-
ArtykułySEXEDPL poleca: najlepsze audiobooki (nie tylko) o seksie w StorytelLubimyCzytać1
-
ArtykułyTom Bombadil wreszcie na ekranie, nowi „Bridgertonowie”, a „Sherlock Holmes 3” jednak powstanie?Konrad Wrzesiński1
-
Artykuły„Dzięki książkom można prawdziwie marzyć”. Weź udział w akcji recenzenckiej „Kiss cam”Sonia Miniewicz4
-
Artykuły„Co dalej, palenie książek?”. Jak Rosja usuwa książki krytyczne wobec władzyKonrad Wrzesiński31
Biblioteczka
2024-05
2024-05
Kiedy mam napisać o książce takiej jak Dziwna Sally Diamond Liz Nugent, wiem, że muszę bardzo uważać na słowa. Jedno zdanie za dużo i mogę zepsuć wam zabawę, jaką jest samodzielne odkrywanie tej historii. Z kolei nigdy nie zadowoliłabym się stwierdzeniem, że powieść wciąga i polecam, dlatego postaram się opisać moje wrażenia z lektury możliwie bezspojlerowo.
Ponieważ powieść ukazuje się pod szyldem Znak Crime, większość czytelników spodziewa się zapewne, że to z kryminałem mieć będą do czynienia. Lecz choć książkę zaliczyć można do szeroko rozumianej prozy gatunkowej, jest jej bliżej do thrillera psychologicznego z mocno rozbudowaną warstwą obyczajową. Ale napisana jest tak wciągająco, że naprawdę trudno się oderwać.
Autorka świetnie panuje nad pierwszoosobową narracją, dzięki której z jednej strony dostajemy wgląd nie tylko w przeżycia i myśli tytułowej bohaterki, ale też w jej stany emocjonalne, a jednocześnie nie wykraczamy poza poziom wiedzy, jaki ona sama zdobyła. Natomiast nasza perspektywa zostaje poszerzona o drugą pierwszoosobową narrację, która rzuca nowe światło na rozwijaną opowieść i jeszcze silniej kształtuje napięcie.
Nugent rewelacyjnie wykreowała swoją bohaterkę, wyobcowaną, emocjonalnie odciętą Sally, która latami żyła w odosobnieniu i dla której nawiązywanie relacji to wiedza tajemna. Na przestrzeni fabuły możemy obserwować, jak pod wpływem wydarzeń i napotkanych ludzi dokonuje się jej przemiana, a autorka portretuje ją z niebywałą wiarygodnością pod kątem psychologicznym.
Choć zdarzenia zdają się rozgrywać niespiesznie, to bardzo dobrze zbudowane i precyzyjnie podsycane napięcie oraz piętrzące się niewiadome są siłą, która przykuwa czytelnika do lektury i trzyma w kleszczach aż do samego końca. Tym bardziej że nie wszystko da się tu przewidzieć, a autorka nie zamierza ani przesadnie komplikować, ani też idealizować rzeczywistości. W tej powieści dotyka mrocznej strony natury ludzkiej, psychologicznych mechanizmów, które wiążą ze sobą katów i ofiary, ale też pokazuje, jak bardzo uznawani za normalnych nie są w stanie zrozumieć tych skrzywdzonych.
To powieść niepokojąca, pozostawiająca czytelnika z mieszaniną współczucia, lęku i dyskomfortu. Świetnie napisana, z precyzyjnie rozłożonymi twistami fabularnymi, stawiająca pytania i niedążąca do łatwych odpowiedzi. Autorka sprawnie pogrywa z czytelnikiem i założeniami, jakie może czynić w trakcie lektury, ale nie sięga po przesadzone środki wyrazu. A że zachowuje przy tym psychologiczną wiarygodność, to już dodatkowy atut. To przejmujący obraz wyobcowania będącego wynikiem nie tylko traumy, ale też życiowych okoliczności, oraz szeregu deficytów emocjonalnych i społecznych, które trudno jest zrozumieć otoczeniu. Tym bardziej wyrazisty, że cała akcja rozgrywa się wśród małej społeczności, nieco odizolowanej swoją prowincjonalnością. Wielkie brawa też za zakończenie, o którego atutach nie mogę się wypowiedzieć. Nadmienię jedynie, że sprawiło, iż powieść jeszcze długo zaprzątała moje myśli.
Dla mnie to przykład literatury gatunkowej, która przemyślanie wykorzystuje znane motywy, tworząc świeżą, emocjonującą i poruszającą historię. Rewelacyjnie się tę książkę czyta i trudno ją odłożyć na bok. Ze swojej strony szczerze mogę ją polecić.
Kiedy mam napisać o książce takiej jak Dziwna Sally Diamond Liz Nugent, wiem, że muszę bardzo uważać na słowa. Jedno zdanie za dużo i mogę zepsuć wam zabawę, jaką jest samodzielne odkrywanie tej historii. Z kolei nigdy nie zadowoliłabym się stwierdzeniem, że powieść wciąga i polecam, dlatego postaram się opisać moje wrażenia z lektury możliwie bezspojlerowo.
Ponieważ...
2024-05
Góry potrafią być przerażające i fascynujące zarazem. Dla jednych są miejscem relaksu, dla innych stają się obsesją. Są też - czego potrafią dowieść autorzy - doskonałym tłem dla kryminalnych opowieści. Jak Sudety w powieści Sebastiana Sadleja Za szczytem.
Powieści jest znacznie bliżej do thrillera niż kryminału, co może mieć wpływ na to, jak historię odbieramy. Nie ma tu tradycyjnego śledczego z policji, a bohaterka, która na własną rękę próbuje rozwiązać zagadkę śmierci swojej matki - choć wiele wskazuje na to, że to samobójstwo. Ale jest dociekanie prawdy i mierzenie się z informacjami, które do niej docierają.
Podoba mi się koncepcja rozłożenia treści na dwóch liniach czasowych. Punktem wyjścia jest tu moment odnalezienia ciał w górskiej chacie. Jest to swego rodzaju środek historii, choć ukazany na wstępie. Do tego dostajemy dwie rozwijane naprzemiennie linie czasowe opowieści. Pierwsza, tzw. "po", skupia się na zmaganiach Alicji z faktem śmierci matki i prowadzonym na własną rękę dochodzeniem. Druga, tzw. "przed", to ciąg ujawnianych w formie retrospekcji zdarzeń zmierzających nieuchronnie do owego centralnego punktu zapalnego.
Obie linie czasowe tworzą z tej opowieści konstrukcję zamka błyskawicznego, stopniowo zazębiającego się wraz ze zbliżającym się finałem. Muszę przyznać, że Sadlejowi udało się tak poprowadzić fabułę, że obie linie historii budują napięcie, a także dopasowują się do siebie, choć często w zaskakujący sposób. Zarówno wątek dotyczący wydarzeń w chacie, jak i ten skupiający się na dochodzeniu Alicji, jest konsekwentnie i metodycznie prowadzony w taki sposób, by podsycać ciekawość czytelnika, a jednocześnie współtworzyć całą historię i dodawać jej kolejnych znaczeń.
Za szczytem nie jest stricte opowieścią o zbrodni. Skupia się bardziej na motywacjach postaci, na wszystkim, co ich kształtuje i decyzjach, które podejmują. Dotyka problemu realizacji marzeń wbrew wszystkim i wszystkiemu, ale też tego, że cedowania tych marzeń na własne dzieci z wszystkimi tego konsekwencjami. Refleksyjny styl powieści, której fabułę poznajemy za pośrednictwem trzecioosobowego, wszechwiedzącego narratora, sprawia, że podążając za rozwojem akcji, zwracamy uwagę nie tylko na zdarzenia, ale i emocje bohaterów. Spoglądamy zarówno na nich, jak i w głąb ich duszy, która w surowym otoczeniu gór stopniowo obnaża nam prawdę o ludziach, których góry stały się swego rodzaju obsesją. Dla każdej postaci w nieco inny sposób.
Rozwijająca się dzień po dniu akcja nie ma nadmiernego tempa, bardziej staje się przestrzenią dla emocji, które są głównym nośnikiem całego napięcia w powieści. Nie uświadczymy tu wiele energicznych dialogów, za to znajdziemy opowieści, osobiste narracje, które artykułują bohaterowie, zwłaszcza ci zamknięci w chacie. Choć finał powieści rzeczywiście może być zaskakujący, to najbardziej interesujące okazują się wewnętrzne przeżycia bohaterów, ale też pewna przemiana, która w obliczu śmierci matki dokonuje się w Alicji. Kiedy bowiem bohaterka próbuje poradzić sobie z szokiem i bólem, musi też przewartościować wszystko, co działo się i dzieje w jej życiu.
Jednocześnie w tej opowieści o relacjach międzyludzkich jest też wiele o relacji człowieka z górami. Autor bardzo zgrabnie wplata w tę historię refleksję nad tym, czym jest dla pasjonatów wspinaczka i zdobywanie szczytów, z całym pięknem i grozą tej pasji. Jest to więc także opowieść o emocjach, które pchają człowieka do ekstremalnych wyborów i o marzeniach, które wiążą się z kosztami także dla otoczenia.
Choć warstwa kryminalna opowieści wciąż jest dobrze wyczuwalna pod powierzchnią tej historii, to rozczaruje ona miłośników "rasowych" kryminałów. Jest ona trochę bardziej pretekstem do snucia refleksji nad tematyką determinacji, pasji, realizowania marzeń i zawiłych relacji międzyludzkich. Odbiorcy, którzy lubią zaglądać w głąb bohaterów i przyglądać się ich emocjonalnym rozterkom powinni być lekturą usatysfakcjonowani. Tym bardziej że całość napisana jest przystępnym, choć ocierającym się momentami o liryzm językiem.
Góry potrafią być przerażające i fascynujące zarazem. Dla jednych są miejscem relaksu, dla innych stają się obsesją. Są też - czego potrafią dowieść autorzy - doskonałym tłem dla kryminalnych opowieści. Jak Sudety w powieści Sebastiana Sadleja Za szczytem.
Powieści jest znacznie bliżej do thrillera niż kryminału, co może mieć wpływ na to, jak historię odbieramy. Nie ma tu...
2024-05-13
Bardzo lubię poczucie humoru Ryszarda Ćwirleja - to, które prezentuje w czasie spotkań autorskich, i to, które przenosi do swoich książek. Inteligentny i niewymuszony dowcip jest dla mnie pewnikiem wtedy, gdy chcę się odstresować. A że seria kryminalna z Marcinem Engelem (lub - jak wolę - babcią Matyldą) już wcześniej się u mnie sprawdziła jako lekki przerywnik między cięższymi lekturami, Rajski zakątek czekał jako pewnik na odpowiedni moment.
Ta seria jest dla mnie nie tyle komedią kryminalną, ale wpisuje się w nurt cosy crime trochę w duchu Richarda Osmana - i to nie ze względu na obecność emerytowanej milicjantki w ekipie, ale połączenie kryminalnej historii zahaczającej też o wątki społeczne z lekką, podlaną humorem formą. A że autor naprawdę ma talent do pisania z niewymuszonym dowcipem, całość stanowi doskonale relaksującą lekturę.
Cudownie jest wrócić do lubianych, barwnych bohaterów, tym bardziej że ich interakcje są często katalizatorem śmiechu. Zwłaszcza gdy na scenę wchodzi była dziewczyna głównego bohatera. A ma w tej części co nieco do powiedzenia, bo nie dość, że sprawa zniknięcia dotyczy jej ciotki, to jeszcze Marcin i Kama zmuszeni są z nią współpracować przy produkcji reklamy.
Jak pisałam wcześniej - bardzo lubię protagonistów serii. Marcina, dziennikarza, który nie jest typem wszechwiedzącym, ale jest całkiem dobry w swoim fachu, i jego współpracownicę oraz partnerkę Kamę, z którą tworzą całkiem zgrany duet. A gdy dodamy do tego temperamentną babcię Matyldę, eksmilicjantkę z rozległymi kontaktami, to mamy całkiem zgrabny miks osobowości. Dorzucić do tygla możemy jeszcze milczącego operatora kamery, wspomnianą ex i jej obecnego absztyfikanta - i otrzymujemy zróżnicowane i interesujące stadko. I tak, wiem, że część z tych postaci kreowana jest odrobinę schematycznie, ale autorowi wychodzi to bardzo zgrabnie, a interakcje, które między nimi zachodzą, są atrakcyjnym obiektem do obserwowania.
