rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Trudną lekturę wybrałam sobie na wakacje. Totalnie zaskakującą, jeśli chodzi o moje oczekiwania po przeczytaniu opisu z okładki i późniejsze zaskoczenie treścią książki.

Z krótkiej notki na czwartej stronie okładki dowiadujemy się, że na hamburskim lotnisku doszło do porzucenia małego chłopca. Chłopiec nie ma przy sobie nic oprócz pliku banknotów, nie chce też współpracować (rozmawiać) z obsługą lotniska. Miałam nadzieję na opowieść o właśnie tym chłopcu – skąd się wziął na lotnisku, do kogo trafi jak już uda ustalić się jego tożsamość, co będzie się z nim działo – właśnie w ten sposób zapowiedź chwyciła mnie za serce i zaciekawiła, podsycana zapewnieniami z noty okładkowej, że to powieść „o marzeniach, emocjach i skrywanych pragnieniach”. Oczekiwałam więc tych marzeń, emocji i pragnień.

Nazwisko autora (Salvatore Scibona) niewiele mi mówiło, ale po finaliście National Book Award spodziewałam się genialnej powieści. I taka być może jest, ale… nie dla mnie. Jestem natomiast przekonana, że jeśli trafi w ręce czytelnika zaczytującego się w literaturze wojennej – będzie zachwycony.
Opowieść zaczyna się właśnie od opisu zdarzenia na lotnisku w 2010 roku. A potem przenosimy się w przeszłość, do lat 60. XX w., na farmę Frade’ów. Tam poznajemy prostolinijne małżeństwo, parę, która poznała się dość późno i dość późno doczekała się dziecka. Dziecko, nie darząc swoich rodziców zbytnim uczuciem, w młodym wieku postanawia opuścić rodzinne strony i zaciągnąć się na wojnę. Tak trafiamy do Wietnamu i zatapiamy się w powieść wojenną.
Pisałam wyżej, że wybrałam sobie trudną lekturę. W istocie tak jest, bo opisy życia żołnierskiego i wojny nie są tak delikatne i owiane humorem jak w Forreście Gumpie, którego przygody podczytywałam kiedyś w wakacje. Główny bohater, młody chłopak, kierowca wojskowej ciężarówki, raczej nie ma przyjaciół i ich nie szuka. Nie zna miłości ani siły przyjaźni, bo prosto spod skrzydeł rodziców trafił na wojnę.
Opisy ostrzeliwań i sytuacji, które przecież zawsze mają miejsce na wojnie, są brutalne, a język żołnierzy nieraz wulgarny – wcale się temu nie dziwię. Według mnie jest to dobra, dość wstrząsająca lektura, ale raczej męska niż kobieca. Wymagająca pełnego skupienia, które pozwoli dostrzec wiele literackich majstersztyków, przy których można zatrzymać się na dłużej: „Wszystko, co kochasz tak bardzo, że gdziekolwiek spojrzysz, widzisz, jak to tracisz, zostanie ci odebrane. Nawet życie”.
Z chęcią podrzuciłabym „Każdego” mojemu tacie, bo to też opowieść o relacji ojca z dzieckiem, choć raczej trudnej, bolesnej, o znikomej dozie wsparcia i rodzicielskiej miłości.

Trudną lekturę wybrałam sobie na wakacje. Totalnie zaskakującą, jeśli chodzi o moje oczekiwania po przeczytaniu opisu z okładki i późniejsze zaskoczenie treścią książki.

Z krótkiej notki na czwartej stronie okładki dowiadujemy się, że na hamburskim lotnisku doszło do porzucenia małego chłopca. Chłopiec nie ma przy sobie nic oprócz pliku banknotów, nie chce też...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Marie Kondo jest prawdziwą fanatyczką sprzątania, uczyniła z tego sens życia i na tym też zarabia – prowadzi kursy na ten temat dla swoich klientek, pomagając im odgruzować domy, no i pisze książki.
W „Magii sprzątania” Marie Kondo opowiada, że sprzątanie może zmienić życie i po zastosowaniu jej rad już nigdy nie wrócimy do stanu pierwotnego, czyli bałaganu w domu. Póki nie wprowadzę w życie warunków autorki, nie będę z tym dyskutowała…
W wielkim skrócie pomysłem Marie Kondo na efektywność w porządkowaniu jest wyrzucanie wszystkiego według kategorii, np. znajdujemy wszystkie podkoszulki znajdujące się w całym domu i wyrzucamy je, zostawiając tylko te najpotrzebniejsze. Nie wolno zaczynać sprzątania, dopóki nie ma pewności, że wszystko, co trzeba, zostało wyrzucone. Potem dopiero zaczyna się wielkie porządkowanie.
Ma to wszystko sens, jednak Marie mówi również, aby wyrzucanym ubraniom i innym rzeczom „dziękować za posługę”, aby czuły się lepiej – to już są właśnie te japońskie fanaberie, które trzeba odbierać z przymrużeniem oka. Poleca także, aby zrobić czystkę wśród książek – to chyba najbardziej kontrowersyjna sprawa, także wśród czytelników bloga! Zastanawiałam się, czy autorka chce, aby jej książkę również wyrzucono. Znalazłam odpowiedź – owszem, chce, aby się jej pozbyć, jeśli tylko nie sprawia czytelnikowi już radości.
Jestem bogatsza o ciekawe triki i pełna zapału do wyrzucania. Naprawdę można się zmobilizować. Aż człowiek zaczyna łazić po domu i węszyć, co by tu jeszcze wyrzucić. Coś w tym jest, skoro dostępna jest już kontynuacja „Magii sprzątania”: „Tokimeki. Magia sprzątania w praktyce”. Właśnie praktyki brakuje w pierwszej części. Jasne, że przeczytam drugą!

Marie Kondo jest prawdziwą fanatyczką sprzątania, uczyniła z tego sens życia i na tym też zarabia – prowadzi kursy na ten temat dla swoich klientek, pomagając im odgruzować domy, no i pisze książki.
W „Magii sprzątania” Marie Kondo opowiada, że sprzątanie może zmienić życie i po zastosowaniu jej rad już nigdy nie wrócimy do stanu pierwotnego, czyli bałaganu w domu. Póki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

W dzieciństwie oglądałam programy muzyczne: Szansę na sukces, 30 ton – lista, lista przebojów, Disco Relax (phyyyy yyy, nie nie, wróć :P), Wideotekę Dorosłego Człowieka (choć byłam jeszcze mocno niedorosła). W którymś momencie pojawił się także długowłosy Robert Janowski i „Jaka to melodia?”. Trochę bardziej komercyjna, trochę bardziej kiczowata, ale miło się oglądało i słuchało.
W ostatnich latach „Melodię” widuję już tylko przerywnikiem podczas odwiedzin u dziadków. Niemniej sentyment pozostał, bo wokal i charyzma Roberta Janowskiego wciąż mi się podobają, a jego wiedza muzyczna imponuje.
Wśród nowości książkowych ostatniego miesiąca można znaleźć wywiad-rzekę z Robertem Janowskim, zatytułowaną „Przypadki”. Raczej bym po nią nie sięgnęła, gdyby nie kolejny sentyment – osobą rozmawiającą z Janowskim jest Maria Szabłowska, którą można pamiętać między innymi ze wspomnianej wyżej „Wideoteki…”.
Sporo miał przypadków w życiu pan Robert. Choć przecież nic nie dzieje się przypadkiem. Każde zdarzenie z życia doprowadziło go do momentu, w którym jest teraz. A jak wynika z książki, jest szczęśliwy, więc… błogosławione przypadki :)
Świetnie się czyta tę rozmowę, między innymi dlatego, że między Marią Szabłowską a Robertem Janowskim wyczuwa się luz i koleżeńskość. Dziennikarka nie nagabuje swojego rozmówcy, nie zadaje pytań bez pardonu. Po prostu rozmowa na poziomie. Okazuje się, że nie zniżając się do stylu brukowcowego, można wiele informacji wyciągnąć z człowieka.
Nieprzypadkowo wspominam o brukowcach. Robert Janowski wraz ze swoją obecną partnerką byli ofiarą „dziennikarzy”, którzy napsuli im sporo życia. Dobrze, że znana osoba mówi o tym głośno. Mówiła już o tym Anna Przybylska i wiele innych osób. Trudno uwierzyć, jak bardzo potrafi zszargać czyjąś opinię niezbyt przychylny artykuł w gazecie, na dodatek wyssany z palca.
Ale „Przypadki” nie są nagonką na papparazich. Janowski opowiada o studiach weterynarii, o początkach swojej kariery w musicalu „Metro” i właściwie ten temat stanowi największą część publikacji. Oprócz tego Szabłowska pyta o program „Jaka to melodia?”, o miłość i planie B na przyszłość.
Moja babcia co jakiś czas przypomina mi: „Powinnaś wziąć udział w Jaka to melodia?!”. Po przeczytaniu „Przypadków” czuję się zachęcona, bo pan Robert bardzo przychylnie wypowiada się o programie i jego uczestnikach. Może w końcu zgłoszę się na casting…  A babcia znajdzie „Przypadki” pod choinką!

