-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać292
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant4
Biblioteczka
2024-05
2024-05
Jedną z najbardziej wartościowych serii wydawniczych na polskim rynku książki skierowanej do młodych odbiorców jest cykl Wydawnictwa Literatura Wojny dorosłych - historie dzieci. Nie pamiętam już, od jakiej książki zaczęliśmy swoją przygodę, ale na przestrzeni lat poznaliśmy naprawdę wiele poruszających, prawdziwych historii skupiających się na losach dzieci dotkniętych bezpośrednio i pośrednio przez przeróżne konflikty zbrojne. Te lektury to nie tylko szansa na odbycie nietuzinkowej lekcji historii, ale też przyjrzenie się temu, jak bardzo wojny dotykają tych, którzy najmniej z nimi mają wspólnego. Na każdy z zapowiadanych tytułów reagujemy entuzjastycznie, nic więc dziwnego, że z niecierpliwością wyczekiwaliśmy książki Moniki Kowaleczko-Szumowskiej pt. Bapu. Opowieść o dobrym maharadży.
Opowieść ta przybliża mało znany także wśród dorosłych epizod wojennej historii Polski, która z Indiami zdaje się nie mieć wiele wspólnego. A jednak okazuje się, że to właśnie w obrębie włości tamtejszego maharadży swój azyl znalazła grupa polskich sierot i półsierot wyrwanych z objęć syberyjskich pustkowi.
Historię tę poznajemy za pośrednictwem Kopal, hinduskiej dziewczynki, która wraz z rodzicami i młodszą siostrą Nehal spędza wakacje w Balachadi nad Morzem Arabskim. Okazuje się, że willa, w której mieszkają, niegdyś była gabinetem maharadży Nawanagaru. Ponieważ tata rozbudził ciekawość córek wobec tej postaci, Kopal stara się dowiedzieć o niej jak najwięcej i opowiedzieć o wszystkim siostrze.
Pierwsza część historii dotyczy historii Digvijaya Sinhji, który został maharadżą, jego żony i dzieci. Z naszą, polską historią, mogłoby nic ich nie połączyć, gdyby nie II wojna światowa. I gdyby nie inicjatywa polskiego konsula w Bombaju Eugeniusza Banasińskiego, który zapragnął wysłać ciężarówki z pomocą dla polskich zesłańców na Syberii, a ostatecznie doprowadził do wywiezienia stamtąd polskich dzieci, które gościnnie przyjął u siebie Bapu, czyli maharadża Nawanagaru.
Autorka wykonała niebagatelną pracę researcherską, docierając do świadków tamtych wydarzeń i dokumentów, odtwarzając ten mało znany epizod z czasów II wojny światowej i przekładając ją na grunt prozy dla młodszych odbiorców. Ten transfer nie umniejsza wcale skali opowieści, a pozwala odkryć przed młodzieżą, ale i rodzicami, niezwykle interesujące fakty i zachować w pamięci obraz człowieka, który udzielił schronienia grupie niezwykle doświadczonych przez los dzieci. Fabularyzacja pozwala odbiorcom lepiej wczuć się w emocje bohaterów i zrozumieć doniosłość tej decyzji oraz to, jak wiele czas spędzony w Indiach znaczył dla małych zesłańców, a dzięki załączonym na końcu zdjęciom realnych małych sybiraków czytelnicy w pełni uświadamiają sobie, że to historia oparta na faktach.
W tej opowieści czuć zarówno egzotykę miejsca, w którym rozgrywa się akcja, jak i ciężar doświadczeń, jakie spadły na małych bohaterów. Autorce udaje się zawrzeć w fabule skalę tragedii bez epatowania drastycznymi scenami. Dzięki pewnej szkieletowości relacji, która momentami zdaje się bardziej referować zdarzenia niż plastycznie je obrazować, młody odbiorca nie poczuje się emocjonalnie przytłoczony. Będzie w stanie pojąć dramatyzm historii, ale wypełnianie luk intuicyjnie dopasuje do własnej wrażliwości.
Bapu to nie tylko wartościowa opowieść o człowieku, który ocalił od śmierci grupę polskich sierot i półsierot oraz pozwolił oddać im choć kawałek dzieciństwa. To przede wszystkim poruszająca, smutna, ale i dająca nadzieję historia o trudnych wojennych doświadczeniach, które dzieciom zgotowała wojna dorosłych, o rodzinnych tragediach, ale i cudownym ocaleniu i azylu stworzonym przez obcego człowieka dla obcych dzieci. Kawałek mało znanej historii ocalony w formacie fabuły skierowanej do dziecięcego odbiorcy, pouczająco i empatycznie opowiedziany.
Trudno przejść obok tej książki obojętnie, bo idealnie realizuje założenia całej serii wydawniczej. Przybliża temat wojny w przystępny dla dziecka, zrozumiały sposób, a jednocześnie buduje świadomość nie tylko historyczną, ale i emocjonalną, uwrażliwia na los cierpiących, a przy okazji utrwala historyczne fakty. Z dumą objęliśmy tę wyjątkową książkę patronatem i już czekamy na kolejne części serii. Co ważne, zrozumiała będzie zarówno dla czytelników obeznanych z historią II wojny światowej, jak i dla dopiero zgłębiających temat, a jednocześnie może posłużyć jako punkt wyjścia do wielu wartościowych dyskusji.
Na koniec dodam, że książka została świetnie zilustrowana przez Marcina Minora, a po zeskanowaniu kodu QR z tylnej okładki zostaniecie przeniesieni do multimedialnego projektu poświęconego dzieciom ocalonym przez maharadżę.
Jedną z najbardziej wartościowych serii wydawniczych na polskim rynku książki skierowanej do młodych odbiorców jest cykl Wydawnictwa Literatura Wojny dorosłych - historie dzieci. Nie pamiętam już, od jakiej książki zaczęliśmy swoją przygodę, ale na przestrzeni lat poznaliśmy naprawdę wiele poruszających, prawdziwych historii skupiających się na losach dzieci dotkniętych...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-05-07
Pamiętacie, jaki kryminał był tym pierwszym, który kiedykolwiek przeczytaliście? Sięgaliście po ten gatunek jako dzieci? Dla mnie pierwszym kontaktem z tego typu historiami była lektura serii książek Joanny Chmielewskiej o Janeczce i Pawełku, które wręcz pochłaniałam. I to je zapamiętałam najlepiej. Obecnie kryminał w wersji dla czytelników niedorosłych jest coraz bardziej powszechny, a w opowieściach pełnych zagadek do rozwiązania można przebierać jak w ulęgałkach. Ale wciąż trafić można na coś świeżego. Na przykład młodzieżowy kryminał retro napisany przez zdolnego autora. I tu mogę z czystym sumieniem polecić wam Zuzę Wróbel na tropie Tomasza Duszyńskiego.
Jeśli nazwisko Duszyński wydaje wam się znajome to podpowiadam, że to dziennikarz (pracował w RMF FM i Radiu Aplauz), pisarz, scenarzysta gier komputerowych, a w wolnych chwilach maratończyk. Współtwórca wrocławskiego Tramwaju Gwiazd – wyjątkowego projektu wrocławskiej, ruchomej alei gwiazd, do której zapraszane były gwiazdy filmowe, muzyczne i sportowe. Debiutował zbiorem opowiadań „Produkt uboczny”. Od tamtej pory opublikował kilka powieści i kilkanaście opowiadań z gatunku fantastyki. Jest też nagradzanym autorem powieści kryminalnych: zdobywcą wyróżnienia jury Kryminalnej Piły, a także nagrody Kryminalny Magiel za najlepszy kryminał retro 2019 roku (Glatz). Laureatem Nagród „Złoty Pocisk” w kategorii Najlepsza Polska Powieść Kryminalno-Historyczna 2021 za powieść Glatz. Zamieć, Nagrody Publiczności za powieść kryminalną Glatz oraz Nagrody Wielkiego Kalibru Czytelników za powieść kryminalną Glatz. Kraj Pana Boga. Warszawski cykl retro o Komisarzu Wróblu otrzymał nominację do nagrody Grand Prix Kryminalnej Warszawy i nagrodę Kryminalny Magiel.
Przyznam się, że z bogatego dorobku autora znam jedynie serię Glatz, ale zrobiła na mnie wrażenie. I chyba muszę nadrobić przynajmniej serię o komisarzu Wróblu, skoro całym sercem pokochałam już jego bratanicę :-D
Duszyński bardzo świadomie buduje klimat właściwy kryminałowi retro, jednocześnie dopasowując środki wyrazu do percepcji młodego czytelnika. Miejsce akcji stanowi międzywojenna Warszawa, którą autor opisuje oszczędnie, tworząc odpowiednie tło do historii, ale nie przytłaczając drobiazgowymi opisami czy dygresjami dotyczącymi sytuacji politycznej czy historycznej, które zwykle pojawiają się w kryminałach retro dla dorosłych. Jednocześnie stawia na charakterystyczne elementy - jak mali gazeciarze okrzykami reklamującymi kolejne wydania "Kuriera Porannego" czy "Wieczornego", targowiska (na jednym pracuje tata Anki Sikory), telefony w sklepach czy aptekach oraz mali ulicznicy, wszechobecni i wszędobylscy.
Sama Zuza jest rewelacyjną bohaterką i mocnym punktem "obsady" tej historii. To rezolutna, bystra i odważna dziewczyna, która zachowuje się trochę śmielej niż typowa panienka z dobrego domu, a jednocześnie jej zachowanie pasuje do epoki, w której ją poznajemy, i do nieprzesadnie restrykcyjnego domu wujostwa. Jej chłopięcym, choć w tej części pozostającym raczej na drugim planie, odpowiednikiem jest Tadeusz, który również ma do odegrania swoją rolę. A że każde z tej dwójki uważa się za Sherlocka, ma też własnego Watsona. W ten sposób tworzy się naprawdę niezła ekipa - z potencjałem na całą serię opowieści ukazujących się pod szyldem Dtetektywi z Domu pod Dębem.
Ta historia będzie idealna dla młodszych nastolatków, rówieśników bohaterów, którzy uwielbiają zagadki i szyfry. Przede wszystkim dlatego, że wciąga od pierwszych stron i gwarantuje zarówno dobrą zabawę rodem ze szpiegowskich filmów, a do tego jest okazją do główkowania. Rdzeniem intrygi pozostaje uprowadzenie nauczyciela z gimnazjum Zuzy, a także tajemnicze szyfry z gazety, ale to dopiero początek drogi, która sięga też do autentycznych postaci Marian Rejewski, a jednocześnie nawiązuje do prawdziwej historii prac polskich matematyków nad łamaniem szyfru niemieckiej Enigmy.
Wydawać by się mogło, że grupka dzieciaków niekoniecznie pasuje do afery szpiegowskiej, ale autor bardzo zgrabnie uprawdopodabnia ich udział w całej intrydze i przypisuje do odegrania role rzeczywiście na miarę ich możliwości. Dorzucenie do grona uczniów młodych gazeciarzy i uliczników też świetnie pasuje do historii z czasu dwudziestolecia międzywojennego.
Akcja płynie tu wartko jak nurt Wisły, a wielowarstwowa, ale możliwa do uchwycenia przez młody umysł, intryga dostarcza mnóstwa bodźców i satysfakcji z lektury. Widać tu nie tylko świetny warsztat autora, pozwalający budować i stopniować napięcie oraz konstruować fabułę pełną zwrotów akcji, ale też czuć swobodę i luz w prowadzeniu narracji. Dzięki temu właśnie książka okazuje się tak porywająca i to nie tylko dla młodszego odbiorcy. A jeśli skłoni młodych do poczytania więcej o Rejewskim czy Enigmie - to już będzie wartość dodana, bo temat jest przedstawiony naprawdę intrygująco. Podobnie jak różne rodzaje szyfrów, które zgrabnie zostały zaprezentowane w powieści.
Dodam, że powieść będzie zrozumiała i czytelna także dla czytelników, którzy o międzywojniu wiedzą niewiele, ale jeśli trafi na pasjonatów historii, to uruchomi kolejne zapadki w świadomości, kusząc subtelnymi aluzjami dotyczącymi przyszłych losów kraju i wagi złamania szyfru Enigmy. Szczerze, to chętnie poczytałabym marzyłabym, żeby kiedyś autor dotarł ze swoją opowieścią do roku 1939 i opowiedział nam o wojennych losach młodych bohaterów. Może obecni czytelnicy dorośliby do tych historii wraz z bohaterami?
Zuza Wróbel i jej przyjaciele to świetnie wykreowani bohaterowie na miarę dobrego młodzieżowego kryminału, i to z potencjałem na całą serię. Budzą sympatię i zachęcają do emocjonalnego związania się z nimi, a tym samym śledzenia ich przygód z zapartym tchem. Do tego sama książka, napisana z lekkością, ale też kapitalnie skonstruowaną intrygą wpisaną w realia międzywojennej Warszawy, jest dla mnie pewnikiem, jeśli chodzi o satysfakcjonującą lekturę. Z jednej strony świetnie wpisuje się w schemat młodzieżowych powieści kryminalno-sensacyjnych, z drugiej czuć w niej świeżość i oryginalny pomysł. Gdybym mogła, chętnie sięgnęłabym po drugi tom. To rewelacyjna pozycja dla grupy tzw. middle-grade, która udowadnia, że czytanie to świetna rozrywka.
Pamiętacie, jaki kryminał był tym pierwszym, który kiedykolwiek przeczytaliście? Sięgaliście po ten gatunek jako dzieci? Dla mnie pierwszym kontaktem z tego typu historiami była lektura serii książek Joanny Chmielewskiej o Janeczce i Pawełku, które wręcz pochłaniałam. I to je zapamiętałam najlepiej. Obecnie kryminał w wersji dla czytelników niedorosłych jest coraz bardziej...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04
Michael James Sullivan - wybaczcie, że się powtórzę - zdobył moje serce za sprawą świetnej, pełnej przygód i humoru serii Odkrycia Riyrii, której kolejne tomy w wersji audio pochłaniałam z wypiekami na twarzy (i teraz czekam na obiecane wznowienie, bo chcę je mieć na własność). Potem sięgnęłam po prequelową serię Kroniki Riyrii i znów przednio się bawiłam, choć emocje były może odrobinkę mniejsze, za to zachwycałam się nad elementami, które świetnie dopełniały opowieść z Odkryć... Za to podążanie za Legendami pierwszego imperium okazało się rewelacyjną zabawą i nie zmieniam zdania po Epoce wojny.
Tym razem nie wieszałam Sullivanowi poprzeczki nisko, bo autor już udowodnił, że ma pomysł na swoją serię i na to, jak w ciekawy sposób zaadaptować legendy, które już poznaliśmy, i pokazać, co rzeczywiście przeszło do legendy, a co wyglądało zupełnie inaczej. Wszyscy wiemy, że historię piszą zwycięzcy, a do tego na przestrzeni wieków umykają kolejne detale i właśnie to doskonale wykorzystał autor.
