam się dalej i będę długo myślał nad tym: dlaczego akurat w tym czasie, dosłownie kilka dni temu zdecydowałem się na zakup wyżej wymienionej pozycji? Czemu, akurat tamtego wieczoru zasiadłem w ciemnym, będącym w półmroku pokoju, z lekko zaświeconą lampką, otwarłem książkę i powoli z strony na stronę wchłaniałem informacje tak przerażające, prawdziwe i szczere, że zachwiało to moją stabilną pozycją osoby wierzącej? Zło istnieje. Tego nie należy podważać. Wystarczy rozejrzeć się dookoła, poszperać po Internecie, czy obejrzeć Wiadomości by znów usłyszeć o jakimś psychopatycznym mordercy lub studencie, który na Campusie Uczelni wyjął broń i z zażartą nienawiścią zaczął ,,faszerować” ołowiem wszystko co popadnie.
Historia aktywności Eda i Lorraine Warrenów oraz przedstawienie obszaru szerokiego zakresu działania Demonologii podziałała na mnie otrzeźwiająco. Uważam, że Wszystko co ujrzałem i wchłonąłem z tej książki zaburzyło moją równowagę osoby religijnej i wierzącej w ,,Duchy”, lecz jednak negującej coś tak potężnego i starego jak sam czas: Demony. I tu zaczynają się schody, gdyż pisząc o relacji wywiadu Geralda Brittle’a z Warrenami nawet na samo wspomnienie tych prawie 400 stron rzeczywistego horroru, którego prawdę musiałem zaakceptować, drżą mi ręce i trudno się skupić na zrecenzowaniu Wam czegokolwiek.
Lata 60-te i 70-te to bardzo burzliwy i ambiwalentny okres w dziejach historii świata. Z jednej strony mamy Wojnę w Wietnamie, a z drugiej strony mamy zbuntowaną młodzież sprzeciwiającą się konfliktom zbrojnym oraz wszelkiej przemocy, pragnącą Wolności i wyrwania się z życia wg. ściśle określonego schematu, narzucanego przez tak troszczące się o nich Państwo. Słynne ,,Dzieci Kwiaty” zawędrowały nie tylko do USA, ale swoim stylem ,,robienia tego co się chce” podbiły także Europę. No i właśnie tu wchodzimy na zbyt wąski grunt. Duża swoboda w podejmowaniu decyzji, krytykowanie wszystkiego co zaburza naturalny ,,pokój”, wciąganie Kwasu i palenie Marihuany spowodowały, że żadna tajemnica nie była już niemożliwa do zbadania. Zażywanie LSD i innych narkotyków powodowały halucynacje i błogie uczucie obecności wyższej Istoty. Ale to nie wystarczyło spragnionym i głodnym doznań Hippisom. Lorraine Warren zwraca uwagę, że w złotym okresie ,,Rewolucji Pokojowej” zdarzyły się rzeczy, które nigdy nie powinny mieć miejsca. Na półki wszystkich, nie ważne jakich to rodzajów sklepów - zaczęły trafiać narzędzia służące do odprawiania okultystycznych rytuałów i przywoływania ,,Duchów”. Regały przydrożnych marketów, masowo zapełniano Planszami Ouija i innymi wyzywającymi rekwizytami. Ani się obejrzeć, a po nich nie było nawet śladu. Z taką ,,zabawką” wystarczyło tylko wrócić na swoje włości, zapalić skręta, lekko się rozluźnić i siąść z przyjaciółmi w kółku. Potem tylko trzeba złapać się za ręce położyć ,,Ouiję” po środku i zacząć grę. Tylko jak ona się skończy? Kto kogo przechytrzy? Na to pytanie powinniśmy odpowiedzieć sobie sami.
Ludzka Ignorancja oraz kpina z potężnego i niewidocznego innego wymiaru , od zarania dziejów istniejącego pośród naszego namacalnego Wszechświata nie zna granic. Czy 40 lat temu czy to teraz, wszyscy Ci, którzy bawili się rekwizytami służącymi do odprawiania mrocznych rytuałów w Celu ,,uzyskania pomyślności w życiu” nie zdawali sobie sprawy z jak wielkimi i nie do końca poznanymi siłami przyjdzie im się zmierzyć. Nigdy nie mamy pewności czy wzywając Ducha konkretnej osoby uzyskamy zamierzony efekt. Może być tak, że zamiast niego, pod niematerialną postać ,,Ukochanej dziewczyny” lub ,,utraconego przyjaciela” wcieli sie ,,zły duch demoniczny”, który w ten sposób będzie chciał wszystkich oszukać. Najgorzej jest wtedy gdy ostatecznie utwierdzi się w przekonaniu, że ma nas w garści. To w ten sposób poprzez przyzwolenie ,,Demon” zdziera kajdany Boga i wchodzi ze swojej mrocznej macierzy do naszej. Przez taki przykry w skutkach scenariusz musiała przejść pewna rodzina z USA w Vermont, której przypadek badali ciągle będący w pogotowiu Demonolog Ed Warren i jego żona Lorraine – wybitne i bardzo wrażliwe Medium. Chodziło o kilkuosobową gromadkę Beckfordów. Ludzie Ci żyli w ciągłym strachu i niewyobrażalnym lęku przez 8 tygodni. Doświadczali tak parszywych i plugawych zjawisk aktywności Złych bytów, że można porównać to do bycia w ciągłej depresji i non-stop witania się ze śmiercią. Byli w tzw Drugim z ,,Trzech Aktów” całkowitego pozyskania jednostki ludzkiej, a następnym po Nawiedzeniu procesie: Dręczeniu. Nastrój jak w Kalejdoskopie , to mało powiedziane. Podczas tego etapu całkowitego zniszczenia i upodlenia człowieka, który tak bardzo przecież reprezentuje Boga, Demonowi chodzi głównie o odczłowieczenie. Musi tak nas poniżyć, byśmy byli sami dla siebie obcy i byśmy byli pozbawieni iskierki nadziei. To wtedy zazdroszczący nam powłoki cielesnej i życiodajnej krwi Mroczny Byt, przełamuje niewidzialną barierę, spycha naszą duszę głęboko do podświadomości i opanowuje całkowicie nasze organizmy. Zaczyna się ostateczna walka Człowieka o swoją duszę. Zaczyna się potyczka dobra ze złem. Nadchodzi Opętanie. I z tym niestety nie poradziła sobie Anneliese Michel, którą wzięło w posiadanie nie jeden, ale masa złych duchów nieludzkich. Jej udręka trwała 3 lata i był to jeden z najcięższych przypadków opętania w Historii, gdyż Demon nie przejął nad nią kontroli w wyniku przyzwolenia czy prawa przyciągania, tylko poprzez rzecz tak paradoksalną, że aż niemożliwą. Anneliese była bardzo wierzącą i bogobojną 22 – letnią niemiecką studentką. Mroczne byty w jakiś sposób przejęły jej ciało a ona sama stała się momentalnie kruchą i bardzo przygnębioną osobą. Jak w ogóle dochodzi do opętania osoby tak religijnej? Odpowiedź jest trudna nawet do zaakceptowania dla samego Kościoła. Przypadek młodej panny Michel to tzw.,, niegodziwość”. Demon bierze w posiadanie ciało człowieka tak wierzącego gdyż chce doprowadzić do ostatecznej konfrontacji z Bogiem i jak najbardziej go poniżyć oraz wystawić miłość do człowieka na próbę. Anneliese zmarła po 66-ciu odmówionych Egzorcyzmach Większych ,,tzw. Rytuałach rzymskich”. Sama ich liczba zwielokrotnienie cyfry 3 jest dla mrocznej istoty wyrazem tryumfu i podwójnego wyszydzenia Boga.
Jeśli widziałeś film ,,Obecność” i ,,Obecność 2” i poruszyło to twoją Wiarę i zakwestionowało wszystko co do tej pory wiedziałeś o ,,zjawiskach nadprzyrodzonych” to wiedz, że przeczytanie ,,Demonologów” Geralda Brittle’a jeszcze bardziej przyprawi Cię o konsternację i zadumę nad tym jakie jest miejsce człowieka w toczącej się od eonów czasu wojnie dobra ze złem. Przeczytasz to uwierzysz, ale wiedz: robisz to na własną odpowiedzialność.
Nie jestem w stanie zrozumieć co tak naprawdę skłoniło mnie do przeczytania książki ,,Demonolodzy” Geralda Brittle. Być może była to ludzka ciekawość oraz chęć zbadania i przyjrzenia się bardziej temu co nieznane i nieakceptowane ludzkiej naturze. Być może chciałem dowiedzieć się czegoś więcej na temat ,,Demonów”, o których mówi się tak głośno, których ,,rzekome” akty...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-03-13
,,Za dużo to wciąż za mało”. Zgodnie z tą dewizą żył w świecie zawodowego sportu pewien jegomość, do którego przylgnęło charakterystyczne pseudo: ,,Robak” bądź mówiąc inaczej ,,Rodzilla”. I co istotne, to ostatnie przezwisko, wtrącając, wiązało się i wiąże do dziś, z tą jego o wiele bardziej kontrowersyjną, wśród i tak kontrowersyjnych zachowań, naturą. Rzecz jasna rozchodzi się o słynnego koszykarza, ,,słynnego” w nieco inny niż moglibyśmy przypuszczać standardowy sposób, łączącego w sobie cechy introwertyka i ekstrawertyka, będącego ikoną sportu, wnoszącego do sportu bardzo dużo dobrego – głównie to, jak jednostka ludzka potrafi być waleczna: wyjść poza ograniczenia zostawić zdrowie i ducha w imię idei, które się ze sportem wiążą. Tym kimś jest Dennis Rodman, którego specyfika działania w zawodowym sporcie wykracza daleko poza ,,poukładany chaos". Bo Dennis to, rzekłbym, sportowa osobistość stulecia, którą zna świat i będzie znać po wsze czasy.
Za ,,tym kimś" o nazwisku Dennis Rodman, kryje się naprawdę ktoś, kogo nie sposób zapomnieć nawet jeśli usłyszy się o nim choćby tylko raz. Bo Rodman oznacza wiele; to wyraz sportowych ambicji, ukrytych w kotle zachowania, pod którego pokrywką aż kipi od gniewu i ścierających się ze sobą emocji. Tak, to ten słynny, wytatuowany i wykolczykowany, skaczący w pierwsze rzędy miejsc dla publiczności, aby zebrać piłkę dla swej drużyny NBA (a to dopiero początek przykładów jego niezwykłych cech i zachowań), koszykarz; to ten gość, niezważający na nic, łamiący zasady i tworzący własne, mający upodobania do różnokolorowych fryzur i życia w ekscentrycznym stylu z butelką Jägermeistera przy boku. To on, jako jedyny wśród koszykarzy basketu zza oceanu, w latach 1995-98 w pewnych okresach popularności zawodowego sportu w USA, jak i na świecie, był bardziej sławny i rozpoznawalny niżeli ,,Jego Powietrzność”, Michael Jordan. A wszystko dzięki jego, co by nie było, obscenicznej, kontrowersyjnej, atypowej, ale jednak, naturalności zawodowo-prywatnej, której ,,wypadkowymi” takiego zachowania i takiej jego natury było m.in. wzięcie ślubu... z samym sobą w miejscu publicznym, w otoczeniu tysięcy ludzi, i to w sukni ślubnej. Jak skomentować, jak podsumować i ocenić takiego Dennisa Rodmana? Czy da się tego dokonać? Nie, raczej aż tak łatwo nie da się tego zrobić. Bo Rodman był tylko jeden, a paradoks geniuszu ,,Robaka” polegał na tym, że MJ, owszem, mógłby mieć swoich następców – od wielu, wielu lat pojawiają się koszykarze w NBA podążający za jego stylem gry, techniką, czy zachowaniem na parkiecie. Naśladujących Jordana sportowców, pasjonujących się tym, co i z jaką gracją wyczyniał on na parkiecie, jest całe mnóstwo, i całe mnóstwo będzie w przyszłości. Należą do nich na dzień dzisiejszy m.in. LeBron James, świętej pamięci Kobe Bryant, Carmelo Anthony, Kawhi Leonard, Stephen Curry i wielu innych. Jednak kogoś takiego jak Dennis Rodman, łączącego w sobie osobliwe cechy osobowości, niełatwy wizerunek sportowy i ten medialny z byciem jednym z najlepszych koszykarzy działających dynamicznie, agresywnie i ofensywnie w dziejach, cóż, nigdy nie będzie. A jeśli ,,Jego Powietrzność” porównamy do Zeusa, to Rodmana, sądzę, powinno się przybliżyć do sylwetki Hadesa, również bóstwa z mitologii greckiej, potężnego Pana Podziemia, głównego gracza w świecie zmarłych. Sęk w tym, że to właśnie ,,Rodzilla" gotował największe piekło przeciwnikom drużyn, u których grał przez 14 sezonów na parkietach najlepszej koszykarskiej ligi świata, NBA - zarówno jako dość dobrze broniący, ale jeszcze lepiej zbierający na tablicach zawodnik. I dokonywał tego począwszy od Detroit Pistons, poprzez San Antonio Spurs, aż na Chicago Bulls i Dallas Mavericks skończywszy. Tak, Rodman może i miał sporo wad, a o wielu się pewnie nie dowiemy (to bardzo skomplikowana persona). Należały do nich, przykładowo, nie odczuwanie respektu przed samym sobą, a tym bardziej przed nikim innym; nierówność emocjonalna, która dokuczała mu w momentach intymnych, ale i na parkiecie, co summa summarum powodowało, że nie tylko oszukiwał sam siebie, ale i krzywdził swych bliskich, trenerów i kolegów z drużyn. Rodman w sposób osobliwy na parkiecie, jak i w życiu, nie odczuwał strachu; potrafił chronić ,,terytorium własnego Ja", jak rasowy obrońca: walczył zawzięcie, gryzł, łapał przeciwników, chciał ich zdeptać i zniszczyć. Grając dla Pistons czy Bulls rywali z boiska chciał traktować tak, jak traktuje się najgorsze robactwo - rozdeptać, zmiażdżyć, zachowując przy tym dozę opanowania... jeśli rzecz jasna od Dennisa tego wymagano. A wszystko dla sukcesu sportowego, dla wiktorii drużyny, dla własnej indywidualności, dla sławy i ryzyka.