W dzieciństwie oglądałam programy muzyczne: Szansę na sukces, 30 ton – lista, lista przebojów, Disco Relax (phyyyy yyy, nie nie, wróć :P), Wideotekę Dorosłego Człowieka (choć byłam jeszcze mocno niedorosła). W którymś momencie pojawił się także długowłosy Robert Janowski i „Jaka to melodia?”. Trochę bardziej komercyjna, trochę bardziej kiczowata, ale miło się oglądało i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jak ja mam kogokolwiek namówić do przeczytania książki liczącej 1050 stron, którą sama czytałam przez kilka miesięcy, no jak? A jednak - namawiam bardzo! Genialna historia. I wcale nie trzeba czytać tak długo. Nawet przyjemniej wyszło, bo czuję, jakby Theodor Decker, główny bohater "Szczygła", był obecny w moim życiu przez kilka miesięcy.
Coś w stylu "Zbrodni i kary". Plus gratka dla historyków sztuki i osób zajmujących się renowacją mebli. Nie, naprawdę - jakby to powiedział Theodor - rewelacyjna książka!

Jak ja mam kogokolwiek namówić do przeczytania książki liczącej 1050 stron, którą sama czytałam przez kilka miesięcy, no jak? A jednak - namawiam bardzo! Genialna historia. I wcale nie trzeba czytać tak długo. Nawet przyjemniej wyszło, bo czuję, jakby Theodor Decker, główny bohater "Szczygła", był obecny w moim życiu przez kilka miesięcy.
Coś w stylu "Zbrodni i kary". Plus...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Znam teksty piosenek autorstwa Jacka Cygana. Między innymi jego teksty śpiewa Maryla Rodowicz, Edyta Górniak czy Ryszard Rynkowski. Wszyscy także pamiętamy piękną balladę Dumka na dwa serca, promującą ekranizację Ogniem i mieczem. Przez ostatnie kilka miesięcy (tak, miesięcy, niestety…) miałam okazję poznać zgoła inny rodzaj twórczości tego autora – opowiadania. Eh, gdybym tylko miała więcej czasu, a oczy nie zamykałyby mi się wieczorem ze zmęczenia, chętnie połknęłabym „Przeznaczenie, traf, przypadek” jednym tchem.
Ten zbiór 26 opowiadań określiłabym jednym słowem: życiówka. Bohaterami opowiadań są zwykli ludzie, ich życie. Czasem opisywana jest jedna sytuacja, jeden dzień, innym razem akcja toczy się na przestrzeni kilku miesięcy czy lat. Nieraz w tych pozornie zwyczajnych sytuacjach Jacek Cygan trafia w samo sedno problemów przeżywanych przez wiele osób. Czytamy zatem o zdradzie, o przemijaniu, życiu w małżeństwie, ale też o światku teatralnym. W codzienne sytuacje autor wplata treść, która nakłania do refleksji i dostrzeżenia małych rzeczy. Bo przecież tak często nie dostrzegamy codzienności i piękna chwili, żyjąc marzeniami i planami na jutro. Jutro, jutro, jutro. A gdzie jest dzisiaj? No właśnie. Albo nie dostrzegamy tej krótkiej chwili, dzięki której życie może się całkowicie odmienić. Czasem warto skupić na moment myśli i zastanowić się, jak obecny dzień wpłynął na twoje życie. Na związek przyczynowo-skutkowy, na zauważenie, że nic nie dzieje się przypadkiem.
Mówiąc życiówka mam na myśli, że każdy czytelnik może odnieść opowiadanie do swojego życia. Mam na to swój osobisty przykład.
Pojechałam do mojego P. na weekend. Mieliśmy spędzić całe dwa dni razem, co niestety w sobotę się nie udało ze względu na jego zobowiązania zawodowo-hobbystyczne. Było mi bardzo przykro, czułam, że on ani na mnie nie patrzy, ani mnie nie dostrzega, że mimo obietnic nie ma dla mnie czasu. Ze względu na moje skłonności do depresji czułam się przez to bardzo źle. Nie chciało mi się nawet otwierać książki, ale ostatecznie nie miałam nic innego do roboty.
Mówcie co chcecie – że to przeznaczenie, traf, przypadek – otworzyłam książkę Jacka Cygana i przeczytałam początek opowiadania „Trzy listki”:
Stał w korku, bo wyjechał później niż zwykle. Żona zrobiła mu idiotyczną awanturę o to, że ją zaniedbuje. To nie nowość, ale samo wysłuchanie jej zajęło chyba z kwadrans. Jeszcze teraz w uszach huczały mu jej słowa: „Nie mam własnego życia. Zanim za ciebie wyszłam, byłam kimś, teraz jestem nikim. Poświęciłam się dla ciebie, dla twojej kariery!
Znał to na pamięć. Ale dzisiaj doszedł nowy element. Żona powiedziała, że jest dla niego jak ze szkła, że w ogóle jej nie zauważa. Bardzo go to zabolało”.
Słowa idealne wpasowane w moją sytuację, i pewnie nie tylko moją. Ten fragment bardzo mnie uspokoił, szczególnie ostatnie zdanie. Trochę też rozbawił bo… właściwie dlaczego ja jęczę i się smucę? Mam faceta, który ma pracę i pasję, i zamiast to docenić, udaję jęczącą księżniczkę. Czy ja nie potrafię sobie zorganizować czasu bez faceta obok? Czy czuję się dobrze jedynie wtedy, gdy jest obok, a gdy zostaję sama, to spadam w otchłań rozpaczy? NO CHYBA NIE.
Dzięki tej książce uniknęłam bezsensownego awanturowania się. Przeczytałam powyższy fragment jemu następnego dnia, kiedy leniuchowaliśmy nad jeziorem i poświęcaliśmy całą uwagę sobie nawzajem. „Przecież wiesz, że wcale tak nie jest”. Wiem.

Panie Jacku, dziękuję za biblioterapię! Ma się rozumieć, że polecam lekturę.

Znam teksty piosenek autorstwa Jacka Cygana. Między innymi jego teksty śpiewa Maryla Rodowicz, Edyta Górniak czy Ryszard Rynkowski. Wszyscy także pamiętamy piękną balladę Dumka na dwa serca, promującą ekranizację Ogniem i mieczem. Przez ostatnie kilka miesięcy (tak, miesięcy, niestety…) miałam okazję poznać zgoła inny rodzaj twórczości tego autora – opowiadania. Eh, gdybym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jak przeżyłeś życie? Gdyby teraz miała się zakończyć jego ziemska część, co by po tobie zostało?

Jakie cechy, jakie przedmioty najbardziej cię określają? Gdyby był zwyczaj wkładania do trumny podczas pogrzebu rzeczy związanych z żegnaną osobą, co by to było w twoim przypadku? Czy coś niezwykłego, czy ulubiona biżuteria, może zdjęcie z przyjaciółmi lub po prostu tradycyjnie Biblia i różaniec, a może... Nic?

Takie rozmyślania obciążyły moją głowę po lekturze „Josepha”. Przyznacie, że są to myśli dość grobowe. Choć książka wcale bezpośrednio o śmierci nie mówi. Ale o przemijaniu – owszem.

Minipowieść francuskiej pisarki opisuje życie Josepha – samotnego mężczyzny nie pierwszej młodości, pracującego na gospodarstwie u pewnej rodziny. Joseph to typowy każdy, typowy nijaki, można by powiedzieć, że typowy Józek, gdyby spolszczyć tytuł. Joseph niewiele osiągnął, nie założył rodziny, żyje w cieniu. Nie ma przyjaciół, raczej nikt by nie zauważył, gdyby gdzieś zniknął. Żyje zgodnie z rytmem pór roku, dogląda zwierząt, żadnej roboty się nie boi. Jego codzienne życie można opisać słowami „wstałem – egzystowałem – położyłem się spać”.

Niewielka objętościowo książka ma raczej charakter długiego opowiadania, niż powieści. Nieznacznie ponad sto stron wystarczyło, abym się przekonała, że niestety pisarstwo Marie-Hélène Lafon nie przypada mi do gustu, choć jestem pewna, że znajdzie swoich zwolenników. Pisarka potrafi w jednym, obszernym zdaniu opisać kilka lat życia głównego bohatera, a przy okazji na marginesie wspomnieć o jego bracie i nałogu alkoholowym. Trzeba przyznać, że potrafi budować te złożone zdania bardzo dobrze, bo nie zdarzyło się, żebym kończąc zdanie zapomniała, jak ono się zaczęło. Mimo to styl pisania obfitujący w przecinki i średniki nie należy do moich ulubionych.

