-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik242
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński41
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
2019-01
2018-10-17
Z niedoborem snu nie ma żartów. Choć jedna zarwana noc raczej nie zrujnuje nam zdrowia, to jednak powtarzająca się bezsenność niesie już za sobą poważne konsekwencje. Udowodniono, że brak snu przekłada się na wzrost masy ciała. Nie dość, że nasz metabolizm zostaje rozregulowany, to jeszcze zwiększa się łaknienie. Deprawacja snu może zwiększyć również prawdopodobieństwo wystąpienia cukrzycy, chorób serca, a nawet nowotworów. Cierpi również nasza psychika – pojawiają się stany lękowe a także depresja. Stąd stosowanie higieny snu jest niezwykle ważne, dorosły człowiek powinien spać co najmniej 6-7 godz. dziennie (w zależności od źródła danych). Jednak co zrobić, by w ogóle zasnąć?
Mówi się, by nie jeść ciężkostrawnych produktów przed snem i absolutnie nie pić kawy. Zażyć ruchu, wypić ziółka i wziąć gorącą kąpiel. Przygotować wygodne łóżko, odciąć się od źródeł światła i dźwięku. Inną z praktykowanych metod, jest czytanie książki. Podobnież śledzenie szlaczków tekstu działa uspokajająco i cóż, jest w tym dużo prawdy. Problem w tym, że w większości przypadków książki, które akurat mamy pod ręką mają na tyle wciągającą fabułę, że pochłaniają nas do tego stopnia, że i tak kończymy z zarwaną nocą. Warto jest więc sięgnąć po coś, co nas faktycznie uśpi.
Taką książką jest „Najnudniejsza książka świata” opracowana przez dr Hardwicka oraz prof. K. McCoy’a. To zbiór tekstów i grafik, które mają za zadanie znudzić czytającego na tyle, by ten zapragnął drzemki. Nie są to jednak zwykłe teksty, zostały one tak opracowane, by faktycznie przywołać uczucie senności, zarówno pod względem treści, jak i samej prezencji tekstu (podobnież nawet wybór czcionki był tym podyktowany). I choć w pierwszej chwili podchodziłam dość sceptycznie do tego pomysłu, to wystarczyło mi kilka wieczorów z książką, by przekonać się, że tak książka faktycznie działa.
Początkowo wyszłam z założenia, że mnie nie jest w stanie uśpić żaden tekst, bo w swoim życiu pracowałam już z wieloma tekstami specjalistycznymi (w tym z dziedzin, na których zupełnie się nie znam), więc moja odporność na naukowy bełkot jest na tyle wysoka, że i z tym dam radę. Łatwo jest się chyba domyślić, że to właśnie teksty popularnonaukowe składają się na zawartość „Najnudniejszej książki świata”. Nie są to jednak artykuły przeniesione z periodyków naukowych, nie dość, że są one znacznie krótsze, to jeszcze stylistycznie wydają się być bardziej przystępne i zrozumiałe. Przynajmniej na pierwszy rzut oka, bo choć każdy tekst rozpoczyna się dość niepozornie, to jednak im dalej w tekst, tym jego struktura zaczyna się bardziej komplikować, sprawiając, że nasz mózg zaczyna wariować i faktycznie odczuwać znużenie. Następują np. liczne powtórzenia, które zataczają coraz to szersze kręgi, wprowadzając nas w zupełną dezorientację. Czasami nazwy artykułów zapowiadają opowiadający tekst, który jednak traktuje opisywany fenomen zbyt „dosłownie”. I tak instruktaż kładzenia płytek koncentruje się na wyborze sklepu, w którym powinny zostać zakupione (korzystając z algorytmu najkrótszej ścieżki Dijkstry), a szczegółowa analiza Don Kichota jest na tyle szczegółowa, że analizie podlega każde słowo użyte w tekście (o historii powstawania piramid nie wspominając: tam opisywane jest kładzenie poszczególnych bloków). Wystarczy przeczytać kilka artykułów, by poczuć zbliżającą falę znużenia.
Jednak jeszcze silniejsze działanie od tekstu mają ilustracje, szczególnie te, które nakłaniają nas do szukania różnic pomiędzy zamieszczonymi na stronach elementami. O ile szukanie różnic wymaga koncentracji i najczęściej działa na nasz mózg pobudzająco, to jednak w tym przypadku jest zupełnie inaczej. Obiekty pokryte są drobnymi kółkami lub paskami, które męczą nie tylko nasz wzrok, ale wprawiają mózg w dość dziwny trans, który faktycznie działa kojąco i nasennie. I choć dokładałam największych starań, by te różnice znaleźć, to jednak w żadnym przypadku mi się to nie udało. Z każdym razem mój mózg wpadał w dziwny wir prowadzący go wprost w objęcia Morfeusza. A skoro o wirach mowa, to w książce znajdziemy kilka „wirujących kręgów umysłu), które działają jeszcze skuteczniej na uśpienie naszego umysłu (pisząc tę recenzję zerknęłam na jeden z kręgów i uwierzcie – zaczęłam ziewać).