Ten cykl to takie klasyczne high fantasy, który oferuje zabawę na dwóch poziomach. Na jednym - dla osób, które czytają książki autora zgodnie z chronologią wydawania i w Legendach... rozpoznają elementy znane już z Odkryć... Drugi poziom dostępny jest dla wszystkich, także osób, dla których to pierwsze spotkanie z prozą autora i wspaniała, wciągająca opowieść o wielkim konflikcie między ludźmi, Fhrejami i nie tylko.
Jako czytelnicy spodziewamy się po tym tomie wielkiej bitwy, do której nieuchronnie zmierzała cała fabuła. Konsekwentnie prowadzone wątki spinają się w logiczny ciąg. Można by pokręcić nosem, że dzieje się to przewidywalnie, ale wynika to z logiki ciągu przyczynowo-skutkowego i dowodzi, że autor starannie zaplanował całą historię, by wiodła właśnie ku spektakularnej bitwie. A przy tym... okrasza całość zupełnie niespodziewanymi smaczkami, kiedy już opadają maski i na pierwszy plan wypływa prawda o bohaterach. Te chwile, kiedy ujawniane zostają skryte motywy lub padają niespodziewane, choć z perspektywy czasu logiczne decyzje, są niczym wisienki na torcie.
Z jednej strony Sullivan nie przełamuje konwencji gatunkowej, nie jest też specjalnie innowacyjny. Z drugiej książkę naprawdę czyta się świetnie - czasem z zapartym tchem, czasem z uśmiechem na ustach, a nie raz i z łezką w oku. I nawet gdy w pewnych fabularnych rozwiązaniach dopatrzyć się można mankamentów, to wartka akcja i lekkość pióra sprawiają, że lektura to po prostu dobra zabawa.
Do tego Sullivan naprawdę umiejętnie kreuje postaci i rozwija je na przestrzeni czasu, tak że pozostają spójne jeśli chodzi o rdzeń osobowości, a jednocześnie zmieniają się pod wpływem kolejnych wydarzeń i doświadczeń. Mamy tu ciekawe postaci męskie, ale też - a może przede wszystkim - wyraziste, silne, interesujące kobiety. I nawet te, do których sympatią nie pałamy, potrafią zaskoczyć.
Epoka wojny to powieść, która świetnie kontynuuje i domyka wiele prowadzonych przez autora wątków i dodaje kolejne akcenty do opowieści. Może nie jest powieścią wybitną, wyraźnie wyróżniającą się na tle innych, ale napisaną z polotem i lekkością historią, przy której czytelnik dobrze się bawi. Uwielbiam okładki do tej serii, ale przede wszystkim samą fabułę, która wciąga i porywa wartkim nurtem. Chciałabym, by kilka wątków zostało rozbudowanych nieco bardziej, ale też czuję się lekturą usatysfakcjonowana.
Michael James Sullivan - wybaczcie, że się powtórzę - zdobył moje serce za sprawą świetnej, pełnej przygód i humoru serii Odkrycia Riyrii, której kolejne tomy w wersji audio pochłaniałam z wypiekami na twarzy (i teraz czekam na obiecane wznowienie, bo chcę je mieć na własność). Potem sięgnęłam po prequelową serię Kroniki Riyrii i znów przednio się bawiłam, choć emocje były...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04
Przed tą podróżą nie muszę pytać, czy leci z nami pilot. Ale zapnijcie pasy, bo to będzie jazda bez trzymanki. Zostawcie w domu mędrca szkiełko i oko, poluzujcie gumę w... wiecie, gdzie, i nie zapomnijcie zabrać poczucia humoru. A potem... enjoy the ride!
Tworzenie alternatywnego zakończenia do serii, która miała już swoje zakończenie, tak bardzo pasuje do wizerunku Lokiego - trickstera i kłamcy - że ani przez moment nie pomyślałam, że autor odcina kupony od cyklu, który przyniósł mu rozgłos i popularność wśród czytelników. Dla mnie to był impuls do kolejnego rereadingu całej serii, ale też do sprawdzenia, czy nowa część nadal bawi jak te sprzed lat. Spoiler - bawi nadal. I to bardzo.
Gdybym miała obrazowo opisać, czym jest ta książka, powiedziałabym, że autor zanurzył ręce w popkulturowym tyglu, zaczerpnął pełne garście motywów, a potem wykręcił je po swojemu i wycisnął z nich soki, tworząc własną, oryginalną i szalenie atrakcyjną kompozycję. Z jednej strony autorowi udało się odtworzyć ten przewrotny charakter swojej serii, tak że nowa część doskonale się z nią komponuje, nawet jeśli nieco miesza w linii fabularnej, z drugiej jest mocno osadzona we współczesnych popkulturowych tropach, których nie było w czasie, gdy powstawały poprzednie części.
Jej zaletą jest to, że nie trzeba być specjalnym popkulturowym wyjadaczem, by rozpoznać nawiązania fabularne, z drugiej - im więcej o popkulturze wiemy i im bardziej jesteśmy świadomi pewnych mód i trendów, tym więcej smaczków możemy wyłapać i bardziej się nimi cieszyć. Bo autor gra z czytelnikiem nie tylko na poziomie fabuły tomu, w której Loki wplątuje się w trzy kolejne intrygi innych tricksterów, a jednocześnie próbuje realizować swoje plany, ale też właśnie bawiąc się tymi nawiązaniami i przekształceniami. Płakałam ze śmiechu już przy pojawieniu się pewnego nadzwyczaj sprawnego zabójcy, który prowadził swoistą wendettę po śmierci ukochanego zwierzaka, a to był dopiero porządek zabawy, bo przed nami było jeszcze polsko-celebryckie wesele i niezwykła sekta. A w finale pojawił się jeszcze jeden z moich ulubionych "mitycznych" antybohaterów, czego nie mogę zdradzić i w pełni się pozachwycać.
Ta książka to czysty, skondensowany "fun" dla fanów serii i tej postaci, którzy nie mają skłonności do dzielenia włosa na czworo i potrafią poddać się wartkiej akcji, pulpowemu humorowi i nieustannej zabawie konwencją. Tu nie ma czasu snuć rozważań o kompozycji, kreacji postaci czy związkach przyczynowo-skutkowych, bo cały czas dzieje się wiele i na wielu płaszczyznach. A jednocześnie finalnie widać, że autor miał bardzo konkretny pomysł na tę szkatułkową opowieść spiętą klamrą intrygi i fantastycznie wykorzystał w niej zarówno naturą głównego bohatera (czy też antybohatera, jeśli się uprzeć), jak i wszystkich drugoplanowych i pobocznych postaci.
Dla mnie finał tej historii jest ze wszech miar satysfakcjonujący, bo doskonale rezonuje z naturą bohatera i pasuje do jego planów. Poza tym naprawdę podoba mi się, jak Ćwiek wykorzystuje przewrotną naturę Lokiego, który wymyka się klasycznej binarnej wizji bohatera opartej na opozycji dobra lub zła. Kłamca doskonale odnajduje się w szarej strefie pomiędzy i jest w nim ten lucyferyczny pierwiastek, który tak kapitalnie wybrzmiewa w słowach Goethego - "Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro". Chaos, którego gwarantem jest Loki także u Ćwieka, sprawia, że staje się szalenie atrakcyjną postacią, której nie sposób nie pokochać. Nawet jeśli wolelibyśmy, żeby jednak trzymał się od nas z daleka.
Co tu dużo mówić - jestem szalenie szczęśliwa, że ta książka powstała i że miałam przyjemność ją przeczytać. To książka garściami czerpiąca z popkultury i przekształcająca jej motywy na własną modłę, napisana z luzem i ogromną dawką humoru. Z wartką akcją i rewelacyjnym niejednoznacznym bohaterem. I z zaskakującym zakończeniem, spinającym klamrą trzy opowieści, składające się na ten tom. Może nie wszyscy będą zadowoleni, ale ja zdecydowanie jestem entuzjastką tego finału.
Przed tą podróżą nie muszę pytać, czy leci z nami pilot. Ale zapnijcie pasy, bo to będzie jazda bez trzymanki. Zostawcie w domu mędrca szkiełko i oko, poluzujcie gumę w... wiecie, gdzie, i nie zapomnijcie zabrać poczucia humoru. A potem... enjoy the ride!
Tworzenie alternatywnego zakończenia do serii, która miała już swoje zakończenie, tak bardzo pasuje do wizerunku...
2024-04
Teoretycznie fabułę można skreślić w kilku zdaniach, tak, jak zrobił to wydawca: "Czy miłość od pierwszego wejrzenia może trwać całe życie?
Elisabeth i Jacka przyciąga do siebie niepowstrzymana siła. Spotykają się i natychmiast stają nierozłączni. Po dwudziestu wspólnie spędzonych latach okazuje się, że ich związek to jedna wielka iluzja. Zamiast namiętności czują nudę i rozczarowanie.
A przecież właśnie kupili swój wymarzony dom, dom na zawsze". Jednak żeby wgryźć się w ogrom podjętych zagadnień, trzeba znacznie więcej miejsca.
Wellness jest opowieścią przede wszystkim o złudzeniach oraz o relacjach. Bardzo wnikliwą refleksją nad napędzającym codzienność zachodniego świata dążeniem do stanu permanentnego szczęścia, które - jak się nam wmawia - jest realne i osiągalne, jeśli spełnimy konkretne warunki, a także diagnozą relacji, jakie łączą nas z osobami z naszego otoczenia.
Hill prowadzi swoją opowieść nielinearnie. Przerywa rozwijającą się historię dwojga bohaterów, by spojrzeć wstecz na to wszystko, co ich ukształtowało i co nieustająco - choć poza świadomością - wpływa na odgrywane w dorosłym życiu role i podejmowane decyzje. Każda z tych retrospekcji pozwala nam lepiej zrozumieć bohaterów i dostrzec wiele niuansów ich charakteru. Zmieniają także ogląd sytuacji, w jakiej znajdują się obecnie i tego, z czym głęboko w sobie się zmagają.
Na przykładzie Elizabeth i Jacka Hill przeprowadza wnikliwą wiwisekcję związków uczuciowych, w jakie wchodzimy w dorosłym życiu. I jest to wiwisekcja jednocześnie jednostkowa, jak i niezwykle uniwersalna. Działa na zasadzie lustra, w którym nieustająco dostrzegamy samych siebie, refleksy naszych własnych pragnień i obaw, sukcesów i porażek. Jest to obraz odarty z tak chętnie przywdziewanych na co dzień masek, zmuszający czytelnika do zadania niewygodnych pytań samemu sobie.
Wzdragam się przed nazywaniem powieści "genialnymi", bo uważam, że jest to słowo nadużywane w recenzjach i w efekcie ulega semantycznemu wyjałowieniu, jednak kilkukrotnie w czasie lektury Wellness łapałam się na myślowym okrzyku "ależ to genialne". Myślę jednak, że precyzyjniej będzie nazwać tę powieść ogromnie wnikliwą, pełną trafnych, choć czasem niewygodnych dla czytającego refleksji. Hill nie tylko bowiem odziera z masek związek głównych bohaterów, pokazując, jak sami stworzyli dla siebie pewną iluzję, której nie chcą porzucić (Jack) lub która zaczyna ich uwierać tam, gdzie przestaje przystawać do wyobrażeń i oczekiwań (Elizabeth). Jednocześnie stara się pokazać, że wszystkie współczesne relacje (a przynajmniej znaczna ich część) opierają się w mniejszym lub większym stopniu na iluzji i wchodzeniu w role.
Można powiedzieć, że jest to powieść wielka. Nie tylko w dosłownym, objętościowym znaczeniu, ale też bardziej metaforycznie, przez wzgląd na dogłębną analizę wielu współczesnych problemów społecznych, które wybrzmiewają w toku fabuły mniej lub bardziej wyraźnie. I można by się rozwodzić nad nimi na przestrzeni wielu akapitów, choć trudno polemizować z diagnozą autora, który szczerze, ale też bez poczucia wyższości, pokazuje nam, jak żyjemy i co nami kieruje. Jednocześnie jest to powieść bardzo przystępna, napisana językiem eleganckim, ale zrozumiałym, która oprócz nie tylko skłania czytelnika do refleksji, ale też oferuje realne, wyczuwalne emocje. A tych w historii naprawdę nie brakuje, choć często potrafią się zmieniać wraz z pojawiającymi się kolejnymi detalami z życia bohaterów. I choć odziera ze złudzeń, jej słodko-gorzki finał daje też nadzieję - nadzieję na to, że możemy zdecydować o tym, czy będziemy szczęśliwi bez naszych złudzeń.
Hill tworzy interesujących, niejednoznacznych (przeważnie) bohaterów, stawia na bardzo naturalne dialogi, a jednocześnie sprawia, że czytelnik wciąż jest zainteresowany i w napięciu pragnie więcej i więcej. Nie wykreśliłabym z tej powieści ani jednego zdania, ani jedna scena nie wydaje mi się zbędna. A wszystkie one w niesamowity sposób służą do uchwycenia naczelnej emocji XXI wieku - poczucia pustki, którą stale staramy się zapełnić - kolejnym zakupem, kolejną podróżą, kolejną relacją, kolejnym hobby. Tworzymy z naszego życia wydmuszkę, w której złudzenie pełni jest tym, co próbujemy osiągnąć. Ulegamy sugestiom otoczenia, mirażom z internetu, nawet jeśli podświadomie wiemy, że to także kolejne złudzenia.
Oczywiście wiele elementów fabuły Hill celowo wyolbrzymia i przerysowuje, nadając im nieco satyryczny wydźwięk, lecz wszystko to robi świadomie, podkreślając to, co chce nam przekazać. I trafia z tym swoim przekazem bardzo celnie, kłując niczym szpileczką nasze ego, nasze wyobrażenie o szczęściu i nasze poczucie, że na wszystko możemy wpłynąć my sami. Bardzo precyzyjnie rozmieszcza elementy historii, zarówno tej rozgrywanej współcześnie, jak i liczne retrospektywy, które pojawiają się pozornie w nieuporządkowany sposób, ale doskonały do zmiany optyki sytuacji czy oceny działań bohaterów. I to również ogromny atut tej powieści.
Są takie sceny w książce, które potrafią zagotować krew w żyłach lub emocjonalnie przytłoczyć do tego stopnia, że na kilka minut musiałam odejść od lektury i poukładać je sobie w głowie, choć to z pewnością zależeć będzie od indywidualnych życiowych doświadczeń czytelnika. Jednak nie sądzę, by można było książkę przeczytać z całkowitą obojętnością (choć pewnie się mylę). Co ciekawe, najlepszy efekt Hill potrafi osiągnąć bardzo prostymi trickami, jak np. rozkładając małżeńską kłótnię na czynniki pierwsze, obnażając cały jej mechanizm - bardzo zresztą prawdziwy - w czymś na kształt didaskaliów. Lub historia odkrywania przez ojca Jacka facebookowych przestrzeni rozpisana za pomocą objaśnień działania pewnych konkretnych algorytmów. Jednocześnie nie mam poczucia, że Hill przemawia tą historią z pozycji mędrca, a raczej podkreśla, że poruszane w powieści sprawy dotyczą nas wszystkich.