Niemniej jednak doceniam tę książeczkę za skłonienie do silnej refleksji nad tym, czy moje życie jest równie nieważne i nijakie, jak Josepha. Świetna okładka dobitnie wskazuje, że Josepha określają zwyczajne przedmioty: zegarek z zepsutą klamrą, scyzoryk, jakieś monety (raczej niskie nominały), klucz i medalik z Matką Bożą, taki normalny, z tych, co rozdaje ksiądz po kolędzie. Nic specjalnego. Co przedstawiałaby moja okładka, okładka książki „Typowa Hania”? Boję się pomyśleć. A jaka byłaby twoja?


Do refleksji. Polecam, choć bez zachwytów.

Recenzja opublikowana na dlaLejdis.pl

Jak przeżyłeś życie? Gdyby teraz miała się zakończyć jego ziemska część, co by po tobie zostało?

Jakie cechy, jakie przedmioty najbardziej cię określają? Gdyby był zwyczaj wkładania do trumny podczas pogrzebu rzeczy związanych z żegnaną osobą, co by to było w twoim przypadku? Czy coś niezwykłego, czy ulubiona biżuteria, może zdjęcie z przyjaciółmi lub po prostu tradycyjnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Na pewno coś wymyślimy” – to motto życiowe Jess. Jest jedną z kobiet, które nie pozwalają sobie na chwile słabości. Taka postawa jest konieczna, kiedy samotnie wychowuje się dzieci, często nie mając czego włożyć do garnka oraz martwiąc się o byłego męża, który wpadł w depresję. Chętnie pożyczyłabym Jess koszulkę z napisem „Keep calm and carry on”.
Jess jest bohaterką książki Jojo Moyes o prostym tytule „Razem będzie lepiej”.
Jeśli lubicie powieści drogi, sięgnijcie po „Razem będzie lepiej”. Zupełnym przypadkiem ostatnio przeczytałam dwie powieści, w których motywem przewodnim była podróż. Pierwszą z nich jest „Ostatni autobus do Coffeville” (polecam!), a teraz właśnie książka Jojo Moyes. Po tych dwóch lekturach uderzyło mnie to, że człowiek jest istotą bardzo szybko przywiązującą się do drugiej osoby, do zwierząt także. Mówi się, że przyjaźń buduje się latami, że nie warto ufać, że trzeba razem beczkę soli zjeść itd. Jest w tych stwierdzeniach sporo racji, ale gdybyśmy żyli mając cały czas za uszami słowa „temu nie ufaj, jakoś dziwnie mu z oczu patrzy”, wszyscy stalibyśmy się bandą odizolowanych samolubów, żyjących tylko z sobą i dla siebie. Fajne, do czasu.
Bo tak na końcu, to bez drugiego człowieka jesteś zerem.
Bohaterowie powieści „Razem będzie lepiej” (Jess, nieznajomy Ed, Tanzie, Nicky i pies Norman) są skazani na swoją obecność w jednym samochodzie w nieoczekiwanej, długiej podróży do Szkocji. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Ed, będąc pracodawcą Jess, ani przez chwilę nie był brany pod uwagę jako uczestnik podróży. Ale powiedz Panu Bogu o swoich planach, to będzie miał niezły ubaw, co nie?
Wracając do wcześniejszej myśli: człowiek się przywiązuje. W bardzo szybkim czasie. Jeśli tylko „trafi swój na swego”, to już po kilku wspólnie spędzonych godzinach można się zastanawiać „co ja bym bez niego zrobił?”. Nawet jeśli chodzi tylko o wyrządzaną przysługę (ok, zawiozę was do Szkocji), to po powrocie do domu jakoś dziwnie brakuje tego kierowcy, prawda?
Powieść Jojo Moyes przypomina czytelnikowi o wielu prostych, ale jakże ważnych sprawach:
- ufaj
- kochaj i mów, że kochasz
- uwierz, że pieniądze się znajdą. Naprawdę, jeśli tylko są naprawdę potrzebne, znajdą się.
- miej zwierzęta

Kochaj i ufaj. A jeśli zaufanie jest składnikiem miłości, to pozostaje tylko: KOCHAJ.
Fajnie, że nie jest to książka o udręczonej życiem kobiecie, która przez brak pieniędzy, miłości i sukcesów traci sens życia i zamyka się w sobie. To bardzo pokrzepiająca lektura, dająca nadzieję i motywacyjnego kopa. Kiedy dzieje się coś nie po naszej myśli, zaczynamy marudzić i myśleć co by było, gdyby. Gdybologia wydaje się wtedy najlepszym rozwiązaniem, czyż nie? A weź sobie czasem krzyknij sam do siebie, jak Jess: WEŹ, NIE PRZESADZAJ!

„Na pewno coś wymyślimy” – to motto życiowe Jess. Jest jedną z kobiet, które nie pozwalają sobie na chwile słabości. Taka postawa jest konieczna, kiedy samotnie wychowuje się dzieci, często nie mając czego włożyć do garnka oraz martwiąc się o byłego męża, który wpadł w depresję. Chętnie pożyczyłabym Jess koszulkę z napisem „Keep calm and carry on”.
Jess jest bohaterką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ciężko moi drodzy, ciężko mi po tej lekturze. „Życie wypuszczone z rąk” to książka, o której mogę pisać dopiero jakiś miesiąc po jej przeczytaniu. To prawdziwa historia niemieckiego piłkarza (bramkarza), Roberta Enke, który cierpiał na nawracającą depresję. Trudne było jego życie, zastanawiam się też, co przeżywał jego ojciec – psychiatra – widząc, że nie potrafi pomóc własnemu synowi. Trudno mi myśleć o rodzinie, którą pozostawił, postanawiając odebrać sobie życie. Pewnie nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co czuje mężczyzna, ojciec, syn i mąż, który wie, że wychodzi z domu po raz ostatni.
Robert Enke przegrał walkę z depresją.
Książkę o swojej walce z depresją początkowo miał napisać sam Robert Enke. W ramach terapii pisał dziennik, którego fragmenty przeczytamy w tej książce, koniec końców napisanej przez niemieckiego dziennikarza sportowego Ronalda Renga. Żaden ze mnie kibic, dlatego gdyby to była biografia jakiegokolwiek innego piłkarza, nie sięgnęłabym po nią. Jednak „Życie wypuszczone z rąk” znacznie wykracza poza opisy sukcesów i porażek zawodowych Roberta Enke i cały piłkarski świat. I naprawdę nieistotne, że niektóre fragmenty w ogóle mnie nie interesowały, te wszystkie relacje z meczów, transfery i tak dalej (wybaczcie moją ignorancję). Nieistotne, że styl Ronalda Renga uważam za nieco pokraczny i kanciasty i być może powinien skupić się na pisaniu artykułów, a nie książek. Interesowało mnie zupełnie coś innego. Robert Enke. Wielki Nieobecny. Jego wyraz twarzy. Częsty, mylący uśmiech na zdjęciach. Jego niemoc i strach.
„Gdybyś przez pół godziny siedziała w mojej głowie, zrozumiałabyś, czemu ogarnia mnie obłęd” (s. 11) – powiedział pewnego razu do swojej żony.
Dla fanów piłki nożnej pozycja obowiązkowa. Polecam również tym, którzy w jakiś sposób zetknęli się z depresją. Może dzięki nagłaśnianiu takich spraw więcej osób wygra z tą chorobą.

Ciężko moi drodzy, ciężko mi po tej lekturze. „Życie wypuszczone z rąk” to książka, o której mogę pisać dopiero jakiś miesiąc po jej przeczytaniu. To prawdziwa historia niemieckiego piłkarza (bramkarza), Roberta Enke, który cierpiał na nawracającą depresję. Trudne było jego życie, zastanawiam się też, co przeżywał jego ojciec – psychiatra – widząc, że nie potrafi pomóc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Pięć lat temu przejeżdżałam przez Serbię (miejsce docelowe: Grecja). Zatrzymaliśmy się na cały dzień w miejscowości Valjevo. Mieszkała tam polska rodzina, która wyjechała do Serbii na misje szerzyć katolicyzm (większość mieszkańców Valjeva to prawosławni).

Serbia graniczy między innymi z Bośnią i Hercegowiną, jednak będąc stosunkowo blisko granicy serbsko-bośniackiej, wcale nie myślałam o tym, co wydarzyło się tam w latach 90. Myślałam tylko o tym, jak dobrze jest rozprostować nogi po 15-godzinnej jeździe autokarem, dobrze zjeść i zwiedzić nieznane miasto, a wieczorem usiąść z przyjaciółmi i grać na gitarach. Gdzieżbym myślała o wojnie w Bośni, no gdzież.