Dennis Rodman jest jednym z powodów, dla których amerykańska koszykówka z lat 90-tych budzi tak wielkie zainteresowanie w czasach, gdy - i sądzę, że jest to właściwe porównanie, choć delikatnie kontrowersyjne - wygląda ona zupełnie inaczej. Złota era popularności tej dyscypliny, która według mnie przypada na lata 90-te XX wieku, która to dzisiaj wywołuje nutkę nostalgii, ciepłego sentymentu kibica sportu, to nie tylko biegający od kosza do kosza, genialnie grający, ten największy z największych, Michael Jordan. Z mojej perspektywy – jako profesjonalnie podchodzącego do sportu wyczynowego amatora, również jako entuzjasty koszykówki i pasjonata wszystkim tym, co związane jest z basketem europejskim i amerykańskim – to ekscentryczny Dennis Rodman w niektórych aspektach koszykówki chicagowskich Byków z lat 1995-1998, był o wiele ważniejszy niż MJ. Prawda boli, ale tak było. ,,Robak" był drugim zaraz po Jordanie w Bulls motorem napędowym, dolewającym do silnika teamu dopalacza nitro, czegoś na miarę absolutnego ,,środka dopingującego”, wynoszącego Byki na inny ,,meta-boski" poziom gry. Tak można uznać, szczególnie jeśli spojrzymy na to, co Rodman wyprawiał wtedy na parkiecie, a nie na to, co działo się z nim poza grą: jak walczyły w nim dwie osobowości, gdzie jedną z nich był po prostu ,,Dennis” - ten bardziej naturalny Rodman, i „Dennis Rodman” - ta wersja jego osoby, która zbyt często traciła kontrolę w sporcie, jak i poza nim, jakby ścierały się w nim Ciemna i Jasna Strona Mocy. To bez dwóch zdań jeden z tych sportowców działających wprost: niepatyczkujących się ze swoim agresywnym stylem gry. Co by nie było, Rodman zasłynął tym, iż był jednym z niewielu graczy, którzy podczas swojej kariery koszykarskiej, własne naturalne zachowanie potrafili przełożyć na to, co miałoby mieć miejsce na parkiecie.
I o tym wszystkim - o tym o czym napisałem powyżej, a także o wielu, wielu innych ,,rodmanowskich przygodach", i obfitej jego osobniczej wewnętrznej wojny, która trwała w nim najlepsze - i sądzę, mimo wszystko częściowo trwa do dziś - o całym nim: Dennisie Rodmanie, oraz o wielu, wielu innych aspektach jego koszykarskiej krwawicy, którą zalewał parkiet, opowiada książka, którą napisał on sam, we współpracy z Jackiem Isenhuor’em. W "Powinienem być już martwy" dowiecie się rzeczy, o których może i nie chcielibyście słyszeć, ale bez nich na ,,dżylion procent" nie byłoby epickiego Rodmana. Zostaniecie wręcz zalani treściami, które – pisane niepatyczkującym się trudnym w odbiorze, zakrapianym ,,słowami dla dorosłych” językiem i stylówą Rodmana - potwierdzają jedno: gdyby Dennis otoczył się odpowiednimi ludźmi, skupił się tylko na grze, byłby, sądzę, jednym z najlepszych koszykarzy w dziejach tego sportu, z jednym wyjątkiem: bez przypiętej mu łatki ,,przegrywa”, nieudacznika, człowieka idącego po równi pochyłej ,,od milionera do zera” – którymi to określeniami według mnie nagminnie i często bezcelowo Dennisa się opisuje, nie znając w pełni tego, z czym jako człowiek musiał się on zmagać. Ale jest to tylko moja sugestia; może i Rodman bez tego, jaką osobą na łamach tego tytułu, jak i wszędzie tam gdzie dało się go zobaczyć, ostatecznie dał się poznać, nie był tym kim po prostu jest. Kto wie...
"Powinienem być już martwy" jest jedną z najszczerzej napisanych biografii osobistości kultury i świata sportu - sądzę, nakreślonych w stylu będącym czymś dużo więcej niż ,,bez mydlenia oczu” gawiedzi fanów swą sportową i wizerunkową wielkością jakiejś persony - z jaką przyszło, jak dotąd, mi się zmierzyć. ,,Zmierzyć” zabrzmi tu zgoła inaczej, gdyż przed zabraniem się za ów tytuł targały mną sprzeczności, czy to na pewno będzie to, co oczekujemy po Rodmanie, aby nam o całej swej prywatnej sportowej i mentalnej krwawicy opisał i opowiedział. I było bardzo dobrze: realnie, bardzo wyjątkowo. ,,Robak” dał się poznać, jako ktoś o osobowości i naturze ,,otwartej książki”. Żył na krawędzi, na oczach wszystkich. Sława go ukształtowała – zarówno z dobrej i złej strony; zresztą po lekturze niniejszej autobiografii – rodmanowskiego credo i dekalogu - zadaniem trudniejszym niż syzyfową pracą będzie stwierdzenie, czy mimo tak wielu sukcesów – 7 lat z rzędu na pozycji lidera w zbiórkach, najlepszy w historii NBA koszykarz według statystyk ,,wskaźnika zbiórek” (23,4 % - co czwarta piłka, która odbijała się od tablicy; którą przeciwnik tracił pod koszem trafiała do rąk Rodmana!), a także wielu porażek – od 1999 roku do pewnego incydentu w Las Vegas w 2004: według samego Dennisa pił on non-stop, dzień w dzień, zamieniając krew w żyłach i tętnicach na alkohol, staczając się na dno w życiu prywatnym i wizerunku w mediach i popkulturze, Dennis jest człowiekiem, który nie przegrał życia, który pokochał siebie takim, jaki jest, który pokochał również innych. I wszyscy fani, znając to jak ,,Rodzilla" grał w Pistons, Bulls i Spurs; jak zachowywał się poza życiem sportowym, będą oczekiwać, że Rodman to ktoś niepoukładany, sprzecznie wewnętrzny, kapryśny, wiecznie skandaliczny, ekstrawagancki publicznie, a prywatnie introwertyczny. Że na zawsze pozostanie on wiecznym ,,wybrykiem natury”, bezdennym oceanem, z którego dziennikarze i reporterzy sportowi będą łowić w swe sieci soczyste kontrowersje, z których uczynią swe pisma i gazety jeszcze bardziej poczytnymi. I tak i nie. Bo Rodman to nieprzewidywalny indywidualista, która kocha siebie, ale kocha również i innych, jeśli mają oni szacunek do niego i rozumieją jego potrzeby.
Bardzo istotne w zrozumieniu tego, co w głowie ma Dennis Rodman; nader ważne w całym długim i mozolnym procesie poukładania sobie przez czytelnika i fana basketu wszystkiego tego, co o Rodmanie można dowiedzieć się z najbardziej wiarygodnego źródła: z jego autobiografii, pisanej jego ręką, jego stylem, z cząstką jego samego tu pozostawioną, okazały się nie tylko te zawodowe czy wynikające z bycia supergwiazdą popkultury relacje, ale i więzi i stosunek Rodmana do bliskich mu osób, a także kobiet. Bo on sam na łamach niniejszym recenzowanej pozycji pt. "Powinienem być już martwy", podkreśla to, że żeby dawać miłość, musisz ją otrzymać; że nie wstydzi się on, iż w uczuciach ,,jest trudny, gruboskórny i poharatany”, tak jak jego matka. Rodman nie ukrywa, że ciepło w rodzinie, która do etapu studiów dla niego prawie nie istniała, nie było widoczne, a relacje były martwe. To wsparło jego indywidualizm, dążenie do bycia naturalnym i zmierzania ku konkretnym celom, nastawiając się na bycie zwyczajnym Dennisem, kimś dzikim, nieokrzesanym, niżeli tylko tym, kto stara się okazywać emocje w stosunku do otoczenia, przyjaciół rodziny, ale nie dostaje nic w zamian.
To czy Rodman wyszedł ,,zwycięsko” w swoim życiu, to czy obecnie wstał z kolan i nie jest już bankrutem emocjonalnym i fizycznym, trudno jest ostatecznie ocenić, nawet przez pryzmat tego, co pokazała ta abstrakcyjne dobra, naturalna, groteskowa z wylewnością uczuć autora, trudna w odbiorze (tylko dla czytelników dorosłych albo młodzieży!), napisana prosto, niezbyt rozlaźle – po prostu rodmanowsko – biografia. Bo Dennis pozostanie zawsze Dennisem; nawet może mieć, mówiąc kolokwialnie, głęboko i szeroko w dupie to, co o nim sądzimy, czytając jego wypociony w autobiografii, którą po prostu chciał napisać, by pokazać kim jest, a nie po to żeby nabić sobie konto bankowe dolarami. ,,Robak" zachęca czytelnika również do tego, aby może i nie być stricte takim człowiekiem czy sportowcem, jak on sam, ale by być zgodnym z wewnętrznym flow, które w tobie płynie. I coś w tym jest, wystarczy spojrzeć na pewne ,,rodmanowskie" myśli, które w pewnych momentach książki umieszczał Dennis, pisząc dużymi grubymi literami: ,,trochę realizmu”.
,,Za dużo to wciąż za mało”. Zgodnie z tą dewizą żył w świecie zawodowego sportu pewien jegomość, do którego przylgnęło charakterystyczne pseudo: ,,Robak” bądź mówiąc inaczej ,,Rodzilla”. I co istotne, to ostatnie przezwisko, wtrącając, wiązało się i wiąże do dziś, z tą jego o wiele bardziej kontrowersyjną, wśród i tak kontrowersyjnych zachowań, naturą. Rzecz jasna...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-02-07
Powieści grozy, zatrważające historie i jakie by to nie były okrucieństwa wyrządzone bliźniemu i w brutalny sposób opisane oraz umieszczone na kartce papieru , muszą - jak to się mówi w prostym i zwykłym określeniu – straszyć tudzież wywoływać poczucie małości i napawać niebywałą konsternacją.
Do horrorów czy to tych będących elementem literatury, czy to tych z zaplecza kinematografii, seriali, słuchowisk itp., podchodzę z lekką rezerwą. Staram się zawsze wybierać takie dzieła, które będą umiejętnie dopasowywały klimat w stosunku do gatunku, który reprezentują. Przede wszystkim świetna powieść nie musi dla mnie oznaczać od razu pojawienia się napięcia i mroku na samych jej początkach i ciągnięcie czy kontynuację elementów grozy przez kolejne strony. Świetnie jest gdy przez 90% horroru nie dzieje się kompletnie nic oprócz pewnych drobnostek dotyczących poszczególnych wątków , by nagle wyłożyć ,,kawę na ławę” i kilkanaście ostatnich kartek danego tytułu zbiło czytelnika z tropu, przyprawiło o niespodziewaną siwiznę i zawał serca. Może też być i tak, że przedstawiana esencja strachu i lęku intensyfikowała się do pewnego momentu dzieła by na pewien czas popaść w lekką stagnację, w której nie dzieje się nic szczególnego dla kontekstu całej powieści. Pojawiają się zbędne i zbyt długie opisy otoczenia i jakieś prywatne komentarze autora, które są charakterystyczne np. dla S.Kinga – mistrza , nietypowego podejścia do horroru. Ów pisarz lubi szczególnie przytaczać je gdy fabuła w książce kreowana jest z perspektywy pierwszej osoby. To może irytować, ale i na chwilę rozluźniać i tak budzącą już konsternację atmosferę. U Kinga po takich zastojach jak grom z jasnego nieba ujawnia się prawdziwa groza całej powieści. Przeplatanie na zmianę w swoim dziele, czegoś co nie ma związku z klimatem przerażenia i trwogi z realnymi, mrocznymi momentami grozy i popłochu ,stawia czytelnika w specyficznej sytuacji, gdyż w ten sposób dostaje się gęsiej skórki i zastanawia śledzącego wydarzenia :co tak ponurego może wydarzyć się po kolejnym okresie stagnacji.
Wyżej wymienione sposoby literackiego ujęcia grozy to tylko przykłady spośród dziesiątek rodzajów budowania klimatu przerażenia, skrajnego obrzydzenia czy totalnej masakry. Horror w książce może być różny, ale nie ważne jak ukazywany jest ten słynny nastrój, czy to przez stwarzanie niepokoju od pierwszych stronnic powieści, czy wymienianie się nawzajem klimatu strachu i przerażenia z elementami niespójności i zapaści głównego nastroju , to ma on oddziaływać tak na pochłaniającego lekturę by współodczuwał z bohaterami skrajny lęk i zazębiającą się powoli martwotę.