Oprócz typowo nużących tekstów czy obrazków, na kartach „Najnudniejszej książki świata” znajdziemy wiele żartobliwych propozycji aktywności, które są (zdaniem autorów) nudne, czy też rysunki, które mają pokazać „nudne rzeczy” (np. stadia wzrostu rośliny). I choć wszystkie te drobiazgi mają oscylować wokół „nudy”, to jednak niektóre są… interesujące. Mnie osobiście zaciekawiła lista różnych rodzajów śniegu – wszak uczyłam się na studiach, że takie słownictwo istnieje wśród Eskimosów, którzy, żyjąc na co dzień wśród białej połaci, wytworzyli w swojej leksyce więcej określeń na śnieg, niż my, którzy rozróżniamy jedynie śnieg sypki od brei. Są również ciekawostki lingwistyczne (zwroty związane ze snem w różnych językach), tablice identyfikacyjne kaczek czy fakty dotyczących kiszonych ogórków.
Oczywiście nie wszystkie teksty czy ilustracje zamieszczone w książce są tak samo skuteczne, zdaję sobie również sprawę, że nie na każdego zgromadzone w „Najnudniejszej książce świata” aktywności zadziałają tak samo. Sama książka została pomyślana bardziej jako żart, niż profesjonalny usypiacz (ważne: nie jest to również lek na bezsenność), jednak z całą pewnością deklaracja, że przy jej treści można usnąć, nie jest zwyczajnym chwytem marketingowym. A nawet jeśli nie zaśniecie, to przynajmniej dowiecie się czegoś ciekawego na temat poduszek powietrznych czy garncarstwa. Kto wie, kiedy ta wiedza może się wam przydać?
„Najnudniejsza książka świata” to twór podobny do Zniszcz ten dziennik – obie te książki stanowią komentarz na temat tradycyjnego podejścia do książki. Keri Smith nakłaniała do kreatywnej destrukcji przedmiotu, w którym grzechem było zagięcie rogów. Dr Hardwick oraz prof. K. McCoy udowadniają natomiast, że książka może być nudna, przekuwając jednocześnie ilość zaśnięć podczas lektury nie w porażkę, a w sukces.
Oby po przebrnięciu przez tę książkę sukcesem zakończyły się również Wasze problemy ze snem. I przyznaje się z ręką na sercu: po raz pierwszy piszę recenzję nie przeczytawszy całej książki. Po prostu nie dałam rady, co, paradoksalnie, świadczy o tej treści niezwykle dobrze.
Z niedoborem snu nie ma żartów. Choć jedna zarwana noc raczej nie zrujnuje nam zdrowia, to jednak powtarzająca się bezsenność niesie już za sobą poważne konsekwencje. Udowodniono, że brak snu przekłada się na wzrost masy ciała. Nie dość, że nasz metabolizm zostaje rozregulowany, to jeszcze zwiększa się łaknienie. Deprawacja snu może zwiększyć również prawdopodobieństwo...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-10-02
Co raz częściej dietetycy zaczęli eksperymentować z regulowaniem relacji węglowodany:białko:tłuszcz w żywieniu człowieka. Skoro cukry są dla nas szkodliwe, to logicznym jest, że powinniśmy zmniejszyć ich udział w diecie. Analogicznie, skoro tłuszczy jemy za mało, to należy zwiększyć ich dzienne spożycie? Co więcej, dowiedziono, że redukcja spożycia węglowodanów oraz zwiększenie udziału tłuszczy nie tyko nie spowoduje przyrostu wagi, a wręcz przeciwnie – przestawi organizm na spalanie tłuszczy doprowadzając ostatecznie do spadku masy ciała. Tak powstała dieta ketogeniczna, która polega na wprowadzeniu organizmu w stan ketozy, czyli procesu, w którym będą trawione ketony znajdujące się w tłuszczu, a nie – jak ma to miejsce do tej pory – węglowodany.
O takim sposobie żywienia pisze m.in. dr Joseph Mercola w swojej książce Dobry tłuszcz, na kartach której promuje Mitochondrialną Terapię Metaboliczoną. Terapia ta polega przede wszystkim na optymalizacji pracy mitochondriów i ochronie mitochondrialnego DNA przed uszkodzeniami, poprzez zmianę diety na przytoczoną powyżej wysokotłuszczową. Autor deklaruje, iż w ten sposób unikniemy wielu chorób, w tym przede wszystkim tych o podłożu nowotworowym. Poza tym, stosowanie tego rodzaju diety ma wywołać spadek produkcji insuliny, co może pomóc w radzeniu sobie z insulinoopornością czy wręcz z cukrzycą typu II. Co ciekawe, dieta ta pierwotnie stosowana była w przypadku leczenia… padaczki.