Niewiele zmienia się w kwestii kreowania postaci policjantów - troszkę takich "chłopków roztropków", co to nie do końca radzą sobie z procedurami czy śledztwami, a jednak trafiają im się sukcesy jak ślepej kurze ziarno. Z drugiej strony ponownie ich rola w tej historii jest głównie komediowa i z tej wywiązują się satysfakcjonująco.
Cała ta schematyczność, która uwierałaby może w powieści pretendującej do miana "poważnego", rasowego kryminału, w tej historii zdaje się nieistotna i rozmyślnie zastosowana ku uciesze odbiorcy (i chyba autora, bo mam wrażenie, że obmyślanie całej akcji także jemu sprawiało frajdę). I doskonale zgrywa się z kryminalną intrygą, która zapewnia emocje, wartką akcję i kilka interesujących twistów.
Choć w intrydze udział biorą księża i zakonnice, powieść nie jest ani atakiem na Kościół, ani krytyką. W kręgu zainteresowania autora nie jest bowiem dokonywanie rozliczeń z instytucją, a sami ludzie - ich wybory, intencje, słabości. Są tu bezpodstawne podejrzenia, pochopne wnioski, ci, którzy pomagają, i co, którzy żerują na słabszych.
Świetne jest to, że tomy cyklu można czytać niezależnie od siebie, bez znajomości poprzednich, bo zależności między bohaterami są bardzo zgrabnie objaśnione. Z drugiej strony stały czytelnik nie ma wrażenia powtarzalności, bowiem wszystkie relacje ewoluują, a momenty przywołujące uprzednie wydarzenia są nieprzesadnie rozbudowane. Powieść ma dobre tempo, z jednej strony nie pozwala się nudzić, z drugiej pozostaje nieprzytłaczające. Wybrzmiewa w nim dobrze zarówno intryga kryminalna, jak i humor, a także nieco społecznych i charakterologicznych dygresji.
Rajski zakątek to lektura zabawna, wciągająca i relaksująca zarazem. Sama w sobie jest zabawą kreacjami postaci i konwencją kryminału, którymi autor żongluje z lekkością i swobodą, bez szkody dla akcji i napięcia. Wręcz przeciwnie, wszelkie twisty, dygresje i spostrzeżenia współtworzą tę przytulną, ale wciąż kryminalną opowieść, w której rozwiązanie zagadki jest równie istotne, co dynamika relacji między postaciami. Z każdym tomem lubię tę serię bardziej i już wypatruję kolejnej jej odsłony.
Bardzo lubię poczucie humoru Ryszarda Ćwirleja - to, które prezentuje w czasie spotkań autorskich, i to, które przenosi do swoich książek. Inteligentny i niewymuszony dowcip jest dla mnie pewnikiem wtedy, gdy chcę się odstresować. A że seria kryminalna z Marcinem Engelem (lub - jak wolę - babcią Matyldą) już wcześniej się u mnie sprawdziła jako lekki przerywnik między...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04
Należę do tej grupy osób, która nie sięgnęła po debiutancką powieść Weroniki Mathii, nawet pomimo entuzjastycznych recenzji, jakie książka zebrała. Cóż, czytanie książek przy stale rosnącej liczbie wydawanych tytułów wymaga podejmowania trudnych decyzji o tym, co zmieścimy w swoim planie czytelniczym, a czego nie. Za to postanowiłam zapoznać się z autorką przy okazji Szeptu, a skłoniła mnie do tego... Iława. Miasto, które nieco znam, okazało się magnesem i bardzo się z tego cieszę.
Podobno wiele złego dzieje się, kiedy dobrzy ludzie milczą. Ale czasem to nie milczenie jest zdradliwe, a szept. Kiedy słowa padają zbyt cicho, by każdy je usłyszał, wiele złego umyka naszym oczom. Ileż to razy już po tragedii okazuje się, że otoczenie widziało zagrożenie, dyskutowało o nim, ale tylko półgłosem. Weronika Mathia udowadnia natomiast, że czasem szept skrzywdzonych ginie w przytłaczającym milczeniu.
Autorka zabiera czytelników do Iławy, by wciągnąć w gęsto utkaną pajęczynę intrygi. I przedstawia akcję, rozgrywającą się w trzech planach czasowych. Kiedy jesteśmy w "obecnie" złe rzeczy już się wydarzyły. Wydarzyły się zarówno "dawniej", jak i jeszcze wcześniej, bo w 1973 roku. Ale żeby odtworzyć linearnie przebieg wszystkich wydarzeń, będziemy potrzebowali zebrać okruchy wspomnień i ślady, podążyć za przypuszczeniami i rozplątać cały ten węzeł niedomówień i kłamstw, jakim zostali omotani bohaterowie, a pośrednio my, czytelnicy.
W 1973 roku zaginęła dziewczyna. A teraz, wiele lat później, kolejna. Te sprawy nie mogą się przecież łączyć, nawet jeśli sprawcą zabójstwa jest siostrzeniec tamtej zaginionej dziewczyny. A jednak... autorka podaje wszystko w wątpliwość, wciąga w niepokojącą sieć domysłów, które racjonalnie chcemy odrzucić, ale nie potrafimy. I wtedy nasz umysł zaczyna pracować na najwyższych obrotach, szukając punktów wspólnych między ofiarą i sprawcą, a może i między ofiarami.
Mathia, konstruując intrygę, wykonała kapitalną pracę, rozczłonkowując ciąg przyczynowo-skutkowy i rozrzucając elementy układanki po całej fabule. Nie zrobiła tego jednak losowo, ale z pełną świadomością rozmieszczając je w taki sposób, by podążanie za historią pozostało logiczne i wiarygodne. Jednocześnie w cały ten złożony gąszcz tajemnic, krzywd i skrywanych grzechów wplotła emocje, które oddziałują na czytelnika do samego końca.
W tej historii pełno jest bólu krzywdzonych, tych słabych, którzy nie są w stanie domagać się sprawiedliwości. Ich szept ginie w zgiełku życia do czasu, gdy znajdzie się ktoś, gotowy go wysłuchać. Szept jest bowiem nie tylko opowieścią o krzywdzie, ale też o determinacji tych, którzy chcą odnaleźć sprawiedliwość. I gotowi są podążyć za każdym, najmniejszym nawet śladem.
Jestem pod dużym wrażeniem tego, z jaką empatią Mathia pisze o traumach i najboleśniejszych doświadczeniach, umieszczając to, co najbardziej przerażające, za szkieletem słów. Rezygnuje z dosłowności obrazu na rzecz odwołania się do wrażliwości czytelnika, który sam wypełni luki i zrozumie tragedię ofiary. Bez utraty na skali dramatyzmu, autorka nie skupia się na samym czynie, ale na tym, co napędza sprawców i co pozwala im potem żyć. Pokazuje, że tzw. dobrzy, zwyczajni ludzie mogą skrywać naprawdę mroczne oblicza, które w pewnych okolicznościach znów gotowe jest się objawić.
Autorka wykreowała także świetną protagonistkę - bohaterkę, która jest interesująca i z którą łatwo czytelnikowi nawiązać relację. Jak większość bohaterów kryminałów ona również zmaga się z cieniami z przeszłości, a jednocześnie nie powiela schematu o uzależnionym policjancie. Owszem, Dominika Sajna znów wraca do palenia, ale nie jest to nałóg, który dysfunkcyjnie oddziałuje na jej życie i pracę. Jednocześnie zmaga się ze swoimi problemami, wracając do pracy po przerwie rodzicielskiej i pracując na szacunek we - wciąż - typowo męskim środowisku. A kiedy echa przeszłości stają się wyraźniejsze, musi też poradzić sobie z problemami w związku. Te osobiste wątki świetnie współgrają z intrygą kryminalną, czyniąc z powieści bardzo spójną i wiarygodną historię.
Jednocześnie cała historia nie opiera się jedynie na postaci Sajny, bo mamy przecież jeszcze księdza Wierzbę, który jest przykładem duchownego z powołaniem - budzącego sympatię, podchodzącego do wiary i wiernych nieautorytarnie, wrażliwego i... powiązanego z protagonistką. Swoją rolę do odegrania ma również siostra ofiary, którą krok po kroku poznajemy i rozumiemy na najbardziej ludzkim poziomie.
Historia z Szeptu aż iskrzy od napięcia i emocjonalnie trzyma czytelnika w klinczu, jednocześnie dając pożywkę jego wyobraźni i skłaniając do refleksji. Bo choć to historia przede wszystkim rozrywkowa, nieustająco zdaje się rozważać kwestie genezy zła - i to zła, które drzemie w zwykłych ludziach i wyzwala się w kontakcie z najsłabszymi i najbardziej bezbronnymi istotami. Finał okazuje się boleśnie przytłaczający, ale też bardzo prawdziwy, przez co jeszcze wyraźniej wybrzmiewają wszystkie elementy tej złożonej fabuły i prowadzonej z kilku perspektyw opowieści.
Może się wydawać, że to lektura wymagająca, ze względu na złożoną intrygę, nagromadzenie tajemnic i wielość perspektyw. Jednocześnie książka okazuje się niezmiernie wciągająca i satysfakcjonująca, a przy tym pobudzająca do intensywnego myślenia. Przemyślana, dopracowana, logiczna, a jednocześnie kipiąca od emocji historia, która dotyka mrocznych zakamarków ludzkiej natury i przejmująco opowiada o krzywdzie, która kładzie się cieniem na psychice ofiary, bezpowrotnie odmieniając też sprawcę. Do tego cała fabuła rewelacyjnie wpisana jest w konkretną, iławską przestrzeń, wykorzystując do jej budowania zarówno walory naturalne, jak i historię miejsc. Gradacja emocji i zróżnicowane tempo pozwalają stopniowo zagłębiać się w nurt opowieści, by ostatecznie śledzić jej przebieg z zapartym tchem. Do tego wyważony język i budowanie dramatyzmu nie za pomocą dosłownych, naturalistycznych opisów, a szkieletu sceny, który czytelnik wypełnia własną wrażliwością i na podstawie osobistych doświadczeń i wiedzy, sprawiają, że Szept można uznać za dojrzałą prozę rozrywkową, która jednocześnie porusza i skłania do refleksji. Mathia udowodniła, że w obrębie prozy gatunkowej wciąż da się tworzyć historie, które nie giną w kakofonii głosów. Takie powieści chcę czytać.
Należę do tej grupy osób, która nie sięgnęła po debiutancką powieść Weroniki Mathii, nawet pomimo entuzjastycznych recenzji, jakie książka zebrała. Cóż, czytanie książek przy stale rosnącej liczbie wydawanych tytułów wymaga podejmowania trudnych decyzji o tym, co zmieścimy w swoim planie czytelniczym, a czego nie. Za to postanowiłam zapoznać się z autorką przy okazji...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04
Sztuczna inteligencja od dawna była obiektem zainteresowania literatury, ale też temat eksplorowany był głównie przez twórców powieści z gatunku science fiction. Teraz jednak, gdy istnienie AI stało się tak namacalne, nawet jeśli nie ma (jeszcze) tej docelowej, samoświadomej formy, zaczyna przenikać jako punkt napędowy także do gatunków, których akcja rozgrywa się bardziej współcześnie. A że ten trop literacki od lat bardzo mnie pociąga (podobnie jak zagadnienia związane z etycznym i filozoficznym ujęciem kwestii), ulegam pokusie czytania lektur, które zapewniają mi kontakt z tematem. I dlatego właśnie skusiłam się na lekturę thrillera Kamila Piechury pt. Era.
Piechura niemal na początku swojej powieści składa nam, czytelnikom, pewną obietnicę - a to za sprawą cytatu, otwierającego historię i przywołującego słowa Gariego Kasparowa o tym, że maszyny zaczynają zaskakiwać nas metodami, jakich używają do osiągania rezultatów. Te słowa ustawiają w pewien sposób nasze oczekiwania, z którymi autor zaczyna pogrywać.
Era to powieść, którą można śmiało nazwać technothrillerem, a jednocześnie pozostaje - w moim odczuciu - przystępna także dla czytelników nieobeznanych z techniczną nomenklaturą i zasadami programowania czy uczenia mechanicznego. Choć aspekty techniczne odgrywają tu pewną rolę, autor dba o to, by za pośrednictwem jednego z bohaterów przybliżyć je laikom w sposób zrozumiały na tyle, by mogli cieszyć się przebiegiem fabuły. Zresztą technologia odgrywa tu z jednej strony rolę znaczącą, ale nie pierwszoplanową jeśli chodzi o budowanie napięcia. Bo to - klasycznie dla thrillera - opiera się nie na znajomości zasad działania AI, a na poczuciu narastającego zagrożenia i niejasnych intencjach. Oraz na stałym pytaniu o to, czy za ciosami, padającymi na zespół Falka, stoi człowiek czy zbuntowana maszyna.