Tym razem powróciłem do korzeni. Zdecydowałem się na wybranie horroru tak dziwnie przerażającego i oddającego nastrój rozwijającej się paniki i pierwotnego lęku, że jego całokształt wywarł wpływ na miliony czytelników na całym świecie i zainspirował setki przyszłych twórców kultowych Filmów Grozy i seriali oraz pokolenia pisarzy i rysowników komiksów. Dziełem, które wybrałem i które przed rozpoczęciem jego studiowania, nie wiedziałem że będzie aż tak paraliżujące jest ,,Dracula” Brama Stokera. Książka ta zaliczana jest do klasyków powieści grozy i często określa się ją jako ,,Gotycką”, czyli niezwykle mroczną. A dlaczego historia o walce z monstrum Hrabią Draculą zasługuje sobie na tak wielkie uznanie ? Po pierwsze, spore ukłony dla Brama Strokera za przedstawiany tutaj nastrój grozy, lęku i przerażenia. Występuje on od pierwszych do ostatnich kartek powieści. Jest dosłownie wszędzie i zżera poczucie bezpieczeństwa czytającego. Zaczyna mu doskwierać strach i niemoc, którą czują bohaterowie zmagający się z niewytłumaczalnym oddziaływaniem Draculi wszędzie tam gdzie się zaczyna się on pojawiać. Mrok jest tu dosłownie w każdym kącie. Wyobrażając sobie dokładnie rzeczywistość, w której poruszają się wszystkie postacie, nie było ani jednej przesłanki by nawet najmniejszy listek czy źdźbło trawy nabrało choć odrobinę weselszych barw, innych niż cmentarne, trupioblade czy zimnokrwiste. Dodatkowego elementu konsternacji, odosobnienia i chęci zamknięcia mrocznej książki i rzucenia ją w kąt – nadawało opisywanie wyglądu zewnętrznego poszczególnych istot. Stoker zrobił to genialnie a gdy już charakteryzował poszczególne jednostki to tylko i wyłącznie osnute cmentarną poświatą i mrokiem poczwary: takie jak hrabia Dracula, osoby będące pod jego wpływem : Renfield oraz ugryzioną przez Nietoperza i powoli zamieniająca się w Wampirzycę o ziemistej cerze i kościstej, trupiej sylwetce Lucy Westenry. Z notatnika Jonathana Harkera, który z powodu zastępstwa Hawkinsa - prawnika mającego spisać umowę najmu posiadłości Hrabi w Londynie, przypadkowo ląduje na transylwańskich włościach Draculi, dowiadujemy się jak nienaturalnie i przerażająco prezentuje się nam fizjonomia Gospodarza Zamczyska. Harker kreuje nam Draculę na naprawdę odrażającą kreaturę. Twarz Hrabi wygląda na kościstą i przerażająco chudą. Policzki ma zapadnięte, a skóra na facjacie jest pomarszczona. Jak przypieczona wbija się w każdą najdrobniejszą kość. Jest obciągnięta na całej powierzchni czaszki, tak że prawie nie widać na niej żadnych mięśni. Jego rubinowe, pełnokrwiste wargi odpychająco kontrastują z cmentarnym kolorem twarzy i całego ciała. Kończyny są chude, a palce przypominają szpony najgorszej gadziny. Pod osobą Jonathana , Stoker zaprezentował fenomenalny i jeden z najbardziej przerażających i umiejętnie skonstruowanych opisów odrażających Istot w historii Literatury Grozy. Jest to przykład wyrafinowania i mistrzostwa tego irlandzkiego pisarza, gdyż ukazując nam bardzo dokładnie fizjologię Draculi zapoczątkował dalszą kreację i rozwój tej mrocznej i kultowej istoty w cywilizacyjnej popkulturze.
Jonathan Harker tak jak nagle zawitał u progu bram ogromnego Zamku Hrabiego, tak samo szybko chciał go opuścić. Unikanie wspólnych posiłków, rozmowy z Draculą wyłącznie nocą i inne nieciekawe fakty powoli przeświadczały młodego prawnika w , że staje się więźniem w cmentarnej posiadłości możnego Pana Transylwańskich włości. Dopóki był potrzebny Draculi, pozostawał przy życiu, lecz gdy finalizacja umowy o najem lokalu w Londynie prawie dobiegała końca, zaczęły ujawniać się coraz to mroczniejsze i odpychające sekrety Hrabiego. Pewnego dnia gdy Harker się golił i zauważył, że stoi za nim Dracula, lecz jego odbicia w lustrze nie widział a swoje natomiast tak, spanikował a uczucie odrazy do tej nieludzkiej Mary sięgnęły Zenitu. Jeśli miał przeżyć musiał uciekać. Był przerażony i jednocześnie zmotywowany . Nigdy więcej już nie chciał ujrzeć Draculi. Gdy nastał świt oddalał się od swojego ,,Więzienia” w takim popłochu, że zapomniał zabrać swojego dobytku. Czym prędzej wsiadł do nadjeżdżającego pociągu i tak dostał się do Budapesztu. Po ponad pół roku w tamtejszym szpitalu odwiedza go jego narzeczona - Mina Harker. Ten młody człowiek choruje na zapalenie Opon Mózgowych i jest bliski wycieńczenia. Cudem przeżywa i gdy wiele miesięcy później , wraz z Miną podczas przechadzki po Londyńskim Parku zauważa Draculę, nie może przyjąć do wiadomości, że ów Stwór powrócił. Wyglądało to tak, jakby cały czas go śledził, był jego odwiecznym Nemezis. Harker znów musi patrzeć na tą absurdalnie trupiobladą twarz, na której widnieją zbyt duże szklisto czerwone oczy. Koszmar kończy się dopiero gdy po unicestwieniu Olchowym kołkiem Lucy Westenry, odcięciu jej głowy i umieszczeniu pomiędzy zęby główkę czosnku, Van Helsing, Dr Seward i m.in. Jonathan Harker wyruszają do Transylwanii by tam dopaść Hrabiego i zapobiec szerzeniu się wampiryzmu. Żyjącego i przywiązanego do swojego dziedzictwa Draculę potraktowano tak samo jak jego ofiarę ,pannę Westenry. Dekapitacja, otoczenie trumny Hostią, i przebicie serca osikowym kołkiem załatwiło sprawę. Mrok już nigdy nie spłynie na ten świat.
Profesor Abraham Van Helsing to moim zdaniem przełożona na łamy powieści sylwetka samego autora, który poprzez osobę holenderskiego uczonego chciał pokazać, że warto badać rzeczy niewytłumaczalne, przeczące podstawowym prawom Natury. W ten sposób poszerzamy naszą wiedzą o świecie, a nie ograniczamy się do tego co namacalne i materialne.
Powieści grozy, zatrważające historie i jakie by to nie były okrucieństwa wyrządzone bliźniemu i w brutalny sposób opisane oraz umieszczone na kartce papieru , muszą - jak to się mówi w prostym i zwykłym określeniu – straszyć tudzież wywoływać poczucie małości i napawać niebywałą konsternacją.
Do horrorów czy to tych będących elementem literatury, czy to tych z...
2018-01-04
Nie będzie się omylnym jeśli stwierdzi się, że komiksowe Uniwersa to potężne, wręcz mocarne rzeczywistości. To światy z tysiącami postaci i z licznymi płaszczyznami, w których rozgrywają się najróżniejsze wydarzenia, momentami tak ekstremalne, że fani dostają psychicznej katatonii i na prawdę dziwacznie reagują na zbyt liczne i różnorodne powiązania między bohaterami. Dlatego też jakiś czas temu jedno z największych wydawnictw kreujących opowieści obrazkowe: "DC Comics" podjęło bardzo ważną decyzję, która w konsekwencji dała mu całą rzeszę nowych czytelników. Otóż cały zarząd firmy doszedł do wniosku, że Światom DC przyda się swoisty restart. I tak po raz drugi, w 2011 roku po wydarzeniach w komiksowym "Flashpoint – punkt krytyczny", w rzeczywistości "Detective Comics" zakotwiczyła nowa Ziemia. Wiele charyzmatycznych sylwetek zyskało nową historię, co teoretycznie wskazywałoby na wyrzucenie wcześniejszego dorobku do kosza. W związku z regeneracją DC powstały 52 serie, które nazwano "The New 52", a w Polsce przyjęły określenie "Nowe DC Comics". Nie było już słynnej numeracji zeszytów, która liczyła sobie kilkadziesiąt lat. Jak Tabula rasa wszystko wraz z pozycją#1 zaczęło swój nowy bieg. To co zrobiło kierownictwo firmy, która ma w swoim dorobku tak ikoniczne postacie jak Batman, Joker czy Green Lantern, dało na prawdę wiele dobrego. Fanów dodatkowo przyciągnęła rozpoczęta od nowa numeracja, o której wspomniałem wyżej. Lecz Multiversum zregenerowało się na dobre w tzw. Evencie „Convergence”, a konwergencja to inaczej zbieżność, współistnienie. Dlatego też w niniejszym wydawnictwie jako proces skończyła się ona czymś, co można w kieszonkowym skrócie podsumować jako spotkanie wielu herosów z równoległych uniwersów i to z różnych miast w celu walki przeciwko wspólnemu wrogowi. Tym wrogiem okazał się Brainiac – cyberbiotyczny organizm, nazywający się najinteligentniejszą istotą we Wszechświecie, której celem jest zbieranie i katalogowanie informacji o kosmosie. Stąd m.in. określenie, które mu się przypisuje: kolekcjoner planet. Ów łotr swym potężnym promieniem zmniejszającym zmienia rozmiar miast i nawet całych światów, po czym umieszcza je w specjalnych kulach i różnokształtnych pojemnikach. Zaskakującym było jednak to, że nasi bohaterowie zostali wysłani przez Brainiaca aby ocalili alternatywne ziemie przed zniszczeniem. Misja się powiodła. Multiversum przed słynnym Kryzysem istniało nadal. Niektórzy herosi tacy jak: Barry, Kara i Hal powrócili na Ziemię, jednakże Kal-El, Lane i ich syn: Jonathan zostali przeniesieni do świata powstałego po "Flashpoincie", czyli do Ziemi znanej z "The New 52", gdzie wydarzenia toczyły się od nowa. Ziemi, która miała już swojego Supermana. I tak oto w realia alternatywnych płaszczyzn pięknie wkracza komiks: "DC – Droga do Odrodzenia: Superman – Clark i Lois".
Wydawnictwo Egmont zrobiło miłośnikom komiksu w Polsce sporą niespodziankę. Otóż w drugiej połowie 2017 roku w naszym ojczystym języku ukazała się cała seria bardzo ważnego restartu DC pod nazwą "Nowe DC Comics/ DC Odrodzenie", o czym m.in. wspominałem wyżej. Wiele historii zmieniono, a jedną z nich miałem okazję już dokładnie przeczytać, a była to: "Hal Jordan i Korpus Zielonych Latarni – tom 1 – prawo Sinestro" - świetnie zaaranżowana rysunkiem, dokładnością w wypełnieniu tuszem zwłaszcza przy uchwyceniu detali konstruktów z widma energetycznego spektrum emocjonalnego o barwie zielonej oraz w kreacji potęgi Hala Jordana, co rzeczywiście mogło wzbudzić lekkie zaskoczenie. W poznawaniu "The New 52" popełniłem błąd, którego jednak trochę żałuję. Powinienem zacząć od numeru "Uniwersum DC: Odrodzenie", a nie od jakiś późniejszych pozycji. Przeczuwam, że wiele zjawisk związanych z "Flashpointem" i "Konwergencją" lepiej bym sobie wtedy przyswoił.
Dla zaczynających przygody z narracją obrazkową od DC, zabranie się za serię odradzającą ,,storyline” bohaterów tego wydawnictwa, to całkiem dobra decyzja. Nie trzeba sięgać nie wiadomo, jak wiele numerów wstecz, by poznać genezę danej osobistości i jej dalsze dzieje. Wystarczy zaopatrzyć się w konkretne pozycje, uważnie je czytać i śledzić kolejne tomy ,a najlepiej po prostu je zaprenumerować. Ze mną jest podobnie. W Nowym Detective Comics jestem jak świeżak, lecz rozpoczynając od komiksu "Hala Jordana", o którym napomknąłem wyżej, i kontynuując "Supermanem: Lois i Clark" na pewno zasmakuję nerdowskich wrażeń i to najwyższych lotów. Scenarzystą tego ostatniego z przed chwilą wymienionych numerów z przedtytułem : "Droga do Odrodzenia"jest Dan Jurgens – pomysłodawca Doomsday’a i Cyborg Supermana, pracujący przy wielu seriach dla DC, Marvela i Darkhorse. Za rysunki i tusz odpowiedzialni są m.in. Lee Weeks i Scott Hanna. Już na samym początku skupiania się na przyswajaniu komiksowych treści "DC – Droga do Odrodzenia: Superman – Clark i Lois" istotnym jest, by zrozumieć wagę tego komiksu. Na wielu forach, w niektórych artykułach i innych formach przekazu informacji wyraźnie się zaznacza, że dzieło to jest pomostem – czymś wiążącym wspominane często przeze mnie "DC Odrodzenie" z eventem "Flashpoint" i "Convergence". Dla poznających komiks czytelników może wprowadzić to lekki dysonans, zwłaszcza gdy sięgnie się na pojedyncze wydania sprzed 2011r. Patrząc na to jeszcze inaczej, "The New 52" powstało właśnie po to, by Uniwersum DC uporządkować i nie robić gromadzie pasjonatów niejasności i mączki z mózgu.
Oprócz świetnej okładki komksu: "Superman – Lois i Clark: Droga do Odrodzenia" przedstawiającej Supermana w czarno-srebrnym stroju z gęstym zarostem na twarzy, który z szeroko rozstawionymi nogami i dłońmi zaciśniętymi w pięść symbolizującymi upór, niezłomność i niesamowitą odwagę, stoi na jakiejś powierzchni pośród: swojej ziemskiej wersji, Lois Lane i swojego syna, nieustannie gotowy do walki przeciwko najrozmaitszym łotrom, równie nienagannie prezentuje się początek tej obrazkowej historii. Otóż pierwszym narratorem komiksu staje się sympatia Clarka: Lois, która wspomina wiele wydarzeń, poprzedzającym słynne kontinuum "Convergence". Mówi o spotkaniu bohaterów z potężnym Darkseidem, którego dzięki zbiorowemu wysiłkowi pokonała Liga Sprawiedliwości, odsyłając go przez motherboxy – tuby teleportacyjne – do miejsca z którego długo nie powróci. Przez żółte prostokątne dymki, sympatia kryptończyka płynnie przechodzi do krótkiego, intensywnego przypomnienia samego finiszu "Konwergencji". Otóż skutkiem interwencji Brainiaca była misja, która powiodła m.in. Flasha, Supergirl, Kal-ela i Hala Jordana do ocalenia Multiświatów sprzed "Kryzysu". Tylko Superman, Lois i mały Jonathan powrócili do nowej Ziemi powstałej po "Flashpoincie". Wspomnienia scalają się z rzeczywistością i po krótkiej wzmiance żony Clarka dochodzimy do punktu, w którym w linii teraźniejszości toczy się główna akcja komiksu. Odtąd Superman, który zjawił się nie na swojej Ziemi nie będzie miał łatwo. Musi wraz z rodziną żyć w cieniu, być jak duch, niczym dzienny „Batman” rozprawiający się z wieloma problemami, gdy ludzki wzrok akurat nie zwraca na to uwagę, dosłownie i w przenośni. Kal – el to nie Clark Kent, lecz Clark White. Zmiana tożsamości była konieczna, i to w świecie, gdzie ujawnia się w końcu tożsamość tutejszego kryptońskiego herosa. Co ciekawe scenarzyści niniejszego komiksu prezentują Supermana z Ziemi sprzed „Kryzysu” na nowej Ziemi jako lekko osłabionego. Widocznie natura tego całkiem odmiennego Wszechświata nie akceptuje obecności drugiej tak potężnej jednostki.