Doktor Mercola dokładnie i w przystępny sposób tłumaczy procesy chemiczne zachodzące w naszych organizmach, w którym główną rolę odgrywają mitochondria oraz wolne rodniki a także cukry i tłuszcze. I jeśli mam być szczera, robi to na tyle sugestywnie, że udało mu się mnie przekonać, że tłuszcze są naszemu organizmowi niezbędne i jeśli ktoś jeszcze w to wątpi, to powinien niezwłocznie sięgnąć po tę książkę. Ciekawostką są również przytoczone przez niego opisy dwóch spraw z historii dietetyki: dotyczącej niegdyś popularnego tłuszczu Crisco, który okazał się być szkodliwy oraz diety śródziemnomorskiej, która choć uważana jest za wzór żywienia, to okazuje się być daleka od ideału.
A jak jest zatem z dietą proponowaną przez autora? Na pierwszy rzut oka wydaje się być rozwiązaniem idealnym, bo i tak je przedstawia autor. Jemy normalnie, z tym wyjątkiem, że zmniejszamy w posiłkach udział węglowodanów, a zwiększamy udział tłuszczy. Oczywiście nie oznacza to, że z radością witamy na naszych stołach golonkę, którą zagryzamy kiełbasą (nawet tą bio). Do tej pory nie wspominałam bowiem o innym składniku odżywczym, jakim jest białko. I tutaj nadszedł czas na dość smutną wiadomość: w przeciwieństwie do diety paleo czy Atkinsa, białko nie jest mile widziane w diecie ketogenicznej, a co za tym idzie, nie możemy pozwolić sobie na zbyt duże szafowanie mięsem (które, jak wiemy, jest jego bogatym źródłem). Mercola uzasadnia ten fakt negatywnym wpływem tego składnika odżywczego na stan mitochondriów.
Co zatem powinniśmy jeść? Wyjadać łyżką olej kokosowy (bio) ze słoika? Cóż, choć autor sugeruje takie rozwiązanie jako formę przekąski czy „słodzenie” kawy masłem (zwłaszcza, gdy dopadnie nas ochota na „coś słodkiego”), to jednak poza tym ekscesem nie jest aż tak tragicznie. Na kartach Dobrego tłuszczu znajdziemy kompletną listę produktów, które powinniśmy przyjmować, a których raczej powinniśmy unikać. Owoce (z kilkoma wyjątkami) są raczej nierekomendowane, natomiast już znacznie szerszy wybór otrzymujemy w przypadku warzyw, które mają być w diecie nie tyle nośnikiem witamin i mikroelementów, co błonnika. Jeśli chodzi o białko, to warto je czerpać z ryb i owoców morza (znajdziemy tutaj niezwykle przydatne rozgraniczenie gatunków ryb pod względem zawartości rtęci) oraz nabiału (choć i tutaj znajdziemy listę produktów zakazanych).
A skąd czerpać ten magiczny tłuszcz, który ma być podstawą naszej diety? Mercola powołuje się głównie na tłuszcze roślinne (te nieutwardzone), jajka oraz orzechy i pestki, które są wciąż niedocenianym składnikiem naszej diety (choć powoli dostrzegane przez lekarzy: ja kiedyś otrzymałam lekarskie zalecenie jedzenia orzechów brazylijskich, jako sposób na zniwelowanie niedoboru selenu). Każdy wybór składnika diety autor wnikliwie uzasadnia, ukazując jego pozytywny wpływ na funkcjonowanie naszego organizmu, ale nie kryjąc również pewnych „defektów” danego produktu – ideałów bowiem nie ma.
Autor w Dobrym tłuszczu wprowadza nas krok po kroku w arkana Mitochondrialnej Terapii Metabolicznej. Od przedstawienia teorii, aż po praktyczne wskazówki. Pokazuje różne wariacje diety (od najłagodniejszej, po najbardziej radykalną), różne rodzaje postów (tak, te są obecne i w tym przypadku), podpowiada w co wyposażyć swoją kuchnię (a co z niej usunąć), a nawet jakie badania należy przeprowadzić przed przystąpieniem do Terapii i w jej trakcie (przygotujcie się na codzienne badanie poziomu glukozy). Otrzymujemy wręcz gotową checklistę spraw do załatwienia w początkowej fazie Terapii, co jest niezwykle przydatne i sprawia, że o niczym nie zapomnimy. Reasumując: Dobry tłuszcz prowadzi nas za rękę przez pierwsze dni Terapii, szczegółowo opisując jak radzić sobie w chwilach słabości czy np. jak zareagować w sytuacji, gdy nasz krewny upiecze dla nas tort (którego oczywiście nie możemy zjeść). Ale żeby nie było zbyt kolorowo, autor prezentuje również niesione przez dietę skutki uboczne, które mogą pojawiać się w początkowych dniach Terapii. Nie są one poważne, ale warto się na ich nadejście przygotować.