Rewelacyjnie wykorzystał autor motyw placebo zarówno do charakteryzowania postaci głównych i pobocznych, jak i do obrazowania złudzeń, którym tak łatwo ulega współczesny świat. Jednocześnie w tym obrazie trudno szukać jednoznacznej oceny zjawiska, bo czyż czasem prawda, która nas unieszczęśliwia, nie jest o wiele gorsza niż nadzieja? Na to pytanie nie ma jednej odpowiedzi, bo i być jej nie może, gdyż - jak pokazuje autor w kolejnych scenach - wynika ona z punktu, z którego na zjawisko spoglądamy. Pozostawienie czytelnika z tą niejednoznacznością jest celowym i bardzo trafnym zabiegiem.
Mam trochę poczucie, że to powieść, którą najpełniej zrozumieją czytelnicy w średnim wieku, mający za sobą doświadczenia pierwszych miłości i trud budowania długoletnich związków. Niekoniecznie - jak bohaterowie - z pokolenia nazywanego generacją X, ale też milenialsi, którzy w przeżyciach bohaterów odnajdą echa własnych lęków, trosk i złudzeń. Niemniej to książka zdecydowanie warta uwagi, fantastycznie pokazująca, jak rozwiewały się pokoleniowe nadzieje, jak bardzo ludzie pragną żyć złudzeniami i jak łatwo odrzucamy wszystko, co nie pasuje do naszych wyobrażeń. Wellness to powieść poruszająca i skłaniająca do refleksji na wielu polach, uniwersalna, ale angażująca w historię konkretnych bohaterów. Niejednoznaczna, zniuansowana, wnikliwa. Druzgocząca, pełna smutku, ale niepozbawiona nadziei. I tej niemożliwej do wyrażenia słowami iskry, która sprawia, że od lektury nie można się oderwać. Dla mnie - rewelacyjna.
Teoretycznie fabułę można skreślić w kilku zdaniach, tak, jak zrobił to wydawca: "Czy miłość od pierwszego wejrzenia może trwać całe życie?
Elisabeth i Jacka przyciąga do siebie niepowstrzymana siła. Spotykają się i natychmiast stają nierozłączni. Po dwudziestu wspólnie spędzonych latach okazuje się, że ich związek to jedna wielka iluzja. Zamiast namiętności czują nudę i...
2024-04
Książki Roberta Małeckiego praktycznie nigdy nie trafiają u mnie na stos pozycji do przeczytania. Zbyt niecierpliwie czekam na każdą z nich, by nie lądowały od razu na tapecie. I to niezależnie od tego, czy to kolejna powieść o Bernardzie Grossie, bydgoskim Archiwum X czy cokolwiek innego, choć nie ukrywam, że najbardziej lubię te dwie serie kryminalne. I nie umiem stopniować sobie przyjemności czytania, tylko dosłownie pochłaniam każdą powieść, ale to już wina autora. Zawsze może pisać gorzej. (Nie)stety Zapadlinę znów napisał tak, że jego wielotygodniowa praca starczyła mi na dwa popołudnia.
Zaginięcia to motyw bardzo często występujący w powieściach Roberta Małeckiego, na co kilkukrotnie zwróciłam już uwagę. A jednak raz za razem autor udowadnia, że ten pozornie wyeksploatowany motyw można za każdym razem wykorzystać w nieco inny sposób i wprowadzić w kolejną, niepowielającą poprzednich fabułę. Z pewnością bierze się to z faktu, że także w realnym świecie zaginięcia mają różne podłoże, ale też z umiejętności autora do konstruowania historii i opowieści bez popadania w rutynę.
Intryga, jaką dostajemy w powieści, jest kilkuwarstwowa, a przez to jeszcze bardziej interesująca. Składa się na nią przede wszystkim podjęte przez Marię Herman śledztwo w sprawie zaginięcia dwie dekady temu młodego chłopaka. Druga warstwa opowieści dotyczy skomplikowanej relacji policjantki z jej dawnym partnerem, od którego nie oczekuje początkowo pomocy i z którym unika kontaktu. Trzecia - to sprawa, w którą wplątany jest Olgierd i zwiąże się z napaścią na pewnego lekarza. I choć wydaje się, że te dwie sprawy łączą ze sobą jedynie osoby śledczych, każda jest mocnym punktem opowieści i doskonale współtworzy jej wielowymiarowy plan.
Akcja powieści zdaje się rozwijać niespiesznie, meandrując między dwoma kryminalnymi wątkami a wieloma osobistymi sprawami głównych bohaterów, czasem tak przyziemnymi jak karmienie psa, ale uzupełniający ją pejzaż emocjonalny jest tak gęsty, że powieść dosłownie wsysa czytelnika w każdą scenę. Nie ma tu miejsca na przypadki, bo zarówno główne wydarzenia, jak i poboczne mają swoją rolę do odegrania. Czasem w związku z rozwojem fabuły, czasem dopełniając rysu psychologicznego postaci, a czasem budując nastrój całej historii. Autor bardzo świadomie korzysta z elementów wyrazu, tworząc interesującą i wiarygodną na wielu polach historię.
Dba również o to, by z tomu na tom rozwijać również postać Marii Herman, policjantki zmagającej się nie tylko z prowadzonymi sprawami, ale każdego dnia walczącej z własnym nałogiem i stawiającej kolejne kroki na drodze do naprostowania swojego życia osobistego. A w nim dzieje się naprawdę wiele. Doceniam, że autor nie powiela jedynie informacji o nałogu, które poznaliśmy już przy pierwszym tomie. Dodaje stopniowo kolejne, dopełniające poruszającego, bolesnego, ale i dającego nadzieję obrazu zmagań z nałogiem, budując tym samym społeczną świadomość problemu, jakim jest uzależnienie od hazardu.
Małecki dokonuje też interesującej wolty jeśli chodzi o kreowanie pary protagonistów w kryminale. Zazwyczaj bowiem są nimi osoby po przejściach, niedoskonałe, ale jednak budzące sympatię. I choć w ten schemat wpisuje się Maria Herman, to już trudno to samo powiedzieć o Olgierdzie Borewiczu. Tak, on również zmaga się ze swoimi traumami i również potrafi zachować się sympatycznie, jednak w szerszej perspektywie jego zachowanie potrafi budzić odrazę i trudno go usprawiedliwiać. Jedno to jego uzależnienie od seksu i kłamstwa, jakimi - jak każdy nałogowiec - karmi otoczenie, drugie to karygodne zachowanie wobec własnej rodziny i paskudne czyny, których potrafi się dopuścić. Ten sposób kreacji buduje ciekawy kontrast między obojgiem głównych bohaterów, którzy na swojej drodze życia z nałogiem zdają się poruszać w przeciwstawnych kierunkach.
Autor jak zwykle w doskonałych proporcjach łączy warstwę kryminalną i obyczajową, a umieszczając akcję w konkretnym miejscu wykorzystuje jako element fabuły związaną z tymi miejscami historię. I choć wydarzenia związane z zaginięciem młodego chłopaka rozegrały się wiele lat po zapadnięciu ziemi na terenie dawnej kopalni soli, to fakt ten jest bardzo pomysłowo wykorzystany do konstruowania samej historii i rozegrania współczesnych wydarzeń.
Małecki rozstawia bohaterów i elementy fabuły z precyzją wytrawnego stratega i z jednej strony serwuje wciągającą opowieść, z drugiej zmusza czytelnika do intelektualnego wysiłku przy łączeniu faktów i podążania za tropami. To, czego się domyślimy, nie jest żadnym "błędem w sztuce", bowiem autor zawsze trzyma karty przy orderach, dodając do fabuły kolejne zaskakujące odkrycia lub fabularne twisty.
Akcja, która początkowo rozwija się niespiesznie i przyciąga odbiorcę głównie narastającym napięciem i gęstą, nieco przygnębiającą atmosferą, w pewnym momencie rusza z kopyta i finalnie dostarcza nam niemal sensacyjnych, dynamicznych i kipiących od emocji scen. A kiedy już opada kurz wydarzeń, dostrzec możemy, jak przemyślanie i wiarygodnie były prowadzone wątki i jak wszystko tworzy spójną, rewelacyjną całość.
Mistrzowskie budowanie napięcia, wielowarstwowa intryga, w której nie ma miejsca na wyciąganie królika z kapelusza, gęstniejąca atmosfera, precyzyjnie rozwijana akcja, a do tego niejednoznaczni, wielowymiarowi bohaterowie oraz połączenie kryminału z elementami społecznymi i obyczajowymi to tylko część czynników, które sprawiają, że powieść jest znakomitą lekturą. Autor dba o każdy jej element, a do tego utrzymuje ten wyjątkowy, trudny do ujęcia w słowa, a łatwy do rozpoznania klimat swojej serii, której rozwój z przyjemnością można śledzić z tomu na tom. Jak dla mnie to najlepsza część z tego cyklu i jeden z najlepszych kryminałów tego półrocza. Powieść wciągająca i budząca wiele emocji, doskonale rozwijająca wątki łączące wszystkie tomy cyklu, a jednocześnie serwująca kapitalną, zamkniętą w obrębie tomu historię kryminalną. To opowieść o braku akceptacji i tajemnicach, które można tuszować latami, ale które w końcu zawsze wychodzą na jaw. Nieodkładalna.
Książki Roberta Małeckiego praktycznie nigdy nie trafiają u mnie na stos pozycji do przeczytania. Zbyt niecierpliwie czekam na każdą z nich, by nie lądowały od razu na tapecie. I to niezależnie od tego, czy to kolejna powieść o Bernardzie Grossie, bydgoskim Archiwum X czy cokolwiek innego, choć nie ukrywam, że najbardziej lubię te dwie serie kryminalne. I nie umiem...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04
W czasach sprzed internetu (nie, to wcale nie aż tak dawno temu, dinozaurów już nie kroczyły po Ziemi) atlasy - czy to geograficzne, czy samochodowe - bardzo często były elementem domowych zbiorów książkowych (czasem nawet w domach bez literatury). I ludzie rzeczywiście z nich korzystali (ileż to razy przez przednią szybę auta widziało się poirytowanego kierowcę krzyczącego na pasażera zakopanego w mapie :-D). I pewnie niejedna osoba wspomina podobnie jak ja godziny spędzane na podróżowaniu palcem po mapie i przeglądaniu atlasów w poszukiwaniu egzotycznych nazw rzek, jezior czy gór. Teraz takie informacje łatwo "guglujemy", poza tym same podróże są o wiele łatwiejsze do zorganizowania. Ale cudownie było wrócić do tych wspomnień - dzięki Judith Schalansky i jej Atlasowi wysp odległych.
To naprawdę niezwykła pozycja, która ukazała się właśnie w nowej, rozszerzonej wersji. Jest połączeniem pełnej opowieści o odległych miejscach książki z... wydawnictwem kartograficznym. Jest owocem podobnej do mojej sentymentalnej podróży ku wspomnieniom dziecięcych lat spędzonych nad studiowaniem map i pragnieniu odkrywania białych plam na mapie własnych wirtualnych podróży.
Jak wskazuje podtytuł - to historie skupione wokół 55 wysp rozsianych po całym globie. Każdemu z tych miejsc, do których naprawdę nie jest łatwo się wybrać (a nawet jest to niemożliwe), Schalansky poświęca krótki esej. Zbiera w nich relacje podróżników, wspomnienia mieszkańców, historyczne przekazy czy beletryzuje dane naukowe. Zawsze w fascynujący, ale nigdy w wyczerpujący sposób.
Każdy z tych esejów jest jak soczysta przynęta na haczyku zarzuconej wędki. Każda kusi umysł, serce i wyobraźnię do mentalnej podróży, ale też do dalszych poszukiwań. Z jednej strony można zafascynować się ich łagodnym, melancholijnym rytmem, by po chwili zasiąść w rozgorączkowaniu przed komputerem i wklepywać mniej lub bardziej egzotyczne nazwy w wyszukiwarkę. Lektura książki może stać się dłuższa o całe godziny "doczytywania" historii wysp w czeluściach internetu, żeby dowiedzieć się więcej o tym, co przeczytaliśmy lub czego nie dane nam było przeczytać w publikacji. W ten sposób Atlas... staje się lekturą intertekstualną i multimedialną, bazując na rozbudzonej sprytnie ciekawości.
Eseje Schalansky są świetne, pobudzające wyobraźnię i ciekawość, a do tego pełne fascynacji światem, który nawet w czasach globalnej wioski wciąż pozostaje nieco poza zasięgiem. Wprawiają w stan rozmarzenia, dzięki któremu naprawdę możemy poczuć się jak dzieci albo dawni odkrywcy. To ogromna przyjemność znów podróżować palcem po mapie i przekonywać się raz za razem, jak bardzo fascynujący jest świat, w którym żyjemy.
Każdemu z esejów towarzyszy całostronicowa ilustracja - subtelnie nawiązująca do dawnych rycin w kartograficznych publikacjach. To wszystko razem sprawia, że książka jest okazją do intelektualnej i estetycznej podróży. Zachęca do niespiesznej kontemplacji, wgłębienia się w tę wirtualną wyprawę, wczucia w obraz i słowo. Lektura książki jest wyjątkowym doznaniem - pełnym melancholii, sentymentalnym, poruszającym i refleksyjnym. Będę do niej wracać z czułością raz za razem, ale bez poczucia, że pewne miejsca na świecie pozostają poza moim zasięgiem. Autorka udowadnia bowiem, że "poczuć" pewne miejsca możemy także bez fizycznej obecności, a kartografia w połączniu z naszą wyobraźnią ma w sobie wiele z magii.
W czasach sprzed internetu (nie, to wcale nie aż tak dawno temu, dinozaurów już nie kroczyły po Ziemi) atlasy - czy to geograficzne, czy samochodowe - bardzo często były elementem domowych zbiorów książkowych (czasem nawet w domach bez literatury). I ludzie rzeczywiście z nich korzystali (ileż to razy przez przednią szybę auta widziało się poirytowanego kierowcę krzyczącego...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03
Chętnie znielubiłabym tę książkę. Żeby mi jakaś kosmitka niecnie obśmiewała Gwiezdne Wojny! Skandal. :D Tylko że... za bardzo lubię Stuarta Gibbsa i współtworzony przez Zgubę w kosmosie cykl o Bazie Księżycowej Alfa. I choć ogromnie lubię Szkołę szpiegów autora, to uważam serię księżycową za znacznie bliższą mojemu sercu.