Clark i Lois Whitowie mieszkają w San Francisco, w Kalifornii. Ten świat też ma swoje Metropolis, ale ta lokalizacja pomaga im być z dala od centrum uwagi. Lecz tak jest do czasu. Dużo się zmienia, gdy Lois spotyka się z dziennikarką, która wciela jej teksty pod pseudonimem „Autor X” w życie. Pani White pisze o Intergangu – organizacji przestępczej coraz silniej i skuteczniej rozszerzającej swe wpływy. W międzyczasie Clark zmaga się z Henshawem i Blanque. Pierwszy z nich istnieje nawet na nowej Ziemi i zyskuje moce, gdy Superman ratuje go z katastrofy wahadłowca. Henshaw potrafi wpływać na urządzenia elektryczne i różne mechanizmy. Natomiast ten drugi to potężny telepata i telekinetyk, którego zakres możliwości nie został do końca tu ukazany. Ciekawie w komiksie robi się, gdy odzianemu w czarny polimerowy strój Clarkowi Whiteowi depcze po piętach Hyathis – istota płci żeńskiej, o nieznanych mocach, która pragnie odebrać drugą część Kamienia Niepamięci, którego roli jako artefaktu, czytelnik paradoksalnie może nie mieć o tym bladego pojęcia.
Siła w pozycji”Superman – Lois i Clark: Droga do Odrodzenia” tkwi w ukształtowanym tu schemacie fabularnym i grafice. Państwo White są silni jako rodzina. Nawet zaskakujące zwroty akcji związane z ujawnianiem mocy kilkuletniego Jona w scenach, w których jego i życie jego matki były zagrożone, wyglądały świetnie, a zatem podnosiły wartość komiksu.
Nie będzie się omylnym jeśli stwierdzi się, że komiksowe Uniwersa to potężne, wręcz mocarne rzeczywistości. To światy z tysiącami postaci i z licznymi płaszczyznami, w których rozgrywają się najróżniejsze wydarzenia, momentami tak ekstremalne, że fani dostają psychicznej katatonii i na prawdę dziwacznie reagują na zbyt liczne i różnorodne powiązania między bohaterami....
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-19
Sztuczne Przestrzenie, które wydają się tak realne i bardziej doskonalsze niż rzeczywisty świat, że nawet najmniejsza skaza na ich Strukturze może spowodować u nas odczucie zgorszenia i obrzydzenia, ze względu zbyt perfekcyjną ułudę – to może jeszcze w pewnym stopniu fikcja, lecz jakbyśmy zareagowali w sytuacji, gdy znaleźlibyśmy się w takiej ,,Dolinie Niesamowitości”, gdzie tylko drobny błąd zorientowałby nas w jak nierealnej, dużo bardziej perfekcyjnej nierzeczywistości się znajdujemy? Czy wychodzące z roku na rok, coraz potężniejsze i coraz mocniej upodabniające się do otaczającego nas środowiska, ludzi oraz ukształtowania terenu Gry Video - nie staną się tak realne, że zastąpią nam dom, rodzinę i zapragniemy by w tej ułudnej macierzy rozrywki, spędzać więcej czasu ? Czy w końcu Avatary, którymi tak chętnie posługujemy się w wirtualnej płaszczyźnie, odejdą do lamusa i zamiast nich, przeniesiemy tam naszą świadomość : siatkę sygnałów elektrycznych krążącą między synapsami w komórkach nerwowych mózgu, dostosujemy do składni tej niebotycznej symulacji zamieniając ją w zbitek Kodu Źródłowego i poprzez nasz mózg doświadczymy takich bodźców jak doświadczają ulubieni lecz nieodczuwający bohaterowie gier? Do czego jesteśmy w stanie się posunąć by zmieść pod dywan problemy życia codziennego i zaznać tego czego nie było nam dane doświadczyć w normalnym świecie? Jak skończy się przedkładanie sztucznego anonimowego świata nad prawdziwe, rodzinne i przyjacielskie relacje? Jak bardzo będziemy jeszcze ludźmi. Gdzie skryje się ta cząstka człowieczeństwa?
Z powyższymi pytaniami, lecz w nieco innym, literackim przeznaczonym dla młodzieży stylu, zmagał się pewnie każdy czytelnik powieści ,,Erebos” U.Poznanskiego. Powiedzmy sobie szczerze i bez bicia: ta książka przedstawia przerażający obraz skutków uzależnienia nastolatków tak ślepo oddanych wirtualnej rozrywce.
Bohaterem dzieła U.Poznanskiego jest Nick Dunmore – typowy młodzieniec, mieszkający w zwykłej - jednej z wielu - dzielnicy mieszkaniowej w Londynie. Co najdziwniejsze, nie znamy do końca jego wieku, lecz nie jest to do końca najistotniejsze, gdyż jest on częścią normalnego młodzieżowego świata, który ta powieść po prostu przedstawia. Oprócz tego ,chodzi do jednego z wielu miejskich Liceów i wraz z przyjacielem Collinem i całą masą kumpli trenuje koszykówkę. Cóż tu dużo mówić, Nick to prosty przykład przechodzącego okres buntu nastolatka. Londyńska szaruga, ciągła monotonia jednolitych betonowych bloków, żarcie z puszki odgrzewane w mikrofali, oraz wiecznie pracujący rodzice. Taki obraz rzeczy powoduje, że młodego Dunmore’a można odbierać jako przeciętniaka z bardzo ,,przeciętnej” rodziny, jako najnormalniejszego ,,Kowalskiego”. Lecz cały czas tak nie jest. A wszystko do czasu, gdy dla nas i dla Nicka zaczyna się robić naprawdę tajemniczo. Jego kolega Collin nie przychodzi na trening koszykówki. W ogóle nie zjawia się w szkole. Znika na kilka dni, by powrócić jak gdyby nigdy nic, z poczuciem normalnego uczęszczania do tej placówki. Ma podkrążone oczy jakby wcale nie spał. Wygląda na strasznie przemęczonego, ale i ironicznie podekscytowanego. Co mogło go aż tak zająć i przyszpilić by ot tak olać szkołę i treningi? Podobnie zachowuje się część uczniów ze szkoły Dunmore’a. Wygląda na to, że coś nieziemsko ciekawego pochłania ich na tyle by bez żadnego zmartwienia ,jak z procy wystrzelić i znaleźć się na kolejnych, nudnych lekcjach w klasie. Mówi się, że wszystkiemu winne jest jakaś tajemnicze pudełko, owinięte jak nadawana na poczcie przesyłka, małe zawiniątko, coś co według Nicka jest prawdopodobnie źródłem problemów ,,nieobecności uczniów”. Mogłoby się wydawać: młody, gniewny. Dunmore, w końcu zniecierpliwiony dostaje to co urosło do rangi ,,kultu”, to co podarowuje sobie wybrana społeczność szkolna. Gdy znużony wraca do domu, rozpakowuje zawiniątko. Tym czymś czym ekscytują się jego koledzy jest zwyczajna płyta CD. Wkłada ją do stacji dysków, a po chwili klika na ikonkę instalacji. Po zakończonym procesie uruchamia się gra. Nickowi ukazuje się czarny, ziejący pustką ekran, by po chwili przestrzeń na nim ukazana zaczynała się rozświetlać i przybierać co raz ostrzejsze, dużo wyraźniejsze kontury. To co było przedtem niczym, teraz jest jednym wielkim pogorzeliskiem, dogasającymi ruinami cywilizacji, pośród których widać gęstą zawiesinę z pyłu miejskich gruzowisk, połączonego z drobinkami prochu, którego ślady użycia widać w resztkach poszatkowanych pociskami karabinu ścian. Na środku tej apokaliptycznej scenerii zostaje wbity potężny miecz. Umieszczono go tam pod ostrym kątem, a na głowni jego rękojeści przymocowana jest mała flaga, która spokojnie i rytmicznie powiewa. Oprócz tego przy górnych krawędziach ekranu zaczyna materializować się napis EREBOS.
Zanim Nick przekonał się, że ów symulacja tworzy i niszczy życia, najpierw musiał doświadczyć tego, o czym było w jej przypadku tak głośno. Wchodząc do świata bardzo zaawansowanej przestrzeni o potężnych możliwościach obliczeniowych, Dunmore jest na wpół przerażony gdy rozgrywka po wielu próbach żąda od niego wprowadzenia prawdziwego Imienia i Nazwiska. Jak to jest w ogóle możliwe by EREBOS wiedział kto , gdzie , i w którym momencie będzie brał udział w tej symulacji?. Nie zadając sobie więcej pytań decyduje się na wejście do gry i przyjęcie postaci Sariusa – wysokiego, szczupłego Elfa, o smukłej pociągłej twarzy, długich blond-srebrnych włosach, przepasanych ząbkowaną opaską oraz darze uzdrawiania, wytrzymałości i regeneracji. W większości sytuacji: Narrator przedstawia nam Nicka z perspektywy Sariusa – jego elfickiego Avatara. Sarius to Nick, a Nick to Sarius. Gra – chociaż nawet nie wiadomo czy można to nazwać grą , ze względu na to, że po prostu :swojego uczestnika obserwuje – staje się o niebo ważniejsza dla Dunmore’a niż cały zapyziały, realny świat.
I tak Nick wchodząc do Erebosu, staje się częścią pięknej , mitologicznej rzeczywistości Fantasy, takiej jak w najlepszych grach RPG typu: ,,The Elder Scrolls V: Skyrim” czy w polskim ,,Wiedźminie” . W grze zaczyna się robić niezręcznie gdy oprócz zadań od kościstego, noszącego stare pustelnicze szaty ,,posłańca”, wykonywanych w świecie Rozgrywki, nasz główny bohater dostaje zlecenie załatwienia czegoś w namacalnej rzeczywistości. Dunmore’a opanowuje lekki szok i panika. Ta gra żyje! Ona go obserwuje! Jest wszędzie, a Nick czuje się tak jak postać z filmu ,,Truman Show”, którą wszystko co otacza jest częścią gigantycznego, idyllicznie nierealnego reality show, przedstawienia, które cały czas ktoś obserwuje. Erebos to jedno gigantyczne oko, które jak na okładce powieści U.Poznanskiego przypatruje się uważnie każdemu, nawet temu nie doświadczającemu wirtualnej macierzy.
W ,,Erebos” gra się tylko raz i powinno się robić to samemu. O ,,Erebosie” rozmawia się tylko w ,,Erebosie”. Nick chyba nawet zbyt dobrze pojął te zasady. Autor zwraca tutaj uwagę na jeden przerażający aspekt. Chłopak jest tak pochłonięty tą symulacją, że zwykłe biologiczne życie, to co czyni go człowiekiem traktuje jako mniej ważne, a grę, którą przyniósł do domu na krążku CD i, którą teraz doświadcza uważa za coś pięknego, inne życie, dużo ciekawsze doświadczenie. Gdy np. spożywa z rodzicami posiłek, robi to jak najszybciej, gdyż gdzieś w ,,Białym Mieście” Erebosu zostawił Sariusa na pastwę losu. Przecież , nawet odejście na moment może spowodować obrabowanie bądź pobicie jego Avatara.
Erebos był Panem Wszelkiego Stworzenia, Panem życia i śmierci. Wciągał umysły młodych ludzi, lecz dobrze, że okazał się tylko nad program rozwiniętą formą Sztucznej Inteligencji, a nie doskonałym bytem, którego istnienie i ewolucja odbywałaby się w innych kategoriach. Przykre jest to, że to potężne ,,coś” , wykorzystujące naiwnych nastolatków powstało w imię zemsty, po to by zniszczyć Ortolana – prezesa Korporacji ,,Soft Suspense”, tworzącej Gry Video.
A ty zagrałbyś w tą grę?
Sztuczne Przestrzenie, które wydają się tak realne i bardziej doskonalsze niż rzeczywisty świat, że nawet najmniejsza skaza na ich Strukturze może spowodować u nas odczucie zgorszenia i obrzydzenia, ze względu zbyt perfekcyjną ułudę – to może jeszcze w pewnym stopniu fikcja, lecz jakbyśmy zareagowali w sytuacji, gdy znaleźlibyśmy się w takiej ,,Dolinie Niesamowitości”,...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-07-27
Filmy i seriale animowane, jak: "Futurama", "Family Guy", "Beavis and Butt-Head" i wiele, wiele innych to kolekcja, którą chciałoby się mieć na swojej domowej półce! Ba! To zbiór, którego wzrok zwykłego śmiertelnika nie jest godzien, aby nań spoglądać. Najlepiej schować tego rodzaju niezwykłości do solidnej gabloty, na dodatek wykonanej ze szkła pancernego i wzmocnionej tytanowym szkieletem, z jakimś gazem obojętnym w środku, utrzymującym odpowiednie warunki dla zachowania właściwej formy kolekcji. To przede wszystkim tak zwane ,,animacje dla dorosłych” z komediowym zacięciem, często z motywami fantastyczno-naukowymi, zajmują szczególne miejsce w sercu niejednego popkulturowego geeka. U wielu fanów najbardziej znany będzie "Family Guy", choć nie najbardziej przystępny, gdyż serial ten cechuje się nad wyraz specyficzną, często dla europejskiego widza mało zrozumianą, satyrą i mocno szatkowaną ironią społeczno-polityczną tu zawartą, która najczęściej odnosi się do amerykańskiego świata, ewentualnie z dodatkiem światowego komentarza.