Życzyłabym sobie, by wszystkie książki opisujące diety były tak dokładnie przygotowane. Co prawda nie znajdziemy tutaj sugestywnych ilustracji czy przepisów (tego akurat żałuję, ale w ramach rekompensaty autor podaje strony internetowe, na których możemy je znaleźć), ale zamiast znajdziemy naukowe (choć podane w niezwykle przystępny sposób) wytłumaczenie konieczności intensyfikacji tłuszczy w naszej diecie oraz wiele szczegółowych porad i wskazówek dotyczących samej Terapii.
Co raz częściej dietetycy zaczęli eksperymentować z regulowaniem relacji węglowodany:białko:tłuszcz w żywieniu człowieka. Skoro cukry są dla nas szkodliwe, to logicznym jest, że powinniśmy zmniejszyć ich udział w diecie. Analogicznie, skoro tłuszczy jemy za mało, to należy zwiększyć ich dzienne spożycie? Co więcej, dowiedziono, że redukcja spożycia węglowodanów oraz...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-09-10
Na rynku pojawia się ostatnio wiele publikacji związanych z dzikimi roślinami. Jedną z nich jest książka „Dobre zioła” autorstwa Rachel Landon – byłej modelki, dziś specjalistki medycyny naturalnej i irydologii. Poradnik ten, w przeciwieństwie do analogicznych pozycji, skupia się wyłącznie na adaptogenach, czyli tzw. superziołach. W przeciwieństwie do zwykłych ziół, adaptogeny nie działają na wielu płaszczyznach, nie skupiając się wyłącznie na jednej dolegliwości. Zdaniem autorki, wspomagają one również odzyskanie równowagi organizmu, chronią przed stresem oraz zapewniają witalność. Wbrew pozorom nie jest to nowy wynalazek: po raz pierwszy nazwy tej użył Mikołaj Łazariew, czołowy farmakolog ZSRR, już w latach 40. minionego wieku, choć na popularności zyskały one dopiero niedawno.
Jakie zioła są adaptogenami? Cóż, klasyfikacja superziół wciąż pozostaje kwestią dyskusyjną. Zdaniem jednych wystarczy, by dana roślina wykazywała zbawienne działanie na więcej, niż jeden organ, inni twierdzą, że powinna ona działać bezpośrednio na oś HPA (podwzgórze-przysadka-nadnercza). Landon w swojej książce zdecydowała się zawrzeć top 20 swoich ulubionych ziół, które wpisują się w obie definicje. I w tym miejscu wato zwrócić uwagę na dwie kwestie. Po pierwsze: jak to już w przypadku publikacji zagranicznych bywa, znajdziemy tutaj przykłady roślin, które nie występują w Polsce (choć są dostępne w internetowych sklepach ze zdrową żywnością i to często w dość przystępnych cenach). Po drugie: autorka dość liberalnie traktuje pojęcie „zioło”, twierdząc, że obecnie granice pomiędzy poszczególnymi terminami się zacierają. Dlatego na kartach tej książki znajdziemy m.in. zieloną herbatę, kurkumę, gotu kola, rozmaryn, dziki bez czy… pyłek pszczeli.
„Dobre zioła” nie jest poradnikiem, który pomoże nam w zbieraniu ziół, ale jest istną skarbnicą wiedzy dotyczącej opisywanych przez autorkę roślin. Landon nie ogranicza się wyłącznie do wypunktowania korzyści płynących z danej rośliny, zamiast suchych informacji prezentuje opisy, w których zawiera opis danego zioła oraz jego rys historyczny: pochodzenie nazwy, przypisywaną symbolikę czy pierwotne zastosowanie. Nie od dziś wiadomo bowiem, że niektóre rośliny odznaczają się szczególnymi cechami, niektórym przypisywano również właściwości magiczne. Dowiemy się np. że pędy czarnego bzu zakopywano przy grobach zmarłych, by chronić ich przed złem, natomiast rumianek posiada właściwości allelopatyczne (odstrasza szkodniki). Dowiemy się również, że podczas II wojny światowej rząd brytyjski zachęcał obywateli do suplementowania racji żywnościowych owocami dzikiej róży, a rozmaryn stanowił niegdyś symbol wierności (jego gałązki wręczali sobie zakochani).