W powieści dzieje się wiele i dość szybko, ale autor prowadzi swoją fabułę sprawnie, sprawiając, że dajemy się porwać nurtowi zdarzeń, a jednocześnie nie tracimy w nich orientacji. Zresztą autor zostawia nam wyraźne ślady jeśli chodzi o osobę sprawcy, a przy tym igra z konwencją thrillera, zakładając, że te oczywiste ślady wzbudzą podejrzenia czytelnika swoją ostentacyjnością i sprawią, że zacznie gubić się w swoich domysłach.
Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że - niezależnie od osoby sprawcy - motyw zemsty, w ramach której dokonuje się makabrycznych wręcz czynów, karząc otoczenie osoby, która jest obiektem wendetty, jest mocno przekombinowany, ale tu też autor postępuje bardzo świadomie, ale o tym przekonać się można dopiero po zakończeniu lektury. W ramach recenzji nie mogę przywołać uzasadniających argumentów.
Piechura stawia na kilka narracji - zarówno trzecio-, jak i pierwszoosobową, a nawet dodaje nieco narracji w drugiej osobie. Do tego dołącza sceny zapisane w formie scenariusza, doskonale obrazujące fabułę serialu produkowanego przez AI. Wszystkie te metody autor stosuje bardzo świadomie, doskonale wiedząc, jaką przeznacza im rolę w budowaniu wielopłaszczyznowej intrygi.
A intryga, choć wydaje się początkowo dość prosta, ze sceny na scenę komplikuje się, gmatwa i zmienia, z wykorzystaniem znanych w literaturze zabiegów i motywów, zaprzęgniętych właśnie do stworzenia osobnej, wciągającej historii. Finalnie przekonujemy się, że nic tu nie było przypadkowe, a każdy z elementów i każda z postaci miała do odegrania swoją rolę, nawet jeśli wydawała się bardzo schematyczna czy stereotypowa.
Książkę czyta się bardzo dobrze, porywa czytelnika swoją niepokojącą aurą i poczuciem zagrożenia, bawiąc się to niesmakiem, to mrożącymi krew w żyłach chwilami. Serwuje nam momentami poczucie, że wszystko już wiemy, po czym przekreśla to poczucie jedną spektakularną sceną. Do tego Piechura wykorzystał całą siłę epilogu, by zmienić mój odbiór i ocenę wielu elementów tej historii, które w czasie lektury budziły moje zastrzeżenia i ostatecznie podnieść ocenę całości, za co szczególnie cenię sobie tę lekturę. To naprawdę udany thriller kryminalny, wykorzystujący sprawnie nasze oczekiwania wobec istoty sztucznej inteligencji i zawieszający typowanie sprawcy pomiędzy czynnikiem ludzkim a poczuciem, że może jednak za wszystkim stoi maszyna. Kawał dobrej literackiej rozrywki.
Sztuczna inteligencja od dawna była obiektem zainteresowania literatury, ale też temat eksplorowany był głównie przez twórców powieści z gatunku science fiction. Teraz jednak, gdy istnienie AI stało się tak namacalne, nawet jeśli nie ma (jeszcze) tej docelowej, samoświadomej formy, zaczyna przenikać jako punkt napędowy także do gatunków, których akcja rozgrywa się bardziej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04
Książki Roberta Małeckiego praktycznie nigdy nie trafiają u mnie na stos pozycji do przeczytania. Zbyt niecierpliwie czekam na każdą z nich, by nie lądowały od razu na tapecie. I to niezależnie od tego, czy to kolejna powieść o Bernardzie Grossie, bydgoskim Archiwum X czy cokolwiek innego, choć nie ukrywam, że najbardziej lubię te dwie serie kryminalne. I nie umiem stopniować sobie przyjemności czytania, tylko dosłownie pochłaniam każdą powieść, ale to już wina autora. Zawsze może pisać gorzej. (Nie)stety Zapadlinę znów napisał tak, że jego wielotygodniowa praca starczyła mi na dwa popołudnia.
Zaginięcia to motyw bardzo często występujący w powieściach Roberta Małeckiego, na co kilkukrotnie zwróciłam już uwagę. A jednak raz za razem autor udowadnia, że ten pozornie wyeksploatowany motyw można za każdym razem wykorzystać w nieco inny sposób i wprowadzić w kolejną, niepowielającą poprzednich fabułę. Z pewnością bierze się to z faktu, że także w realnym świecie zaginięcia mają różne podłoże, ale też z umiejętności autora do konstruowania historii i opowieści bez popadania w rutynę.
Intryga, jaką dostajemy w powieści, jest kilkuwarstwowa, a przez to jeszcze bardziej interesująca. Składa się na nią przede wszystkim podjęte przez Marię Herman śledztwo w sprawie zaginięcia dwie dekady temu młodego chłopaka. Druga warstwa opowieści dotyczy skomplikowanej relacji policjantki z jej dawnym partnerem, od którego nie oczekuje początkowo pomocy i z którym unika kontaktu. Trzecia - to sprawa, w którą wplątany jest Olgierd i zwiąże się z napaścią na pewnego lekarza. I choć wydaje się, że te dwie sprawy łączą ze sobą jedynie osoby śledczych, każda jest mocnym punktem opowieści i doskonale współtworzy jej wielowymiarowy plan.
Akcja powieści zdaje się rozwijać niespiesznie, meandrując między dwoma kryminalnymi wątkami a wieloma osobistymi sprawami głównych bohaterów, czasem tak przyziemnymi jak karmienie psa, ale uzupełniający ją pejzaż emocjonalny jest tak gęsty, że powieść dosłownie wsysa czytelnika w każdą scenę. Nie ma tu miejsca na przypadki, bo zarówno główne wydarzenia, jak i poboczne mają swoją rolę do odegrania. Czasem w związku z rozwojem fabuły, czasem dopełniając rysu psychologicznego postaci, a czasem budując nastrój całej historii. Autor bardzo świadomie korzysta z elementów wyrazu, tworząc interesującą i wiarygodną na wielu polach historię.
Dba również o to, by z tomu na tom rozwijać również postać Marii Herman, policjantki zmagającej się nie tylko z prowadzonymi sprawami, ale każdego dnia walczącej z własnym nałogiem i stawiającej kolejne kroki na drodze do naprostowania swojego życia osobistego. A w nim dzieje się naprawdę wiele. Doceniam, że autor nie powiela jedynie informacji o nałogu, które poznaliśmy już przy pierwszym tomie. Dodaje stopniowo kolejne, dopełniające poruszającego, bolesnego, ale i dającego nadzieję obrazu zmagań z nałogiem, budując tym samym społeczną świadomość problemu, jakim jest uzależnienie od hazardu.
Małecki dokonuje też interesującej wolty jeśli chodzi o kreowanie pary protagonistów w kryminale. Zazwyczaj bowiem są nimi osoby po przejściach, niedoskonałe, ale jednak budzące sympatię. I choć w ten schemat wpisuje się Maria Herman, to już trudno to samo powiedzieć o Olgierdzie Borewiczu. Tak, on również zmaga się ze swoimi traumami i również potrafi zachować się sympatycznie, jednak w szerszej perspektywie jego zachowanie potrafi budzić odrazę i trudno go usprawiedliwiać. Jedno to jego uzależnienie od seksu i kłamstwa, jakimi - jak każdy nałogowiec - karmi otoczenie, drugie to karygodne zachowanie wobec własnej rodziny i paskudne czyny, których potrafi się dopuścić. Ten sposób kreacji buduje ciekawy kontrast między obojgiem głównych bohaterów, którzy na swojej drodze życia z nałogiem zdają się poruszać w przeciwstawnych kierunkach.
Autor jak zwykle w doskonałych proporcjach łączy warstwę kryminalną i obyczajową, a umieszczając akcję w konkretnym miejscu wykorzystuje jako element fabuły związaną z tymi miejscami historię. I choć wydarzenia związane z zaginięciem młodego chłopaka rozegrały się wiele lat po zapadnięciu ziemi na terenie dawnej kopalni soli, to fakt ten jest bardzo pomysłowo wykorzystany do konstruowania samej historii i rozegrania współczesnych wydarzeń.
Małecki rozstawia bohaterów i elementy fabuły z precyzją wytrawnego stratega i z jednej strony serwuje wciągającą opowieść, z drugiej zmusza czytelnika do intelektualnego wysiłku przy łączeniu faktów i podążania za tropami. To, czego się domyślimy, nie jest żadnym "błędem w sztuce", bowiem autor zawsze trzyma karty przy orderach, dodając do fabuły kolejne zaskakujące odkrycia lub fabularne twisty.
Akcja, która początkowo rozwija się niespiesznie i przyciąga odbiorcę głównie narastającym napięciem i gęstą, nieco przygnębiającą atmosferą, w pewnym momencie rusza z kopyta i finalnie dostarcza nam niemal sensacyjnych, dynamicznych i kipiących od emocji scen. A kiedy już opada kurz wydarzeń, dostrzec możemy, jak przemyślanie i wiarygodnie były prowadzone wątki i jak wszystko tworzy spójną, rewelacyjną całość.
Mistrzowskie budowanie napięcia, wielowarstwowa intryga, w której nie ma miejsca na wyciąganie królika z kapelusza, gęstniejąca atmosfera, precyzyjnie rozwijana akcja, a do tego niejednoznaczni, wielowymiarowi bohaterowie oraz połączenie kryminału z elementami społecznymi i obyczajowymi to tylko część czynników, które sprawiają, że powieść jest znakomitą lekturą. Autor dba o każdy jej element, a do tego utrzymuje ten wyjątkowy, trudny do ujęcia w słowa, a łatwy do rozpoznania klimat swojej serii, której rozwój z przyjemnością można śledzić z tomu na tom. Jak dla mnie to najlepsza część z tego cyklu i jeden z najlepszych kryminałów tego półrocza. Powieść wciągająca i budząca wiele emocji, doskonale rozwijająca wątki łączące wszystkie tomy cyklu, a jednocześnie serwująca kapitalną, zamkniętą w obrębie tomu historię kryminalną. To opowieść o braku akceptacji i tajemnicach, które można tuszować latami, ale które w końcu zawsze wychodzą na jaw. Nieodkładalna.
Książki Roberta Małeckiego praktycznie nigdy nie trafiają u mnie na stos pozycji do przeczytania. Zbyt niecierpliwie czekam na każdą z nich, by nie lądowały od razu na tapecie. I to niezależnie od tego, czy to kolejna powieść o Bernardzie Grossie, bydgoskim Archiwum X czy cokolwiek innego, choć nie ukrywam, że najbardziej lubię te dwie serie kryminalne. I nie umiem...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04
Jako czytelnik odnajduję się w bardzo różnych gatunkach. I w bardzo szerokim wachlarzu emocji, oferowanym przez autorów. Ale potrafię też być wybredna, więc wymagam, by autorzy mieli nie tylko ciekawy pomysł na książkę, ale też zrealizowali go w interesujący sposób. Po powieści Richarda Osmana sięgałam z dużą dozą nieśmiałości, ponieważ obawiałam się, że "cosy crime" to niekoniecznie gatunek dla mnie, a grupa staruszków jako protagoniści będzie przedstawiona bardziej żenująco niż zabawnie. Okazało się jednak, że autor ma spore wyczucie, a bohaterów (i książki) polubiłam przeogromnie. Nic więc dziwnego, że przebierałam nogami w oczekiwaniu na Ostatni gasi światło.
Osman doskonale odnalazł się jako autor książek z nurtu "cosy crime", z niezwykłym wyczuciem łącząc w powieściach ciężar zbrodni z lekkością opowieści. Udowodnił, że pisać o morderstwach można nie tylko w ociekających krwią obrazach, a otulająca aura całej opowieści wcale nie dezawuuje wagi kryminalnej warstwy opowieści.