Jednak Peter, Lois Griffinowie, ich spoglądające ,,mocno inaczej na świat”, bardzo nietypowe dzieci oraz gadający pies i liczni sąsiedzi, których nawet jeśli nie darzylibyśmy ich wystarczającą sympatią i tak ciężko będzie ich zapomnieć – to wszystko oraz całe zaklęte, tak samo ,,inne”, jakby wyjęte z innego Wszechświata, jak Springfield familii Simpsonów miasto Quahog jest tak pełne uroku, tej niesłychanej charyzmy, że można jedynie żałować, iż... tak późno w swoim geekowskim życiu i pasji zaczęło się oglądać "Family Guy”, że dopiero serial ten zafascynował mnie w okolicach 2013 roku i wtenczas zdałem sobie sprawę z istnienia tak świetnej produkcji, tak indywidualnej, zabawnej, mającej wiele dróg interpretacji, a nie tylko jedno ,,puste dno”, tak solidnej w swym lekkim, ale i mającym coś z powagi do gatunku satyry, parodii i komedii, tonie. Ach, ta nietuzinkowa, nieco inna niż ,,simpsonowska” linia graficzna, ten muzyczny sitcomowy urok, to zaklęcie w czasie (bo przecież 21 sezonów Family Guy za nami, a świat tego serialu, te postaci się nie starzeją, ale nabierają dojrzałości!), to połączenie plastyczności i żywotności ,,kreski" w grafice, z "Rick i Morty" z produktami, które wyszły spod ręki MacFarlane’a!
I znowu te moje ,,ochy” i ,,achy”, no bo jakże by inaczej! "Family Guy" to bardzo oryginalne, bardzo indywidualne, żywe, niepodrabialne środowisko – przestrzeń budowana skrupulatnie i konsekwentnie poprzez bardzo oryginalne charaktery. Nie tak dawno zresztą skończyłem oglądać 21 sezon, który udostępnia w spolszczonej, lektorskiej wersji platforma streamingowa Disney+. Koniec końców, na ten moment, jestem jedynie ciekaw, czy "Family Guy" będzie... wieczny – np. z 30-ma, 40-ma sezonami na konice. Czy w końcu formuła na fabułę i stylowe scenariusze, na coś wciąż realizowanego w tej ,,griffinowskiej estymie” się wyczerpią? A jak tak, to ,,Fox”, który jest tak naprawdę częścią korporacji Disneya, zrezygnuje z tej produkcji? Jeśli zlikwiduje się jedno dziecko z Uniwersum Setha MacFarlane’a, to ten sam los spotka jego inne serie, takie jak: "American Dad", "Bob’s Burgers"? Tak jak w reakcji łańcuchowej: jedno eksplodujące ogniwo pociągnie (być może) drugie, dlatego wtedy zlikwidowane mogą zostać inne podobne gatunkowo tytuły: "Futurama" i najkultowsze, typowo amerykańskie dzieje familii Simpsonów w ponad 30 sezonach. Koniec końców, w oczekiwaniu na jesienny start 22 sezonu omawianego, najukochańszego – mimo iż niektóre sezony różnią się jakością przekazu, humorem, scenariuszów do odcinków – serialu od ,,Foxa”, nie ma co zapuszczać korzeni, dlatego nie zwlekałem zbyt długo i zaopatrzyłem się w książkę mającą charakter przewodnika ilustrowanego z elementem surowego encyklopedycznego języka, któremu jednak nie brakuje podejścia humorystycznego i tego ,,familyguyowskiego” wyrachowania i stylu. Można więc powiedzieć: jest sztos! Bo w końcu się za nią dobrałem - "Family Guy. Za kulisami", tak, to o tą pozycję chodzi. O nic więcej. Biblia fascynata tego świata znalazła się w moich rękach, weszła do mojej głowy, znajduje się w mojej kolekcji!
To jak potrzebna była mi ,,zakulisowa” książka Moore’a i MacFarlane’a, mogę podkreślić w jeden sposób: praktycznie musiałem to mieć na wczoraj! Oryginalność samego wykonania przewodnika, jego grubość (ilość stron i powierzchnia kartek oraz okładek i grzbietu), jakość papieru i wydruku, już zyskują ogromnego plusa na starcie przygody z tą pozycją! A to dopiero początek! Treść, strona merytoryczno-rysunkowa: istny miód najwyższej próby i słodyczy, ot dla przeciętniaka, niezaznajomionego z techniką pracy we współczesnej animacji to istne piękno, rzemiosło, którego można nawet spróbować się nauczyć, a jak nie to zachęcić do pogłębiania wiedzy w tym zakresie. Tym samym dostajemy potężną dawkę emocji, ,,funu”, klimatu serii tej kreskówki wraz z elementem naukowym. "Family Guy" uderza różnorodnością podejmowanych tematów i problemów w swych odcinkach. Uderza turbo-pozytywnie odwagą z jaką podchodzi do bardzo znanych marek i Uniwersów Tematycznych w dziejach kultury masowej, mocno je ,,re-interpretując”, parodiując i ośmieszając na swój pozytywny sposób. Tak stało się z "Gwiezdnymi Wojnami", które kiedyś tworzyło wyłącznie "Lucasfilm Ltd.", a teraz firma ta robi to wraz z "Disney'em", i to pod jego dyktando. Wśród takowych adaptacji, czy też satyrycznych przeinaczeń świata galaktycznych wojaży, gdzie króluje Moc, Jedi, Sithowie, miecze świetlne i cała masa innych nietuzinkowych przygód i opowieści, swe miejsce zajmuje "Family Guy Presents: It's a Trap (2010)", pełnometrażowa produkcja z linii Family Guy, która w swoim animowanym stylu, z odpowiednią dozą prześmiewczości i wyrachowanej oraz wysmakowanej groteski, opowiada swoją autorską wersję wydarzeń kinowego Epizodu VI Star Wars. To jedna z najlepszych serii, tematów, dużych wydarzeń w świecie tej kreskówki, na dodatek jeden z lepszych aktów starwarsowskiej opowieści, jakie kiedykolwiek powstały, któremu przytaknął sam George Lucas! W ten sposób ta długa animacja, trwająca około godziny, pokazuje, że realia Family Guy da się ,,lubić inaczej" – nawet fan Sagi Skywalkerów przytupnie nóżką z uśmiechem na twarzy z zadowolenia na widok takich form Family Guya. Tak samo jest z przewodnikiem, który niniejszym omawiam i na swój sposób recenzuję – nawet smutas, człowiek nieprzekonany do produkcji Setha MacFarlane’a, ale jakoś ją kojarzący, zaufa temu serialowi, zaufa pracy aktorów głosowych, którzy robią w całym ,,Metaversum” MacFarlane’a olbrzymią robotę (to nie jest tylko jeden serial!), zaufa całemu procesowi, zaufa środowisku, pokocha nawet niezwykłego Petera Griffina, który jest już archetypem i pewnym symbolem w popkulturze.
,,Za kulisami” jest nie tylko dodatkiem dla każdego, kto za pan brat jest z rozrywką Family Guy’a, ale i ważną lekturą. Jaka z niej płynie lekcja: ,,nie oceniaj serialu czy filmu po głosach innych i opiniach, które nie mają uzasadnienia. Wejrzyj w ten świat, zobaczą jak pracują jego twórcy, obejrzyj kilka odcinków, czy dany film, dopiero odnieś się do dzieła!”. To książka, która jest nie tylko geekowskim nostalgicznym powrotem do przeszłości, do jądra tego, co tworzy naszą pasję, ale i staje się ważnym kompendium technicznym, ukazującym, że "Family Guy" to nie ,,jakiś tam” twór animowany puszczany praktycznie od ponad dwudziestu lat na antenie słynnego Foxa. To proces, mozolny, wieloetapowy, strategiczny, na dodatek skomplikowany i wrażliwy na niedopatrzenia produkcyjne. Mało tego, to proces przez wielkie p, któremu (jeśli wierzyć temu, co napisała ta praca, a głównie ludzie, którzy się tu wypowiedzieli, a jest to praca o bardzo wyraźnym stopniu wiarygodności, z rzetelną merytoryką w każdym elemencie) poświęcają się bez reszty tysiące ludzi w dziesiątkach tysięcy roboczo godzin: od scenarzystów, przez producentów, podzielonych na różne specjalizacje animatorów i reżyserów animacji, montażystów, realizatorów dźwięku, reżyserów dokrętek, aż do pracujących za granicą techników sklejających gotowy materiał oraz tych, którzy wszystko sprawdzają przed ostatecznym puszczeniem materiału do głównej siedziby Studia a także tych, którzy poprawiają tych poprawiających. Nie sposób wymienić wszystkie ,,koła zębate” składające się na mechanizm perfekcyjnie sprawnego i dostrojonego urządzenia w formie jednego odcinka bądź całego sezonu serialu "Family Guy". Co istotne, zapamiętajmy to: ilość person, specjalistów, budujących piramidę zależności i powiązań pracujących na poczet sukcesu jednego tylko serialu animowanego jest wręcz przytłaczająca, wywracająca nasze neurony na drugą stronę, wyrzynająca je na suchy wiór! Niesamowita harówa, przed którą widzowie tacy jak Ja bądź Ty i twoi znajomi mogą jedynie chylić czoła, stawiać przysłowiowe pomniki ze złota i diamentowe pałace i naprawdę myśleć jak najlepiej o takich ludziach i ich pracy.
,,Za kulisami" MacFarlane'a i Moore'a, to wiedza, ciekawostki, faktyczne dane w olbrzymich ilościach, w różnych formach treści zza kulis produkcji słynnego, będącego bezlitosnym w stosunku do obrazu amerykańskiej codzienności, wyśmiewającym ludzkie słabostki i naturę, podcierającym bez skrępowania sobie tyłek ludzkim stosunkiem do rasy, religii, kalectwa i niepełnosprawności, serialu animowanego, który w Polsce znany jest pod nazwą "Głowa Rodziny". To nauka o tym czym jest animacja, a raczej serial animowany, o tym kto, od jakiego etapu, przez jaki czas i dla kogo go tworzy. To opowieść o tym, jak wygląda praca nad współczesnym tworem serialowym w animacji w kontekście jej standaryzacji – że w tego rodzaju ,,robocie” trzeba zachowywać się jak robot wykonujący ,,w tym a tym dniu, te a te" określone czynności, idący jak po sznurku do rozwiązania problemu i wykonania zadania. To najważniejszy wgląd, jaki obecnie istnieje na rynku poza samym serialem, który wciąż i wciąż jest emitowany, co cieszy każdego nerda!, który w należyty – i chyba nawet jeszcze bardziej – sposób zagląda bardzo głęboko w Uniwersum Family Guy, opisując go bardzo starannie, opowiadając go postać po postaci formą obrazu, słowem, rysunkami technicznymi z pracy nad tym produktem oraz wieloma innymi elementami. To historia, która z każdym geekiem pozostanie na zawsze!
Filmy i seriale animowane, jak: "Futurama", "Family Guy", "Beavis and Butt-Head" i wiele, wiele innych to kolekcja, którą chciałoby się mieć na swojej domowej półce! Ba! To zbiór, którego wzrok zwykłego śmiertelnika nie jest godzien, aby nań spoglądać. Najlepiej schować tego rodzaju niezwykłości do solidnej gabloty, na dodatek wykonanej ze szkła pancernego i wzmocnionej...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-04-12
Cenię Michio Kaku jako człowieka i naukowca. Spodobały mi się jego idee po raz pierwszy jak oglądałem programy na discovery science. To genialny, nietuzinkowo myślący ,,fizyk futurysta". W tej książce za pomocą naukowych wyjaśnień podaje nam ,,na tacy" przyszłość jaka nas czeka. Wiele pomysłów takie jak nanochipy skanujące stan zdrowia, sterowanie domowymi urządzeniami za pomocą myśli - nie przyszłoby mi do głowy, a na pewno nie pomyślałbym że da się to zrobić już w niedalekiej przyszłości, bo ten jeden wiek w skali całej ludzkiej cywilizacji i jej dobytku to kropla w morzu. Co najciekawsze Michio Kaku twardo stąpa po ziemi i mocnymi naukowymi ideami i argumentami mówi nam, że dany pomysł nie będzie ,,może zrealizowany" tylko będzie ,, na pewno zrealizowany". Ciekawe czy rzeczywiście ludzkość w przyszłości nie będzie prowadziła wojen, czy nie będzie kapitalizmu, a po co komu pieniądze jak będzie sztuczny programator materii. In plus jest podsumowanie książki przykładowym jednym dniem z roku 2100.
Cenię Michio Kaku jako człowieka i naukowca. Spodobały mi się jego idee po raz pierwszy jak oglądałem programy na discovery science. To genialny, nietuzinkowo myślący ,,fizyk futurysta". W tej książce za pomocą naukowych wyjaśnień podaje nam ,,na tacy" przyszłość jaka nas czeka. Wiele pomysłów takie jak nanochipy skanujące stan zdrowia, sterowanie domowymi urządzeniami za...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-10-27
George Lucas to jedna z największych i najważniejszych osobistości w historii światowej popkultury. Nie bójmy się tego przyznać i pójdźmy dalej, twierdząc iż jest ów artysta jest osobą, której dorobek reżyserski, sposób pracy i przeniesienie filmu poza ekrany kin na wszelki aspekt życia, kreują go jako najbardziej wpływową postać w dzisiejszych jakże pędzących naprzód czasach. Lucas ze swoim "Lucasfilm" i "magikami" od efektów specjalnych z "ILM" stał się Prometeuszem kina science-fiction i pierwszym twórcą, który starał się żyć swoją wizją, być niezależnym i enigmatycznym artystą. Równie mocno, jak pole siłowe na imperialnym superniszczycielu, pochodzący z Modesto w Californii Lucas, odpychał zakusy Hollywoodu i nie kończył ostatecznie przygody z danym filmem porzucając jego tematykę jakiś czas po premierze. Zawsze pragnął dać odbiorcy nowy wymiar rozrywki, wachlarz cudownych przeżyć oraz skarbnicę wiedzy. Nie omieszkał stworzyć czegoś, co wyjdzie poza wymiar ograniczony tylko filmem i scali się z naszą rzeczywistością. Ta ikoniczna oraz kreująca mit wokół siebie osobowość naszych czasów, zamknięta w ciele niskiego przeciętnego mężczyzny z lekko odstającymi uszami, która wypuszczając "Gwiezdne Wojny" w 1977 roku, stała się kreatorem nieprawdopodobnej, poruszającej świat galaktycznej Odysei , która na zawsze zmieniła i będzie wciąż zmieniać kulturowy dorobek ogólnej Cywilizacji ludzkiej.