Oczywiście najwięcej miejsca w książce zostaje poświęcone na korzystny wpływ omawianych ziół na ciało i umysł. Oczywiście dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, że herbata zielona oczyszcza, rumianek uśmierza dolegliwości trawienne, a żeń-szeń pobudza. Ale czy wiedzieliście, że pyłek pszczeli pomoże chorym na anemię a kurkuma powinna wejść do diety osób cierpiących na anoreksję? Głóg może okazać się pomocny przy leczeniu żylaków a pokrzywa może pomóc w walce z alergiami. Takich przykładów jest znacznie więcej, a co najważniejsze Landon za każdym razem cierpliwie tłumaczy, dlaczego dana roślina akurat w ten sposób działa na nasz organizm, powołując się również na różnego rodzaju badania naukowe (zakończone lub aktualnie trwające – jak się bowiem okazuje, jeszcze nie wszystko na temat ziół wiemy i może się okazać, że niektóre z nich mogą być przydatne w walce z nowotworami).
„Dobre zioła” zawierają również praktyczną część, czyli przepisy na potrawy, kosmetyki czy medykamenty wykonane przy użyciu opisywanych roślin. Umiejętnie balansuje pomiędzy typowymi zastosowaniami (jak np. syrop z kwiatów czarnego bzu, napar z rumianku czy mrożona zielona herbata z miętą), a bardziej zaskakującymi połączeniami jak płukanka do włosów z kłoskami owsa, latte z różańcem górskim, popcorn z pyłkiem pszczelim czy… masło z matchy. Warto zauważyć, że przepisy zamieszczone w części opisującej jedno zioło zawierają wśród składników bohatera innego rozdziału, dzięki czemu kupując większą ilość np. pyłku pszczelego będziemy mogli go wykorzystać również w innych przepisach. Przepisy są dość proste w wykonaniu, choć niektóre mogą być odrobinę praco- (i czaso-) chłonne. Ze składnikami nie powinno być większego problemu, choć same zioła często dostępne są wyłącznie w sklepach ze zdrową żywnością. Autorka przychodzi nam w sukurs podając listę sprawdzonych dostawców, problem w tym, że lista ta dotyczy Wielkiej Brytanii, a nie Polski. Cóż, nie można mieć wszystkiego.
Oczywiście do zbawiennego działania ziół należy podchodzić ze zdrowym rozsądkiem i pamiętać o tym, że czasami stosowanie naparów czy domowych syropów nie wystarczy. Przy przewlekłych i uciążliwych dolegliwościach należy oczywiście zasięgnąć porady lekarskiej i wybrać się na spacer do apteki. Sama autorka zauważa, że w niektórych przypadkach dobroczynne działanie rośliny przynosi rezultat dopiero po długotrwałym jej spożywaniu lub przy spożyciu odpowiednio dużej dawki. Warto również wziąć pod uwagę, czy przypadkiem nie jesteśmy na jakąś roślinę uczuleni – w moim przypadku reakcję uczuleniową wywołuje korzeń imbiru (jego przetworzona, sproszkowana wersja jest już bardziej akceptowana, choć nadal w ograniczonych ilościach), z przezorności unikam również pyłku pszczelego (przed którym alergików ostrzega sama autorka). Paradoksalnie, rośliny nie tylko pomagają, ale również mogą zaszkodzić i niestety w przeciwieństwie do mozolnie wypracowywanych korzyści, szkody pojawiają się niemal natychmiast.
„Dobre zioła” to książka dla wszystkich tych, którzy chcieliby dowiedzieć się więcej o korzyściach płynących z roślin. Być może nie jest to książka z barwnymi ilustracjami, które w większości przypadków nadają książce objętości. Zamiast takich „wypełniaczy” Landon serwuje czytelnikowi pożywną porcję wiedzy, podpierając się nie tylko własnym doświadczeniem, ale również bogatą bibliografią. Dlatego nawet, jeśli nie interesuje nas własnoręczne wykonywanie mikstur na bazie ziół, to możemy dowiedzieć się z tej książki wielu cennych informacji, które mogą pomóc nam we wprowadzeniu modyfikacji w naszej diecie czy pielęgnacji ciała. A warto korzystać z dobrodziejstw natury, bo jej wpływ na nasze zdrowie i samopoczucie jest nieoceniony.
Na rynku pojawia się ostatnio wiele publikacji związanych z dzikimi roślinami. Jedną z nich jest książka „Dobre zioła” autorstwa Rachel Landon – byłej modelki, dziś specjalistki medycyny naturalnej i irydologii. Poradnik ten, w przeciwieństwie do analogicznych pozycji, skupia się wyłącznie na adaptogenach, czyli tzw. superziołach. W przeciwieństwie do zwykłych ziół,...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08-20
Gdy niedawno trafiła w moje ręce książka Kąpiele leśne autorstwa M. Amos Clifford, początkowo zastanawiałam się, czego może ona dotyczyć. Kąpieli z użyciem igliwia sosnowego? Żywicy? Mchu i paproci? Nic bardziej mylnego.