Co się odwlecze, to nie uciecze. „Odłamki” kazały mi się przeczytać. Mimo że tematyka wojenna nie jest moją ulubioną, to coś mi mówiło, że muszę sięgnąć po tę książkę. Przecież to było tak niedawno. Co innego czytać powieść, której akcja toczy się w czasach I lub II wojny światowej, a co innego o wojnie domowej, która trwała, kiedy byłam radosną pięciolatką. Myślę, że taką wojnę można „poczuć” jeszcze bardziej.

Ismet Prcić w swoim debiucie literackim pokazuje, jak bardzo może udręczyć człowieka wojna. Choć na dobrą sprawę nie powinien narzekać, bo koniec końców wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, to jednak wnętrze ma poharatane. Co się naoglądał i co przeżył, to jego, jak mówią. Jak bardzo się natrudził, aby wyemigrować, ilu bliskich zostawił, jakie wątpliwości musiał zdusić w sobie, to jego.

Ta autobiograficzna powieść nie ma ustalonej chronologii. Czytamy fragmenty, swego rodzaju „odłamki” z dzienników Ismeta Prcicia z różnych lat: 1995, 1999, 2000. Przez to książka jest trudna w odbiorze, można się pogubić. Można się pogubić i przerazić, czytając jedno zdanie zajmujące ponad stronę, bo i tak obszerne potrafią być majaki połamanego wojną człowieka. Stylistycznie – autor skacze z poziomu bardzo potocznego, brutalnego i wulgarnego, na niemal poetycki. Dlatego są fragmenty, które czytało się szybko, ale i takie, które męczą i sprawiają, że nasuwa się myśl, czy to wciąż ta sama książka, ten sam bohater. Jeśli chodzi o bohaterów, zapamiętacie Mustafę (do końca nie odgadłam, czy to wytwór wyobraźni Prcicia, czy realna postać) oraz pewnego psa.
Jedna uwaga: Ismet Prcić nie opowiada o przebiegu wojny. „Odłamki” to raczej element jego terapii i być może pogodzenia się z tym, co było, ale na pewno nie poznamy dzięki tej lekturze większości aspektów wojny domowej w Bośni. Poznamy udręczonego nią młodego człowieka o duszy artysty, ale nie wojnę. Choć kilka brutalnych akcji rzeczywiście w niej jest.

„Odłamki” to bardzo sugestywny tytuł. Ismet Prcić jest pełen odłamków wojny. Ale nie tylko. Jest pełen odłamków złamanego serca, pełen odłamków depresji matki, pełen odłamków zdrady ojca. To mnie dotknęło bardzo mocno, chyba bardziej niż sam fakt, że Ismet Prcić musiał przeżywać ucieczkę przed wojną, widzieć krew, być niepewnym jutra uchodźcą (choć tak naprawdę nie wiadomo, ile jest fikcji w opisanej historii). Przejmujące jest to, że w każdym w nas tkwią odłamki. Odłamki osobistej historii, która rzutuje na nasz stan psychiczny w późniejszym życiu. Odłamki brudu, odłamki rozwodu, odłamki powieszenia się przyjaciela, odłamki nałogu alkoholowego, odłamki utraty zaufania, odłamki depresji. Albo depresja jako wynik zbioru odłamków. Tkwią w człowieku niczym drzazgi, nie dające się usunąć spod skóry, wciąż widoczne i drażniące. Niczym brud za paznokciem, paproch w oku. „Odłamki” przypominają, że nie da się zapomnieć niektórych rzeczy. Można wybaczyć, ale nie można zapomnieć. Nie można usunąć odłamków. Nie można zapomnieć „Odłamków”.

Trudna książka. Nie sięgnę po nią ponownie, i to nie dlatego, że oczekuję jedynie lekkich i przyjemnych lektur. Po prostu ten sposób opowiedzenia o wojnie nie podobał mi się. Podobał mi się wątek o kryzysie w rodzinie, o dorastaniu i pierwszych zauroczeniach. Ale równie dobrze można o tym pisać nie na tle państwa dotkniętego wojną. Może się podobać. Skądś te nagrody literackie się posypały. Ale ja już chyba wolę do Valjeva.

Pięć lat temu przejeżdżałam przez Serbię (miejsce docelowe: Grecja). Zatrzymaliśmy się na cały dzień w miejscowości Valjevo. Mieszkała tam polska rodzina, która wyjechała do Serbii na misje szerzyć katolicyzm (większość mieszkańców Valjeva to prawosławni).

Serbia graniczy między innymi z Bośnią i Hercegowiną, jednak będąc stosunkowo blisko granicy serbsko-bośniackiej,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Niejedna pisarka udowodniła, że można zadebiutować w wieku 40 +. Debiutancka powieść Doroty Gąsiorowskiej to kolejny przykład tego, że nigdy nie jest za późno, żeby spełniać marzenia. Z pewnością powieść „Obietnica Łucji” jest spełnionym marzeniem Doroty Gąsiorowskiej.

W „Obietnicy Łucji” mamy do czynienia z typową dość sytuacją, której każdy na jakimś etapie życia doświadczył w mniejszym bądź większym stopniu. Ucieczka. Chęć ucieczki bierze się z poczucia pustki, nietolerowania własnej, osobistej historii, niepogodzenia z własnym losem. Ze smutku, zranionego serca, zawiedzionych nadziei, niespełnionych marzeń, traumy z dzieciństwa, braku miłości i akceptacji. Jedni uciekną w alkohol, inni na kozetkę psychologa, a Łucja? Łucja wybiera to, na co decyduje się wiele kobiet w średnim wieku – rzuca dobrze płatny biznes, rozwodzi się z mężem i ucieka z miasta na wieś, gdzie będzie musiała zastąpić kozaczki na obcasach ciepłymi śniegowcami.
W Różanym Gaju, wsi położonej gdzieś na Podkarpaciu, Łucja – serdeczna, uprzejma, ale nieco wycofana i pogubiona - zaczyna pracę jako nauczycielka w miejscowej szkole. I zaczyna się opowieść, która w polskiej rzeczywistości raczej nie miałaby miejsca. Wszystko jest zbyt bajkowe, w tej opowieści nie ma problemów „natury technicznej”. Zostać prawnym opiekunem osieroconej dziewczynki, mimo że nie jest się z nią spokrewnionym? Nic prostszego. Dostać posadę nauczycielki mimo braku doświadczenia w zawodzie? Dlaczego nie. Zamieszkać ze swoją uczennicą? Proszę, choćby jutro. Zakochać się w mężczyźnie, choć nie było się z nim na ani jednej randce? Też można.
Niemniej jednak po niektóre książki sięga się właśnie po to, aby oderwać się na chwilę od szarej codzienności, prawda? Jeśli spojrzeć na „Obietnicę Łucji” z tej strony, to nie mam nic do zarzucenia. Mnie skutecznie oderwała od głowy nabitej w ostatnich dniach przeprowadzką. Historia Łucji, jej stopniowe odnajdywanie się w małej mieścinie, pobudzający wyobraźnię wątek zabytkowego pałacu Kreiwetsów, zacieśniająca się relacja między Łucją a jej uczennicą Anią… Czytałam z przyjemnością i skupieniem, mimo że łatwo było przewidzieć kolejne wydarzenia i zbiegi okoliczności. Tym bardziej, że tytuł każdego rozdziału jasno mówi, jak potoczą się dalsze losy bohaterów książki. Można mieć także zastrzeżenia odnośnie do kreowania niektórych bohaterów, w szczególności Ani, która prawie zupełnie została pozbawiona dziewczęcego wdzięku. Jest dziewczynką nad wyrost dojrzałą, tak dojrzałą, że czytając dialogi między Łucją a Anią miałam wrażenie, że przysłuchuję się rozmowie dwóch dorosłych kobiet, a nie kobiety i uczennicy podstawówki.
Wszystkie te mankamenty mogą irytować, ale warto odpuścić i uznać, że jest to ot taka powieść obyczajowa o poszukiwaniu miłości, dotrzymywaniu tajemnic i mijaniu się z prawdą, wewnętrznej przemianie. Wtedy lektura stanie się przyjemna. Trochę wyciskacz łez, trochę lukier i miód. Do przeczytania w trymiga. Dorota Gąsiorowska w moim odczuciu pisze nieco podobnie do Anny Ficner-Ogonowskiej, autorki „Alibi na szczęście”, „Kroku do szczęścia” i „Zgody na szczęście”. Ficner-Ogonowska ma wiele oddanych czytelniczek. Czy Gąsiorowska również odniesie sukces? To się okaże.