Bardzo czekałam na powrót do Bazy Księżycowej Alfa i na kolejną przygodę w tej fascynującej acz ograniczonej przestrzeni. Byłam ciekawa, czym autor nas zaskoczy, bo że to potrafi, już nie raz się przekonałam. I rzeczywiście - w znaną już czytelnikowi scenerię i znane, ograniczone grono bohaterów wplata kolejną naprawdę ciekawą intrygę.
Ze względu na miejsce akcji (Księżyc) i czas (niedaleka przyszłość) powieść gatunkowo kwalifikowałaby się jako science fiction. Jednak fabularnie blisko jej do powieści detektywistycznej z elementami historii przygodowej. Ten miks gatunkowy jest bardzo zmyślny i wypada bardzo naturalnie, pozwalając czytelnikowi cieszyć się dojrzałą opowieścią dla niedojrzałych czytelników (ale dla tych dojrzałych też).
Ogromnie podoba mi się, że autor pokazuje, z iloma niedogodnościami wiąże się życie kolonii na Księżycu. To, co pozostałym może wydawać się przygodą życia i okazją do szalonych zarobków, zupełnie inaczej wygląda na miejscu, zwłaszcza dla dzieciaków, które zostały poniekąd skazane na własne towarzystwo niezależnie od preferencji. Pomijam już praktycznie brak prywatności i możliwości do pozostawania sam na sam z własnymi myślami.
Młodzi bohaterowie są naprawdę świetni i mimo że mieszkają w bardzo nietypowym miejscu, wciąż mierzą się z typowymi dla nastolatków problemami - zarówno w grupie rówieśniczej, jak i w kontaktach z dorosłymi. Humoru, którym okraszona jest wartka, pełna zwrotów akcja, jest tu mniej niż w serii szpiegowskiej, co nie znaczy, że powieść jest mniej atrakcyjna. Gibbs pisze z lekkością i tworzy wciągającą fabułę, od której nie można się oderwać, wyciskając jak cytrynkę zarówno walory kryminalne, jak i fantastycznonaukowe. A przy tym całość pozostaje przystępna dla młodszych nastolatków. Dorzućmy jeszcze do tego świetne ilustracje Marty Krzywickiej, które wspaniale dopełniają obrazu publikacji.
Ważna jest też sama zagadka - zaginięcie jednego z lunarnautów wydaje się niemal niemożliwe w tak ograniczonej przestrzeni, a jednak Gibbs udowadnia, że nie tylko wprowadza je do fabuły, ale wykorzystuje do poruszenia też wielu innych interesujących kwestii. Zaginięcie jednej osoby to zagadka, którą pozostali lunarnauci muszą rozwiązać, ale jednocześnie katalizator wielu innych zdarzeń, które mają wpływ na całą społeczność. Siłą rzeczy w centrum tego wszystkiego stoi Dash, który próbuje skorzystać z pomocy swojej pozaziemskiej przyjaciółki. A na czytelnika czeka mnóstwo zwrotów akcji i niewiadomych.
Powieść spełniła wszystkie moje oczekiwania i fantastycznie bawiłam się w czasie lektury. Mogłabym powiedzieć, że wchodzi gładko jak masełko, ale to niewiele mówi o nie samej. A Zguba w kosmosie to świetna młodzieżówka detektywistyczo-przygodowa osadzona w futurystycznych realiach i sprytnie czerpiąca z różnych gatunków literackich. Ma wyrazistych, budzących sympatię bohaterów i - ponownie - zaskakujące zakończenie. Bywa zabawna, ale też jest całkiem dojrzałą historią skierowaną do młodszych nastolatków. Zapewnia iście kosmiczną rozrywkę.
Chętnie znielubiłabym tę książkę. Żeby mi jakaś kosmitka niecnie obśmiewała Gwiezdne Wojny! Skandal. :D Tylko że... za bardzo lubię Stuarta Gibbsa i współtworzony przez Zgubę w kosmosie cykl o Bazie Księżycowej Alfa. I choć ogromnie lubię Szkołę szpiegów autora, to uważam serię księżycową za znacznie bliższą mojemu sercu.
Bardzo czekałam na powrót do Bazy Księżycowej Alfa...
2024-03
Mam ostatnio bardzo dobry czytelniczo czas. Nie wiem, czy to kwestia szczęścia, czy wyczucia, ale rzadko rozczarowują mnie książki, z którymi wiążę jakieś nadzieje. I to niezależnie od gatunku. Kolonię Audrey Magee zapragnęłam przeczyta w chwili, gdy poznałam zarys fabuły, licząc na literackie przeżycie i po raz kolejny się nie pomyliłam.
Ta powieść oczarowała mnie bez reszty - językiem, sposobem obrazowania, tematyką i sposobem jej ujęcia. Jest interesująca zarówno na płaszczyźnie czysto fabularnej, jak i w polu refleksji, do których niechybnie prowadzi lektura.
Urzekający jest spokój, którym tchnie ta wyspiarska historia. Jest to jednak spokój kożucha na mleku - tej marszczącej się i falującej powierzchni, pod którą wszystko zbliża się do wrzenia. Nie inaczej wygląda sytuacja na wyspie - pozorna sielskość i swojskość, z którą obcują dwaj goście ze świata zewnętrznego, też jest pełna podskórnych napięć. Jawne scysje, do których dochodzi na linii malarz - językoznawca to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Napięcie jest coraz bardziej odczuwalne także między wyspiarzami, którzy mają swoje, nie zawsze zbieżne, oczekiwania i pragnienia.
Magee pięknie maluje słowami, tworząc pejzaż wyspy - z jej surową przyrodą i majestatycznymi klifami - i portretujące jej mieszkańców, prostych, żyjących w odosobnieniu ludzi, którzy są znacznie ciekawsi niż mogłoby się wydawać. Stara się uchwycić ich indywidualność, odartą z wyobrażeń przybyszów z zewnątrz.
Autorka urozmaica narrację, nadając odmienną poetykę fragmentom skupionym wokół Lloyda i tym skupionym wokół Massona. Choć wciąż mówimy o narracji prowadzonej w trzeciej osobie, to jednak kiedy uwaga narratora skupia się na Lloydzie, narracja staje się bardziej poetycka, naśladuje trochę przepływ myśli artysty, który patrzy na życie trochę jak na sceny, które można sportretować i zatytułować. Kiedy zaś uwaga skupia się na Massonie, staje się odrobinę bardziej jak akademicki wywód, który zresztą odtwarza, imitując przygotowywaną przez językoznawcę dysertację.
Jednocześnie fabularne fragmenty obrazujące wydarzenia na wyspie przetykane są krótkimi wstawkami, które suchym, reportażowym tonem przywołują zapisy zamachów i nasilającej się przemocy w brytyjsko-irlandzkim konflikcie, który zbiera krwawe żniwo po każdej ze stron. Te wydarzenia wydają się tak oderwane od życia na wyspie, że wręcz nierealne, jednocześnie w małym wyspiarskim tygielku również ten konflikt staje się widoczny, a odosobnienie nie oznacza całkowitej izolacji.
Powieść Magee silnie koncentruje się na relacjach - tych pozornie tylko prostych, bo rodzinnych, ale też między wyspiarzami i przybyszami z zewnątrz oraz między samymi przybyszami. Każda z tych relacji, choć w różnym stopniu uwypuklona, jest na swój sposób interesująca. Najbardziej dynamiczna jest relacja między angielskim malarzem i francuskim językoznawcą. W ich sporach na temat wyspiarzy i współegzystowania na wyspie wybrzmiewają w pełni echa kolonializmu, ale też próba krytyki, maskująca fakt, że tak naprawdę obaj panowie pochodzą z nacji kolonizatorów. Co ciekawe, algierskie pochodzenie Massona zdaje się dawać mu prawo do krytyki, jednak fakt, że badając inny język niż ten własnych przodków każe baczniej przyglądać się jego czynom i słowom.
Obie postaci cudzoziemców są bardzo ciekawie nakreślone. I obaj oni w pewien sposób próbują narzucić swoje wyobrażenia wyspiarzom - Lloyd wykorzystując prace młodego Jamesa do własnych artystycznych celów i mamiąc go obietnicami o lepszym życiu, Masson próbując wymusić na otoczeniu posługiwanie się wyłącznie językiem irlandzkim w imię idei, ale nie dopuszczając do siebie myśli o tym, czego chcą sami Irlandczycy.
Magee nie tylko portretuje życie na wyspie, ale w ciekawy sposób pokazuje wszystkie te drobne koszty, jakie niesie ze sobą kolonializm i imperializm. Nie tylko związane z wynarodawianiem mieszkańców i utratą kulturowego dziedzictwa, ale też usilnym upychaniem wszystkich w formie narzucanych wyobrażeń. W tym świecie to przybysze z zewnątrz czują się uprawnieniu do oceniania autochtonów, prezentując poczucie wyższości nawet pod pozorną uprzejmością i kulturą.
To cudzoziemcy zdają się dominować w opowieści, jednak autorka dba o to, żeby zajrzeć pod podszewkę wyspiarskiego życia, pokazując pęczniejące napięcia między członkami rodziny, niewyrażone potrzeby, życie w cieniu oczekiwań innych osób, nie tylko tych z zewnątrz. Tu również aż kipi od emocji i małych osobistych dramatów, których nikt z zewnątrz nie jest w stanie dojrzeć, choćby goście uważali się za spostrzegawczych i przenikliwych.
Trudno mi było nie uciekać myślami w czasie lektury do świetnego filmu Duchy Inisherin w reżyserii Martina McDonagha, który również koncentruje uwagę na historii w obrębie małej, oddzielonej społeczności, z echami brytyjsko-irlandzkiego konfliktu w tle. Także w Kolonii mamy zastosowany podobny zabieg, kumulujący echa większego konfliktu i uwidaczniający je w mniejszej skali osobistych przeżyć, relacji i emocji. Tam jednak, gdzie McDonagh podkreśla absurdalność sporu niegdysiejszych przyjaciół, Magee pokazuje, że każdy, choćby pośrednio, jest w ten konflikt uwikłany, a imperializm wciąż cieniem kładzie się na emocjach kolonizatorów i kolonizowanych. Autorka świetnie podkreśla proces kulturowego zawłaszczania, który dokonuje się nie tylko z egoistycznych pobudek (jak u Lloyda wchłaniającego pomysły młodego wyspiarza), ale też pod pozorem altruistycznych intencji, sprowadzających wyspiarzy do roli konstruktu realizującego nie własne potrzeby kultywowania języka, a zewnętrzne idee (wszak Masson usilnie próbuje przeforsować ideę językowego skansenu, odmawiając Jamesowi prawa do mówienia po angielsku i nieużywania irlandzkiego imienia).
Język pełni w tej historii bardzo ważną rolę i jego historii - za pośrednictwem analiz Massona - poświęca Magee sporo miejsca. Pokazuje, że odrębność językową można traktować niczym broń, mur oddzielający swoich od obcych, jednocześnie skazując się na pewien rodzaj wykluczenia. Ale też udaje jej się uchwycić, jak bardzo to, co miało być przedmiotem badań, może zostać zamienione w opresyjnie narzucane narzędzie i jak łatwo ulec pokusie własnych wyobrażeń. Magee pokazuje, że język, który się nie zmienia, prowadzi do wykluczenia, a jego ewolucja jest nieodłączna wszędzie tam, gdzie dochodzi do styku kultur.
Książka aż kipi od pozornie mało znaczących scen pełniących w opowieści Magee funkcję symbolu, punktu wyjścia ku znacznie bardziej globalnej i uniwersalnej refleksji - nad oryginalnością sztuki (Lloyd odtwarzający obrazy Gauguina z irlandzką modelką), kulturowym zawłaszczeniem (malarz podpatrujący prace młodego artysty i przenoszący jego pomysły na swoje prace), konfliktami między imperiami toczącymi się o zasoby podbitych ludów (obserwowany przez wyspiarzy spór o torf między Lloydem i Massonem) itp. Jest zresztą w tym ujmowaniu symboliki naprawdę świetna - udaje jej się wpleść sceny w tkankę powieści z całą naturalnością i swobodą, tak żeby nic nie zaburzało płynnego rytmu lektury.
Jestem zachwycona tą powieścią. Urzeczona melodyjnym rytmem, w którym dobrze wybrzmiewają różne tony opowieści. Wrażenie zrobiło na mnie umiejętne budowanie napięcia, które pod kożuchem sielskości narasta do poziomu wrzenia. Jednak tym, co cenię sobie najbardziej jest fakt, że książkę można z powodzeniem czytać na dwóch różnych poziomach i w obu jest równie interesująca. Na podstawowym, fabularnym poziomie mamy tu ciekawą, wciągającą opowieść o pełnych pychy i przekonanych o swojej wyższości przybyszach "z zewnątrz" i patrzących na nich z mieszaniną pobłażania, ale i krytycyzmu wyspiarzach. Na poziomie symbolicznym mamy tu natomiast do czynienia z powieścią, która prowadzi do wielu refleksji związanych ze sztuką, językiem, ale przede wszystkim z kosztami imperializmu i przekonaniem jednych ludzi, że mają prawo decydować o tym, jak mają żyć inni. Świetna książka, która łączy w sobie łatwo przyswajalną narrację z głębią przekazu i nienarzucająca interpretacji. Ta historia zostanie ze mną na długo.
Mam ostatnio bardzo dobry czytelniczo czas. Nie wiem, czy to kwestia szczęścia, czy wyczucia, ale rzadko rozczarowują mnie książki, z którymi wiążę jakieś nadzieje. I to niezależnie od gatunku. Kolonię Audrey Magee zapragnęłam przeczyta w chwili, gdy poznałam zarys fabuły, licząc na literackie przeżycie i po raz kolejny się nie pomyliłam.
Ta powieść oczarowała mnie bez...
2024-03
Autostopem przez Galaktykę Douglasa Adamsa jest jedną z tych powieści, które darzę sentymentem i do których rzeczywiście co jakiś czas wracam. Nie pamiętam nawet, kiedy czytałam ją po raz pierwszy ani ile razy sięgałam po nią później, jednak choć zdaje mi się, że nam ją na wylot, odświeżanie treści zawsze przynosi sporo frajdy. Na mojej półce stoi stare wydanie powieści z 2005 roku, które dostałam w prezencie, a obok niego zupełnie nowe, sprowadzone do Polski przez wydawnictwo Zysk i S-ka, a przygotowane z okazji 42. (tak, 42.!!!) jubileuszu wydania powieści, wzbogacone ilustracjami Chrisa Riddella. Choć dalsze tomy też mam w starym wydaniu, nie ukrywam, że czekałam na kolejny krok wydawcy i uzupełnienie kolekcji o równie wspaniałe wydanie Restauracji na końcu wszechświata.