Kąpiele leśne to inna nazwa japońskiej praktyki shinrin-yoku, która została wymyślona w 1982 r. przez Tomohide’a Akiyamę. Jego zamiarem było stworzenie metody łączącej pobyt w lesie z prozdrowotną ekoturystyką, czegoś z pogranicza wędrówek leśnych i medytacji, okraszonej dość sporą dawką japońskiej duchowości. Inna nazwa tego zwyczaju – „leśna terapia” – doskonale odwzorowuje to, czym pomysł Akiyamy się ostatecznie stał. Kąpiele leśne polegają na niczym innym, jak na przeprowadzaniu medytacji na świeżym powietrzu – zamiast siedzieć po turecku na podłodze we własnym pokoju i pozwalać swoim myślą płynąć powoli, osoby poddające się „terapii” chodzą po lesie wykonując kilka prostych czynności. Jak już wspomniałam, kąpiele leśne odbywają się według określonej procedury, której należy przestrzegać, by osiągnąć zadowalające efekty.
Terapia zaczyna się od wyrażenia intencji zażycia kąpieli leśnej. Po przekroczeniu progu lasu, przez ok. 15 min zostajemy w miejscu, po czym przez ok. 20 min spacerujemy po lesie rozglądając się dookoła. Następnie następuje się kluczowa część korzystania z „leśnych zaproszeń”, czyli wykonywania od 1 do 3 prostych aktywności mających na celu zbliżyć uczestnika do natury i na nią uwrażliwić. Po tej części przez ok. 20 min siedzimy miejscu po czym przeprowadzamy ceremonię picia herbaty połączoną z przekąskami i rozmową z innymi uczestnikami (w Japonii tego typu doświadczenia odbywa się grupowo) i wracamy do domu.
I tutaj dochodzimy do pierwszej bariery, jaką mogą napotkać polscy czytelnicy: czynności te są dość specyficzne i na pierwszy rzut oka wydają się nielogiczne. Skupiają się one na uaktywnieniu wszystkich zmysłów uczestnika terapii oraz odnoszą się do czterech żywiołów. O ile aktywności polegające na obserwowaniu nieba czy nasłuchiwaniu odgłosów wydają się w miarę akceptowalne, tak bicie pokłonów czy wspomniane już odprawienie ceremonii picia herbaty może już wydawać się lekko dziwne ze względu na brak dostosowania do naszej kultury. I o ile na papierze tego typu aktywności wydają się beznadziejne, to jednak w praktyce tego typu zwyczaje są już o wiele mniej „idiotyczne”. Pomaga w tym trwający ok. 35-40 min proces przebywania w lesie poprzedzający wykonanie „leśnych zaproszeń”. Przez ten czas uczestnik zdąży nie tylko oswoić się z lasem, ale również odciąć się od bodźców, wyciszyć i stopniowo włączyć w medytację. Wyjątkowo oporni mogą poprzestać na nieco mniej ekscentryczne aktywności, a ceremonię picia herbaty zastąpić leśnym piknikiem z kanapkami w roli głównej (warto tej części nie odpuszczać: kanapki jedzone na łonie natury smakują znacznie lepiej, a poza tym po ok. 2 godzinach leśnej wędrówki zdążymy zgłodnieć – przyjemne z pożytecznym).
Co jest drugą barierą? Stan polskich lasów. Gdy czytamy książkę Kąpiele leśne wielokrotnie stwierdzimy, że autor (choć nie jest Japończykiem) nie zna realiów polskich lasów, praktycznie nieoznakowanych, pełnych kleszczy oraz, szczególnie w okresie jesiennym, ludzi. Również i ten aspekt zostaje poruszony w jednym z ostatnich rozdziałów książki. Clifford doradza czytelnikowi gdzie wybierać miejsca na kąpiele a także, co ze sobą zabrać (przyda się spory plecak turystyczny). Osobiście radzę wycieczki po znanych leśnych zakątkach, a jeśli takich nie posiadamy, wybranie się do bardziej zalesionego, dużego parku, który posiada wyraźne oznaczenia. Problem w tym, że w parkach są inni ludzie, którzy mogą nas rozpraszać, więc warto się w takie miejsce wybrać w dniu roboczym poza sezonem letnim. Autor sugeruje również odbywanie podróży w towarzystwie przewodnika, ale w Polsce możemy mieć z tym problem.
Warto więc w podróż wybrać się z przewodnikiem zamkniętym w książce. Ten wydany przez Wydawnictwo Kobiece idealnie się do tego nadaje. Książka została wydana w małym formacie i jest niesamowicie lekka. Nadaje się zatem idealnie do noszenia, nawet w średniej wielkości damskiej torebce czy w małym plecaku. Z czasem dojdziemy do takiej praktyki, że będziemy mogli ją zostawić w domu.