Niejedna pisarka udowodniła, że można zadebiutować w wieku 40 +. Debiutancka powieść Doroty Gąsiorowskiej to kolejny przykład tego, że nigdy nie jest za późno, żeby spełniać marzenia. Z pewnością powieść „Obietnica Łucji” jest spełnionym marzeniem Doroty Gąsiorowskiej.

W „Obietnicy Łucji” mamy do czynienia z typową dość sytuacją, której każdy na jakimś etapie życia...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Marek Piekarczyk. Zwierzenia kontestatora Leszek Gnoiński, Marek Piekarczyk
Ocena 7,1
Marek Piekarcz... Leszek Gnoiński, Ma...

Na półkach: , , , , ,

Przeczytałam wywiad-rzekę z Markiem Piekarczykiem, przeprowadzony przez Leszka Gnoińskiego. Jeśli mam w kilku słowach określić, jakiego pana Marka poznałam dzięki „Zwierzeniom kontestatora” i miałabym stworzyć hasło „Marek Piekarczyk” w słowniku who is who, to napisałabym coś w stylu:
Normalny, dobry, honorowy mężczyzna, który potrafi zagrać Jezusa, potrafi zaśpiewać tak, że z podziwu wzdychasz „O, Jezu”, i który jest prawdziwy tak, że Jezus może być o niego spokojny, bo zwycięstwo zaczyna się od prawdy.

Brakuje w dzisiejszym świecie artystów z prawdziwego zdarzenia, którzy pozostają dobrzy, honorowi, NORMALNI. A Marek Piekarczyk taki jest, w tej książce nie ma żadnej ściemy. To nie jest autobiografia, którą mógł pisać zastanawiając się milion razy nad każdym słowem i koloryzując przeżyte historie wedle potrzeb. To były rozmowy z cenionym dziennikarzem muzycznym (i podejrzewam, że serdecznym kumplem Piekarczyka), w których nie było miejsca na mijanie się z prawdą.
Przypuszczałam, że to będzie interesująca rozmowa. Pytający Gnoiński (o rocku wiedzący bardzo wiele) i odpowiadający Piekarczyk (rockman) – wspaniały duet na rozmowę. Nazwisko Leszka Gnoińskiego nie jest mi obce; „Encyklopedia Polskiego Rocka”, której jest współautorem, stoi w moim pokoju na półce, a film „Beats of Freedom – zew wolności” (współreżyser) – zachęcam do obejrzenia.
Panowie rozmawiają. Piekarczyk o(d)powiada o swoim dzieciństwie, rodzicach, dorastaniu, nauce, o tym, ilu prac w życiu się imał, ile koncertów zagrał, o depresji, o „Jesus Christ Superstar”, o swoich dzieciach, wegetarianizmie, Nowym Jorku, o pisaniu tekstów, o kolegach z TSA i o innych kolegach, o honorze, Jezusie Chrystusie i Biblii Gutenberga. O „The Voice of Poland” i kulisach programu również trochę się znajdzie.
Bardzo polecam „Zwierzenia kontestatora” wszystkim fanom TSA i po prostu tym, którzy są ciekawi Marka Piekarczyka. Jestem pewna, że takich osób nie brakuje, bo przecież jeśli ktoś pojawia się w tv jako juror talent show, to od razu ludzie są nim bardziej zainteresowani. W tym przypadku – bardzo dobrze! Interesujcie się i sprawdzajcie dorobek artystyczny Piekarczyka!

Przeczytałam wywiad-rzekę z Markiem Piekarczykiem, przeprowadzony przez Leszka Gnoińskiego. Jeśli mam w kilku słowach określić, jakiego pana Marka poznałam dzięki „Zwierzeniom kontestatora” i miałabym stworzyć hasło „Marek Piekarczyk” w słowniku who is who, to napisałabym coś w stylu:
Normalny, dobry, honorowy mężczyzna, który potrafi zagrać Jezusa, potrafi zaśpiewać tak,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Pierwszy rzut oka na książkę wskazuje na to, że jest to autobiografia sir Eltona Johna. NIE. Spytacie „Jak to? Przecież na okładce jest jego portret?”. No, jest. Notka na okładce również na to wskazuje: „Bardzo osobista historia życia wspaniałego artysty i po prostu dobrego człowieka”. Warto jednak spojrzeć niżej i doczytać, że „to jedna z najlepszych książek o AIDS”, jak przekonuje Jolanta Kwaśniewska. Tym tropem idźmy dalej i poznajmy oryginalny tytuł książki: „Love is the cure. On life, loss, and the end of AIDS”, i wszystko staje się jasne – to książka o stracie wszystkich osób, które zmarły na AIDS. To książka o AIDS, napisana przez wybitnego artystę, jednego z najbardziej rozpoznawalnych muzyków na świecie, w której mimochodem opowiada o sobie, ale przede wszystkim o innych.

Czytałam i z każdą stroną utwierdzałam się w przekonaniu, że to publikacja bardzo potrzebna! Jeśli nazwisko i popularność Eltona Johna skłoni polskich czytelników do sięgnięcia po książkę, to bardzo dobrze! Nie przypominam sobie, abym w szkole podstawowej, gimnazjum czy liceum miała jakieś pogadanki na temat AIDS. Nie przypominam sobie, aby ktoś mi o tym zbyt wiele opowiadał. Nie przypominam sobie, abym trafiała na artykuły na ten temat, ale z drugiej strony – pewnie nie trafiałam, bo sama nie interesowałam się tematem. Ostatnio o AIDS słyszałam chyba na Regałowisku w 2012 roku, gdzie stoisko miała jakaś organizacja non-profit. Zaryzykuję stwierdzenie, że w Polsce nie mówi się głośno o AIDS. Mówi się o nowotworach, mówi się o eboli, mówi się o „Rodzić po ludzku”, mówi się o przeszczepach (Religa), ale AIDS? Albo się nie mówi, albo to ja jestem głucha.

Wreszcie ktoś przemówił, i to nie byle kto, tylko sir Elton. Dzięki niemu nadrabiam zaległości informacji o AIDS, choć sam gwiazdor nie uważa siebie za eksperta w tej dziedzinie. Elton John w 1992 roku założył EJAF (Elton John AIDS Foundation). Opowiada w książce o działalności tej oraz innych organizacji walczących z AIDS. Opowiada o swoich przyjaciołach, którzy zmarli na AIDS. O tym, jak wielki wpływ na walkę z tą chorobą mają rządy, przemysł farmaceutyczny i Kościół. Mówi o tym, jak wiele już zrobiono, ale jak wiele jeszcze jest do zrobienia. Przybliża historie z życia wzięte, które uświadamiają czytelnikowi, w jak wielkim odosobnieniu muszą żyć osoby mające HIV i AIDS, oraz jak potężny i wciąż aktualny jest ten problem. Elton John mówi o tym wszystkim bez gwiazdorstwa, bez takiego odczucia, że jest kolejną gwiazdą, która założyła lub wspiera jakąś fundację „bo tak wypada”, i po prostu wykłada pieniążki, żeby świat zobaczył, jak pomocnym jest człowiekiem. Nic z tych rzeczy. Przez tego artystę przemawia wewnętrzna potrzeba misji – on naprawdę wiele robi, nie tylko mówi. Przemawia przez niego wdzięczność, bo przecież w przeszłości, jako człowiek uzależniony od narkotyków i często zmieniający partnerów seksualnych, był w gronie największego ryzyka zakażenia, a jednak jest zdrowy. Co więcej, on żałuje, że stracił tyle czasu na nałóg, zamiast już wtedy działać. Jest wdzięczny, że ktoś wyciągnął do niego pomocną dłoń, dzięki czemu on teraz może pomóc komuś innemu. Dobro rodzi dobro, a miłość jest lekarstwem.

Elton John nie szczędzi słów krytyki rządom poszczególnych krajów oraz Kościołowi katolickiemu. Pisze o Ukrainie, o USA, o krajach afrykańskich. Ciekawa byłam, czy wspomni coś o Polsce, ale jedyną wzmianką okazały się słowa krytyki wobec papieża: „Choć przyjęło się na całym świecie obdarzać papieża Jana Pawła II miłością i adoracją, ja nie potrafię mu wybaczyć braku konkretnych działań w kwestii AIDS”.

Książkę Eltona Johna czyta się tak, że czytelnik ma ochotę zawołać „jest problem!”. Wcale mi nie przeszkadzało, że te 250 stron stanowi jego ciągły monolog o tej samej tematyce. Jak widać, o AIDS można napisać wiele i poruszyć przy tym serce czytającego. Good job, sir Elton. Ale jeszcze nie mission completed. Misją jest miłość i współczucie. Nieustające.