Książka jest już właściwie klasyką science fiction (choć jest też w pewnym stopniu parodią gatunku) i dla wielu czytelników ma status dzieła kultowego, choć nie każdy się odnajdzie w jej specyficznym stylu. Mnie zdecydowanie przypadł on do gustu, do tego stopnia, że jeśli spojrzycie na nagłówek bloga, zobaczycie tam jego motto, które tak naprawdę jest parafrazą tytułu trzeciej części cyklu - Życie, wszechświat i cała reszta (choć słowa te padają także w niniejszej powieści).
Poczucie humoru Adamsa jest specyficzne i pewnie nie każdemu będzie pasować tak samo. Ale jeśli lubicie to, co można określić jako "angielski humor" i zabawy z gatunkową konwencją - jest szansa, że cykl Adamsa pokochacie. To powieść o wartkiej akcji, pełna niesamowitych postaci drugo- i trzecioplanowych, a nawet epizodycznych, przesycona nieco absurdalnym, a momentami iście montypythonowskim humorem, który nie przestaje bawić nawet przy wielokrotnym czytaniu. I choć nie reaguję już może wybuchami śmiechu podczas lektury, wciąż uważam powieść za zabawną, a lektura wyjątkowo mnie relaksuje i nastraja pozytywnie.
Sama powieść nie jest może zbyt obszerna, za to pełna przygód i zwrotów akcji. Napisana w sposób barwny i wyrazisty, doskonale wprowadza czytelnika w świat przedstawiony, a także pomaga wyobrazić sobie niesamowite istoty, które bohater spotka na swojej drodze. Autor z lekkością prowadzi czytelnika przez tę historię, czerpiąc ze znanych w science fiction motywów i przerabiając je na swój własny, niepowtarzalny sposób. To takie trochę krzywe zwierciadło gatunku, ale bardzo przyjemne w odbiorze.
Wydanie z ilustracjami, za które odpowiada Chris Riddel, jest naprawdę atrakcyjne, choć druga część pozbawiona jest już grafik w kolorze. Ale charakterystyczna kreska rysownika (i autora książek dla dzieci takich jak W krainie Absurdii) sprawdza się w zestawieniu z tekstem znakomicie. To zdecydowanie jest wydanie, które warto mieć w biblioteczce, zwłaszcza jeśli jest się fanem autora.
Jeśli jednak nie znacie jeszcze książki, jest to doskonały moment, żeby po nią sięgnąć i sprawdzić, czy wasze poczucie humoru jest kompatybilne z humorem Douglasa Adamsa. Kto wie, może i wy wstąpicie do klubu 42 :-D
Autostopem przez Galaktykę Douglasa Adamsa jest jedną z tych powieści, które darzę sentymentem i do których rzeczywiście co jakiś czas wracam. Nie pamiętam nawet, kiedy czytałam ją po raz pierwszy ani ile razy sięgałam po nią później, jednak choć zdaje mi się, że nam ją na wylot, odświeżanie treści zawsze przynosi sporo frajdy. Na mojej półce stoi stare wydanie powieści z...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03
"Tylko (...) fikcja umożliwia nam zupełnie swobodne wałęsanie się po ludzkiej zbiorowości. Wiedzenie wszystkiego
przypomina jednak za bardzo niewiedzenie niczego; bez opowieści to tylko informacje".
----------------------------
Uwielbiam nieoczywiste powieści. Takie, w które trzeba się wgryźć, które zaczyna się, marszcząc brew w skupieniu, a kończy z twarzą zastygłą w wyrazie zachwytu. I taka była dla mnie lektura Domku z piernika Jennifer Egan - intrygująca, wymagająca i zachwycająca. To jest ten rodzaj książki, która trafia do mnie ze względu na formę i treść, choć nie każdy się pewnie w niej odnajdzie.
Narracja tej powieści przypomina sztafetę, w której kolejni zawodnicy przekazują sobie pałeczkę. Ktoś, kto pojawił się w jednej opowieści jako postać na drugim, trzecim, a nawet jeszcze dalszym planie, staje się centrum kolejnej historii. Zaś każdy kolejny głos tej wielogłosowej powieści jest jak jeden piksel znacznie większego obrazu, który uchwycić możemy w całości dopiero z dystansu, początkowo skupiając się jedynie na jednostkowych historiach.
Egan wyraźnie się tą opowieścią bawi. Skacze po linii czasu, mocno zaburzając liniowość, narrację trzecioosobową porzuca na rzecz tej w pierwszej osobie, a nawet decyduje się na nietypową formę drugoosobową. Są tu dialogi i strumienie świadomości, mejle i inne wiadomości, a każda forma okazuje się zaskakująco idealna do danej historii. Czytelnik nie ma czasu się nudzić, choć wciąż wymaga się od niego uważności i umysłowego wysiłku, by zorientować się w linii czasu i poskładać fragmenty w jedną całość, by finalnie odkryć, jak wszystko doskonale się ze sobą wiąże.
Zachwyciło mnie, że powieść stała się jakby fizyczną manifestacją wymyślonej na potrzeby książki zbiorowej świadomości, która wyewoluowała z pomysłu Bixa na projekt odkrywania utraconych wspomnień. Lektura tego dzieła jest doświadczeniem surfowania po fragmentach jaźni zgranych przez użytkowników do świadomości zbiorowej. Dostajemy chronologicznie nieuporządkowane fragmenty wspomnień różnych osób, którym brakuje kontekstu, jak wyrzucane w internetowej wyszukiwarce propozycje czasem luźno związane z hasłem. Są tu historie wesołe i smutne, lżejsze i poważniejsze, wspomnienia z dzieciństwa i dorosłości, fragmenty i całości. A każda jest niesamowita na swój własny sposób.
Egan przygląda się możliwościom rozwiązań technologicznych, pokazując, jak często drobny pomysł ewoluuje w zupełnie niezależny byt. Nie tyle ocenia, co rozważa wszystko, czym technologia kusi - niczym domek z piernika Baby Jagi - i jakie daje możliwości, a przy tym jakie niesie zagrożenia. W świecie utkanym ze wspomnień nie zawsze mamy możliwość decydowania o tym, czego się dowiemy, a raz trafiając do sieci, niełatwo się z niej uwolnić.
Autorka nie skupia się jednak tylko na technologii, ale przede wszystkim na ludziach. Na ich nadziejach i lękach, sukcesach i porażkach. Nad świadomym i nieświadomym włączaniu się w strukturę i zaskakujących nieraz powiązaniach w ludzkiej sieci relacji. Stawia pytania o drogi, które wybierają w życiu, o relacje, w które wchodzą. O świadome dzielenie się swoją pamięcią i tym, co zachowujemy dla siebie. O drobne rzeczy, które nas kształtują, i to, ile możemy wiedzieć o sobie nawzajem. To trochę jak podróż przez znaną fanom Harry'ego Pottera myślodsiewnię, w której kłębią się wspomnienia, trochę jak przedzieranie się przez globalną sieć internetową. Zaskakująca, nieprzewidywalna podróż.
Jest w tej książce sporo fascynujących postaci, interesujących w swej zwyczajności i niezwykłości, choć dane nam jest poznać je jedynie odrobinę, przez pryzmat historii, która zawsze finalnie okazuje się zbyt krótka. Jednak to również zabieg celowy, uświadamiający czytelnikowi, że zawsze istnieją granice poznania drugiego człowieka. I że na koniec, za każdym razem, zostajemy sami z własnymi wyobrażeniami. Przekonujemy się o tym, tak jak wielokrotnie przekonują się bohaterowie powieści, odkrywający, że nawet swoich bliskich nie znają tak dobrze, jak im się wydawało.
Autorka nie próbuje zbadać całokształtu relacji między ludźmi, a pokazać, jaką bańkę tworzy świat sterowany algorytmowi, łącząc ze sobą jednych, a oddalając drugich. Zdaje się pytać o to, na ile świadome w cyfrowym świecie pozostają nasze wybory i reakcje, oraz kiedy to, co miało być narzędziem, staje się jarzmem, spod którego niełatwo uciec. Jednocześnie podkreśla, że w zmieniającym się świecie człowiek wciąż potrzebuje opowieści, bo bez nich pamięć, wspomnienia, doświadczenia pozostają tylko zbiorem danych.
Mam wśród tych historii kilka ulubionych, jak historię o zżytych z matką córkach, które po latach odkrywają, że są znacznie bardziej podobne do nieobecnego ojca niż otaczającej je opieką matki czy też pozornie pozbawione znaczenia wspomnienie Molly o jednym dniu spędzonym w country clubie. Ale chyba najwięcej frajdy zarówno pod względem formy, jak i samej opowieści, sprawiła mi pisana w drugiej osobie historia misji szpiegowskiej Lulu oraz druga - zamknięta w zbiorowej korespondencji mailowej - zaskakująca historia gromadząca wielu znanych już bohaterów.
Domek z piernika to niesamowita powieść, która jest po części futurystyczna, ale pozostaje też realistycznym komentarzem do procesów, które zachodzą tu i teraz. Zabiera czytelnika w podróż przez zbiorową świadomość, odnajdując indywidualność w zbiorowości, unikatowość w zwyczajności. Skłania do refleksji nad wpływem algorytmów na człowieka i autentycznością jego przeżyć i doświadczeń, siecią połączeń międzyludzkich i dróg, jakie pokonuje. Jest w niej coś, co przypomina mi pełne refleksji powieści Margaret Atwood i pewnie dlatego tak bardzo trafiła w moją wrażliwość. Nie obiecuję, że będziecie tak zachwyceni jak ja, ale myślę, że warto przekonać się samemu.
"Tylko (...) fikcja umożliwia nam zupełnie swobodne wałęsanie się po ludzkiej zbiorowości. Wiedzenie wszystkiego
przypomina jednak za bardzo niewiedzenie niczego; bez opowieści to tylko informacje".
----------------------------
Uwielbiam nieoczywiste powieści. Takie, w które trzeba się wgryźć, które zaczyna się, marszcząc brew w skupieniu, a kończy z twarzą zastygłą w...
2024-03
Raymie, Louisiana i Beverly. Te trzy dziewczynki stały się moimi przyjaciółkami za sprawą wyjątkowych książek Kate DiCamillo. Niezbyt obszerne powieści, których są bohaterkami, okazały się jedną z bardziej interesujących lektur dla młodzieży, jakie w ostatnim czasie czytałam. I naprawdę niecierpliwie czekałam na możliwość przeczytania trzeciego tomu cyklu, czyli Beverly. Tu i teraz.
Żadna z przyjaciółek nie miała łatwego życia, a Beverly, z wiecznie pijaną matką i ojcem, który porzucił rodzinę, tylko w przyjaźni znajdowała ukojenie. Od wyjazdu Louisiany miała tylko Raymie i Kumpla, psa przybłędę, a jego śmierć sprawia, że dziewczyna traci grunt pod nogami i impulsywnie wyrusza w drogę.
W tej książce możemy lepiej poznać tę z dziewczyn, która wydawała się najmniej czuła i bywała opryskliwa. Jej gruboskórność okazuje się jednak mechanizmem obronnym, sposobem na radzenie sobie z sytuacją życiową i poczuciem osamotnienia. Kiedy jednak w nowym miejscu spotyka życzliwych ludzi, wbrew sobie zaczyna się otwierać. Do głosu dochodzi wrażliwość dziewczyny, a ona sama po raz pierwszy czuje, że gdzieś przynależy.
To bardzo dojrzała książka, choć kierowana do młodego odbiorcy, i pewnie niejednego rodzica zadziwi czternastolatka bez konsekwencji uciekająca z domu, znajdująca pracę i jeżdżąca bez skrępowania samochodem. Do tego wzmianki bez owijania w bawełnę o nieobecnym ojcu i nałogu matki. Weźmy jednak pod uwagę, że akcja osadzona jest w latach 70. XX wieku, kiedy znacznie więcej rzeczy mogło ukryć się przed okiem służb. Do tego DiCamillo szczerze pokazuje sytuację dziecka, która wcale nie jest nierealna.
A jednak nie jest to historia skupiona na trudnym dzieciństwie. To raczej inicjacyjna proza dodająca otuchy, pełna ciepła i wiary w to, że nawet poranione dusze mogą odnaleźć szczęście. Przemiana Beverly nie dokonuje się spektakularnie, a jednak jest zauważalna i porusza do głębi. Jest w niej wiara w uzdrawiającą moc życzliwości drugiego człowieka i to, że własną siłę odnajdujemy w przyjaźni.
Powieść jest napisana z lekkością, a nawet pewną brawurą, choć porusza trudne tematy. Jest w niej także pewna czułość i delikatność oraz szczerość. Jest jak kojący okład przykładany na stłuczone kolano i urzekająca opowieść o tym, że na świecie obok zła jest też masa dobra. Opowieść uczy empatii, podkreśla moc życzliwości i pokazuje, że czasem za grubą skórą chowa się wrażliwy i łaknący przyjaźni człowiek. Pokochałam wszystkie trzy części cyklu i jest mi żal, że to już koniec, a lekturę będę pewnie jeszcze niejednokrotnie polecać. Te powieści wyróżniają się na tle innych obyczajówek i są świetnym doświadczeniem zarówno emocjonalnym, jak i literackim.
Raymie, Louisiana i Beverly. Te trzy dziewczynki stały się moimi przyjaciółkami za sprawą wyjątkowych książek Kate DiCamillo. Niezbyt obszerne powieści, których są bohaterkami, okazały się jedną z bardziej interesujących lektur dla młodzieży, jakie w ostatnim czasie czytałam. I naprawdę niecierpliwie czekałam na możliwość przeczytania trzeciego tomu cyklu, czyli Beverly. Tu...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02
Na książki dla dzieci i młodzieży zerkam najczęściej okiem rodzica, szukając w nich wartości, idei czy choćby obietnicy dobrej przygody, które mają do zaoferowania dzieciom. Doceniam je, chwalę, polecam, bo literatura to cudowne narzędzie zarówno wychowawcze, jak i rozrywkowe. Ale potrafię też zakochać się w tych książkach, zwłaszcza jeśli coś w nich sprawia, że w czasie lektury czuję się częścią tego świata i tych wydarzeń, nawet jeśli są one różne od mojej rzeczywistości. I taki wpływ właśnie miał na mnie Czarownik Anniiny Mikamy, który rozpalił we mnie miłość do tej właśnie historii.
To niezwykła opowieść, która rodzi się na styku prawdziwego i magicznego świata, w czasach, gdy dawne wierzenia odchodzą w zapomnienie. Niespieszna, opowiedziana niczym czuła gawęda snuta przy ognisku w długie zimowe wieczory, mądra i pełna emocji. Opowieść, której odbiorcami mogą być zarówno dzieciaki, jak i dorośli, którzy wspólnie poddają się jej czarowi i urzekającemu rytmowi.