Autor wspaniale stworzył swój zespół kryminalnych oldboyów superbohaterów. Bo gdy klub zbrodni współtworzą była agentka MI6, przenikliwy psychiatra, wciąż odważny dawny działacz związkowy i emerytowana pielęgniarka o naturze golden retrievera, to naprawdę wiele może się wydarzyć. Staruszkowie wspaniale korzystają ze swoich osobistych atutów, ale też z faktu, w jaki postrzega się starsze osoby i jak bardzo się ich nie docenia. Nie bez znaczenia są też ich nieco młodsi współpracownicy - para policjantów i - mój faworyt - Bogdan, czyli człowiek z Polski, co to żadnej pracy się nie boi... Z nimi to tylko konie kraść... I rozwiązywać zagadki.
Co ważne, cała seria pisana jest dość równo, co oznacza, że choć książki nie są może wybitne, to trzymają stały, dobry poziom i zapewniają przyjemną rozrywkę. Oczywiście zależnie od osobistych preferencji jedne historie spodobają nam się bardziej niż inne, ale każda z nich ma coś w sobie i każda oferuje ciekawą intrygę kryminalną oraz dawkę przyjemnego, nieprzesadzonego humoru, a także pełną ciepła atmosferę.
Czwarta powieść jest moim zdaniem najlepszą, jaką napisał Osman, a przede wszystkim najbardziej chwytającą za serce. Oczywiście otrzymamy w niej nietuzinkową kryminalną zagadkę, którą na swoją rękę rozwiązać spróbują nasi bohaterowie, a także zwroty akcji, ale też w żadnej chyba wcześniej książce warstwa obyczajowa nie będzie tak ściśle powiązana z kryminalną. Autor już wcześniej z dużą delikatnością, ale też prawdziwie podejmował w swoim cyklu temat Alzheimera, jednak teraz wątek ten stanie się jeszcze bardziej przejmujący i niejednego czytelnika doprowadzi do łez. Ponadto mocno wpłynie na zmianę dynamiki między postaciami, wtłaczając z konieczności poszczególne osoby w nieco odmienne role.
Autor zaskoczył mnie na wielu poziomach także tym razem. I to nie tylko za pomocą fabularnych twistów i zakresu całej intrygi, ale też tym, jak znakomicie rozwinął kreacje swoich bohaterów oraz nadał im psychologicznej głębi. Jednocześnie dodał nowe tony w obrazie relacji między poszczególnymi postaciami i urozmaicił ten obraz, wprowadzając na scenę kilka nowych osób. Budując i podsycając napięcie związanej z poszukiwaniami zabójcy sympatycznego antykwariusza, kreślił jednocześnie poruszający obraz miłości Elizabeth i Stephena w obliczu postępującej demencji mężczyzny i łamiąc nam, czytelnikom, serca, jednocześnie otulił je miękkim szalem nadziei. Jednocześnie w niczym, co Osman robi, nie ma krzty przesady, a opowieść o sympatycznych, zażywnych staruszkach nie staje się karykaturą obrazu starości.
Jakkolwiek nieczęsto wracam do powieści kryminalnych, których największy urok tkwi przecież w suspensie, to seria Osmana, z czwartym tomem na czele, trafia obecnie do grona moich comfort booków, po które sięgać będę z nadzieją na emocjonującą, ale i kojącą lekturę. I wcale nie czuję jeszcze, zmęczenia materiału, bo wiem, że autor ma potencjał na wymyślanie "cosy crime'owych" historii. Jak dla mnie Ostatni gasi światło trafia w najczulsze punkty, jednocześnie dostarczając dobrej rozrywki i powodów do uśmiechu. Autor jest zdecydowanie mistrzem gatunku.
Jako czytelnik odnajduję się w bardzo różnych gatunkach. I w bardzo szerokim wachlarzu emocji, oferowanym przez autorów. Ale potrafię też być wybredna, więc wymagam, by autorzy mieli nie tylko ciekawy pomysł na książkę, ale też zrealizowali go w interesujący sposób. Po powieści Richarda Osmana sięgałam z dużą dozą nieśmiałości, ponieważ obawiałam się, że "cosy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04
Kryminał retro to gatunek, który zdobywa coraz więcej fanów wśród czytelników. Mamy już całą rzeszę rodzimych autorów, którzy świetnie sobie radzą z tą konwencją. Jednak tym razem zaglądamy na nieco inne podwórko, bowiem na tapet trafił autor francuski - Eric Fouassier - oraz jego powieść osadzona w XIX-wiecznym Paryżu - Biuro do spraw tajemnych.
Jako osobie latami zaczytującej się w dziełach Dumasa, bardzo podpasowała mi cała ta konwencja retro, budowana nie tylko za pomocą czasu zdarzeń, ale i odpowiednio dobranego, stylizowanego języka. Nawet sposób prowadzenia narracji budował atmosferę niczym z ówczesnych powieści. Autor zadbał o wiele detali, wpisując intrygę w czas, miejsce i polityczne tło, które nie pozostaje przecież bez znaczenia, jeśli chodzi o pracę śledczych.
Fouassier postawił na ciekawego protagonistę, który może i trochę wpisuje się w schemat "policjanta z trudną przeszłością", ale jednocześnie ma kilka rysów charakterologicznych, które wyróżniają go z morza podobnych postaci. Przede wszystkim jest dość młody i pozornie niedoświadczony, ma za to sporą wiedzę niedostępną dla swoich kolegów po fachu, jako że sam interesuje się nauką i odkryciami, które mogą pomóc mu w pracy, ale też poza nią. Jest bystry, dociekliwy i zdeterminowany, a choć inni uważają go za samotnika czy odludka, w czytelniku od początku budzi sympatię. Zmaga się też z wieloma osobistymi demonami, których odkrywanie zdecydowanie uatrakcyjnia lekturę.
Autor oferuje czytelnikami tak naprawdę dwie zagadki. Jedną są wspomniane demony Verne'a i na tym polu raz po raz zostajemy zaskoczeni. Druga wiąże się z kryminalną sprawą, którą Valentin próbuje rozwiązać, a która wpisuje się w ówczesne polityczne niepokoje oraz naukowe odkrycia. Świetnie jest obserwować, jak bohater podąża za każdym odkrytym tropem i korzysta z naukowych odkryć, by rozwiązać zagadkę, a jednocześnie zmaga się z bardziej osobistą historią i stara się zrealizować osobiste cele.
Przez dłuższy czas miała problem z rozdziałami, które były pamiętnikiem Damiena, ponieważ język, jakim się posługiwał, bogate metafory i drobiazgowe porównania czy analizy zupełnie nie pasowały mi do człowieka, który był sierotą i jako taki raczej nie miał szans na edukację. Jednak zwracam w tym miejscu honor autorowi, bo wyjaśnił tę rozbieżność doskonale i wiarygodnie (choć nic więcej w tej kwestii nie zdradzę).
Mimo językowej stylizacji w dialogach, narracji i sposobie obrazowania odpowiadającej historii rozgrywającej się w 1830 roku powieść czyta się świetnie. Autor doskonale zachowuje równowagę w tym, co i jak pisze, dzięki czemu tekst nie stanowi jakiejkolwiek bariery, pomaga natomiast zbudować odpowiednią atmosferę. Dzięki staraniom autora rzeczywiście czujemy posmak tamtych czasów i możemy podążać za bohaterem zarówno poprzez pełne blichtru salony, jak i tłoczne gospody czy mroczne, odrażające uliczki marnych dzielnic miasta. Poczuć jego atmosferę, polityczne i społeczne niepokoje, przepych tuż obok nędzy.
Choć początek powieści wydaje się dość tajemniczy, a akcja niespieszna, kiedy wydarzenia nabierają tempa rekompensują nam wszystko i sprawiają, że coraz trudniej od lektury się oderwać. A asy, które autor chowa w rękawie niemal do końca, wspaniale podbijają smak tej opowieści i podnoszą finalną ocenę. Bawiłam się przy powieści bardzo dobrze i mam apetyt na kolejne spotkanie z Valentinem.
Kryminał retro to gatunek, który zdobywa coraz więcej fanów wśród czytelników. Mamy już całą rzeszę rodzimych autorów, którzy świetnie sobie radzą z tą konwencją. Jednak tym razem zaglądamy na nieco inne podwórko, bowiem na tapet trafił autor francuski - Eric Fouassier - oraz jego powieść osadzona w XIX-wiecznym Paryżu - Biuro do spraw tajemnych.
Jako osobie latami...
2024-03
Zawsze miałam słabość do powieści, których akcja wpisana jest w miejskie przestrzenie. I to w sposób, który pozwoliłby wyruszyć śladami bohaterów, jeśli tylko najdzie mnie na to ochota. Ale najbardziej ciągnie mnie do tych, w których bohaterowie poruszają się po znanej mi przestrzeni. Takim powieściom rzadko odmawiam. Nie mogłam też odmówić sobie przyjemności sięgnięcia po Most nad wzburzoną wodą Marcela Woźniaka, który zaintrygował mnie także nawiązującym do utworu muzycznego duetu Simon & Garfunkel.
Marcel Woźniak to pisarz, który dobrze odnajduje się zarówno jako autor kryminałów, biografii Tyrmanda i wojennych powieści biograficznych. Tym razem wraca do kryminału i w literacką mapę Torunia wpisuje kolejną interesującą opowieść. Historię, która zaczyna się z wysokiego C i wciąga czytelnika w wielowarstwową intrygę.
Autor stawia na klasycznego bohatera kryminałów, czyli policjanta, do tego ze sporym emocjonalnym i zawodowym bagażem. Jednak umiejętnie korzysta ze schematów, uzupełniając je o indywidualne detale, przez co w czasie lektury nie ma się wrażenia wtórności, a sam Sambor jest odpowiednim protagonistą do uniesienia ciężaru opowieści. To człowiek, który ma swoje marzenia i plany, ale też niepozbawiony wad, który wikła się w różne skomplikowane relacje, ale też dąży do ukarania sprawców przestępstw i boryka z konsekwencjami porażek. Nie jest kryształowy i często popełnia błędy, ale nie jest też nieudolny, za to mocno zdeterminowany.
Mamy w powieści rozbudowaną, wielopoziomową intrygę, którą odkrywa się, zrywając warstwy jak przy obieraniu cebuli, która okazuje się prawdziwym węzłem gordyjskim splecionym z podejrzeń, półprawd, mrocznych interesów i nacisków. Interesująco ukazany jest zakłamany świat mediów i siła wpływu pieniądza, narkotyczne widy, szantaże i dążenie do zemsty. To z pewnością kryminał z ewidentnym sensacyjnym sznytem, który mimo objętości czyta się z ogromną prędkością, bo z takąż prędkością toczy się sama akcja.
Wagi kryminalnej intrygi wcale nie osłabia rozbudowany wątek osobisty dotyczący głównego bohatera. Wręcz przeciwnie - nadaje on Samborowi bardziej ludzkie rysy i przypomina, że praca kryminalna nigdy nie toczy się w oderwaniu od osobistych zmagań śledczych. Z pewnością osoby, które wiedzą co nieco o autorze, dostrzegą w historii autobiograficzne inspiracje, ale zostały one wykorzystane z korzyścią dla fabuły i będą tak samo interesujące w oderwaniu od znajomości biografii autora. Wątek choroby Sambora ma też swój wymiar społeczny, budujący świadomość chorób tarczycy.
Niejednokrotnie wskazywałam, że okrojenie fabuły obszernych powieści zadziałałoby na ich korzyść, jednak w przypadku tej książki nie czuję takiej potrzeby. Każdy z prowadzonych wątków jest tu dość istotny dla całokształtu intrygi bądź dookreślenia bohatera i sprawia, że powieść wychodzi poza gatunkową sztampę. I nawet jeśli nie do końca jestem fanką wszystkich opisanych przez autora dwuznacznych relacji bohatera z kobietami, to nie mam poczucia, że marnują one mój czas spędzony nad lekturą.
Choć to proza gatunkowa, która ma wyraźny wymiar rozrywkowy, podoba mi się, że autor urozmaica ją, sam bawiąc się formą i konwencją. Dzieli opowieść na akty, niczym klasyczny dramat i wymienia na początku bohaterów, urozmaica także narrację, obok trzecioosobowej znajdziemy tu podsycającą dramaturgię narrację prowadzoną w drugiej osobie i dopełniającą całości pierwszoosobową perspektywę w finale. Wszystko to razem nie wprowadza wcale chaosu, a działa z korzyścią dla opowieści i ogólnego odbioru historii.