Pierwszy rzut oka na książkę wskazuje na to, że jest to autobiografia sir Eltona Johna. NIE. Spytacie „Jak to? Przecież na okładce jest jego portret?”. No, jest. Notka na okładce również na to wskazuje: „Bardzo osobista historia życia wspaniałego artysty i po prostu dobrego człowieka”. Warto jednak spojrzeć niżej i doczytać, że „to jedna z najlepszych książek o AIDS”, jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Piotr Kaczkowski – wszyscy wiemy kto to (prawda? Prawda?!). „42 rozmowy” to zbiór wywiadów, które Kaczkowski przeprowadził ze znanymi artystami w latach 1999-2004.

Dzisiaj przeczytałam większość. W autobusie, w tramwaju, na parapecie, na podłodze. Nie mogłam się oderwać. Zazdroszczę miliarda spotkań z wybitnymi muzykami, możliwości porozmawiania z nimi. Bardzo podoba mi się sposób prowadzenia rozmów, przygotowanie Kaczkowskiego do każdego spotkania... Chciałabym kiedyś wiedzieć o muzyce i o artystach tyle, co on.

Kilka luźnych przemyśleń i zaraz spadam, serio.

Wybór muzyków – znakomity. Same wielkie osobowości. Nie przypuszczałam, że Piotr Kaczkowski rozmawiał z Peterem Gabrielem, Mobym, Tori Amos, Robertem Plantem, Markiem Knopflerem. Co ja wiem o świecie... Chyba nic!


Te wywiady mają dla mnie ogromną wartość, szczególnie te z muzykami, których ubóstwiam. Ale nie tylko! Dzięki Kaczkowskiemu zwróciłam uwagę na Tori Amos, której nigdy nie słuchałam, jakoś mi nie podchodziła, a dzisiaj słucham już drugiego jej albumu i jestem pod wrażeniem. Tak bardzo zainteresowało mnie to, co mówiła w wywiadach, że po prostu od razu, natychmiast, chciałam poznać jej muzykę.

Rozmowy z muzykami utwierdziły mnie również w przekonaniu, że artyści zapamiętują twarze. Zapamiętują twarze swoich oddanych fanów, którzy zjawiają się na wielu koncertach. Zapamiętują twarze dziennikarzy. Według mnie to jest niesamowite, ogromnie miłe.

Znaczące jest także to, że wywiady zostały zarejestrowane 10 i więcej lat temu. Jak na dłoni widać, że rynek muzyczny - ba! - świat ogólnie rzecz biorąc! - od tego czasu zmienił się baaardzo. Przykład? Moby, chwalący się, że ma takie fajne urządzonko – iPad, na którym mieści się tysiąc utworów. W dobie smartfonów i gadżeciarstwa posiadanie iPada chyba nikogo już nie dziwi.

Jest nawet wywiad z wokalistą Budgie; do tej pory nie wpadło mi do głowy, żeby poczytać coś o Shelleyu, a przecież między innymi na Budgie się wychowałam.

Piotr Kaczkowski zwrócił moją uwagę na artystów, których może nie do końca znam, a właśnie dzięki tym rozmowom mam ochotę poznać ich twórczość

Piotr Kaczkowski – wszyscy wiemy kto to (prawda? Prawda?!). „42 rozmowy” to zbiór wywiadów, które Kaczkowski przeprowadził ze znanymi artystami w latach 1999-2004.

Dzisiaj przeczytałam większość. W autobusie, w tramwaju, na parapecie, na podłodze. Nie mogłam się oderwać. Zazdroszczę miliarda spotkań z wybitnymi muzykami, możliwości porozmawiania z nimi. Bardzo podoba mi...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki W pogoni za Metalliką Przemek Jurek, Piotr Kowieski
Ocena 7,4
W pogoni za Me... Przemek Jurek, Piot...

Na półkach: , , ,

Jak bardzo rozumiem Piotra i Kasię! Nawet kostka do gry na gitarze złapana po koncercie sprawia im mega radość. A spotkanie z idolem, krótka rozmowa z nim i zrobienie wspólnego zdjęcia, to już są wyżyny dobrego samopoczucia. Lepsza może być tylko chwila, kiedy będąc na koncercie artysty któryś raz z kolei, ten artysta zaczyna cię rozpoznawać. Kowiescy opowiadają o sytuacjach, w których Lars Ulrich, James Hetfield czy Rob Trujillo – członkowie Metalliki – zaczęli kojarzyć tę parę stałych bywalców barierek pod sceną. To już jest naprawdę szczyt szczęścia, którego również doświadczyłam. Wprawdzie nie była to gwiazda takiego formatu jak James Hetfield, ale chodzi o sam fakt… Taaak, doskonale wiem, co czują autorzy W pogoni za Metallicą w takich chwilach.

Oprócz obszernych relacji z kolejnych koncertów, jest dużo kolorowych zdjęć (a całość na papierze kredowym) z koncertowych wyjazdów, koncertowych pamiątek (setlisty, koszulki, skany biletów) i ogólnie… z wszystkiego koncertowego. Znalazłam niestety kilka edytorskich niedociągnięć, w tym redakcyjnych, ale tak czy inaczej, jestem fanką takich fanów! Chętnie spotkałabym się kiedyś z Piotrem i Kasią pod sceną!

Jak bardzo rozumiem Piotra i Kasię! Nawet kostka do gry na gitarze złapana po koncercie sprawia im mega radość. A spotkanie z idolem, krótka rozmowa z nim i zrobienie wspólnego zdjęcia, to już są wyżyny dobrego samopoczucia. Lepsza może być tylko chwila, kiedy będąc na koncercie artysty któryś raz z kolei, ten artysta zaczyna cię rozpoznawać. Kowiescy opowiadają o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Dzięki tej książce poznałam człowieka, który nie był przystosowany do życia, a powodem tego wcale nie były odchyły psychiczne, tylko kariera. Fenomen człowieka, który był skromny i nieśmiały, do wszystkich zwracał się „tak, proszę pana”, miał kompleksy, a jednocześnie wystarczyło, że kiwnął małym palcem (dosłownie!), a rzesze fanek mdlały. Mówiąc o nieprzystosowaniu do życia, mam na myśli, że będąc królem, miał swój dwór. Elvis i jego świta. Kumple, którzy dotrzymywali mu towarzystwa, załatwiali mu kobiety, zamawiali torby hamburgerów, w jego imieniu wykonywali telefony. Kiedy już zrobił karierę, Elvis nie musiał robić nic związanego ze „zwyczajnym” życiem.

Trochę mało jest cytatów Elvisa i prawie wcale nie zarysowano obrazu muzycznego światka tamtych czasów, do czego przyzwyczaiły mnie inne biografie. Nie wiem też, na jakich modelach gitar grał on i jego zespół, ale nie szkodzi. Życie Elvisa było na tyle bogate, że takie „okołoelvisowe” kwestie wcale nie musiały być poruszone w książce, a i tak jest o czym, a raczej o kim, czytać.
Każdy fan Elvisa powinien przeczytać tę książkę :)

Dzięki tej książce poznałam człowieka, który nie był przystosowany do życia, a powodem tego wcale nie były odchyły psychiczne, tylko kariera. Fenomen człowieka, który był skromny i nieśmiały, do wszystkich zwracał się „tak, proszę pana”, miał kompleksy, a jednocześnie wystarczyło, że kiwnął małym palcem (dosłownie!), a rzesze fanek mdlały. Mówiąc o nieprzystosowaniu do...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Na szczęście mleko… Neil Gaiman, Chris Riddell
Ocena 7,3
Na szczęście m... Neil Gaiman, Chris ...