Jej akcja rozgrywa się w przeciągu niepełnego roku, ale ten czas okazuje się przełomem w życiu młodego bohatera. Niilo, który wiedzie trudny i smutny żywot sieroty, właśnie w tym czasie dozna ogromnej przemiany i po raz pierwszy w życiu odkryje, że czeka na niego nie tylko okrucieństwo i zło. W tej historii spotkają się ze sobą samotny, zaszczuty chłopiec i równie samotny, choć po trosze z wyboru, mężczyzna z brzemieniem mrocznej przeszłości. Dadzą sobie wzajemnie wiele dobra, którego żaden nie spodziewał się od świata. Obaj będą uzdrowicielami i uzdrawianymi, a ich relacja zaważy na ich przyszłości.
W tej opowieści są zdarzenia nagłe i druzgocące, odwracające losy ludzi w nieprzewidziany sposób, ale jest też ogromna przestrzeń, którą autorka wykorzystuje na zbudowanie opowieści, jej klimatu, oddanie specyficznej aury fińskiej prowincji i przede wszystkim położenia podwalin pod motywację bohaterów. Czytelnik zyskuje czas, by przyjrzeć się najważniejszym postaciom i zobaczyć, jak pod wpływem życzliwości dokonuje się w nich przemiana. Może zrozumieć ich smutek, lęki, kiełkującą nadzieję, ale i dojmujące przeczucie, że pewne rzeczy są już stracone. To właśnie dzięki tym starannie kładzionym przez autorkę fundamentom, niespiesznej narracji, pozwala nam zżyć się z bohaterami, poznać ich, zrozumieć, a przez to emocjonalnie się z nimi związać. I kiedy akcja przyspiesza, a nagłe wydarzenia burzą ten błogi, spokojny rytm, sami czujemy, jakby to naszą rzeczywistość rozdzierano nożem i nam odbierano spokój ducha.
Urzekło mnie to, jak cudownie autorka buduje klimat swojej opowieści. Bo w tej historii niemal namacalnie czujemy chłodne powietrze, hipnotyczne dźwięki puszczy, słyszymy dźwięki karczujących las mieszkańców i przemykających w gęstej kniei zwierząt. Odnajdujemy spokój w głuszy i niepokój trawiący ludzkie serca, które nie potrafią wyzbyć się zawiści. Autorka tworzy tak sugestywne obrazy, że przyjmujemy je jak oczywiste, niezależnie od tego, czy mowa tu o pracy w polu, łowiectwie czy... przywoływaniu pradawnych leśnych duchów. Bo to, co realne, i to, co magiczne, przenika się w tej opowieści i zaciera granice. Czy to idąc leśnym duktem za tropionym zwierzęciem, czy podążając ścieżką za duchami przodków, wciąż jesteśmy częścią tej samej historii, w którą całym sercem możemy uwierzyć.
Niesamowite, jak wiele osiąga autorka bez krzykliwych magicznych sztuczek, bez akcji pędzącej lotem błyskawicy, bez wideoklipowych scen czy przesadnej ekspresji. Mądrze dysponuje w powieści czasem i przestrzenią, tym, co realne, i tym, co magiczne. Książka z jednej strony tchnie upojnym spokojem, z drugiej czuć w niej gęstniejącą atmosferę i narastające zagrożenie. Można się w niej zatracić i bardzo trudno oderwać od lektury. Głębia tej opowieści przypomina dawne bajania, spokojne i mroczne, a jednocześnie jest ponadczasowa.
Czarownik to opowieść magiczna. I to nie tylko dlatego, że odzywa się w niej pradawna magia natury. Jest w niej czar słów, które przenoszą nas w miejsca odległe, i wciągają w opowieść, którą można pokochać całym sercem. W historię o dwóch samotnych duszach, które dały sobie miłość i siłę. O nauczycielu i uczniu, którzy stali się dla siebie jednym i drugim. O przyjaźni, która zaleczyła rany. To opowieść o dobru i złu, które niesie w sobie człowiek i które może czynić, świadomie wybierając strony. Przepiękna powieść pełna ciepła rozpalonego ogniska, ale i cieni drgających na ścianach namiotu. Cudownie opowiedziana, kameralna, nietuzinkowa. Dotykająca czułych strun, ale i dostarczająca prawdziwych emocji. Historia wymykająca się ramom wiekowym, która oczaruje każdego, kto jest gotów się na nią otworzyć. Mądra, refleksyjna, wyjątkowa. Spróbujcie ją pokochać, tak jak pokochałam ją ja. Wsłuchajcie się w las, pozwólcie wziąć się puszczy w objęcia. To będzie niezapomniana przygoda.
Na książki dla dzieci i młodzieży zerkam najczęściej okiem rodzica, szukając w nich wartości, idei czy choćby obietnicy dobrej przygody, które mają do zaoferowania dzieciom. Doceniam je, chwalę, polecam, bo literatura to cudowne narzędzie zarówno wychowawcze, jak i rozrywkowe. Ale potrafię też zakochać się w tych książkach, zwłaszcza jeśli coś w nich sprawia, że w czasie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02
Świat Zorzy, który wykreowała Karolina Lewestam, urzekł nas niepomiernie, tak samo jak niezwykła opowieść o Silli. Nic więc dziwnego, że wiadomość o premierze kolejnej historii osadzonej w tym przemyślanym i oryginalnym świecie wręcz nas zelektryzowała, a za Strażniczkę perły chwyciliśmy w pierwszej wolnej chwili. I choć podobno nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, to autorka udowodniła, że dwa razy można wejść do tego samego świata z równie wspaniałą historią.
Świat Zorzy, choć urzekający, wcale nie jest przytulny, a surowy, mroźny i niebezpieczny. I oszałamiający. To świat zupełnie nowy i oryginalny, którego charakterystycznym rysem są mówiące i żyjące w zgodzie z ludźmi (ale też im wrogie) zwierzęta, wiszące nad światem dwa księżyce i magia płynąca z samej Zorzy, subtelna, lecz wpływająca na wszystkich. Ten świat uratował Ari, sprawiając, że blednąca Zorza znów nabrała barw, ale to wcale nie koniec historii, bo ma ona swoje konsekwencje.
Ta powieść fantasy ma wyraźnie baśniowy charakter i niespieszny po baśniowemu rytm narracji, pozwalający podążać za wcale nie nużącą fabułą, a zarazem rozsmakowywać się w detalach, których jest tu niemało. Stawka, o jaką toczy się gra, znów jest wysoka i dotyczy życia wielu mieszkańców Dalekiej Północy, którzy zostają uśpieni po atakach białych ptaków. Tym razem jednak ktoś inny musi wziąć na siebie ciężar odpowiedzialności i wyruszyć w drogę w poszukiwaniu ratunku.
Wydaje się, że powieść opiera się na podobnym do pierwszej schemacie - oto młody bohater (tym razem właściwie bohaterka) wyrusza w podróż, by uratować bliskie mu (jej) osoby, a w rezultacie wszystkich znajomych i nieznajomych mieszkańców tego mroźnego świata. A jednak Lewestam wcale się nie powtarza, raczej zaprasza czytelnika na zupełnie nową wyprawę w inne rejony tego świata, który - jak nam się zdawało - już poznaliśmy.
Wyprawa Kutik jest nie mniej wciągająca i dramatyczna od drogi, jaką przebył Ari, a dodatkowo dziewczynka musi się też zmierzyć z poczuciem, że jest marnym zastępstwem dla chłopca, który dokonał czegoś wielkiego. A że wychowała się w społeczności, w której jej umiejętności nigdy nie były cenione, musi nie tylko wykazać się odwagą i determinacją, ale i walczyć z wątpliwościami i niskim poczuciem własnej wartości. Ta wyprawa będzie dla niej trudną, ale i bardzo ważną lekcją.
Lewestam stworzyła kolejną historię, która kojarzy mi się z Niekończącą się opowieścią Michaela Endego ze względu na wykorzystanie motywu drogi do ukazania nie tylko podróży bohatera, ale i jego przemiany. Jednocześnie, choć akcja rozgrywa się w obcym nam świecie, porusza bardzo uniwersalne kwestie. Strażniczka perły jest bowiem nie tylko opowieścią o odwadze i bohaterstwie, ale - przede wszystkim - o walce ze zwątpieniem, o przyjaźni i wsparciu, o odkrywaniu swoich mocnych strony i nabieraniu wiary we własne umiejętności. O tym, że prawdziwa mądrość to nie ślepa wiara w słowa innych, a umiejętność obserwowania i wyciągania wniosków oraz zadawania pytań nawet wtedy, gdy się nam tego zabrania. O mocy i odpowiedzialności za to, jak zostanie wykorzystana. Jest też opowieścią o tym, że czasem musimy wyruszyć w drogę, żeby odkryć, gdzie jest nasz dom i nasze miejsce oraz poczuć się częścią rodziny.
Po raz kolejny ozdobą tego wydania są wspaniałe, równie jak powieść urzekające ilustracje Mariusza Andryszczyka, który w kolejnych kadrach ożywia bohaterów książki i sprawia, że lektura jest doznaniem zarówno literackim, jak i estetycznym. Jednak przede wszystkim to pięknie napisana, poruszająca i mądra opowieść, która czaruje, bawi i skłania do refleksji. Chwyta za serce i na długo zapada w pamięci. Dla młodszych nastolatków, ale i znacznie starszych odbiorców. Ponadczasowa historia, która z powodzeniem może konkurować z klasykami literatury dla dzieci i młodzieży.
Świat Zorzy, który wykreowała Karolina Lewestam, urzekł nas niepomiernie, tak samo jak niezwykła opowieść o Silli. Nic więc dziwnego, że wiadomość o premierze kolejnej historii osadzonej w tym przemyślanym i oryginalnym świecie wręcz nas zelektryzowała, a za Strażniczkę perły chwyciliśmy w pierwszej wolnej chwili. I choć podobno nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki,...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01
Wyobrażaliście sobie kiedyś, że nieśmiała osoba z powodzeniem wykonuje zawód, który wymaga dużo kontaktu z innymi ludźmi? Zupełnie nie wiem, jak radził sobie Roryk, zanim w jego biurze nie pojawiła się Matylda, bo jego nieśmiałość osiąga najwyższy z możliwych poziomów. Co prowadzi do wielu zabawnych sytuacji, o których... świetnie się czyta. Nieśmiały detektyw i jego znacznie bardziej śmiała choć niepełnoletnia partnerka skradli nasze serca już przy pierwszym spotkaniu. I z każdym kolejnym lubimy ich jeszcze bardziej. A wy właśnie możecie spotkać się z nimi po raz trzeci, sięgając po Tajemnicę zamku Wiewiórzec Olivera Schlicka.
Powieść jest doskonałym przykładem świetnie napisanej komedii kryminalnej skierowanej do młodszych nastolatków, która utrzymuje jakość poprzednich tomów i powiela ich atuty.
Wśród wielu książek detektywistycznych dla małych i dużych ta wyróżnia koncepcją metody detektywistycznej, którą posługuje się bohater, oraz samą postacią bohatera, który jest detektywem chorobliwie wręcz nieśmiałym. Czyż samo to nie brzmi intrygująco? Odczytywanie losów przedmiotu w trakcie lizania brzmi jak świetna supermoc, ale też supermoc dość kłopotliwa, nie uważacie? A jeśli do tego sam detektyw jest wiecznie skrępowany i skupiony na tym, by nikogo nie urazić, można się spodziewać niezłego ambarasu. A dzięki temu jest ciekawie i całkiem zabawnie, nawet jeśli dla samego Roryka te sytuacje są niezręczne. Nieśmiałość Roryka jest podkręcona do granic wytrzymałości, ale to czyni z niego zabawnego bohatera, który mimo wszystko budzi sympatię.
W kontraście do nieśmiałego Roryka mamy dwunastoletnią Matyldę, która jest niezłą aparatką. Dziewczynka potrafi człowieka zagadać na śmierć, jest bystra, pewna siebie i przebojowa. Ona również budzi sympatię, zwłaszcza dlatego, że nie jest ani trochę zarozumiała. Tworzą z Rorykiem wspaniały duet, którego energia niesie fabułę wartkim nurtem, wciągając czytelnika w detektywistyczne śledztwo.
Akcja powieści skupia się wokół kolejnej kryminalnej zagadki, która została skrojona na miarę młodych odbiorców - jest dostatecznie zawiła, by pozostać intrygującą i przyciągnąć odbiorcę, a jednocześnie dość klarowna, by odbiorca potrafił zrozumieć motywację sprawców przestępstwa. A przy tym wszystko, co dzieje się wokół sprawy, wraz z drobnymi twistami i humorystycznymi scenami, buduje nastrój i tworzy lekką, ciekawą fabułę. Roryk to świetna rozrywka i dobre połączenie detektywistycznej historii z przyjemną dawką okazji do uśmiechu.
Schlick stawia na oryginalność, jeśli chodzi o kreację bohaterów, a jednocześnie - mimo że kieruje swoje powieści do niedorosłych odbiorców - nie obawia się dać im do rozwiązania sprawy morderstwa. Nie jest krwawo, ale na pewno interesująco, tym bardziej gdy na jaw wychodzą okoliczności wydarzeń sprzed 25 lat. Dodajmy do tego całą galerię interesujących postaci pobocznych i psa bohaterki, który boi się wiewiórek, a tych - jak można spodziewać się po nazwie zamku - jest całkiem sporo w okolicy.
Spodziewałam się po tym tomie dobrej rozrywki i ją dostałam, ale autorowi znów udało się mnie zaskoczyć. Bardzo kreatywnie wymyśla kolejne sytuacje, w których nieśmiałość Roryka daje mu się w kość (kontakty z telesprzedawcami!), ale tym razem to Matylda, butna spryciula, odkrywa, że też może być nieśmiała w pewnych... okolicznościach. No i całą historię otwiera scena pogrzebu, w której ważną rolę pełni puszka po kawie...
Powieść napisana jest z polotem i lekkością, wciągająca od pierwszej strony i przełamująca ciężar kryminalnej zagadki inteligentnym, zrozumiałym humorem. I dzięki temu jest historią dla małych i dużych, którzy chcą pogłówkować nad rozwiązaniem zagadki, a do tego trochę się pośmiać. A autor tak sprytnie buduje kolejne opowieści, że z tomu na tom wcale się nie nudzą, tym bardziej że dopełnia je innymi drobnymi elementami, które ubogacają postaci pierwszoplanowe.
I powtórzę to po raz trzeci - nie mogę raz jeszcze nie docenić w tym miejscu świetnego tłumaczenia Emilii Skowrońskiej, przekładającego się na lekkość tekstu, dobrze oddającego humorystyczny rys. Na uwagę zasługuje wypracowane przy topie pierwszym spolszczenie nazwisk znaczących - z nazwiskiem głównego bohatera na czele. Rory Shy staje się oto Rorykiem Nieśmiałem, co jest znacznie ciekawsze niż gdyby był Rorykiem Nieśmiałym, a jednocześnie zachowuje związek z najbardziej znaczącą cechą jego charakteru. Uwielbiam zabawy słowem, ale zdaję sobie sprawę, że niełatwo przekłada się je z jednego języka na drugi.