Krytycy filmowi, sami filmowcy, widzowie i nawet wybitni naukowcy zastanawiają się co by było gdyby "Star Wars - Nowa Nadzieja" i jakikolwiek późniejszy twór spod znaku "Lucasfilm Ltd" nigdy nie ujrzałby światła dziennego? Czy, aż tak bardzo zmieniłaby się nasza rzeczywistość, że wielu wybitnych pisarzy, reżyserów, rysowników i innych dotąd amatorsko bez inspiracji myślących ludzi, nie stworzyłoby swoich charyzmatycznych dzieł? Jest to swego rodzaju gdybanie czy też pytanie retoryczne odnośnie zasięgu wpływu wizjonerskiego podejścia Lucasa. Rzeczywiście nie sposób zliczyć filmów, seriali, animacji bądź pojedynczych osób, które "Gwiezdnym Wojnom" zawdzięczają wiele, a nawet całe życie.
By w pełni opisać książkę Briana Jaya Jonesa: "George Lucas – Gwiezdne Wojny i reszta życia" trzeba by użyć całego papieru: stron, kartek – i to w różnej formie – dotąd zgromadzonych na kuli ziemskiej. Styl przekazywania informacji o George’u, w tym przede wszystkim mała ilość zdjęć, nie były najważniejsze w tym jakże ambitnym reportażu z życia kreatora kosmicznego Uniwersum. Najistotniejsza jednak była treść, jej wydźwięk, momentami dramatyzm i odczucie dotykającej czytelnika niesamowitości z powodu ukazanych, nieznanych dotąd faktów dotyczących życia Lucasa, jego inspiracji w tworzeniu świata "Gwiezdnych Wojen" okraszonych momentami chwilami zwątpienia, w których całymi tygodniami artysta ślęczał z podkrążonymi oczami i z głową zatopioną w notatniku, tylko by nadać swemu pomysłowi jakąś formę. Jeden z fanów kalifornijskiego reżysera powiedział kiedyś „Lucas jest wyższą formą życia”. Jest to proste i ujmujące określenie pokazujące, jak specyficzną i bardzo zaangażowaną, a jednocześnie trudną w charakterze personą był George, którego dokonania można podsumować, jak powyższe stwierdzenie fana, a mianowicie: ów artysta został stworzony przez nadrzędną siłę sprawczą, by dać światu wyjątkowe "Gwiezdne Wojny" i zrewolucjonizować światową kinematografię. Dziennikarski dryg Jonesa i charakterystyczny styl opowiadania dziejów skromnego, a jednocześnie stanowczego poplecznika najsłynniejszej Space Opery w dziejach przełamuje wszelkie schematy i Tabu oraz ukazuje sporo z tajemniczej osobowości Georga Lucasa, jego historii oraz całej okalającej go rzeczywistości, w którą wchodzą również znajomi, przyjaciele i zwykli ludzie z nim związani. Pisarz przytacza najważniejsze momenty życia Georga, który nie raz ocierał się o mentalny kryzys, szargający jego specyficzną psychikę. Dziennikarz, powoli swym wspaniałym piórem daje czytelnikowi świadomość jak potężnym, przełomowym i niszczącym zdrowie fizyczne i psychiczne Lucasa przedsięwzięciem były "Gwiezdne Wojny". Co warto zaznaczyć: gdyby nie indywidualność kalifornijskiego reżysera i traktowanie swej pracy oraz dzieła jako coś co ma duszę, określane wartościami, przesłaniem niż łącznym zyskiem z biletów ze sprzedaży własnego filmu, to najsłynniejsza Space Opera w dziejach - produkt wywindujący popkulturę na wyższe obroty, zwyczajnie by nie powstał. Lucas przez niektórych krytykowany, a przez innych z kolei uwielbiany za Moc, Jedi, Sithów, Yodę czy władczo kroczącego przez korytarze superniszczycieli i imperialne bazy: Vadera, odzianego w hebanowy strój i równie czarny, smolisty hełm, spod którego wydobywa się charakterystyczne przeraźliwe sapanie, zrewolucjonizował świat, a jego ośli upór oraz indywidualność pozwoliły mu stworzyć "Gwiezdne Wojny" takie jakie widzimy obecnie, takie jakimi zawsze pragnął by się stały.
Punktem zwrotnym, zapadnią pogrążającą i implodującą w otchłań stosunek Lucasa do hollywoodzkich molochów korporacyjnych było zbezczeszczenie pierwszego pełnego filmu Lucasa : "THX 1138", z którego po powierzeniu jego montażu specjalistom z profesjonalnych wytwórni filmowych, usunięto 4 minuty istotnego dla reżysera czasu, z całych 90 minut produkcji. Lucas ten oszukańczy oraz nieuzgodniony z nim samym akt wandalizmu porównał do sytuacji, w której małego dziecka pozbawia się rączek. W takim razie, jak maluch ma bez nich funkcjonować, dorastać, patrzeć na przyszłość i się rozwijać? Od tej pory ojciec cyfrowych technologii w filmie, nie zamierza angażować ,,białych kołnierzyków" z Hollywood w jakikolwiek swój film, i broń boże brać od tych przedkładających zysk z produkcji ponad jej wartości pasibrzuchów, żadnych pieniędzy. Dlatego też, przyszedł czas, że George postanawia stworzyć "Lucasfilm Ltd" - firmę, dzięki której reżyser będzie finansował własne filmy. Podpisanie pierwszej ważniejszej umowy z "20th Century Fox" odbyło się na warunkach Lucasa. Korporacja miała zająć się dystrybucją "Gwiezdnych Wojen", a wszelkie zyski z filmu w ostatecznym kształcie były podzielone w nieprzychylnym dla niej stosunku: 22,5 %. Resztę zgarniał Lucas, wraz z prawami do sequeli i tym, że wszystko co wyda, ukaże się spod znaku "Lucasfilm ltd." Udział 20th Century Fox w słynnej "Space Operze" w zasadzie sprowadzał się jedynie do charakterystycznego kilkusekundowego graficznego początku na każdym filmie Lucasa objętym przez tą wytwórnię, gdzie jej logo dopełniały wtedy głośne dźwięczne fanfary. Z Lucasem się ot, tak nie zadziera. Należy się przygotować na czasy, w których to on będzie miało dużo do powiedzenia, a jego doświadczenie i m.in. zapoczątkowanie umów ze studiami filmowymi i potężnymi korporacjami, regulujących prawa autorskie od dzieł niezależnych producentów takich jak on sam, położyły kamień węgielny pod rozwój biznesu filmowego, a co za tym idzie szeroko pojętej kultury i rozrywki.
"Gwiezdne Wojny", które już dziś mają najcudowniejsze 40 lat w dziejach kina, nieco młodszy cykl "Indiana Jones", opowiadające o nostalgii i podejmowaniu decyzji oraz o młodzieżowym buncie: "Amerykańskie Graffiti", czy w końcu z czasów studiów: "THX 1138", w którym mamy ujętą ciągłą ucieczkę populacji antyutopijnego świata przed wszechobecnym Systemem – ukazują nie do końca zaprezentowane możliwości George’a Lucasa, zblokowane przez jego upór i poświęcenie się wciąż napływającym wizjom, kreującym w przyszłości Uniwersum galaktycznych "Gwiezdnych Wojen". Ta kosmiczna epopeja będzie skazana na wieczną egzystencję i przekazywanie jej historii, sposobu jej tworzenia z pokolenia na pokolenie przez scenarzystów i wielu filmowców. Niesforny i ciapowaty Jar jar binks, koncepcja Mocy - która w wielu miejscach na świecie osiągnęła statut Religii, pojedynek Obi-Wana z Anakinem na buchającej lawą planecie Mustafar, to drobne z pośród morza przykładów elementy , które tak bardzo zakorzeniają ,,Gwiezdne Wojny” w naszej wyobraźni; niczym mitologia w kulturze.
George Lucas to jedna z największych i najważniejszych osobistości w historii światowej popkultury. Nie bójmy się tego przyznać i pójdźmy dalej, twierdząc iż jest ów artysta jest osobą, której dorobek reżyserski, sposób pracy i przeniesienie filmu poza ekrany kin na wszelki aspekt życia, kreują go jako najbardziej wpływową postać w dzisiejszych jakże pędzących naprzód...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-27
Głośne fanfary rozbrzmiewają. Dwadzieścia sekund charakterystycznego dźwięku "20th Century Fox", a potem doznanie z najwyższej półki. Zza widza, jakby wprost z nieskończonej przestrzeni Galaktyki, ku miriadom jasnych punkcików niczym rozległym światom, mknie emblemat "Star Wars". Tych czarnych lekko rozciągniętych liter z żółtymi obwódkami dookoła, nie da się zapomnieć. Gdy logo znika pogrążone w dalszej wędrówce ku otchłani kosmosu, ekran wciąż pozostaje w rozległej płaszczyźnie Wszechświata, otoczony multum gwiazd. Po chwili kamera zjeżdża lekko w dół. Serce podchodzi widzom do gardła, ciśnienie wzrasta. W powietrzu czuć uniesienie, ekstazę, skrajne emocje. Wspaniała Space Opera właśnie się zaczyna. Gwiezdny Niszczyciel ścigający rebeliancki statek "Tantive IV". Świst wiązek laserowych wystrzeliwanych z działek obu mechanizmów. Poznanie niezdarnych droidów i wysokiego, sapiącego przez respirator mrocznego dowódcy, który przebija się przez gródź i ukazuje swe majestatyczne oblicze. Hebanowy, opalizujący złem strój, którego hełm wygląda, jak czaszka okrutnego cyborga otulona ciemną przesłoną. Tak w telegraficznym skrócie zaczynają się "Gwiezdne Wojny" George’a Lucasa, które w 2017 roku obchodzą 40-lecie swojego istnienia. To piękny czas, w którym zdołały utworzyć wokół siebie mit, aurę baśni i legendy oraz czegoś tajemniczego, co pochłonęło fanów bez reszty. Space Fantasy Lucasa, jego samowystarczalne anty-hollywoodzkie dziecko stało się nałogiem, od którego nie sposób jest uciec. Natomiast wielu fanów idzie jeszcze dalej, twierdząc, że nie potrzeba już Georga Lucasa, by Gwiezdne Wojny żyły własnym życiem. Jeden z najsłynniejszych i najbardziej rozpoznawalnych filmów w dziejach, pod którego wpływem James Cameron zrezygnował z bycia Tirowcem, by w rezultacie dać światu Terminatora – cyborga z przyszłości polującego na Sarah Connor i ruch oporu, osiągnęło odrębną świadomość, stan bytu poza jakąkolwiek kategorią istnienia. "Star Wars" są skazane na trwanie we wieczności, przelewanie macek zbiorowej świadomości do umysłów setek pokoleń na długo, długo w przód.
Zafascynowanie cudowną Space Operą i jej liczącym tysiące planet i naście tysięcy istot kanonem, w moim przypadku sięgnęło Zenitu lub jeszcze dalej, jakby poza skalę doświadczania. Obsesja, ogarniająca mnie ,,starwarsowa” mania wzbogaciły moją wiedzę i kolekcję o kolejną książkę biograficzno – informacyjną, którą wybrałem również w podzięce Lucasowi i samym "Gwiezdnym Wojnom", za to, że one po prostu są. Tym dziełem jest popularnonaukowa literacka analiza najbardziej kasowej franczyzy w dziejach kultury popularnej, wzbogacona o komentarze i relacje z życia jej autora: Chrisa Taylora i innych najwierniejszych geeków i ,,gwiezdnych” nerdów : "Gwiezdne Wojny: jak podbiły Wszechświat?". Gruba okładka z mocno zaznaczonymi brzegami i grzbietem, na której czarnej powierzchni, jak nieskłębione połaci Galaktyki , widać wpisane w nią białe punkciki. To symbolizujące ogromny wpływ i zakres kulturowy, oddalone od siebie niezliczone gwiazdy, które przez sam wygląd obudowy książki wciągają czytelnika w mistyczną historię, kosmiczną epopeję, a zdanie, jak na rolce przed każdym filmem z serii "Star Wars", intuicyjnie przewija się do przodu i wzywa nas byśmy za nim podążali.
Przed niniejszą pozycją nad którą teraz deliberuję, w moim prywatnym świecie „Gwiezdnych Wojen” istniała tylko jedna książka biograficzno-popularnonaukowa, omawiająca rzeczywistość Jedi, Sithów oraz otaczającą i przenikającą wszystko Moc: "George Lucas: Gwiezdne Wojny i reszta życia" autorstwa Briana Jaya Jonesa. Arcy-fenomen Space Fantasy kalifornijskiego reżysera przedstawiła w oparciu o jego życiorys, od którego dopowiedziano wiele szczegółowych i nietuzinkowych informacji z życia Lucasa, jego inspiracji, ścieżki kariery i zwykłych osób bądź osobistości znających George’a od podszewki, przyprawiających kochającego sagę fana o psychodeliczne uniesienie. Jednakowoż to biograficzne ,,starwarowskie” wydarzenie w konfrontacji z poprzednim tytułem, o którym wspomniałem wyżej, i które właśnie przeczytałem, nadzwyczajnie w świecie: lekko blednie. Pozycja literacka Chrisa Taylora zalewa nas morzem informacji nie tylko z każdego etapu egzystencji Lucasa, ale i z wszystkiego co miało wpływa na film i samą markę "Star Wars" oraz z tego jak „Star Wars” stał się globalnym fenomenem, łączącym w świadomości, i wpływającym na każdy aspekt kultury i obyczajów gatunku ludzkiego, wliczając w to inne filmy, Instytucje, książki i seriale – czyli po prostu wszystko. Już sam początek dzieła nad którym Taylor pracował ponad 2 lata, szokuje tym, jak głęboko "Gwiezdne Wojny" wpłynęły na Nasze dzieje, jak daleko sięgnęły. Autor przedstawia Indian Nawaho w stanie Arizona w USA, których kiedyś odwiedził. Nawet tam swą iskrę galaktycznej epopei przelała Space Opera Lucasa. Jego film zdubbingowano w rdzennym języku Amerykanów, który należy do najrzadszych dialektów na świecie, używanym przez najstarszych członków Rady Nawaho. Nie znając popkultury, w tym samego kina zbyt dobrze, Indianie zakochali się w "Gwiezdnych Wojnach". Zrozumieli ideę Mocy – pierwotnego prawa Natury, które w ich rozumieniu łączy każde życie na Ziemi i nim kieruje. Te fakty, które przedstawia nam Chris Taylor zniewalają umysł takiego geeka jak ja, co potwierdza moją tezę, że "Gwiezdne Wojny" są niczym Bóg. Im więcej ludzi w niego wierzy, tym dłużej trwa w swoim istnieniu. To samo można powiedzieć o sadze Lucasa. Wierzy w nią tak duża liczba osób, że w pewnym sensie stała się ona wieczna.