To naprawdę udana powieść kryminalna z sensacyjnym momentami tempem akcji, która wciąga czytelnika zarówno w głąb intrygi, jak i w osobiste zmagania bohatera na życiowym rozdrożu. Jest historią o mrocznym obliczu mediów, zakulisowych rozgrywkach, naciskach, pragnieniu zemsty i sprawach, które potrafią łączyć się w nieoczekiwany sposób, odsłaniając drugie dno. Sprawnie napisana, ciekawie skonstruowana, z zaskakującym twistem i pełna niełatwych moralnie decyzji. A do tego wpisana w przestrzeń Torunia, ale sięgająca ku Warszawie i Trójmiastu, jednocześnie tworząca posmak kryminalnego fikcyjnego uniwersum z wcześniejszymi powieściami autora (no i ze śladami nie tylko jego kryminalnych opowieści). Jestem z tej lektury zadowolona.
Zawsze miałam słabość do powieści, których akcja wpisana jest w miejskie przestrzenie. I to w sposób, który pozwoliłby wyruszyć śladami bohaterów, jeśli tylko najdzie mnie na to ochota. Ale najbardziej ciągnie mnie do tych, w których bohaterowie poruszają się po znanej mi przestrzeni. Takim powieściom rzadko odmawiam. Nie mogłam też odmówić sobie przyjemności sięgnięcia po...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-03
Pięć martwych psów Michala Sykory ukazuje się w ramach serii wydawniczej Wydawnictwa Afera Czeskie krymi i od razu przyciąga moją uwagę. W końcu Sykora dał się już poznać jako autor ciekawych fabuł, toteż liczyłam na dobrą rozrywkę, jeśli można tak nazwać wkraczanie do świata zbrodni i policyjnych śledztw. I choć książka ma ponad 400 stron, dosłownie ją pochłonęłam, tak wciągającą powieść po raz kolejny zaserwował nam autor.
Powrót do śledczych z czeskiego Ołomuńca okazał się zaiste udany, choć historia - także ze względu na cierpienie zwierząt - do łatwych nie należy. Widać jednak, że autorowi nie chodzi tu jedynie o epatowanie tym cierpieniem dla zrobienia wrażenia na czytelniku, ale o zwrócenie uwagi na istotne problemy dotyczące traktowania zwierząt jak przedmiotów do osiągania celu. Nie wiem, co zainspirowało autora do napisania książki, jednak problem przedmiotowego traktowania zwierząt - czy to podczas walk psów/kogutów itp., czy wykorzystania mniej lub bardziej rzadkich zwierząt do pozyskiwania materiałów na czarny rynek, jest faktem, przez co fikcyjna historia staje się jeszcze bardziej przerażająca.
Tym razem dostajemy nie jedno, ale właściwie dwa równolegle toczące się śledztwa, które wydają się nieco różnić zakresem. Jedno dotyczy kradzieży niedźwiedzi z zoo i dokonanego w jego trakcie zabójstwa, drugie ciał pięciu psów znalezionych w lesie. Pierwszym zajmuje się zespół Marie Výrovej, zwanej Wielką Sową, drugie - na swoim zesłaniu i w odosobnieniu - prowadzi Kristýna Horová, przebywająca w znacznie mniejszym Šternberku. Nie wiemy, czy sprawy rzeczywiście się łączą, czy jest to tylko pobożne życzenie Kristyny, która chce tą sprawą zagwarantować sobie prawo powrotu na ołomuniecki komisariat, co jeszcze bardziej wzmacnia napięcie i każe uważniej przypatrywać się wszystkim zbieranym przez oba zespoły śladom.
To kryminał dość ponury, niewiele dający miejsca na oddech dawką humoru, bo skupiony nie tylko wokół krzywdy zwierząt, ale i zależności polityczno-biznesowych, które zawsze oznaczają krzywdę mniejszych i słabszych. Sykora splata tu gęstą intrygę, w którą uwikłani są ludzie majętni i na stanowiskach, a śledztwo jest niczym pole minowe, które trudno pokonać bez strat. Wszystko łączy się ze sobą przerażająco wiarygodnie, pozostawiając czytelnika często z niewesołą refleksją. Zarówno główne, jak i poboczne wątki prowadzone są z precyzją do samego końca, finał jest trudny do przewidzenia, podobnie jak straty do oszacowania.
Sykora pokazuje nieudolność policji, seksizm, zepsute z powodu głupich błędów akcje, ale też całą sieć zewnętrznych powiązań, które mają swoje mechanizmy nacisków i próbują wpływać na pracę śledczych i tuszować wszystko, co jest im nie na rękę. W tym świecie winni nie zawsze bywają ukarani, a najwyższą cenę często płacą najmniej odpowiednie osoby. Autor świetnie to obrazuje w większej i mniejszej skali, te drobne podłostki i zakrojone na szerszą skalę działania. Pozwala przyjrzeć się tym mechanizmom deprawacji z bliska i od podszewki.
Książka może być trudna do przyswojenia osobom, które z dużą wrażliwością reagują na krzywdę zwierząt, bo dosłownie rozumiany tytuł powieści to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Warto jednak pamiętać, że literatura kryminalna - mimo że ma funkcję rozrywkową - często sięga po istotne społecznie problemy, a okrutne wykorzystywanie zwierząt to ponura rzeczywistość. Autor jednak, mimo że nie stroni od scen - mówiąc eufemicznie - niekomfortowych, nie wykorzystuje ich do szokowania czytelnika czy karmienia jego "żądzy krwi", ale do stworzenia wiarygodnego portretu grup przestępczych i ukazania skali deprawacji.
Choć powieść jest częścią serii o policjantach z Ołomuńca, teoretycznie można czytać ją bez znajomości poprzednich. Zawarta w niej intryga stanowi odrębną, zamkniętą całość. Jednak umykają czytelnikowi pewne niuanse zapewniające ciągłość historii grupy Wielkiej Sowy, która sama w sobie też jest interesująca.
To już kolejna powieść Sykory, która doskonale wybrzmiewa w gatunkowych ramach. Z sięgającym zenitu napięciem, gęstą atmosferą i bardzo wysoką stawką, o jaką toczy się gra. To solidnie skonstruowana wielowątkowa fabuła, w której ważną rolę odgrywają całkiem realne działania przestępców traktujących zwierzęta jak jeszcze jeden środek do zarabiania pieniędzy. Wciągająca, choć momentami bolesna lektura, do samego końca nieprzewidywalna. Takie właśnie kryminały lubię czytać.
Pięć martwych psów Michala Sykory ukazuje się w ramach serii wydawniczej Wydawnictwa Afera Czeskie krymi i od razu przyciąga moją uwagę. W końcu Sykora dał się już poznać jako autor ciekawych fabuł, toteż liczyłam na dobrą rozrywkę, jeśli można tak nazwać wkraczanie do świata zbrodni i policyjnych śledztw. I choć książka ma ponad 400 stron, dosłownie ją pochłonęłam, tak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-03
Thrillery Ruth Ware zbierają dość dobre opinie czytelników i nazwisko autorki raz po raz przewija mi się w propozycjach, ale dotąd jakoś brakowało mi dla niej czasu. Być może straciłam przez to okazję na pyszną lekturę, ale w końcu co się odwlecze... Kiedy na rynku wydawniczym pojawił się Dzień zero autorki, postanowiłam wykorzystać okazję i wreszcie sama się przekonać, czy z Ware jest mi po drodze.
Przyznam, że tym, co najbardziej utrudnia mi odbiór niektórych thrillerów, jest wydumana, przekombinowana intryga, pełna nieracjonalnych decyzji bohaterów i ich wydumanych problemów. Jakieś karkołomne zemsty po latach czy osaczający ofiarę psychopaci nie przemawiają do mnie specjalnie mocno. Znacznie bardziej cenię, gdy bohaterowie zostają wplątani w jakieś zatargi ze światem przestępczym albo nadeptują na odcisk potężnym tego świata. A że duża część naszego życia toczy się w sieci, całkiem wiarygodnie wypadają według mnie te powiązane z cyberprzestępczością czy manipulowaniem danymi. I tym sposobem Ware miała u mnie już plusa na starcie, kiedy zorientowałam się, że główna bohaterka wraz z mężem zajmują się testowaniem zabezpieczeń.
W gruncie rzeczy Ware nie wykracza poza typowe dla thrillera ramy. Mamy tu pierwszoosobową narrację pozwalającą zgłębić zarówno działania bohaterki, jak i targające nią emocje. Do tego zaskakującą śmierć ukochanego męża i szybkie podejrzenia policji kierowane na żonę. Autorka dba jednak, by nie było zbyt sztampowo, a przede wszystkim by w ramach thrillera zawrzeć wciągającą akcję, której dwa punkty spustowe pozostają wiarygodne. Pierwszym spustem jest oczywiście morderstwo, drugim - ucieczka Jack przed policją. Przyczyny pierwszego to oczywiście clue całej zagadki, więc tu wiarygodność możemy ocenić dopiero w finale. Natomiast ucieczka przed policją nie jest tylko histeryczną decyzją załamanej kobiety, ale zostaje dobrze umotywowana odkryciem, które spada na Jack jak grom z jasnego nieba. A tym, co napędza ją do działania i nawet lekceważenia własnego stanu zdrowia, jest nie tylko lęk przed niesłuszną karą, ale też pragnienie odkrycia prawdy o tym, co spotkało jej męża.
Te zrozumiałe motywy są jak paliwo dla bohaterki, która przedrzeć się musi przez gąszcz kłamstw, przypuszczeń i niewiadomych, jednocześnie unikając wymiaru sprawiedliwości. Autorka rzuca nam tropy jak okruszki na ścieżce, często jednak wiodąc na manowce. Co ciekawe, odkrycie, kto przyczynił się do śmierci Gabe'a wcale nie kończy sprawy, bo zostaje jeszcze jej udowodnienie i wymierzenie sprawiedliwości. Akcja toczy się wartko, zagrożenie jest namacalne, a książkę w pewnym momencie rzeczywiście trudno odłożyć. Co ważne, kiedy z plątaniny hipotez wyłania się klarowny obraz sytuacji, okazuje się on niepokojąco rzeczywisty.
Ware nie udaje, że tworzy ponadczasowe dzieło dogłębnie analizujące rzeczywistość, ale dostarcza czytelnikowi dobrej rozrywki, mimochodem kierując ku rozważaniom nad cyberprzestępczością czy bezpieczeństwem w sieci. Do tego sprawnie prowadzi akcję niczym w sensacyjnym filmie, emocjonująco wykorzystując doświadczenie bohaterki w zakresie testowania zabezpieczeń, ale nie przekraczając granic prawdopodobieństwa. Mimo że momentami przewidywalna, cała historia jest spójna i atrakcyjna, toteż lektura była dla mnie satysfakcjonująca. Teraz wiem, że muszę rzucić okiem na inne powieści autorki.
Thrillery Ruth Ware zbierają dość dobre opinie czytelników i nazwisko autorki raz po raz przewija mi się w propozycjach, ale dotąd jakoś brakowało mi dla niej czasu. Być może straciłam przez to okazję na pyszną lekturę, ale w końcu co się odwlecze... Kiedy na rynku wydawniczym pojawił się Dzień zero autorki, postanowiłam wykorzystać okazję i wreszcie sama się przekonać, czy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-03
Dużo ostatnio piszę o debiutach, ale to dlatego, że w ostatnim czasie ukazało się ich całkiem sporo, a do tego część wydała mi się dość interesująca, by odłożyć na chwilę bezpieczne książkowe wybory i dać szansę nowym autorom. Co ciekawe, większość tych wyborów okazała się trafiona i mój głos wpisał się w falę zadowolonych czytelników. Tym razem na tapecie znalazł się Maciej Rożen i jego Zła krew.
Proza gatunkowa ma to do siebie, że zazwyczaj opiera się na pewnym schemacie, rozgrywa w rozpoznawalnych ramach. W kryminale ten schemat wydaje się zresztą dość mocno czytelny. Ale czy fakt, że książka się weń wpisuje oznacza, że jest gorsza czy niewarta uwagi? Niekoniecznie. W końcu gatunkowa konwencja jest też tym, co przyciąga pewną grupę odbiorców do tego, a nie innego gatunku. Zastanawiałam się ostatnio, co sprawia, że jedne schematyczne książki odrzucamy jako słabe i rozczarowujące, a inne czytamy z przyjemnością. I dochodzę do wniosku, że tajemniczym "faktorem x", który decyduje o tym, do której grupy zaliczymy czytaną lekturę, jest jej autentyczność. Jeśli autor sprawia, że jesteśmy w stanie uwierzyć w historię, którą nam przedstawia, to lekturę zaliczymy do udanych. I to właśnie udało się - moim zdaniem - osiągnąć Maciejowi Rożenowi. Jego historia jest autentyczna.