Roryk to kolejny z naszych patronatów, z którego jesteśmy szalenie dumni i który z przyjemnością kontynuujemy. Świetna, lekka, zabawna historia z wyrazistymi bohaterami i ciekawą intrygą. Doskonale wykorzystany potencjał postaci. Powieść czyta się z przyjemnością, tym bardziej że wachlarz ciekawych postaci nie ogranicza się jedynie do dwojga głównych bohaterów. A choć pomysł na nieśmiałego detektywa liżącego dowody może wydać się nieco absurdalny, jest realizowany z takim urokiem, że podbije serce niejednego mniejszego i większego czytelnika. I wiecie co? Ja już czekam na ponowne spotkanie z Rorykiem i Matyldą! A z tego, co widziałam, autor nie zatrzymał się na trzech powieściach.
Wyobrażaliście sobie kiedyś, że nieśmiała osoba z powodzeniem wykonuje zawód, który wymaga dużo kontaktu z innymi ludźmi? Zupełnie nie wiem, jak radził sobie Roryk, zanim w jego biurze nie pojawiła się Matylda, bo jego nieśmiałość osiąga najwyższy z możliwych poziomów. Co prowadzi do wielu zabawnych sytuacji, o których... świetnie się czyta. Nieśmiały detektyw i jego...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01
Michael James Sullivan zdobył moje serce za sprawą świetnej, pełnej przygód i humoru serii Odkrycia Riyrii, której kolejne tomy w wersji audio pochłaniałam z wypiekami na twarzy (i wciąż czekam, czy zostaną wznowione, najlepiej w nowych okładkach, bo chcę je mieć na własność). Potem sięgnęłam po prequelową serię Kroniki Riyrii i znów przednio się bawiłam, choć emocje może odrobinkę mniejsze, za to zachwyt nad elementami, które świetnie dopełniały opowieść z Odkryć... I kiedy Mag zaczął wydawać kolejną serię - Legendy Pierwszego Imperium - wiedziałam, że muszę te książki mieć (ach, te okładki) i czytać. I choć pierwsze trzy tomy chwilę poczekały na swoją kolej, teraz nic mnie nie zatrzyma.
O Sullivanie warto wiedzieć jedną rzecz - lubi oddawać do druku całą serię, a nie pojedyncze tomy (można o tym przeczytać choćby w przedmowie). Poza korzyściami, jakie daje ten model autorowi, wynikają z tego też istotne korzyści dla czytelników - przede wszystkim sięgając po pierwszy tom, ma on pewność, że dotrwa do zakończenia serii i na kolejne tomy nie będzie musiał czekać zbyt długo. W tej chwili już mamy na polskim rynku trzy tomy i czwarty w przygotowaniu, a za granicą - wydaną w oryginale całość. Jeśli więc ktoś lubi czytać zakończone serie, to tę może brać w ciemno.
Kto czytał Kroniki... i Odkrycia... ten może mieć poczucie, że wie cokolwiek o Pierwszym Imperium z wzmianek, które się w seriach pojawiały. Jednak... nic bardziej mylnego, ponieważ Sullivan zabiera nas "lata świetlne" przed wydarzenia z tych cykli. A to oznacza, że dostajemy zupełnie nowy dla nas świat. I możemy go odkrywać niezależnie od znajomości Riyrii.
Na początek dostajemy trzy toczące się niezależnie od siebie wątki, co wymaga od czytelnika nieco skupienia. Pierwszy opleciony jest wokół Raithe i jego ucieczki przed zemstą Fhrejów, których przedstawiciela zabił, oraz towarzyszącego mu Malcolma. Rdzeniem drugiego jest postać Persefony, wdowy po wodzu jednego z grodów, która próbuje odnaleźć swoje miejsce po utracie pozycji Drugiego Krzesła i głowi się nad sposobem ochrony swojego ludu przed nadciągającym - według pogłosek - niebezpieczeństwem ze strony Fhrejów. Trzeci obraca się wokół jedynego plemienia Fhrejów, które opanowało Sztukę, przez co część jego członków uważa się za lepszych od pozostałych, w związku z czym snują też swoje intrygi.
Zdajemy sobie oczywiście sprawę, że wątki muszą się ze sobą skrzyżować, choć tylko po części jesteśmy w stanie przewidzieć, jak może do tego dojść. Tym bardziej że autor się nie spieszy i metodycznie buduje podwaliny pod każdy z nich, nadając osobne rysy charakterologiczne poszczególnym bohaterom i budując częściowe "backstory" dla każdego z nich. Kiedy jednak dochodzi do nieuchronnego ich skrzyżowania i połączenia, niespieszna acz interesująca akcja zaczyna nabierać tempa.
Choć mamy świadomość, że cała opowieść jest zaledwie częścią znacznie dłuższej, rozpisanej na kilka kolejnych tomów, to i w obrębie samej Epoki mitu dostajemy ciekawą i solidną historię świetnie wpisującą się w ramy high fantasy. Mamy tu dwie odrębne rasy - ludzi i Fhrejów - których stosunki dawno zostały uregulowane stosownymi porozumieniami. Każda rasa postrzega tę drugą jak monolit, co - jak się okazuje - jest dalekie od rzeczywistości. Ludzie tworzą plemiona o nieco odmiennych zwyczajach, a i wewnątrz narodu Fhrejów są "rasowe" tarcia i uprzedzenia. Autor świetnie wykorzystuje tę pozorną jednolitość i faktyczną niejednorodność do zbudowania konfliktu i intrygi, która wykracza poza założenia, jakie można poczynić na wstępie. I choć niejednokrotnie fabuła zaskakuje, to oliwy do ognia dokłada pewna finałowa wymiana zdań, sprawiając, że czytelnik znów zaczyna kwestionować wszystko to, co zdążył sobie wraz z tokiem fabuły wykoncypować.
Bardzo pasuje mi styl Sullivana i to, że nie walczy z gatunkową konwencją, a jednocześnie tworzy solidną i ciekawą fabułę, w której widać wielotomowy potencjał, a jednocześnie udaje mu się zamknąć część historii w obrębie pierwszego tomu. Dostajemy zamknięcie jednego etapu historii i zalążek tego, co jeszcze nas czeka. Do tego nieprzesadnie rozbudowane, ale bardzo zróżnicowane grono intrygujących postaci i niejednorodnych między nimi relacji. Epoka mitu ma w sobie mniej humoru niż serie z Riyrią, przez co wydaje się poważniejsza, ale poza stopniowo nabierającym dynamiki tempem akcji ma też wiele innych atutów, które przyciągają czytelnika i nie pozwalają mu się oderwać od lektury. I jeśli poziom ustanowiony w otwarciu zostanie utrzymany, to fani dostaną udany cykl fantasy z konfliktem rasowym w tle, magią i skomplikowanymi relacjami.
Michael James Sullivan zdobył moje serce za sprawą świetnej, pełnej przygód i humoru serii Odkrycia Riyrii, której kolejne tomy w wersji audio pochłaniałam z wypiekami na twarzy (i wciąż czekam, czy zostaną wznowione, najlepiej w nowych okładkach, bo chcę je mieć na własność). Potem sięgnęłam po prequelową serię Kroniki Riyrii i znów przednio się bawiłam, choć emocje może...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-03
Moja przygoda z fantastyką zaczęła się w dość wczesnej nastoletności od książek zupełnie nieprzeznaczonych dla mojej grupy wiekowej. Oczywiście rozpaliły moją miłość do gatunku i chwała im za to, ale kiedy teraz trafiam na fantasy, które bez zastrzeżeń mogę podsunąć 11-, 12-latkom, a do tego przeżyć podczas lektury masę emocji, to naprawdę mocno im zazdroszczę. Już nie tylko Hobbit czy Narnia, nie tylko Pięcioro dzieci i coś (które ma tak archaiczny język, że moim bratanicom trzeba było tłumaczyć co drugie zdanie), ale znacznie więcej godnych uwagi historii. Jak choćby cykl Milcząca trójka Synne Kristine Eriksen, którego ostatni tom Dzwon śmierci właśnie ukazuje się pod naszym patronatem.
Pokochałam tę serię od pierwszego czytania, bo znalazłam w niej wszystko, co lubię w fantastyce, a także historię, którą swobodnie może przeczytać 11-latek i gatunkowy wyjadacz. Nie ma w niej wątku romansowego, choć jest mowa o miłości, a także przyjaźń, lojalność, odwaga i honor. Są ludzie i odmienne istoty, magia, przygoda, walka, niebezpieczeństwo...
Wyraźnie widać, że autorka miała nie tylko ciekawy pomysł na swoją serię, ale też odpowiednie umiejętności, żeby ją zrealizować, a gdyby nie została u nas wydana przez wydawnictwo specjalizujące się w literaturze dziecięcej, zaczytywaliby się w niej również starsi odbiorcy i wielu byłoby równie zafascynowanych jak ja. Ale to dzięki Dwukropkowi powieści trafią w ręce czytelników, którzy być może odkrywają dla siebie gatunek, a tym samym wkroczą do tego świata w najlepszy z możliwych sposobów - dzięki ponadczasowej opowieści, wciągającej, nieco baśniowej, ale też mrocznie surowej i rewelacyjnie opowiedzianej.
Dzwon Śmierci z jednej strony domyka historię trzech odlanych przez ludwisarzy dzwonów o magicznych właściwościach, pozwalając nam w pełni poznać tę legendarną opowieść. Z drugiej dostarcza też wyjaśnień względem dziwnego mroku, który zdaje się przejmować władzę nad światem. W tym tomie spotyka się tak naprawdę kilka opowieści, stanowiących - finalnie - powiązane ze sobą wątki. Pierwszy to historia Sigurda, który wyruszył na poszukiwanie porwanej siostry. Drugi - opowieść o trzech magicznych dzwonach ludwisarzy. Trzeci - wojna pomiędzy plemionami ludzi, a także - po czwarte - prastary konflikt między ludwisarzami i cieniami. No i jeszcze historia o cieniu, który pokochał kobietę... Istne bogactwo wątków, ale autorka doskonale nad nimi panuje i konsekwentnie łączy ze sobą w jedną spójną, wspaniałą opowieść.
W świecie inspirowanym czasami wikingów nikt nie ma łatwego życia i Eriksen doskonale to pokazuje. Ludwisarze, ludzie, a nawet cienie zmagają się z walką o przetrwanie, animozjami w klanach i rywalizacją. Nie ma w tej książce też mowy o romantyzacji wojny, w której nieuchronnie pojawiają się ofiary, strzały w kołczanie mogą się skończyć, a chwila nieuwagi kosztować życie. To bardzo dojrzała proza, choć podana w nieprzesadnie rozbudowanej formie. Bez długich epickich opisów, za to z dobrą konstrukcją świata przedstawionego i spójną mechaniką rządzących nim zasad.
No i rewelacyjnie wykreowanymi bohaterami. Sigurda, dla którego wyprawa staje się inicjacją w dorosłe życie, zdążyliśmy już polubić, wraz z jego mocnymi i słabymi stronami. Podobnie jak Mirrę, przedstawicielkę ludwisarzy, która uczy się mu ufać i pomaga w poszukiwaniach siostry. Wśród wielu postaci, które pojawiają się na kartach trylogii, najciekawszą jest Gra, milcząca dziewczynka, której naturę niełatwo zrozumieć, lecz której lojalność wobec Sigurda jest zniewalająca. Dodajmy do tego jeszcze nieoczywistą Oresmę, przedstawicielkę cieni, która przyłącza się do Sigurda i Mirry, mimo że do końca nie wiadomo, czy można jej zaufać.
O wielu elementach fabuły, które mnie pozytywnie zaskoczyły, nie mogę napisać, bo zdradziłabym zbyt wiele. Chylę jednak czoło przed autorką, bo wspaniale prowadzi akcję, zwodząc czytelnika, ekscytując i wzruszając tam, gdzie się wcześniej nie spodziewał. Sam finał powieści jest jej doskonały i satysfakcjonuje mnie na wielu różnych poziomach.
Dzwon śmierci jest rewelacyjną powieścią i doskonałym domknięciem tego wyjątkowego cyklu, który śmiało stawać może w szranki z fantasy przeznaczonym dla starszych odbiorców. (Już pisałam, że nie ustępuje choćby takim powieściom jak Pół króla Joe Abercrombiego) To pełna zaskoczeń historia o rodzinnej miłości, przyjaźni i lojalności, wojnie, zaufaniu i zdradzie. O dojrzewaniu do odpowiedzialności i o tym, że legendy mogą być prawdziwsze, niż nam się wydaje. A także o tym, że nieśmiertelność nie jest nic warta, jeśli nie mamy u boku ludzi, którzy nas kochają. Świetnie napisana, poruszająca i ekscytująca książka, przy której nie można się nudzić. U nas cykl już dawno trafił do grona ulubionych i polecanych bez względu na wiek.
Moja przygoda z fantastyką zaczęła się w dość wczesnej nastoletności od książek zupełnie nieprzeznaczonych dla mojej grupy wiekowej. Oczywiście rozpaliły moją miłość do gatunku i chwała im za to, ale kiedy teraz trafiam na fantasy, które bez zastrzeżeń mogę podsunąć 11-, 12-latkom, a do tego przeżyć podczas lektury masę emocji, to naprawdę mocno im zazdroszczę. Już nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-06
To powieść, która rozpala od środka, zasklepia w bezsilnym gniewie, a przy tym wciąga emocjonalnie i intelektualnie, tworząc przestrzeń do refleksji wykraczających poza powieściowe ramy.
Klimatem najbliżej książce jest do pierwszego tomu kapitalnej dylogii Ocean odrzuconych, choć jest to powieść znacznie oszczędniejsza w słowach. A ponieważ na pewnym poziomie jest retellingiem greckiego mitu, trudno nie skierować myśli ku innej wartościowej książce autorki - Pani labiryntu. O ile jednak wspomniana powieść opowiada na nowo mit we właściwej mu scenerii, o tyle ta opowieść zostaje przeniesiona na początek XX wieku, jest też chyba nieco przystępniejsza w odbiorze dla przeciętnego czytelnika (chociaż uważam, że Pani... jest ogromnie poruszającą historią).
Choć autorka nie stosuje się w powieści do zasad tragedii antycznej to opowieść śmiało nazwać można grecką tragedią, ponieważ odtwarza, a raczej reinterpretuje tragiczny w wydźwięku starogrecki mit o Medei, dlatego czytelnik od początku spodziewa się najgorszego. A jednak książkę czyta się z zapartym tchem, obserwując, jak Knedler wpisuje tę historię w bardziej współczesną scenerię Dolnego Śląska i Breslau sprzed I wojny światowej. Autorka z ogromnym wyczuciem i bardzo inteligentnie wykorzystuje charakterystyczne elementy pierwotnej historii i tworzy zupełnie nową, własną opowieść.