Autor niniejszego dzieła tłumaczącego - w odniesieniu do wpływu kanonu "Star Wars" na ludzką kulturę, filozofię bądź naukę – to czym cały dobytek powstałej w 1977 roku Space Fantasy raczej nie jest niż jest, zalewa nas tu niesamowitą ilością czystych informacji, ciekawostek oraz historii fanów i późniejszych twórców inspirowanych Gwiezdnymi Wojnami, które odnoszą się do fenomenu galaktycznych dziejów klasycznego pojedynku dobra ze złem: walki Rebelii z Imperium, podarowaną nam przez urodzonego w Modesto w Kalifornii Lucasa. Tego jest tak dużo i tak w równoważny sposób zaprezentowany, że nie sposób przytoczyć wszystkiego co zrelacjonował nam Taylor. Weźmy na przykład "Gwiazdę Śmierci". To bardzo potężna sferyczna konstrukcja. Zbudowało ją Imperium, by coraz szybciej i skuteczniej przejąć władzę nad całą Galaktyką. Wystrzelonym z czaszy skupiającej superlaserem potrafiła zniszczyć Alderaan – planetę, z której pochodziła Leia Organa. Tym czym była i co zdziałała w "Gwiezdnych Wojnach" przykuła uwagę wielu naukowców i skrajnie oddanych fanów. Inżynier Sean Goodwin stwierdził, że owszem "Gwiazdę Śmierci" teoretycznie dałoby się zbudować. Jednak nie byłoby to opłacalne, głównie ze względu na koszty jej produkcji. Zakładając, że w większości jej szkielet i cała konstrukcja składałaby się ze stali, jej wybudowanie łącznie z wytopieniem surowca zajęłoby 833 315 lat i kosztowałoby 852 kwadryliony dolarów: 13 000 % obecnego światowego PKB.
"Gwiezdne Wojny: jak podbiły Wszechświat?" kierują naszą uwagę na bardzo istotny fakt. Po realizacji prequeli do klasycznej trylogii Lucasa, społeczność fandomu została wyraźnie podzielona. Dla niektórych "Mroczne Widmo", "Atak Klonów" i "Zemsta Sithów" zwyczajnie nie istnieją. Mogłyby się nigdy nie narodzić. Są intencjonalnie niespójnie, jakby postacie były nierozróżnialne od tła, a dodatkowo nie wnoszą nic konkretniejszego oprócz dramatu rozegranego wokół Anakina Skywalkera, który scalił się z ciemną stroną Mocy - po zaufaniu Sidiousowi, że ten uratuje Padme - i stał się Darthem Vaderem. Szanuję takie zdanie, ale osobiście mam do tego inne podejście. "Gwiezdne Wojny" to wszystko, co do tej pory powstało, co było z nimi związane. Nie należy zamykać się w obrębie epizodów IV-VI, i patrzeć na prawdziwy mitologiczny aspekt tej Space Fantasy. Toruje nam to drogę do poznania całego Uniwersum "Gwiezdnych Wojen", które wciąż jest wielkie i które wciąż ewoluuje. Popadanie tylko i wyłącznie w fascynację "Nowej Nadziei" i dwóch kolejnych części to skrajna obsesja, nie umiejętność akceptacji natury świata "Star Wars". Znaczy to ni mniej ni więcej, jak tworzenie własnej rzeczywistości, ucieczkę od geniuszu najbardziej zyskownej i popularnej franczyzy w dziejach.
Pisarz kanonu Gwiezdnych Wojen, Timothy Zahn powiedział kiedyś, że Jedi nie mają ograniczeń we władaniu Mocą, poza wiarą w nią. To stwierdzenie odnosi się również do nas. Wszechświat "Star Wars" trzeba pielęgnować. Bądźmy jego strażnikami na eony pokoleń.
Głośne fanfary rozbrzmiewają. Dwadzieścia sekund charakterystycznego dźwięku "20th Century Fox", a potem doznanie z najwyższej półki. Zza widza, jakby wprost z nieskończonej przestrzeni Galaktyki, ku miriadom jasnych punkcików niczym rozległym światom, mknie emblemat "Star Wars". Tych czarnych lekko rozciągniętych liter z żółtymi obwódkami dookoła, nie da się zapomnieć. Gdy...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-10-28
Każde komiksowe Uniwersum ma swoje mocne i słabe strony. Nieważne, jaka to jest historia – czy osadzona w głównej rzeczywistości, czy na alternatywnej Ziemi/Wymiarze. Istotny dla wydźwięku danego tytułu, serii komiksowej, bądź samej idei danego bohatera, czy Uniwersum, do którego on należy staje się sama postać. A może to być superbohater, anty-bohater (choć jest to określenie mocno konfliktowe), bohater neutralny, superłotr czy pomniejszy kajdaniarz, obwieś a może nawet uliczny łotrzyk. Choć nie jest tak zawsze, to oni stają się przeważnie najważniejsi – zyskują istotę bycia ,,jądrem fabularnym” wokół którego rozwinie się linia wydarzeń: podstawa (osnowa) plus wątki poboczne danej komiksowej historii. Jeśli któraś postać okazuje się być napisana ,,na kolanie”, bez żadnego zaangażowania twórcy, ani stylu i pasji, blednie jej idea, wymiar i tło emocjonalne, które ze sobą wnosi. Nieważne stają się miriady światów, miriady wersji rzeczywistości, w których kolejno to inna wersja danego herosa czy złoczyńcy staje się być bardziej nietuzinkowa, bardziej ,,pozytywnie zagmatwana” i fantastyczna od oryginału. Jeżeli cykl historii obrazkowych poświęcany jest, przykładowo, sylwetce Iron Mana bądź Batmana – dwaj mężni Waleczni, z przeciwnych konkurencyjnych Uniwersów – i w tym cyklu nierównomiernie, mało czytelnie jest kreowany ogólny wizerunek którejś z tych postaci, odbiegający od naszych wyobrażeń wobec jej całokształtu i tego, jak na przestrzeni dekad wytłuszcza się jej najważniejsze cechy i wartości, wtedy też wielotomowa linia komiksów z konkretnego wydawnictwa jest pozbawiona sensu, wyrazistości, zatraca swoją estymę, styl, oryginalność.
Kontynuując, warto nadmienić, iż ów problem mają również ikony; z ikonami – klasykami wśród osobliwości superbohaterskich, niestety, jest najtrudniej. Zresztą wspomniany Mroczny Rycerz z Uniwersum DC Comics, Tony Stark w swej zaawansowanej wielostopowej, multi-elementowej zbroi z ,,domu pomysłów” Marvela, to nie inaczej jak tylko ikony. A komiksowe symbole, postacie wielce istotne, praktycznie najważniejsze... nie mają łatwo. Wszystkie one są po prostu wymagające. Scenarzyści, rysownicy, koloryści czy inkerzy poświęcają im mnóstwo uwagi, doprowadzając ich całokształt – wygląd mimo różnych styli rysunku i wypełnień, oraz tak samo: zachowanie, osobowość – do ideału. Dlatego też, teoretycznie łatwo jest, poprzez tak wielowymiarowe ich ,,dopracowanie”, przewidzieć ich decyzje i reakcje. Trudność polega na tym, aby artyści branży komiksu stworzyli do rysu wewnętrznego i zewnętrznego bohatera czy anty-bohatera coś oryginalnego, mimo iż takowa sylwetka jest nader ukształtowana i ,,opakowana” w ,,pakiet” oryginalności. Kierując się tego rodzaju refleksją, ot tropem myślowym, postanowiłem nie zwlekać i wziąć na czytelniczy warsztat losy jednej z najważniejszych heroicznych osobistości w płaszczyźnie komiksowych wydarzeń od wydawnictwa "DC Comics" w linii wydawniczej "DC Odrodzenie". Tą postacią, składającą się na najpotężniejszą i najważniejszą siódemkę herosów z tego Multiversum jest Zielona Latarnia, a ściślej: Hal Jordan. To najbardziej rozpoznawalna, najprędzej kojarzona z wątkiem tudzież ideą któregoś z "Korpusu Latarni" z DC Comics. Myślisz ,,Green Lantern”, od razu mówisz ,,Hal Jordan".
I tak, w wyjątkowej odsłonie materii komiksowych "DC", w jednej z jego cykli/linii wydawniczych, "DC Odrodzenie": "Hal Jordan i Korpus Zielonych Latarni", odważny, ale czasami krnąbrny ziemianin, Hal, zostaje przedstawiany nie w jakiś przeciętny, zbyt zwyczajny sposób. Jest to postać ikoniczna, a jej waga – to co stanowi dla tego Uniwersum - nie została w takowym cyklu tego popularnego wydawnictwa jakkolwiek zaprzepaszczona i zmarnowana. Jak dotąd, w polskim druku serii – za pośrednictwem "Egmont Polska" – czytając dwa z czterech jego tomów, oryginalności, o czym wspominałem wyżej, tej ikonicznej postaci nie zabrakło. Venditti wraz z rysownikami, inkerami, kolorystami pracującymi nad zestawem komiksowych przygód Hala Jordana dodali tu Halowi i temu ,,mikro uniwersum Korpusów Latarni” magii, mozaiki niezwykłych żywych cech i emocji. W tomie trzecim, który niniejszym również omawiam – "Poszukiwanie nadziei" – znalazło się mnóstwo oryginalności pośród i tak nabytych na przestrzeni dekad przez tę postać, którą reprezentowało wiele istnień ludzkich: szeregu cech, które wsiąknęły w jej ducha na zawsze. Ikona Zielonych Latarni i specyficznego ziemianina Hala Jordana, nie miała w tej opowieści aż tak trudno.
"Poszukiwanie nadziei", jako trzecia odsłona bardzo energetycznej wizualnie i scenopisarsko serii od "DC Odrodzenie", zaprezentowała tę samą intensywność uwypuklanych wydarzeń, tę samą niezwykłość i żywotność, jak miało to miejsce w poprzednich tomach serii. Jednym słowem, bez spadku jakości całego cyklu dla "DC Odrodzenie" - bo z mojej perspektywy, jest to dla tego magnata komiksowego jedna z najlepszych jego odsłon/wersji, które pojawiły się wewnątrz wydawnictwa w przeciągu ostatnich 20 lat. Scenariusz ,,trójki”, to owoc pracy niezrównanego Roberta Venditti. Tworzy on, przeciąga, rozwija tę postać tak wspaniale, na łamach "Hal Jordan i Korpus Zielonych Latarni", że myśląc Zielona Latarnia, będę zawsze mówił ,,Venditti". "Poszukiwanie nadziei" udowodniło, to co dla tego artysty jest charakterystyczne: ciągłość i konsekwentność w swej pracy, także spójność przelewanych na plansze historii przy tak szybkim graficznie konstruowanym świecie przedstawianym (postacie, elementy tła itp.). Jeden aspekt tej narracji obrazkowej stanowi kontrapunkt dla drugiego: rysunek dla scenariusza i na odwrót. To coś więcej nawet niż symbioza; tom trzeci bezwzględnie pochłania czytelnika, prowadząc do jego zatracenia – ekspresja grafik, ich szerokość, rozstawienie na planszy i zgodność ze scenariuszem mają w sobie tyle ekspresji, głębi, tej potrzebnej wyrazistości, że ten świat zdaje się z komiksu wychodzić – jakby rozgrywało się to na naszych oczach, z nami samymi w centrum wydarzeń "Poszukiwania nadziei"; niebywałe i rzadko spotykane dla "DC Odrodzenie". Jak na razie, to bezapelacyjnie najlepszy cykl w tej linii od sławetnej i doświadczonej marki "DC Comics".
Najlepsze bo m.in. niespodziewane: ów tom zaczyna się od Guya Gardnera – jak Hal jest to ziemianin, członek Korpusu Zielonych Latarni. Guy wtłacza do tej historii mnóstwo świeżości, brawury, trochę charyzmy i energii rodem z łobuziarstwa. Patroluje on jeden z sektorów Wszechświata w poszukiwaniu jakichkolwiek informacji na temat ukrywających się w przestrzeni kosmicznej zbiegłych Żółtych Latarni i innego rodzaju zagrożeń. To jest na tyle specyficzne, że ,,pan Garnder” zawsze lubiący być w centrum uwagi stanowi tu – o dziwo – jeden z głównych filarów fabularnych tworzących "Poszukiwanie nadziei". Ważne jest to, że Venditti w ogóle rozpoczął od Guya ten tom; to jak zachował się on na początku historii, zwłaszcza w stososunku do jakiegoś kosmicznego pirata, którego zatrzymał mocno kontrastuje z tym, czego dowiadujemy się o Gardnerze wiele, wiele stron później. Na jaw wychodzi jego przeszłość: geneza dręczonego przez jego wiecznie zapitego i bezwzględnego ojca, rozrysowana na łącznie około trzech stronach wydania, gdzie same kadry na planszy stron układały się w asynchroniczny sposób, uformowane na wzór poszarpanej, porwanej fotografii, którą ktoś nieumiejętnie próbował posklejać. I to było piękne - piękne jak i potrzebne temu tomowi. Najważniejsze w niniejszej opowieści, staje się to -a czytelnik w trakcie lektury to zauważa - że Hal Jordan nie jest wcale postacią, której jest tu najwięcej; nie jest nią ani White Lantern, wszechpotężny władający siedmioma barwami spektrum emocjonalnego Kyle Rayner, którego również intuicyjnie umieszczoną, krótką genezą narodzin jako Białej Latarni (mimo iż nie do końca pełną) poznaliśmy – co zostało wykreowane w cudowny graficznie, idealny dla rozmaitego sortu konstruktów energetycznych sposób. To afroamerykanin - Green Lantern - John Stewart. Zaskoczeni? Bo ja tak. Fabuła omawianego tomu, owszem ma proste założenie, a jest nim odszukanie wszystkich Żółtych Latarni: członków Korpusu Sinestro odmawiających współpracy zaaresztować i uwięzić w Sektorze Zero – siedzibie ,,Zielonych". Akceptujące propozycję dołączenia do misji zwalczania zła we Wszechświecie, Żółte Latarnie, przyłączyć do Korpusu Jordana i Stewarta, podzielić na zespoły i kazać robić swoje.