Na półkach: , , , ,

Niezbyt często sięgam po książki dla dzieci, ale ta mnie zachęciła, bo autorem jest Neil Gaiman ("Nigdziebądź", "Księga cmentarna"). Jakiś czas temu chciałam się wziąć za jego literaturę. Okazja przeczytania jego najnowszego dzieła to dobry moment.
Lepszego momentu i lepszego tytułu nie mogłam wybrać. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak chichotałam przy lekturze. Książka jest skierowana do dzieci, ale uwierzcie - cieszyłam się na myśl, że zaraz po przeczytaniu podrzucę ją mamie i polecę koleżankom. Problem wymyślania prezentu pod choinkę dla moich małych kuzynów mam z głowy – kupię im „Na szczęście mleko…”, i chętnie poczytam wspólnie z nimi.
Dzieciaki występujące w książce codziennie jedzą chrupki z mlekiem na śniadanie. Któregoś ranka okazuje się, że nie ma mleka… Tragedia! Tato wychodzi do sklepu, i się zaczyna…
Nie napiszę wiele o książce, którą przeczytałam w jakieś 40 minut. Powiem tylko, że to było 40 minut rozrywki na najwyższym poziomie, i powtórzę, że to rozrywka nie tylko dla dzieci. Fabuła nieźle pokręcona, postaci genialne (np. fioletowe krasnoludy z doniczkami na głowach) i pobudzające wyobraźnię, dowcip idealnie wpasował się w mój gust („Nie właź do smoły, skarbie, i tak się lepię do ciebie”). Do tego ilustracje Chrisa Riddella. Dam sobie rękę uciąć, że główny bohater – tato, to sam Neil Gaiman, wystarczy spojrzeć na zdjęcie autora i głównego bohatera książki - podobieństwo uderzające.
„Na szczęście mleko…” to gratka dla osób ceniących sobie dobre opracowanie graficzne. Jako dziecko nie potrafiłabym tego docenić, ale jako dorosły czytelnik - ślę pochwały.
Tytuł może wydawać się niejasny, ale niepozorny karton mleka odgrywa ważną rolę w przygodzie taty. Pomyślcie tylko, co ma w głowie facet, który w jednej książeczce umieszcza mleko, dinozaury i piratów!

Niezbyt często sięgam po książki dla dzieci, ale ta mnie zachęciła, bo autorem jest Neil Gaiman ("Nigdziebądź", "Księga cmentarna"). Jakiś czas temu chciałam się wziąć za jego literaturę. Okazja przeczytania jego najnowszego dzieła to dobry moment.
Lepszego momentu i lepszego tytułu nie mogłam wybrać. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak chichotałam przy lekturze. Książka jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Trzeba przyznać, że o opisywanej książce było głośno. Mówiono o niej w radiu, odbywały się konferencje prasowe, wywiady… Więc także u mnie – kilka słów o książce Chrisa Salewicza „Bob Marley. Nieopowiedziana historia króla reggae”, przełożonej na język polski, w stanie transcendencji, przez Macieja „Magurę” Góralskiego.
Chris Salewicz pisał między innymi na łamach „Mojo”, „The Independent”, „Q”, jest autorem biografii Joe Strummera (The Clash), sprawdził się też jako narrator w filmie „Zew Wolności”, mówiącym o tym, jak polski rock and roll walczył z komunizmem.


Ciekawi mnie, czy w tytule książki celowo nie umieszczono słowa „biografia”. Miałabym pewne opory przed nazwaniem tej publikacji typową muzyczną biografią, bo znajdziemy w niej nie tylko opis życia króla reggae. Oczywiście, sylwetka Boba Marleya jest w niej najważniejsza, ale sporo miejsca poświęcono też takim wątkom jak Rastafari, wydarzenia polityczne i krótka historia Jamajki. Sporo miejsca autor poświęcił także Wailersom - Bunny’emu Wailerowi i Peterowi Toshowi; dzięki temu zaczęłam interesować się ich solową twórczością i losami (szczególnie tego ostatniego, który miał nieźle poprzewracane w głowie). Znajdą się też napomknienia o takich wokalistach jak Dennis Brown czy Max Romeo. Salewicz opisuje także najstarsze jamajskie sound systemy oraz narodziny muzyki reggae, wskazuje różnice między reggae jamajskim a np. brytyjskim, przedstawia najważniejszych twórców. Jak widzicie, jest to wydawnictwo wielowątkowe, co działa na jego korzyść.

Jeśli kot z psem żyją w zgodzie, dlaczego nie możemy żyć w miłości?

Wróćmy do Nesty Roberta Marleya, który gra tu pierwsze skrzypce. Poznajemy go jako wiejskiego chłopaka, kochającego piłkę nożną i grę w cieniu drzewa na prowizorycznej gitarze. Chris Salewicz serwuje czytelnikowi całą muzyczną drogę Marleya, począwszy właśnie od puszek i bambusów imitujących gitarę, po lata międzynarodowej sławy, która była efektem talentu, ciężkiej pracy, konsekwencji i niestrudzonego dążenia do celu Boba Marleya.

Autor opisał kolejne albumy Boba Marleya i Wailersów, zwracając uwagę na różnice między nimi, a co za tym idzie, na ewolucję, jaka na przestrzeni lat dokonała się w twórczości Boba. Od początków z czasów utworu Judge Not do bardziej komercyjnego brzmienia końca lat 70. Właśnie dzięki temu ta książka jest dla mnie tak cenna – sama teraz widzę wyraźnie różnice między płytami, słyszę podwójnie tę „zdumiewającą przejrzystość” w Concrete Jungle (s.196), mogę także posłuchać utworów, które wcześniej gdzieś mi umknęły.

Świetnie, że autor poruszył temat dzieciństwa Boba, jego bezradność i wycofanie związane ze swoim pochodzeniem (Bob miał jaśniejszą skórę niż jego koledzy). Oprócz tego znajdziemy wszystko, co w biografii Marleya być powinno: coraz poważniejsze zagłębianie się w Rastafari, sprawy rodzinne, historię choroby. Chociaż o tej ostatniej jest niewiele, bo nawet będąc już u kresu sił, Bob Marley wciąż koncertował. Dzięki książce w końcu zapamiętałam, które dzieci Bob ma z żoną Ritą, a które z innymi kobietami (fani na pewno wiedzą, że tych kobiet trochę było). Utrwalił się także w moich myślach obraz Marleya skrytego za chmurą jointowego dymu.

Czyta się bardzo szybko i przyjemnie (jeszcze przyjemniej z muzyką Boba w tle). To, czego mi zabrakło, to cytaty. Jest ich niewiele, a myślę, że świetnie uzupełniłyby tekst. Rekompensatą braku cytatów mogą być kolorowe zdjęcia oraz skany różnych dokumentów, np. formularz pozwolenia na pracę Boba Marleya, czy zaświadczenie o grypie Petera Tosha. Szkoda tylko, że niektóre z nich nie są przetłumaczone na język polski ani nawet opisane.

Jeśli chcesz poznać "Boba prywatnego i Boba publicznego" (s. 205), przeczytaj tę książkę.

Trzeba przyznać, że o opisywanej książce było głośno. Mówiono o niej w radiu, odbywały się konferencje prasowe, wywiady… Więc także u mnie – kilka słów o książce Chrisa Salewicza „Bob Marley. Nieopowiedziana historia króla reggae”, przełożonej na język polski, w stanie transcendencji, przez Macieja „Magurę” Góralskiego.
Chris Salewicz pisał między innymi na łamach „Mojo”,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki 1001 albumów muzycznych. Historia muzyki rozrywkowej Robert Dimery, praca zbiorowa
Ocena 7,2
1001 albumów m... Robert Dimery, prac...

Na półkach: , , , ,

Świetny pomysł na prezent dla jakiegoś świrusa muzycznego!:)

Świetny pomysł na prezent dla jakiegoś świrusa muzycznego!:)

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Właściwie byłam pewna, że to będzie wartościowa książka. Polecana przez radiową Trójkę, z rekomendacją i posłowiem Piotra Metza (który jest też jednym z redaktorów), autorem, który był redaktorem brytyjskiego magazynu muzycznego MOJO. Objętość książki też sugerowała, że jest to kompletna historia Pink Floyd. Plus przeurocza świnia Algie (tak, jej imię również poznałam dzięki książce) na okładce. Tło nie mogło być inne, niż to z okładki The Wall, co jest według mnie dobrym pomysłem. Ucieszyły mnie też kolorowe zdjęcia.

"Prędzej świnie zaczną latać" zaczyna się dość nietypowo, bo od opisu koncertu (a właściwie tylko krótkiego występu) z 2005 r. Nie powinno się zdradzać końca książki, ale w przypadku biografii jest on oczywisty - są to najmniej zakurzone wydarzenia związane z zespołem, czyli w przypadku Pink Floyd, koncert Live 8 z 2005 r. można do nich zaliczyć. Zyskujemy opowieść, która rozpoczyna się i kończy tym samym wydarzeniem, a pomiędzy nimi otrzymujemy wszystko to, co chcielibyśmy wiedzieć o zespole. Bardzo ciekawa konstrukcja. W kilku rozdziałach autor na chwilę odbiega od wydarzeń z przeszłości, nawiązując do tych nowszych. Takie celowe zaburzenie chronologii jest ok, bo można odnieść np. dawne wypowiedzi muzyków do tego, co się dzieje obecnie. Oprócz tego każdy rozdział rozpoczyna się cytatem, najczęściej Gilmoura lub Watersa, a tytuły rozdziałów często są fragmentami piosenek. Podziwiam autora, myślę, że dość trudno było wynaleźć odpowiednie tytuły, aby jeszcze pasowały do treści rozdziału. Jeszcze trudniej było napisać całą tę książkę w ogóle, bo Floydzi przez większość swojej działalności stronili od publicznego wypowiadania się.