Kapitalnym pomysłem okazuje się konstrukcja głównej bohaterki, wraz z jej niejasnym etnicznym pochodzeniem. Mada niewiele wie o samej sobie, poza tym, że jest rasowym "mieszańcem", trochę Żydówką, trochę Greczynką albo Cyganką, przez co nie może liczyć na społeczną akceptację. Ma za sobą masę trudnych doświadczeń - począwszy od sieroctwa wskutek śmierci reszty rodziny z ręki własnego ojca i wychowania w zakładzie dla kobiet. Potem służba w majętnym domu, która była szansą, ale okazała się traumą, ponieważ Mada podzieliła los wielu ówczesnych służących, dziewcząt bez majątku i rodziny.
Autorka bardzo dobrze nakreśla czytelnikowi los bohaterki i pozwala poznać i zrozumieć jej motywacje. Dzięki temu możemy z Madą współodczuwać i rozumieć jej wybory, nawet jeśli nie zawsze się z nimi zgadzamy. W pełni jesteśmy też w stanie zrozumieć tragizm sytuacji, w której się znalazła, uwikłana w kwestie pozostające poza jej wpływem i niezapewniające wyboru.
Po raz kolejny Magda Knedler udowadnia, jak prawdziwie i wnikliwie portretuje zawiłe relacje międzyludzkie. W tym zbilansowanym obrazie jest miejsce na miłość, nienawiść, zdradę, nieufność. Jest iście tragiczny konflikt, w którym bohaterka nie ma właściwie szans na zwycięstwo. Tę powieść czyta się ze ściśniętym z żalu gardłem i skręconym z wściekłości żołądkiem, a autorka z czułością pochyla się nad tragiczną sytuacją kobiet w tamtym czasie, choć jednocześnie wyraźnie wybrzmiewają tu bardzo uniwersalne akcenty.
Wyrwanie opowieści z antycznych ram i wpisanie w wiek XX pozwala zobaczyć opowieść w nowym świetle i dowodzi, że podobna historia mogłaby wydarzyć się w każdym czasie i miejscu, a tym samym skłania do refleksji nad znaną nam współczesnością. Knedler pokazuje, że do póki istnieją nierówności społeczne czy klasowe, zawsze ktoś z pozycji siły będzie mógł wykorzystać i odrzucić inną osobę. Jednak Mada nie jest ciągle bezwolną istotą, ma w sobie żywotność i wolę walki, próbuje zachować sprawczość nawet wtedy, gdy sprawy wydają się przesądzone. To właśnie za ten wewnętrzny ogień, za płynięcie to z nurtem, to pod prąd podziwiam Madę najbardziej.
W sposobie, w jaki pisze Knedler, jest pewna doza szlachetności, która porusza i zachwyca. Dolny Śląsk jest tu świadomie wybranym tłem akcji, które wyraźnie odbija się w akcji w postaci inspirowanych faktami tropów (te wskazuje autorka w posłowiu). A choć mityczna historia rozgrywa się w konkretnym miejscu i czasie, autorka wyraźnie nadaje jej uniwersalny rys i skłania do refleksji. Medea przestaje się tu jawić jednoznacznie, nie jest po prostu zdolną do okrucieństwa zbrodniarką. Knedler pokazuje, jak powierzchownie ludzie oceniają Madę i jak łatwo manipulować opinią innych, jeśli tylko ma się zasoby (jakież to trywialne, a zarazem niezmienne na przestrzeni lat). Nie od dziś wszak wiadomo, że historię piszą zwycięzcy, a trudno być w ich gronie, gdy nie ma się koneksji i majątku, a nawet wsparcia najbliższych.
Medea... jest opowieścią o miłości i zdradzie, o społecznych nierównościach, które determinują los bohaterki, o marzeniach zdeptanych brutalnie przez rzeczywistość, o tym, jak różną miarą ocenia się kobiety i mężczyzn. Jest z jednej strony retellingiem mitu, wyłuskującym jego wciąż aktualne aspekty, a z drugiej tragedią, w której bohaterka mimo wszystko próbuje ocalić cząstkę siebie. Poruszająca, wciągająca i bardzo prawdziwa, pełna skomplikowanych międzyludzkich, interesujących detali "z epoki", a także w pewnym stopniu kameralna, płynąca równym rytmem i tworząca przestrzeń, w której najlepiej wybrzmiewają emocje i refleksje. Dla mnie to powieść obyczajowa, która wpisuje się w pojęcie literatury środka, a zarazem retelling mitu takiej klasy, jakiej nie ma niejedna zagraniczna autorka promowanych w ostatnim czasie powieści.
To powieść, która rozpala od środka, zasklepia w bezsilnym gniewie, a przy tym wciąga emocjonalnie i intelektualnie, tworząc przestrzeń do refleksji wykraczających poza powieściowe ramy.
Klimatem najbliżej książce jest do pierwszego tomu kapitalnej dylogii Ocean odrzuconych, choć jest to powieść znacznie oszczędniejsza w słowach. A ponieważ na pewnym poziomie jest...
2023-12
Dla fanów Tolkiena pewnie nie ma lepszego pomysłu na wprowadzenie w świąteczny nastrój niż lektura Listów Świętego Mikołaja. To była moja pierwsza myśl, gdy tylko zobaczyłam ją w zapowiedziach. Co ciekawe, to książka, w której znajdą coś dla siebie i dzieci, i dorośli. To świetna propozycja na prezent pod choinkę, a dla tolkienistów - do studiowania przez cały rok.
Co roku w grudniu do dzieci autora Władcy Pierścieni przychodziła koperta ze znaczkiem z Bieguna Północnego. Wewnątrz znajdował się list napisany dziwnym trzęsącym się charakterem pisma i piękny kolorowy rysunek lub kilka szkiców. Listy pochodziły od Świętego Mikołaja i opowiadały wspaniałe historie: o tym jak Niedźwiedź Polarny wspiął się na sam szczyt Bieguna i spadł przez dach domu do jadalni, jak Człowiek z Księżyca zjadł prawie wszystkie świąteczne czekoladki, zanim zaczął naprawiać gwiazdy, no i o wojnach z kłopotliwą hordą goblinów. Czasami Niedźwiedź Polarny gryzmolił notatkę, a innym razem elf Ilbereth dopisywał coś swoim eleganckim pismem, dodając opowieściom jeszcze więcej życia i humoru.
Od pierwszej wiadomości do najstarszego syna z 1920 roku aż po ostatni wzruszający list do córki z 1943 roku książka ta gromadzi wszystkie niezwykłe listy i rysunki w jednym fantastycznym wydaniu. Żaden czytelnik, ani młody, ani stary, nie oprze się pomysłowości Tolkiena, który przez ponad 20 lat wcielał się w rolę Świętego Mikołaja.
Dla mniejszych czytelników ta książka będzie okazją do posłuchania o życiu i przygodach Mikołaja na biegunie. Choć adresaci listów są wymienieni z imienia, najmłodszym nie powinno to przeszkadzać, jako że same opowieści - pełne humoru i pomysłowe, choć nierozbudowane, są ekscytujące.
Dorośli czytelnicy przez kilka chwil będą mieli okazję poczuć się jak dzieci, podążając za rytmem tolkienowskiej opowieści. A jednocześnie zobaczą ukochanego autora z nieco innej strony - jako ojca, wykorzystującego swój talent do sprawienia radości dzieciom i tworzenia dla nich osobistych historii. Historii z ciekawymi bohaterami, ale też czasem odbijającymi echem to, co dzieje się w rzeczywistym świecie - zwłaszcza w czasie II wojny światowej.
W książce mamy nie tylko treść wymyślonych przez Tolkiena listów, ale też możemy zobaczyć je same - koperty, rysunki i kartki zapełnione kolorowym tekstem i zmiennym (zależnie od bohatera) stylem. Cała publikacja jest po prostu świetna, do czytania, analizowania i oglądania. Cieszę się bardzo, że trafiła w moje ręce.
Dla fanów Tolkiena pewnie nie ma lepszego pomysłu na wprowadzenie w świąteczny nastrój niż lektura Listów Świętego Mikołaja. To była moja pierwsza myśl, gdy tylko zobaczyłam ją w zapowiedziach. Co ciekawe, to książka, w której znajdą coś dla siebie i dzieci, i dorośli. To świetna propozycja na prezent pod choinkę, a dla tolkienistów - do studiowania przez cały rok.
Co roku...
Prawie każdy z nas lubi od czasu do czasu zaszyć się we własnym domu. Szukamy w nim bezpieczeństwa, oddechu od nadmiaru bodźców, przestrzeni trochę wyrwanej z codziennej gonitwy. Są jednak osoby, dla których ta przestrzeń staje się prawdziwą klatką. Ale też takie, które wykorzystują dom jak fortecę, odgradzającą je od świata - ze wszystkim złem, które się w nim czai, ale też ze wszelkim dobrem. I właśnie do tej ostatniej grupy należy bohaterka powieści Claire Alexander Nie jesteś sama, Meredith.
Calire Alexander udało się w książce połączyć pełną lekkości formę z fabułą dotykającą osobistych traum, które odciskają się piętnem na życiu bohaterki. To z jednej strony bardzo przystępna proza, pełna ciepła, płynąca w repasującym, przyjemnym rytmie, a z drugiej historia, w której ból i cierpienie stają się niemal namacalne.
Ten dysonans pomiędzy formą a treścią wcale nie sprawia czytelnikowi trudności. Autorce udaje się nie trywializować żadnego z trudnych doświadczeń bohaterów, które przytacza, a jednocześnie nie czyni z opowieści, w której aż gęsto od traum i niekomfortowych (eufemistycznie mówiąc) doświadczeń powieści, o której można powiedzieć, że to wręcz "trauma porn", czyli proza rozsmakowana w doświadczaniu bohaterów ponad miarę.
Autorka skupia się w swojej powieści na aspekcie rekonwalescencji, stopniowego wychodzenia z traumatycznego klinczu ku relacjom zdrowym, wartościowym i wspierającym. Na odkrywaniu dróg do ukojenia, które może nie są w stanie wymazać złych doświadczeń, ale pomagają żyć z nimi oraz mimo nich. Na budowaniu psychicznej odporności, korzystaniu ze wsparcia otoczenia, ale też znajdowaniu siły w samym sobie i woli, by iść dalej i nie poddać się.
Bohaterkę książki poznajemy w 1214. dniu od ostatniego wyjścia z domu. Wydaje się co najmniej pogodzona z losem, a nawet na swój sposób zadowolona z życia, które wiedzie. Ma w końcu własny dom, możliwość pracy zdalnej, wiernego kociego towarzysza, ale też przyjaciółkę, w której życiu wciąż jest miejsce dla zamkniętej w domu Meredith. Poznając codzienność bohaterki, odkrywamy, jak tragiczne doświadczenie wpędziło ją w stan obecny, a także ciąg wydarzeń, który złożył się na taką, a nie inną reakcję. Jednocześnie dzień po dniu przyglądamy się temu, jak świat zewnętrzny zaczyna Mer dawać o sobie znać i jak ona sama dojrzewa do tego, by - metaforycznie - wrócić do żywych.
Alexander z ogromną czułością i empatią eksploruje świat emocji bohaterki. Nie skupia się jedynie na pokazaniu jednostkowej przyczyny i skutku, ale ukazuje całą gamę doświadczeń życiowych i niuanse osobowości postaci, które składają się na finalny portret Mer. Bada relacje z matką i siostrą, ambicje, życiowe cele, związki przyjacielskie i uczuciowe. Są one jak elementy mozaiki, którym możemy przyjrzeć się z bliska, ale dopiero w połączeniu i oglądane z perspektywy wspólnie tworzą spójny i rozpoznawalny obraz. To ten obraz, stworzony z uzyskiwanych na przestrzeni fabularnych retrospekcji informacji, pozwala nam nie tylko poznać i zrozumieć bohaterkę, ale też z nią współodczuwać.
Nie jesteś sama to opowieść o wydarzeniach, które potrafią złamać życie, wytrącić nas z życiowego nurtu i zepchnąć na margines, ale przede wszystkim o odrodzeniu. O uzdrowieniu, które nie przychodzi od razu, a jest jak wyhodowany z trudem kwiat. Delikatny, wymagający czasu i opieki ogrodnika, ale rozkwitający w końcu w pełnej krasie. Autorka pięknie pokazuje, że do uzdrowienia potrzeba czasu i wsparcia osób, które udzielają nam go bezwarunkowo, ale też gotowości nas samych na to, by wyciągniętą dłoń uchwycić.
Choć opowiedziana przez autorkę historia boli i niejednokrotnie ściska serce w żalu, a pięści w bezsilnej wściekłości, to jest jednocześnie empatyczna i pełna ciepła, a także niezwykle kojąca. To jedna z tych powieści, które dają nadzieję na odrodzenie bez lukrowanej posypki i przesłodzonych, pustych fraz. Bywa momentami prosta, czasem odrobinkę schematyczna czy przewidywalna, ale jest lekturą tak przyjemną w odbiorze, że warto przymknąć oko na drobne niedoskonałości. Dla mnie jej największą wartością jest to, że niesie w sobie pokaźną dawkę nadziei bez widma trywializacji problemów. Nie mami widmem prostych rozwiązań czy jednoznacznych odpowiedzi, ale z ogromną wrażliwością eksploruje różne oblicza traum i dróg, którym dotrzeć można do uzdrowienia.
To opowieść o kobiecie o pokiereszowanym umyśle i sercu, która odkrywa, że ma w sobie siłę, by wyjść życiu naprzeciw. A także o tym, jak dużo siły i miłości można czerpać z prawdziwych relacji z ludźmi, którzy chcą podać nam pomocną dłoń, lecz niczego nie narzucają. Pozwalają nam zdrowieć we własnym tempie, bez zniecierpliwiania czy oceniania. To też bardzo uniwersalna opowieść o tym, co w życiu liczy się najbardziej. Dająca nadzieję, że nawet najtrudniejsze doświadczenia nie są w stanie nas złamać, nawet jeśli przygną nas do ziemi. I że po każdej burzy w końcu musi nadejść spokój.
To jedna z historii, która porusza i skłania do refleksji, ale jest też jak plaster na otwartą ranę pokryty kojącym ból środkiem. Wartościowa i inspirująca słodko-gorzka lektura. Doskonale łączy w sobie komfort i ciepło z bólem i trudnymi doświadczeniami, czyniąc z tej niejednoznaczności niezaprzeczalny atut.
Prawie każdy z nas lubi od czasu do czasu zaszyć się we własnym domu. Szukamy w nim bezpieczeństwa, oddechu od nadmiaru bodźców, przestrzeni trochę wyrwanej z codziennej gonitwy. Są jednak osoby, dla których ta przestrzeń staje się prawdziwą klatką. Ale też takie, które wykorzystują dom jak fortecę, odgradzającą je od świata - ze wszystkim złem, które się w nim czai, ale...
więcej Pokaż mimo to