Przyjrzyjmy się schematowi. Szkielet opowieści stanowi śledztwo w sprawie zabójstwa młodej dziewczyny, córki miejscowego "potentata", który jest właścicielem zakładu zapewniającego pracę wielu mieszkańcom prowincjonalnego miasteczka. Filarem, na jakim opiera się historia, jest ambitna, utalentowana policjantka, która uciekła ze stolicy przed własnymi demonami. Autor jednak nie poprzestał na postawieniu nagiego szkieletu, lecz upewnił się, że zostanie wypełniony taką ilością detali, które go uatrakcyjnią i uwiarygodnią. To właśnie cyzelowanie fabuły, tchnięcie życia w dzieło sprawiają, że lektura staje się wciągająca i satysfakcjonująca.
Doceniam kreację głównej bohaterki, której zadaniem jest pozostać spiritus movens powieści, a może i docelowo całej serii. Choć wydaje się wpasowywać w kryminalną konwencję o śledczym mierzącym się z osobistymi demonami, jest też autentyczna i rozróżnialna. To silna kobieta, ale silna w sposób niegroteskowy. Nie jest karykaturą samej siebie, a jej siła jest wyczuwalna mimo słabości i traumy, z jaką się zmaga. Jest inteligentną, interesującą kobietą, która dobrze wie, że w policyjnym środowisku często będzie musiała mierzyć się ze stereotypowym traktowaniem i wie, jakich środków musi użyć, żeby zawalczyć o szacunek. Nie popada przy tym w przesadę, nie zmienia się w antypatyczną heroinę, potrafi być oschła i ostra, ale też empatyczna i spokojna.
Również demony, z którymi się mierzy, wydają się wiarygodne. Cieniem na jej obecnym życiu i całej karierze kładzie się trudne śledztwo, w którym uczestniczyła, i które kosztowało życie nie tylko jej kolegę, ale i jego rodzinę. W Adzie Heldisz mieszają się poczucie winy i strach o siebie, które nie są jedynie wynikiem fałszywego oglądu sytuacji, a zrozumiałymi dla czytelnika emocjami. Słabości policjantki nie czynią z niej osoby żałosnej, ale interesującą bohaterkę, której czytelnik chce kibicować.
Śledztwo, którego stajemy się świadkami, stanowi rzeczywiście gordyjski węzeł splątanych ze sobą pozornie niezwiązanych zdarzeń, małomiasteczkowych zależności, zadawnionych krzywd i gry pozorów. Nic tu nie jest oczywiste i łatwe do przewidzenia, a mroczny klimat końcówki lat 90. na tzw. prowincji, która pogrąża się w beznadziei i marazmie, tylko podkreśla gęstniejącą atmosferę. Ta intryga chwyta czytelnika w swoje szpony, zmusza do wytężonej umysłowej pracy i jednocześnie jest satysfakcjonującą, zaskakującą rozrywką.
Autor cały czas panuje nad tą historią, zmyślnie rozmieszczając piony na szachownicy, zostawiając i myląc tropy, splatając wątki i z rozmachem kreśląc intrygę. Udaje mu się unikać dłużyzn i przestojów, pisze sprawnie, równomiernie, zgrabnie podsycając napięcie i zagęszczając atmosferę. Dba o odpowiednią motywację bohaterów i rys psychologiczny zarówno pierwszo-, jak i drugoplanowych postaci, jednocześnie wpisując wydarzenia w realia lat 90., czasy bez telefonów komórkowych i ten moment, kiedy następuje coraz większa degradacja mniejszych miejscowości, w których powoli nadzieje związane ze zmianą ustrojową przechodzą w stan zrezygnowania. To wszystko nadaje całej historii realności i stanowi jej charakterystyczny rys, odróżniający powieść od innych.
Zła krew okazała się dla mnie satysfakcjonującą lekturą, jedną z tych, dla których można zarwać noc. To udany debiut i dobry prognostyk dla autora, jeśli tylko pójdzie za ciosem i wykorzysta swoje atuty, tak widoczne w pierwszej wydanej książce. Doceniam umiejętność wykorzystania schematu do stworzenia pełnej napięcia, wciągającej powieści o krzywdzonych i krzywdzicielach, o małym mieście, w którym wbrew pozorom można skrywać trupy w szafie i o policjantce, której siły wcale nie przekreślają trudne doświadczenia i trauma, z którą się mierzy.
Dużo ostatnio piszę o debiutach, ale to dlatego, że w ostatnim czasie ukazało się ich całkiem sporo, a do tego część wydała mi się dość interesująca, by odłożyć na chwilę bezpieczne książkowe wybory i dać szansę nowym autorom. Co ciekawe, większość tych wyborów okazała się trafiona i mój głos wpisał się w falę zadowolonych czytelników. Tym razem na tapecie znalazł się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-03
Obrodziło ostatnio debiutami. Chyba dawno nie przeczytałam aż tyle w tak krótkim czasie, a wiele jeszcze przede mną. Jednak to Hanna S. Białys i jej Robaki w ścianie zaciekawiły mnie najbardziej. Potencjał był spory - akcja osadzona w mieście, które dobrze znam, a do tego lata 90., które wciąż są żywe w mojej pamięci. No i sprawa kryminalna. Miało być dobrze, a wyszło... rewelacyjnie.
Kryminał to gatunek o bardzo szerokim spektrum, w którym mieszczą się i historie bardziej delikatne, i znacznie brutalniejsze, o akcji pędzącej niczym auto wyścigowe, a także te niespieszne i bardziej kontemplacyjne. Hanna S. Białys postawiła na tempo niespieszne, za to ze świetnie kształtowanym napięciem i przestrzenią do dopełniania obrazu emocjami.
Bardzo lubię kryminały wpisane w miejską przestrzeń. Najlepiej w taki sposób, bym mogła kiedyś podążyć tropem bohaterów. Nie muszę dobrze znać miasta, o którym czytam, choć z pewnością znana przestrzeń intensyfikuje doznania literackie. Dzięki autorce odbyłam tak naprawdę dwie podróże - poprzez przestrzeń Bydgoszczy, przez realne uliczki i realne, znane mi miejsca, jednocześnie odbywając podróż w czasie, do specyficznego klimatu lat 90. z ich mentalnością, uprzedzeniami, atmosferą szans przemieszanych z beznadzieją.
Białys czyni z Bydgoszczy nie tylko tło dla akcji, ale też poniekąd pobocznego bohatera. Wplata w swoją opowieść nie tylko lokacje, ale i lokalną historię. Są tu więc i lokalne kibicowske (a nawet kibolskie) nastroje związane z drużyną Zawiszy, i historia Zachemu... Wciągając czytelnika w bydgoskie uliczki i dzielnice, nawet sprzed trzech dekad, autorka pozwala szerokiemu gronu odbiorców choć trochę poznać miasto i elementy jego historii. Jednocześnie czyni to na tyle przemyślanie i subtelnie, że czytelnik nie poczuje przytłoczenia, nie osłabnie też budowane w głównym nurcie historii napięcie. Może i Białys jest debiutantką, ale bardzo świadomie prowadzi narrację i zachowuje dobrze dobrane proporcje.
Siłą tej historii jest oczywiście kryminalna intryga, która zaczyna się od brutalnej zbrodni. I znów - Białys prezentuje literackie wyczucie, umiejętnie oddając grozę samego aktu przemocy, ale bez popadania w trącące turpizmem czy makabrą opisy. Utrzymuje ten balans raz za razem, gdy pojawiają się kolejne ofiary, dzięki czemu w centrum uwagi pozostaje nie bestialstwo sprawcy, a pytania o jego motywy. Napięcie budowane jest w oparciu o tropy, spekulacje i ustalenia, a nie kolejne hiperrealistyczne opisy, co nie znaczy, że nie dostrzegamy także grozy samej sytuacji i tego, co doświadczyć musiały ofiary.
Bardzo ciekawie w tę intrygę wplecione zostały wątki dotyczące uprzedzeń - czy to wobec osób leczonych psychiatrycznie, czy wobec osób homoseksualnych. Co ważne - autorka oddaje poglądy właściwe dla lat 90., które może nie są aż tak diametralnie różne od współczesnych, ale jednak są znacznie bardziej pozbawione tolerancji i oparte na lęku. Właśnie unosząca się nad całym śledztwem atmosfera uprzedzeń, pochopnych ocen i strachu sprawia, że jest znacznie trudniejsza do prowadzenia. Na tę kryminalną intrygę składają się mylne tropy, fałszywe założenia, ale też kilka różnych wątków, które finalnie okazują się zaskakujące, ale dobrze przemyślane i prowadzone. Autorka nie skupia się jedynie na rozstawianiu figur na planszy, ale dokonuje licznych ciekawych roszad, zmieniając perspektywę i podsycając już i tak dobrze nakreślone napięcie. Kończy tę historię z wysokiego C i pozostawia czytelnika z uczuciem satysfakcji.
Komisarz Marek Bondys doskonale wpisuje się w schemat protagonisty dla serii kryminalnej. Inteligentny, dociekliwy, metodyczny. Doświadczony życiowo, trochę osamotniony. Jednak autorka daje mu dość cech indywidualnych, by budził sympatię czytelnika i wyróżniał się z tłumu w obrębie gatunku na tyle, by rzeczywiście być magnesem spajającym odbiorcę z serią powieści. Ciekawa jest kwestia jego mizofonii, wybiórczej nadwrażliwości słuchowej, którą stara się koić, pływając w basenie. Uroku dodaje mu zamiłowanie do ostrej muzyki (zresztą do książki swobodnie można stworzyć interesującą playlistę) oraz doza empatii i kwestia przygarnięcia poranionego przez życie psa.
Osobiście zawsze cenię, kiedy autorzy wykorzystują tytuły swoich powieści w fabule, tak jak właśnie czyni tu autorka. Motyw robaków w ścianie pojawia się tu w sensie realnym, przypominając o owadach gnieżdżących się w zsypach na śmieci w wieżowcach czy pod modną w latach 90. boazerią, ale też w sensie metaforycznym, reprezentując zarówno skrywane przed światem tajemnice, jak i złe doświadczenia i emocje, które ludzie starają się tłumić, a które zawsze wydostają się na powierzchnię.
Robaki w ścianie to nie tylko udany debiut i zapowiedź interesującej serii powieści. To także przykład solidnej prozy gatunkowej, w której elementy składowe wykorzystywane są z pomysłem i wyczuciem. Z dobrze zarysowanym, ciekawym protagonistą, interesującą kryminalną zagadką, metodycznie prowadzonym, choć niepozbawionym błędów, śledztwem. Do tego dodajmy wpisanie akcji w konkretną tkankę miasta, świetnie oddany klimat lat 90. i kwestie społeczne, które wcale nie są tak odległe, jak by się mogło wydawać. Opowieść o zbrodni, tajemnicach i wszystkim tym, co trawi nas od środka jak robaki. Całość czyta się rewelacyjnie i właściwie jednym tchem. To bardzo dojrzały, przemyślany debiut, świadomie niewyłamujący się z gatunkowej konwencji, lecz okraszający ją barwnymi detalami. Już nie mogę doczekać się kolejnej książki autorki.
Obrodziło ostatnio debiutami. Chyba dawno nie przeczytałam aż tyle w tak krótkim czasie, a wiele jeszcze przede mną. Jednak to Hanna S. Białys i jej Robaki w ścianie zaciekawiły mnie najbardziej. Potencjał był spory - akcja osadzona w mieście, które dobrze znam, a do tego lata 90., które wciąż są żywe w mojej pamięci. No i sprawa kryminalna. Miało być dobrze, a wyszło......
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-03
Nazwisko australijskiego pisarza było mi dotąd obce, mimo że kilka jego książek ukazało się już na naszym rynku. Jednak dałam się skusić na zapewnienia wydawcy, że Dobra dziewczyna, zła dziewczyna Michaela Robothama to lektura warta uwagi. I nie zawiodłam się.
Tę powieść czyta się doskonale. Jest to proza gatunkowa, która nie wyłamuje się może z ram thrillera psychologicznego, ale pozostając w konwencji, mądrze wykorzystuje znane elementy do przedstawienia ciekawej intrygi i budowania napięcia w emocjonujący sposób.