Sklejającą w sprawnie rozwijającą się fabularnie całość, osobistością, którą na polecenie Strażników Wszechświata musieli odnaleźć Lanterni, i która to miała wpływ na niebotycznie wyniesioną pod względem rysunku, wtłaczania kolorów i kreacji form ekstrakcji, emanacji energii do komiksu, przemianę Kyle’a Raynera – co w obu aspektach komiksowych zrealizowano monumentalnie i wybitnie – w członka Korpusu Zielonych, była sylwetka Saint Walkera, Niebieskiej Latarni o spektrum emocji jego pierścień zasilającą, którą była nadzieja. Być może geek, który zna od podszewki całokształt wizerunku White Lanterna na przestrzeni wielu lat jego historii w wydawnictwie DC Comics, nie był porażony i pozytywnie przerażony tym, co się z tą postacią tu stało, także z tym, co wydarzyło się wokół ,,Pielgrzyma".
Trudno w "Poszukiwaniu Nadziei" jest o tą stuprocentową ocenę całej opowieści tu zawartej. Luki – jeśli takowe w fabule i kreacji postaci były – przykrywała skrzętnie szata graficzna i eksplodujący feerią rozwiązań, żywotnością grafik prawie że wychodzących, wylewających się z kadrów, dynamizm konstrukcji linii wydarzeń. Trudno także o jednoznacznego konkretnego złoczyńcę, z którym pokonaniem mieliby zjednoczone czy nie Żółte i Zielone Latarnie, problem. Ktoś taki nie był tu potrzebny – wynikało to z tego, co napisała fabuła poprzednich tomów. Wydanie czwarte z cyklu na pewno pokaże od groma form zła i przeciwności, które będą musieli pokonać nasi herosi; Mogiła Rozpaczy w tomie trzecim, powiedzmy ,,była dość potężna”, jednak nie na tyle aby przebić się przez połączoną moc Niebieskiej Latarni, Zielonej a także Białej. To była najlepsza historia w ogóle z wątkiem / mini uniwersum Korpusów Latarni, z jaką kiedykolwiek czytelniczo zetknąłem się w całym wydawnictwie "DC Comics".
Każde komiksowe Uniwersum ma swoje mocne i słabe strony. Nieważne, jaka to jest historia – czy osadzona w głównej rzeczywistości, czy na alternatywnej Ziemi/Wymiarze. Istotny dla wydźwięku danego tytułu, serii komiksowej, bądź samej idei danego bohatera, czy Uniwersum, do którego on należy staje się sama postać. A może to być superbohater, anty-bohater (choć jest to...
więcej mniej Pokaż mimo to
Czasy Post – Apokalipsy niosą ze sobą nie tylko uczucie przytłoczenia i wszechogarniającej rozpaczy, totalnej lichoty ale także i odrobinę tlącej się po cichu nadziei. Można by rzec, że Niedobitki, którym jakoś zawsze udaje się przetrwać na wypalonej rozbłyskami słonecznymi lub wybuchami głowic atomowych Ziemi bądź na ziejącej wilgotną, zimną ale i nuklearną zawiesiną powierzchni - która swoim napromieniowaniem zabija każdy napotkany organizm, a ten naturalnie się do tego dostosowujący nie będzie przypominał nic co mogłoby uchodzić za żywe – reprezentują tą ludzkość, która doprowadziła się do samozagłady lub stają się uosobieniem cierpiącej za swoje błędy Cywilizacji.
Beznadzieja, szaruga, przerażająca cisza, po której następuje agonalny wrzask i skowyt. To znak, że ludzkość nie istnieje i przestała mieć już jakiekolwiek znaczenie. To symbol naszego upadku, którego sami jesteśmy sobie winni. To dźwięk wydobywający się z przeżartych zgnilizną gardzieli, należących do karykatur człowieka, do jego ironicznie ,,nieumarłych” szkaradnych wersji, które do życia nie potrzebują tlenu oraz mają zwolniony metabolizm w taki sposób, że ich i tak nadtrawione przez rozkład do białej kości pozbawione mięsa ciało, może więc nieskończenie egzystować. Co więc zrobisz jeśli na swej drodze napotkasz nie jednego ale hordę takich powłóczących nogami i fragmentami skóry maszkaronów, w których ciągłe bezsensowne rytmiczne błądzenie i ujadanie wpisane jest zwisanie na jednym prującym się i tak ścięgnie fragmentu kończyny, która kierowana pierwotnym ,,gadzim mózgiem” pragnie za wszelką cenę rozszarpać zbliżające się tętniące życiem istnienie? Musisz tylko przetrwać
Kiedy pośród rozkładających się ,,zgniluchów : dzieci Apokalipsy oraz po ucieczce z Azylu ogarniętego narastającym Wojną Domową, po której znowu uchodzisz z życiem , ocalony z potężnego sztormu na środku Oceanu przez przyjaźnie wyglądającą załogę tankowca ,,Itaka”: udaje Ci się jakoś przeżyć te ciężkie, niekończące się dni i myślisz, że masz już wszystko za sobą to znak, że jesteś w ogromnym błędzie. Tak czuli się ,,Hiszpan” , Prit, Lucia i kot Lucullus, którzy dzięki silnej woli i uporowi przetrwania oraz początkowo wydawało się miłej aparycji załogantom gigantycznego statku handlowego kierowanego przez kpt. Birleya, zatapiali się w chwilowym, błogim uczuciu, że ktoś nad tobą czuwa.
,,Gniew Sprawiedliwych” - III tom ,,Apokalipsy Zombie” autorstwa Manela Loureiro musiał rozpocząć się mroczną i niepokojącą zagadką, gdyż poprzednia część skończyła się niezwykle zaskakująco i dołująco – dostosowując się w ten sposób do klimatu zgniecionej i zgładzonej przez Zarazę ,,TSJ Dagestan” Ludzkości – ze względu na niewiadomy los naszej ,,czwórki z Teneryfy”. Oszustwa, Bezduszność, Sadyzm, Czarny Rynek, Korupcja oraz skakanie sobie do gardeł. To wszystko wraz z Basilio Irisarrim, jego psychopatycznym pomagierem Ericiem oraz zatracającym się we własnej wyższości nad innymi: kierownictwem Bezpiecznej Strefy na Wyspach Kanaryjskich - wywołało reakcję łańcuchową, która dała niebotycznie rozrastającą się panikę i niewyobrażalny chaos gdzie jakąkolwiek własność uznawano za kradzież a ludzkie życie nie miało już znaczenia. To były ciężkie ,,Mroczne Dni”, ale żeby dać temu koniec, prawnik z Pontevedry musiał podjąć za wszystkich decyzję, której skutki częściowo poznaliśmy na ostatnich stronach II tomu cyklu o ,,Nieumarłych” Manela Loureiro oraz których całkowicie doświadczymy w ostatnim dziele kończącym trylogię Zombie. Nie ma zmiłuj. Nastały czasy, w których komukolwiek jest trudno zaufać, a ,,Hiszpan” wraz z towarzyszami musiał niestety uciekać.
Po, wydawało się ,,życiowej” decyzji grupki ocalałych, z którą tak wiele przeszliśmy czyli ewakuacji z Teneryfy na średniej wielkości Jachcie ,,Krokodylu II” przyszła pora na rozpoczęcie kolejnego etapu w ich życiu. Nadszedł czas by na własnej skórze odczuć pierwsze macki wciągającego, dużo gorszego niż na Kanaryjskim Azylu piekła. Znaleźli się na otwartym morzu, dryfując tak od wielu dni. Wokół tylko cisza , oni i kołyszący się powoli statek. Kończą im się zapasy jedzenia i wody pitnej. Pożywią się tym co złowią, ale i tak surowe, nieprzygotowane dobrze jedzenie zaczyna podchodzić im do gardła. Są totalnie przemęczeni. Mało śpią, a zapadające się prawie wory pod oczami i przekrwione oczy naznaczone są ciągłymi kilkugodzinnymi wartami. Nawet zwykły akt patroszenia ryby i w ten sposób robienia sobie skromnego posiłku, przypomina ,,Hiszpanowi” to co przechodził niedawno z przyjaciółmi. Ta czynność przyprawia go o mdłości, gdyż momentalnie przed oczami pojawia mu się obraz rozkładającego się i poszarpanego ciała ,,zgniluchów”. Teraz nawet nie usiłuje kryć swojej frustracji, żalu do świata i poczucia beznadziejności. Po prostu, pojawiają się łzy. Z dobijającym go bólem i utęsknieniem ,,prawnik” będąc głosem wszystkich ocalałych ,wspomina cudowne czasy sprzed Armagedonu, w których nawet najgorsze życie było wtedy rajem w porównaniu do tego co jest teraz.
Po intensywnym szkwale, który prawie pozbawił życia Czwórki z Teneryfy i który strzaskał na wiór ich jacht ,,Krokodyl II” nastała chwila spokoju. Ocaleli. Dzięki Wielkiemu Tankowcowi ,,Itace”, który wyciągnął do nich ,,pomocną” dłoń, mogli myśleć o możliwie bezpiecznym, innym życiu. Mówiąc krótko: a wszystko do czasu. Sytuacja zmienia się diametralnie gdy cała załoga gigantycznego Statku okazuje się być fanatycznymi członkami organizacji: ,,Armii Chrystusa”, której to szefem jest wielebny Greene. Dlaczego akurat tankowiec? I co robią na środku Oceanicznego pustkowia, gdy równie dobrze mogliby w tej chwili przebywać w bezpiecznej strefie na lądzie, w Gulfport w USA? Dla Pastora – czyli nie bójmy się powiedzieć: ,,Złotego Cielęcia” - którego miłują nad życie, i który swoją obecnością ocali dziesiątki tysięcy istnień , są w stanie zrobić wszystko. Dlatego powoli ,pływają tak po świecie i poszukują źródeł ropy naftowej, która po pozyskaniu ma m.in. zasilać generatory prądu w ich amerykańskim Azylu oraz umożliwić wypady uzbrojonymi autami za obręb strefy by w opuszczonych magazynach, szpitalach i domach znaleźć potrzebne produkty i surowce do przetrwania. ,,Hiszpan” pośród całej tej pseudo-otoczki nadziei i ocalenia, nagle uzmysławia sobie to co ma wprost przed sobą. W Gwinei podczas przeszukiwania nieczynnej platformy wiertniczej, kpt. Birley by przedrzeć się przez setki zastałych tam ,,nieumartych” do wypełnionych ropą zbiorników, wypuszcza złożoną z Czarnoskórych, Indian oraz Latynosów :armię ,,hiszpańsko-języcznych” Helotów, która traktowana jest jak mięso armatnie i do której mimo zlikwidowania zagrożenia wciąż się strzela. Początek Końca. Koniec Początku. Nad tym co doświadczyli teraz i doświadczą później nasi bohaterowie z Teneryfy, nie trzeba się wcale zastanawiać. Istne piekło, gorsze niż najgorsza horda ,,umarlaków”. Wielebny Greene był socjopatą, demonem w ludzkiej skórze, człowiekiem pokroju Hitlera, Stalina i najgorszych zbrodniarzy wojennych. Scen w wagonie ,,bydlęcym”, zwłaszcza tych po zarażeniu Hiszpana TSJ, w których przytoczono sytuację z ludobójstwem i Obozami Koncentracyjnymi II Wojny Światowej i dostosowano ją do realiów Post-Apokaliptycznego świata, nie trzeba przytaczać. Jest to temat ciężki i przeznaczony raczej do własnej refleksji.
Lucia, Pritt, Mendoza, Strangard zginęli. Apokalipsa nikogo nie oszczędza. Śmierć pochłonęła miłującego czerń, krzywdzenie innych :Grapesa oraz uważającego się za Mesjasza ludzkości: wielebnego Greena. Zagłada nie oszczędziła też Koreańczyków: płk Honga, kpt. Kima oraz całej Armii szturmującej Osadę Gulfport. Nie stali się zakochanym w filozofii Dżucze i Wielkim Wodzu Kim Dzong Ilu Narodem, dzięki któremu odbuduje się Ludzka Cywilizacja. Miasto ,,białych” spłonęło. Gniew Sprawiedliwych zmiótł ciemiężycieli, a ,,Hiszpan” tak naprawdę miał na imię ,,Manel”. Czy kryje się pod jego postacią, choć coś z autora tego wspaniałego Cyklu: Manel’a Loureiro? Historia mimo, iż kończy się lekkim Happyendem – urodzeniem przez Lucię dwójkę dzieci i powrotem z ,,Prawnikiem” po 6 latach do Pontevedry – to w przekroju całej trylogii szczęśliwym finiszem jednak nie jest. Miną dziesiątki lat zanim ludzkość wyjdzie z ponownych mroków średniowiecza i zanim wirus TSJ Dagestan zniknie z puli genowej człowieka. Dopiero wtedy nastanie nowy dzień.
Czasy Post – Apokalipsy niosą ze sobą nie tylko uczucie przytłoczenia i wszechogarniającej rozpaczy, totalnej lichoty ale także i odrobinę tlącej się po cichu nadziei. Można by rzec, że Niedobitki, którym jakoś zawsze udaje się przetrwać na wypalonej rozbłyskami słonecznymi lub wybuchami głowic atomowych Ziemi bądź na ziejącej wilgotną, zimną ale i nuklearną zawiesiną...
więcej Pokaż mimo to