Czy warto praktykować kąpiele leśne? Choć początkowo ta praktyka może wydawać się dziwna lub wręcz idiotyczna, to jednak po pierwszym przejściu przez cały proces możemy przekonać się, że jednak jest w tym jakiś sens. A jeśli jesteśmy bardzo oporni, to po prostu wybierzmy się na spacer do lasu. Niespieszny. Zwróćmy uwagę na to, co się tam znajduje, spróbujmy się odprężyć. To pomaga. I przy okazji uczy nas dostrzegać piękno w naturze i oddawać jej respekt.
Pierwsza publikacja: https://literatkakawy.wordpress.com
Gdy niedawno trafiła w moje ręce książka Kąpiele leśne autorstwa M. Amos Clifford, początkowo zastanawiałam się, czego może ona dotyczyć. Kąpieli z użyciem igliwia sosnowego? Żywicy? Mchu i paproci? Nic bardziej mylnego.
Kąpiele leśne to inna nazwa japońskiej praktyki shinrin-yoku, która została wymyślona w 1982 r. przez Tomohide’a Akiyamę. Jego zamiarem było stworzenie...
2018-07
Książka ta stanowi rozszerzenie wykładów, jakie autor zamieszczał na swoim kanale na Youtube, w których to próbowa dowieść, że Polacy (przynajmniej w części) wywodzą się nie od Słowian, a od Wandalów, plemienia, które uważane jest za germańskie. Utrzymuje on, że Wiślanie, lud skoncentrowany w okolicach dzisiejszego Krakowa, to właśnie rzeczeni Wandalowie, a rzeka, wokół której skoncentrowane było ówczesne osadnictwo to nie Wisła, ale Wandalus.
Czy warto sięgnąć po książkę Pawła Szydłowskiego? Moim zdaniem tak, o ile będziemy w stanie pogodzić się z nieco zbyt agresywnym nastawieniem autora. Opisany w książce pogląd nie jest autorską koncepcją Szydłowskiego, istnieje wielu ludzi, którzy wierzą w taką wersję dziejów wczesnej Polski. Czy zatem jest w tej teorii prawda czy to tylko pobożne życzenie niektórych Polaków zawiedzionych skromnymi początkami ich ojczyzny? Zapewne jest to kombinacja tych dwóch rozumowań, niestety nie dowiemy się, w jakich proporcjach jest to fikcja, a w jakich prawda.
Cały tekst: https://literatkakawy.wordpress.com/2018/07/17/wandalowie-czyli-polacy/
Książka ta stanowi rozszerzenie wykładów, jakie autor zamieszczał na swoim kanale na Youtube, w których to próbowa dowieść, że Polacy (przynajmniej w części) wywodzą się nie od Słowian, a od Wandalów, plemienia, które uważane jest za germańskie. Utrzymuje on, że Wiślanie, lud skoncentrowany w okolicach dzisiejszego Krakowa, to właśnie rzeczeni Wandalowie, a rzeka, wokół...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-04-23
Ocaleni z XX wieku to książka, którą warto przeczytać. Choć podobne opowieści słyszeliśmy już wielokrotnie te, podane wraz z emocjami osób, które przeżyły holocaust, wciąż szokują i poruszają. A przede wszystkim po raz kolejny pokazują nam, że czasu wojny, praw, jakimi się ona rządziła, logiką, jaka wówczas obowiązywała, nie jesteśmy w stanie w żaden sposób zrozumieć. Ta historia wciąż przeraża i powinna stanowić dla nas lekcję. A my z niej powinniśmy wreszcie wyciągnąć jakieś wnioski.
Więcej na: https://literatkakawy.wordpress.com/2018/04/17/ocaleni-z-xx-wieku/
Ocaleni z XX wieku to książka, którą warto przeczytać. Choć podobne opowieści słyszeliśmy już wielokrotnie te, podane wraz z emocjami osób, które przeżyły holocaust, wciąż szokują i poruszają. A przede wszystkim po raz kolejny pokazują nam, że czasu wojny, praw, jakimi się ona rządziła, logiką, jaka wówczas obowiązywała, nie jesteśmy w stanie w żaden sposób zrozumieć. Ta...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-04-04
Po Królewskie sny sięgnąć warto. Jest to jedna z niewielu książek nawiązujących do polskiej historii, która przedstawia dzieje kraju z dystansem i odrobiną humoru. Nie znajdziemy tutaj patosu czy przydługich wywodów historycznych. To powieść, która wciąga i którą, choć liczy 420 stron zadrukowanych dość małą czcionką, czyta się jednym tchem. Po części jest to zasługa oparcia narracji na dialogach (w przypadku przeniesienia na język powieści scenariusza, nie mogło być inaczej), ale wciąga również sama tematyka, która umiejętnie balansuje pomiędzy obyczajowością a polityką.