Dostajemy w powieści dwie pierwszoosobowe narracje, choć w nierównych proporcjach. Główna oś fabularna skupia się na perspektywie Cyrusa i jego działaniach. Z czasem zaczynają pojawiać się pierwszoosobowe wstawki pozwalające czytelnikowi nieco lepiej poznać odczucia i myśli Evie. Stosowane są z umiarem, tym częściej, im większe znaczenie dla historii mają działania i przemyślenia dziewczyny. I rzeczywiście wiele wnoszą do samej historii. Potrafią zmienić perspektywę lub nadać wydarzeniom głębi, pokazując drugie dno. Narracja nie grzęźnie w gąszczu retrospektyw, prowadzona jest liniowo, co wypada z korzyścią dla całej powieści.
Mamy w tej książce naprawdę dopracowaną warstwę psychologiczną. Autor nie tylko próbuje grać nam na emocjach, ale rzeczywiście kreśli pogłębiony rys psychologiczny swoich bohaterów, tak że czytelnik jest w stanie zrozumieć ich motywację, podejmowane działania czy decyzje. Nawet tam, gdzie zachowania bohaterów wydają się impulsywne, dokładnie wiemy, z czego to wynika. Robotham przygląda się swoim bohaterom, ale też łączącym ich relacjom, dzięki czemu tworzy gęstą sieć powiązań i napięć w relacjach. I to nie tylko między protagonistami, ale też postaciami z drugiego i trzeciego planu.
Równie zadbana jest warstwa kryminalna. Nie ma tu miejsca na insynuacje i niejasności, półśrodki z których na koniec - niczym deus ex machina - objawia się zakończenie. To solidnie nakreślona i metodycznie przeprowadzona fabuła, w której bohaterowie zbierają elementy układanki, a czytelnik angażuje się w próbę ułożenia pełnego obrazu. Całość jest tak wykreowana, by trzymać w napięciu niezależnie od tego, czy uda nam się rozwiązać zagadkę przed bohaterami, czy też damy się zaskoczyć.
To powieść, na którą składa się gęsta atmosfera i tak naprawdę dwie główne zagadki. Jedna związana jest z kryminalną sprawą, nad którą pracuje Haven. Druga to tajemnica przeszłości Evie, która sprawia, że czasami podajemy w wątpliwość jej decyzje i wybory, ale też rozumiemy jej problemy z zaufaniem i potrzebę izolacji. Piętrzące się niewiadome, wątpliwości przeplatane faktami sprawiają, że powieść czyta się z zapartym tchem i w pewnym momencie coraz trudniej odłożyć ją na bok.
Podoba mi się, jak przemyślanie autor zamyka finalnie część wątków, pokazując w pełni logikę prowadzonej intrygi, inne zaś pozostawia otwarte, dając atrakcyjną pożywkę wyobraźni czytelnika. Udaje mu się zarówno zaspokoić ciekawość, jak i pozostawić pole do domysłów, przez co kończymy lekturę nie tylko z poczuciem satysfakcji, ale i prawdziwą ekscytacją, pobudzającą do myślenia.
Powieść Robothama to coś więcej niż solidna proza gatunkowa. To interesująca na wielu płaszczyznach powieść o zawiłych relacjach, tajemnicach, skomplikowanych wyborach. Napisana z lekkością, ale też dbałością o szczegóły, ze świetnie wykreowanymi bohaterami i wielowarstwową intrygą. To naprawdę dobra rozrywka, czerpiąca sprawnie i mądrze zarówno z thrillera, jak i kryminału. I z pewnością jeden z lepszych thrillerów, jakie czytałam od dłuższego czasu.
Nazwisko australijskiego pisarza było mi dotąd obce, mimo że kilka jego książek ukazało się już na naszym rynku. Jednak dałam się skusić na zapewnienia wydawcy, że Dobra dziewczyna, zła dziewczyna Michaela Robothama to lektura warta uwagi. I nie zawiodłam się.
Tę powieść czyta się doskonale. Jest to proza gatunkowa, która nie wyłamuje się może z ram thrillera...
2024-02
2024-02
Zauważyłam, że ostatnio coraz częściej daję szansę literackim debiutantom. Z jednej strony na pewno wpływa na to tworzony wokół tych książek marketing, który skutecznie rozbudza we mnie chęć lektury. Z drugiej strony wiem, że dla moich ulubionych autorów zawsze będę miała czas, ale chętnie poznam kolejnych, i to najchętniej na początku drogi, by obserwować ich rozwój (i nie zaczynać znajomości od presji nadgonienia kilkunastu tytułów). Strażnik jeziora Michała Zgajewskiego jest właśnie jedną z tych książek, którym w ostatnim czasie postanowiłam dać szansę.
Bardzo spodobał mi się klimat powieści, wpisujący się w nurt kryminału noir. Towarzyszący akcji nieustanny niepokój, przytłaczające poczucie niemocy i wielowarstwowa zagadka oraz gęsta atmosfera, której sprzyja rozgrywanie wydarzeń w niezbyt wielkiej społeczności, w której z jednej strony ludzie wiele o sobie wiedzą, a z drugiej na wiele przymykają oczy.
Bohater książki nie jest szczególnie wymyślnie skonstruowany. Były policjant, który zarabia jako prywatny detektyw, opuszczony przez żonę i nieznający własnego dziecka. Życiowo pogubiony, ale w pracy zdeterminowany, choć czasem cyniczny. Takich facetów jak Norbert Krzyż już znamy. Ale przecież w powieści nie zawsze chodzi o to, by wymyślać koło na nowo. Ważne, że bohater, wpisujący się w pewne schematy, ma do rozwikłania interesującą zagadkę i jest zdecydowany podążyć każdym tropem.
A determinacji właśnie Krzyżowi odmówić nie można. A także gotowości do ryzyka i wykorzystania wszelkich dostępnych zasobów - czy to znajomych, czy nowo poznanych ludzi, policji czy przestępców. Jednocześnie Krzyż nie jest do końca pozbawiony kręgosłupa moralnego, co sprawia, że choć czasem metody stosuje wątpliwe, to stara się jednak działać w słusznym celu, znaleźć winnych i chronić niewinnych. Co często jednak mu się nie udaje. Moje zastrzeżenia budzi jedynie skłonność do pakowania się ot, tak, w wątpliwe relacje z przypadkowymi kobietami, trochę za bardzo bez refleksji. Zwłaszcza jego pseudo-związek z Olimpią nie wypada dla mnie wiarygodnie, a końcowy list jest trochę przesadnie wydumany. Jednak postać Krzyża ma w sobie potencjał do dalszego rozwoju, który w ramach serii książek ma szansę się dokonać i uczynić z niego intrygującą postać, która będzie dookreślać się stopniowo.
Intrygę autor wymyślił iście wielowarstwową. Od poszukiwań dziewczyny, przez jej śmierć, do poszukiwań chłopaka, który także zniknął. Po drodze trup ściele się gęsto - a raczej przybywa ofiar sprawy - a bohater niemal ociera się o szaleństwo, gubiąc się w gąszczu potencjalnych sprawców i przypuszczeń. Tym bardziej że wśród kart na stole jest i tajemnicza sprawa sprzed pięćdziesięciu lat, i relacje w grupie młodych osób, i kwestie wpływów przestępcy czy byłego strażnika granicznego, a także relacje uczuciowe i... słowiańskie odniesienia. Trudno się z tym mierzyć samemu, pozostaje więc czytelnikowi podążanie za Krzyżem i czekanie, aż ten węzeł gordyjski zostanie rozsupłany i podzielony na konkretne nici.
Odrobinę rozczarował mnie finał sprawy. Owszem, autorowi udało się zapanować nad mnogością tropów i właściwie dopiął wszystkie wątki, ale niespecjalnie przemawia do mnie motywacja sprawcy i kilka rzeczy, które wydarzyły się po drodze. Nie można wyjaśnieniu zagadki odmówić logiki - na skalę wielopiętrowości samej sprawy - ale oczekiwałam, że zrobi na mnie większe wrażenie. Co nie znaczy, że jest ono złe, po prostu zagrała tu kwestia moich osobistych oczekiwań i szukanie większej głębi.
Problem mam jeszcze z samą sceną, w której sprawca tłumaczy Krzyżowi przebieg wydarzeń. Cała powieść napisana jest w pierwszej osobie, a ten typ narracji pozwala zagłębić się nie tylko w czyny, ale i emocjonalność bohatera. Jednak kiedy dostajemy "spowiedź" sprawcy, siłą rzeczy również w pierwszej osobie, jest ona napisana dokładnie tym samym tonem co cała książka. Nie ma w niej innego słownictwa, innej emocjonalności, nic, co odróżniałoby ją strukturalnie i językowo. I jakoś nie przemawia do mnie sprawca opowiadający - w emocjach - o swoich czynach, ale z analizą swoich intencji na każdym etapie działania. Jego "wyznanie winy" staje się przez to za bardzo rozwleczone i przypomina styl właściwy narracji trzecioosobowej.
Mimo tych zastrzeżeń, uważam Strażnika jeziora za udany debiut. Widzę w autorze potencjał, który będzie mógł rozwinąć w kolejnych powieściach i ja na pewno sięgnę po kolejną sprawę Norberta Krzyża. Bo nie można odmówić Zgajewskiemu umiejętności konstruowania zawiłej intrygi i budowania gęstniejącej dusznej atmosfery, która sprawia, że powieść wciąga i fascynuje. Dodatkowym plusem są tu smaczki dotyczące Żywca i historii Jeziora Żywieckiego. I z pewnością nie żałuję czasu poświęconego na lekturę.
Zauważyłam, że ostatnio coraz częściej daję szansę literackim debiutantom. Z jednej strony na pewno wpływa na to tworzony wokół tych książek marketing, który skutecznie rozbudza we mnie chęć lektury. Z drugiej strony wiem, że dla moich ulubionych autorów zawsze będę miała czas, ale chętnie poznam kolejnych, i to najchętniej na początku drogi, by obserwować ich rozwój (i nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-02
Zawsze mnie ciekawi, jak to jest pisać książkę w duecie. Czy każdy odpowiada za jakąś część, czy współautorzy spierają się ze sobą o rozwiązania fabularne, poprawiają się wzajemnie i czy po takim doświadczeniu mają ochotę na jeszcze, czy może raczej wracają do samotniczej pracy. Czytając książki pisane przez pary autorów, staram się dostrzec echa ich stylu w tkance powieści, a jeśli trafiam na niespójności, to zastanawiam się, czy powstały na styku dwóch osobowości, czy tylko jedna strona ponosi za nie odpowiedzialność. Ale lubię te rozważania w czasie lektur, dlatego nie unikam takich książek. Byłam też ciekawa, jak wyszła współpraca Ewy Przydrygi i Małgorzaty Oliwii Sobczak przy powieści Wyrobisko.
Mam dość świeżo w pamięci wizytę w kopalni w Wieliczce i to właśnie miejsce akcji przede wszystkim zachęciło mnie do lektury powieści. To bardzo trafny wybór tła dla thrillera psychologicznego i myślę, że autorki świetnie wykorzystały jego atuty do budowania napięcia i klaustrofobicznej atmosfery. Co prawda trudno mi sobie wyobrazić to miejsce zupełnie bez turystów, ale ten zabieg był przecież fabularnie uzasadniony. Podobnie jak pewne topograficzne zmiany we wnętrzu kopalni. Ważne, że umieszczając akcję w realnym miejscu, które duża część czytelników mogła kiedyś odwiedzić (lub może to zrobić), autorki generują konkretne skojarzenia i sprytnie zaprzęgają wyobraźnię czytelnika.
Sam zamysł intrygi też uznaję za udany. Umieszczenie grupy ludzi w ograniczonej, obcej im przestrzeni i sytuacji zagrożenia to wręcz gotowy przepis na akcję thrillera psychologicznego. Autorki sprawnie wykorzystują ten motyw, konfrontując bohaterów ze sobą nawzajem oraz z ich własnymi słabościami i lękami. Stopniowo ujawniają się kolejne między nimi powiązania i wcześniejsze wydarzenia, z których wynika sytuacja, w której się znaleźli. A ponieważ długo udaje się utrzymać niewiadomą, czytelnik może poruszać się po gąszczu podejrzeń i przypuszczeń, tak jak bohaterowie toną we wzajemnym oskarżaniu. Finał też może być zaskoczeniem, co sprawia, że to sprawnie skonstruowany thriller.