Książka o "najbardziej leniwym zespole na świecie" (słowa Gilmoura, s. 213) spełniła wszystkie moje oczekiwana. Jeśli autor ma wątpliwości, czy coś jest jedynie domysłem/legendą, czy faktem, podkreśla, że informacje niekoniecznie są prawdą. Oczywiście faktów jest znacznie więcej! Poznamy sylwetki członków Pink Floyd, ich życie prywatne, ale z umiarem. Informacji, o co kłócą się z partnerkami, czy je zdradzają i innych niezwykłych sensacji na szczęście nie znajdziemy, bo autor skupił się przede wszystkim na muzyce, i bardzo dobrze! Miłe jest też to, że nie odpuścił sobie wspominania o dalszych losach Syda Barretta, kiedy ten już opuścił zespół.

Przeglądam notatki, które robiłam podczas czytania, i naprawdę trudno mi znaleźć rzecz, której brakuje w biografii. Może trochę mało tu anegdotek z życia zespołu, ale na tę okoliczność autor przygotował mi odpowiedź: trzeba przeczytać "Pink Floyd: moje wspomnienia" perkusisty zespołu, Nicka Masona, tam ponoć jest ich mnóstwo. Nie zabrakło momentów, w których zrobiło mi się wesoło, jak choćby wspomnienie o recenzencie, który w relacji koncertu napisał o wyglądzie Davida Gilmoura: "Jego włosy wyglądały na zaniedbane, zwisały pod ciężarem zbyt dużej ilości tłuszczu, rozdwajając się na wysokości ramion" (s.292). No cóż, dziennikarz musiał mieć bardzo dobry wzrok, skoro zauważył te karygodnie rozdwajające się końcówki! Ale najbardziej ze wszystkiego rozbawiły mnie chyba słowa Rogera Watersa, koncertującego wówczas z zaproszonym przez siebie Erikiem Claptonem. Powiem tylko, że tę historyjkę opowiadam teraz znajomym, i zawsze robią wielkie oczy. Nie napiszę, co też powiedział Waters, przeczytajcie sami.
Prędzej świnie zaczną latać warto przeczytać nie tylko dla tych kilku fragmentów, ale dla wszystkich, ponad pięciuset stron. Oprócz opisania kolejnych albumów, tras koncertowych, konfliktów i w końcu rozpadu zespołu, dowiedziałam się jak powstawały wszystkie nieokreślone dźwięki między innymi z "Echoes", ale też z wielu innych piosenek, zawierających specyficzne odgłosy (lub głosy, np. fragmenty rozmów). Uwierzcie mi, że słucham teraz Pink Floyd z jeszcze większą uwagą i zainteresowaniem. A jeśli nie wiedziałam, o czym jest dany utwór (biorąc pod uwagę teksty Rogera Watersa czasem ciężko odgadnąć jego intencje), no to... Teraz już wiem ;).

Z ciekawostek dodam jeszcze, że znajdzie się kilka polskich smaczków – pojawi się m.in. Roman Polański i opis koncertu Dave’a Gilmoura z Gdańska.

Stylowi Marka Blake’a nie mogę nic narzucić. W moim przypadku lektura trwała dość długo, ale nie przez nieudolność autora, tylko m.in. przez wypisywanie tytułów piosenek, których jeszcze nie słyszałam. Znalazłam kilka literówek i błędów interpunkcyjnych, ale jest ich malutko, zważywszy że książka liczy ponad pięćset stron. Ze względu na objętość radzę nabyć wersję w twardej okładce, będzie się lepiej czytało.

Właściwie byłam pewna, że to będzie wartościowa książka. Polecana przez radiową Trójkę, z rekomendacją i posłowiem Piotra Metza (który jest też jednym z redaktorów), autorem, który był redaktorem brytyjskiego magazynu muzycznego MOJO. Objętość książki też sugerowała, że jest to kompletna historia Pink Floyd. Plus przeurocza świnia Algie (tak, jej imię również poznałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Trafiłam na książkę, która na popularnym portalu dla książkoholików uzyskała wyższą średnią ocen niż „Mistrz i Małgorzata”. Przeczytałam o niej mnóstwo pozytywnych opinii, negatywnych nie znalazłam. Okładka krzyczy: „Zakochaj się w historii, którą pokochały setki ludzi”. Istny zachwyt. Zaczęłam się zastanawiać, gdzie ja się uchowałam, że o autorce Ninie Reichter nigdy nie słyszałam. Uwielbienie do książki wydawało mi się dość podejrzane. Do przeczytania nie skłoniły mnie „achy i ochy”, ale główny bohater – wokalista rockowy.

Nie sposób nie zwrócić uwagi na porządne wydanie książki. Okładka ze skrzydełkami, dobrze dobrana czcionka, bardzo ładna pisanka w tytułach rozdziałów. Książka skierowana jest do młodzieży, ale grafika na okładce nie jest pstrokata czy po prostu słaba, jak to często bywa w tego typu literaturze.

Muzyk, o którym wspominałam, to dziewiętnastoletni Bradin, wokalista pseudorockowego niemieckiego zespołu, grającego piosenki o miłości. Pseudorockowego, ponieważ pasji do prawdziwego rocka zakazał im jeszcze na samym początku kariery menadżer. Aby się dobrze sprzedać, musieli zacząć śpiewać mdłe piosenki miłosne. Wiadomo, nastoletnie fanki na koncertach mają wzdychać i piszczeć. W mojej wyobraźni Bradin z wyglądu przypomina kogoś na pograniczu Adama Lamberta i Madoxa (ale nie jest gejem).

Pewnego wieczoru Bradin, wracając z koncertu, zbiegiem okoliczności spotyka na opustoszałym lotnisku Ally, urodziwą szatynkę. Zaczyna się od zwykłej rozmowy przy papierosie. Pogawędka ma zmienić ich życie na zawsze, a przynajmniej do końca pierwszego tomu. Jakimś cudem Ally nie rozpoznaje w Bradinie wielkiej gwiazdy. Zauważa w nim po prostu przystojnego chłopaka, o seksownym spojrzeniu, męskiego, a jednocześnie delikatnego. Takiego, za którym rzeczywiście można wzdychać.

Noc na lotnisku dobiega końca, Ally i Bradin wsiadają w samoloty lecące w zupełnie innym kierunku. Na tym etapie powinna zakończyć się ich znajomość. Ally wraca do swojego chłopaka, którego nie kocha, a Bradin wraca do showbiznesu. Nie mają prawa się znać. A jednak...

...niebawem znów się spotkają.

Autorka Nina Reichter świetnie gra na emocjach, potrafi opisać spojrzenie w oczy, dotyk czy zauroczenie bardzo wzruszająco. Mankamentem jest zbyt często używane słowo „cholernie”, które w połowie lektury zaczęło mnie drażnić. Fabuła sama w sobie nie jest zbyt wiarygodna, ale czy to ważne? Miło było wejść w butach w środek tej może nierzeczywistej, ale jakże pięknie wymyślonej historii. Od „Ostatniej spowiedzi” ciężko się oderwać. Nawet kiedy zamykałam książkę, bohaterowie pozostawali jeszcze długo w moich myślach. Młodym czytelniczkom książka doda wiary w to, że warto realizować marzenia i walczyć o uczucie. Tym starszym przypomni, że warto kochać tak, jakby to było pierwsze, młodzieńcze zakochanie.

Mimo najważniejszego wątku znajomości Ally z Bradinem, nie jest to tylko kolejna nudna historia miłosna, jakich wiele. Świetnym tłem jest muzyczne środowisko, w którym żyje Bradin. Męcząca popularność, stalkerzy, wreszcie pozostali członkowie zespołu, którzy wnoszą do powieści sporo humoru. Pierwszy raz spotkałam się też z podkładem muzycznym do książki – autorka kilkakrotnie podsuwa tytuły utworów pasujących do wydarzeń. Całkiem przyjemna playlista.

Zaczynam rozumieć fascynację książką. Nieoczekiwany finał wzbudza zainteresowanie, co się wydarzy dalej, dlatego z niecierpliwością czekam na kolejny tom.

Trafiłam na książkę, która na popularnym portalu dla książkoholików uzyskała wyższą średnią ocen niż „Mistrz i Małgorzata”. Przeczytałam o niej mnóstwo pozytywnych opinii, negatywnych nie znalazłam. Okładka krzyczy: „Zakochaj się w historii, którą pokochały setki ludzi”. Istny zachwyt. Zaczęłam się zastanawiać, gdzie ja się uchowałam, że o autorce Ninie Reichter nigdy nie...

więcej Pokaż mimo to