Czego mi zabrakło? Pewnej głębi w bohaterach. Ani się z nimi nie zżyłam, ani specjalnie im nie kibicowałam. I to nawet nie kwestia jakiejś specjalnej antypatii, a faktu, że pozostają oni dość jednowymiarowi. O ile można przymknąć oko na pewne nielogiczności ich zachowań, bo przecież ludzie nie zawsze postępują logicznie, to wszystkie ich problemy mają w sobie pewną sztuczność, a relacje między nimi pozostały dla mnie papierowe (zwłaszcza relacja matki i córki, ale nie tylko) i nie wzbudziły głębszych emocji. Do tego trochę zlewali się oni w jedną masę, która znikała w tej pozbawionej światła przestrzeni.
Mam trochę wrażenie, że mimo zaskakującego zakończenia, wyjaśnienie zagadki mogłoby zyskać dzięki obszerniejszemu umotywowaniu. W tej kwestii mam wrażenie pewnej dysproporcji między zawiązaniem akcji, które dostało swoją przestrzeń, a dość skrótowo potraktowanym finałem. Nie oznacza to jednak, że książka jest zła, bo czyta się ją dobrze, podoba mi się sposób budowania napięcia i gęsta atmosfera. Po prostu skończyłam lekturę z poczuciem, że o TEJ sprawie (oczywiście nie mogę tu zdradzić szczegółów) chciałabym poczytać nieco więcej i lepiej zrozumieć, jak do tego doszło. Ale znów - na plus działa tu nuta niepokoju, która ładnie wybrzmiewa w ostatnich scenach.
Choć nie mam pojęcia, jak przebiegała współpraca autorek, to jej efekt oceniam jako całkiem udany. Ciekawy pomysł i interesujące miejsce na kameralną intrygę, a do tego wszystko dobrze i obrazowo napisane. Mimo mankamentów i braku zaangażowania w emocje bohaterów, niepokój i klaustrofobiczna atmosfera sprawiły, że lektura zyskiwała w odbiorze. To jednak wciąż poprawny, a nie zapadający w pamięć thriller. Co nie znaczy, że odradzam lekturę. Przypuszczam, że niejedna osoba będzie się przy niej dobrze bawić.
Zawsze mnie ciekawi, jak to jest pisać książkę w duecie. Czy każdy odpowiada za jakąś część, czy współautorzy spierają się ze sobą o rozwiązania fabularne, poprawiają się wzajemnie i czy po takim doświadczeniu mają ochotę na jeszcze, czy może raczej wracają do samotniczej pracy. Czytając książki pisane przez pary autorów, staram się dostrzec echa ich stylu w tkance...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-02
Marka Stelara fanom kryminału już chyba nie trzeba przedstawiać. Autor wypracował dla swojego literackiego pseudonimu całkiem pewną pozycję, zgarniając Nagrodę Wielkiego Kalibru i dostarczając czytelnikom wiele interesujących powieści. I choć nie mogę się poszczycić tym, że czytałam je wszystkie, to na pewno mam na nie oko. A ostatnio udało mi się przedpremierowo przeczytać najnowszą powieść, czyli Ptasznika.
Autor zdecydował się na ciekawy recykling bohaterów. Na pierwszym planie umieścił, odrobinkę zmodyfikowaną, postać, która epizodycznie pojawiła się w zupełnie innej książce. A do pary dołożył w roli drugoplanowej Iwonę Banach z CBŚP, która swoją rolę odegrała już w innym cyklu powieści. To taki ciekawy zabieg, który spodoba się czytelnikom wcześniejszych książek autora, ale też nie będzie stanowić bariery dla tych, którzy ich nie znają.
Mamy tu do czynienia z kryminałem, w którym pierwsze skrzypce gra nie detektyw czy policjant, a były skazaniec, który stroni od ludzi i zadowala się życiem w odosobnieniu, ma jednak to nieszczęście, że upomina się o niego przeszłość. I to przeszłość niezawiniona, bo Vogel jest w sumie dobrym człowiekiem, który do więzienia trafił wskutek bardzo niekorzystnego splotu wydarzeń. Tym, co może pociągnąć go na dno, są sprawy związane z ojcem, z którym od lat nie ma kontaktu. Nieoczekiwanym wsparciem okazuje się dla niego ledwo co poznana komisarz Banach, a ich relacja wkracza na dość zaskakujące dla obojga tory. I choć może sprawy między nimi dzieją się odrobinę zbyt gwałtownie, to można przymknąć na ten fakt oko, bo przecież nie jest to główna oś fabularna.
A intryga, którą serwuje nam Stelar, jest rzeczywiście wciągająca. Choć wydaje się wtórna - bo przecież w wielu książkach mieliśmy już do czynienia z ludźmi fingującymi własną śmierć, to autor stopniowo ujawnia przed czytelnikiem kolejne i kolejne warstwy, które czynią ją coraz ciekawszą i coraz mniej powtarzalną. Wplecione wątki dotyczące związków z SB i Stasi to jedno, do tego skomplikowane relacje rodzinne, wykraczające poza granice naszego kraju... W tej misternie splecionej sieci czeka na czytelnika kawał dobrej rozrywki. I nawet jeśli uda nam się wcześniej przewidzieć pewne wydarzenia, to wcale nie umniejsza książce, bo co innego przypuszczać, a co innego mieć pewność. A na tę trzeba poczekać do finału. I to finału, w którym autor wyciąga jeszcze kolejnego asa z rękawa.
Ptasznik to solidna kryminalna historia, którą z przyjemnością się pochłania. Z wyrazistym, ciekawym bohaterem i wielopoziomową intrygą, która korzeniami sięga dalekiej przeszłości, ale wpływa na ludzi tu i teraz. Autor nie rozsmakowuje się w krwawych, brutalnych scenach, stawia natomiast na tajemnice, zawiłą przeszłość i ponurą czasem teraźniejszość. Świetnie podsyca napięcie i zagęszcza atmosferę, wyłuskując z pajęczej sieci kolejne nici tej intrygi. Bardzo jestem z lektury zadowolona i cieszę się, że to ma być początek serii.
Marka Stelara fanom kryminału już chyba nie trzeba przedstawiać. Autor wypracował dla swojego literackiego pseudonimu całkiem pewną pozycję, zgarniając Nagrodę Wielkiego Kalibru i dostarczając czytelnikom wiele interesujących powieści. I choć nie mogę się poszczycić tym, że czytałam je wszystkie, to na pewno mam na nie oko. A ostatnio udało mi się przedpremierowo przeczytać...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
W zalewie wydawanych powieści i z powodu sporej liczby działających na naszym rynku wydawnictw, naprawdę trudno jest śledzić wszystkie wydawnicze nowości. I przyznam bez bicia, że o Sudetenlandzie Leoša Kyšy po raz pierwszy usłyszałam, gdy z propozycją je zrecenzowania zwróciło się do mnie wydawnictwo. A że do czeskiej prozy mam ogromną słabość, nie trzeba mnie było długo namawiać. I nie żałuję, bo to była bardzo udana lektura.
Zacznijmy od klasyfikacji gatunkowej, bo znajdziecie gdzieniegdzie informację o tym, że to powieść science fiction. Jedna mamy tu do czynienia z ważną do uściślenia okolicznością, której nieznajomość sprawi, że książka rozczaruje miłośników fantastyki naukowej, a niechcący ominą ją miłośnicy szeroko rozumianego kryminału. Otóż element wyłączający Sudetenland poza nawias fikcji rozgrywającej się w rzeczywistym świecie jest fakt, że opisywane w powieści realia różnią się od nam znanych zaledwie jednym elementem. Otóż w świecie powieści na terenach Czechosłowacji nie dokonano pełnego wysiedlenia ludności niemieckiej, przez co na terenie Sudetów sąsiadują ze sobą Czesi i pamiętający II wojnę światową Niemcy oraz ich potomkowie. Natomiast cała reszta fabuły odwołuje się do znanych nam wydarzeń historycznych i przemian po upadku komunizmu i jest jej znacznie bliżej do kryminału z mocno rozbudowaną warstwą obyczajową.
Choć powieść odwołuje się do zdarzeń historycznych związanych z przeszłością Czechosłowacji, jej fabuła pozostaje zrozumiała także dla mniej obeznanego w historii naszych sąsiadów czytelnika. Najistotniejsze fakty zostają przez autora przypomniane, a sama intryga pozostaje dla odbiorcy jak najbardziej czytelna.
Gęsta atmosfera powieści zbudowana jest wokół napięć na tle etnicznym i narodowościowym, które narastają w burzliwym okresie przemian po aksamitnej rewolucji. Tam, gdzie młodzi Czechosłowacy starają się patrzeć w przyszłość, tam niczym chichot historii odzywają się echa dawnych animozji, niewyjaśnionych krzywd i narodowych niesnasek. Okazuje się, że przeszłość jest bardziej żywa, niż się komukolwiek wydawało, a kwestia przynależności zamieszkujących Sudety ludzi do tych ziem jest co najmniej dyskusyjna.
Autor świetnie nakreślił dramaturgię tej napiętej sytuacji, wpisując w kawałek większej historii narodowościowe starcia na mniejszą skalę i stawiając w samym środku tego tygla interesującego bohatera. Młody dziennikarz o żydowskim pochodzeniu, potomek oddanego władzy milicjanta, a obecnie piszący dla sprzyjającej przemianom gazety i pracujący w prowincjonalnym oddziale na granicy polsko-czechosłowackiej sam jest niczym tygiel sprzeczności. Nigdzie do końca swój, wszędzie po trochu obcy, zostaje przypadkiem wplątany w sprawę, w której przynależność etniczna bywa dość mylącym wyznacznikiem. Czesi, Niemcy, Cyganie... plątanina zależności i zagadka sprzed lat. Czego można chcieć więcej.
Akcja powieści rozkręca się stopniowo, ale kiedy rusza z kopyta, to jest już nie do zatrzymania. I mimo że rozgrywa się na przestrzeni kilku dni, wydarzeń jest tu tyle, że starczyłoby na znacznie dłuższy czas. Jest nieoczekiwany romans z młodą sudecką Niemką, potomkinią nazistowskiego żołnierza, jest relacja z jej cygańską przyjaciółką, której brat zostaje oskarżony o zabójstwo. Są skinheadzi, marzenia o wyrwaniu Czechosłowacki sudeckiej ziemi i wielka polityka deklarująca pojednanie narodów.
Rewelacyjnie została oddana tu atmosfera lat 90., która w wielu aspektach przypomina znany nam czas przemian społeczno-politycznych po upadku komunizmu w Polsce. Do tego kapitalnie zbudowane napięcie i gęsta atmosfera kryminalnej intrygi, w której można stracić życie. Przeniesienie akcji do alternatywnej rzeczywistości pozwala autorowi stawiać interesujące pytania o możliwość pojednania ponad całą litanią krzywd, o narodowościowe i separatystyczne idee, o poczucie przynależności do ziemi, nacji i kraju. W tej rozrywkowej bądź co bądź powieści poruszonych zostało mnóstwo interesujących zagadnień. Kyša bowiem bardzo uważnie przygląda się wcale nie jednoznacznej sytuacji, konfliktom interesów i celom, do jakich dążą poszczególne osoby dramatu. Stawia też pytania o to, czy można tworzyć nową rzeczywistość tam, gdzie wciąż pozostają niedomknięte sprawy z przeszłości, a ludzie chętnie raz za razem toczą między sobą te same wojny.
To bardzo interesująca proza. Świetnie napisana, wciągająca, przemyślana. Z jednej strony ma ten unikalny klimat czeskiej prozy, z drugiej wychodzi poza lokalne problemy i stawia znacznie bardziej uniwersalne pytania. Zaskakująca, nieprzewidywalna, ale i dająca do myślenia historia o wciąż żywych echach z przeszłości i trupach w szafie, które tylko czekają, by się ujawnić. Opowieść wpisana w burzliwy czas lat 90. i przemian czechosłowackiej rzeczywistości, która wcale tak bardzo od naszej się nie różni. Dla mnie - świetna propozycja wydawnicza, na którą warto zwrócić uwagę.
W zalewie wydawanych powieści i z powodu sporej liczby działających na naszym rynku wydawnictw, naprawdę trudno jest śledzić wszystkie wydawnicze nowości. I przyznam bez bicia, że o Sudetenlandzie Leoša Kyšy po raz pierwszy usłyszałam, gdy z propozycją je zrecenzowania zwróciło się do mnie wydawnictwo. A że do czeskiej prozy mam ogromną słabość, nie trzeba mnie było długo...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to