Więcej: https://literatkakawy.wordpress.com/2018/03/31/krolewskie-sny/
Po Królewskie sny sięgnąć warto. Jest to jedna z niewielu książek nawiązujących do polskiej historii, która przedstawia dzieje kraju z dystansem i odrobiną humoru. Nie znajdziemy tutaj patosu czy przydługich wywodów historycznych. To powieść, która wciąga i którą, choć liczy 420 stron zadrukowanych dość małą czcionką, czyta się jednym tchem. Po części jest to zasługa...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-03-27
Mikołaj Grynberg pracując nad tą książką przeprowadził dziesiątki rozmów. Była to praca niełatwa, jednak jej efekt jest w pełni zadowalający. W tym roku dużo mówi się o tej mało chlubnej rocznicy, jednak nikt lepiej nie opowie o tych zdarzeniach, jak ich ofiary. To opowieści, które nie są zbiorem suchych faktów, ale tworzą je emocje. Niezwykle silne, które poruszają, zmuszają do refleksji i pozwalają lepiej zrozumieć drugą stronę. To przydatna lekcja historii, której (ze względu na sposób nauczania tego przedmiotu) nie otrzymamy w szkole.
Zaznaczam jedynie, że jest to lektura, którą należy sobie dawkować. To nie jest książka, którą czyta się „na raz”. Takie podejście sprawia bowiem, że poszczególne wywiady zaczynają się ze sobą zlewać, sprawiają, że zaczynamy się gubić w poszczególnych historiach. Przy zachowaniu odrobiny powściągliwości zyskamy z tej lektury znacznie więcej.
Więcej: https://literatkakawy.wordpress.com/2018/03/20/ksiega-wyjscia/
Mikołaj Grynberg pracując nad tą książką przeprowadził dziesiątki rozmów. Była to praca niełatwa, jednak jej efekt jest w pełni zadowalający. W tym roku dużo mówi się o tej mało chlubnej rocznicy, jednak nikt lepiej nie opowie o tych zdarzeniach, jak ich ofiary. To opowieści, które nie są zbiorem suchych faktów, ale tworzą je emocje. Niezwykle silne, które poruszają,...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-03-14
Warto sięgnąć po Rozmowy, jest to jeden z nielicznych wywiadów, który nie koncentruje się jedynie na pokazaniu biegu życia sławnej osoby, ale również na przekazaniu jego komentarzy odnośnie obecnego stanu kultury. To wartościowa lektura nie tylko dla fanów Gustawa Holoubka, ale również dla wszystkich entuzjastów kina i teatru. To fascynująca podróż śladami odradzającej się po wojnie polskiej scenie teatralnej, która cały czas musiała zmagać się z nastrojami politycznymi. Książka, którą czyta się z przyjemnością i z której wiele można się dowiedzieć.
Więcej na: https://literatkakawy.wordpress.com/2018/03/14/holoubek-rozmowy/
Warto sięgnąć po Rozmowy, jest to jeden z nielicznych wywiadów, który nie koncentruje się jedynie na pokazaniu biegu życia sławnej osoby, ale również na przekazaniu jego komentarzy odnośnie obecnego stanu kultury. To wartościowa lektura nie tylko dla fanów Gustawa Holoubka, ale również dla wszystkich entuzjastów kina i teatru. To fascynująca podróż śladami odradzającej się...
więcej mniej Pokaż mimo to
Surogatka to powieść zaskakująca, wciągająca i napisana z pomysłem. Szkoda, że pomysłowość ta wymknęła się autorce spod kontroli w ostatnich rozdziałach książki i tym samym bardzo spłyciła przekaz tej powieści. Nie mniej jednak warto dać tej książce szansę, doskonale sprawdzi się ona bowiem jako umilacz czasu podczas podróży komunikacją miejską, w kolejce do lekarza czy podczas leniwych wieczorów. Niezwykle wciągający i pokazujący do czego może doprowadzić kobietę silna potrzeba posiadania dziecka.
Więcej: https://literatkakawy.wordpress.com/2018/03/07/surogatka/
Surogatka to powieść zaskakująca, wciągająca i napisana z pomysłem. Szkoda, że pomysłowość ta wymknęła się autorce spod kontroli w ostatnich rozdziałach książki i tym samym bardzo spłyciła przekaz tej powieści. Nie mniej jednak warto dać tej książce szansę, doskonale sprawdzi się ona bowiem jako umilacz czasu podczas podróży komunikacją miejską, w kolejce do lekarza czy...
więcej mniej Pokaż mimo tohttps://literatkakawy.wordpress.com/2018/03/09/mleko-i-miod/
https://literatkakawy.wordpress.com/2018/03/09/mleko-i-miod/
Pokaż mimo to2018-03-11
Książka ta nie jest poradnikiem, a raczej studium przypadku. Przypadku indywidualnego, który owszem, może stanowić inspirację dla czytelnika, ale raczej nie sprawdzi się jako uniwersalny zestaw porad, jak pobudzić swoją kreatywność. Stąd nie pomoże ona osobom zajmującym się na co dzień moderacją warsztatów kreatywnych z dużymi grupami. No, chyba jako źródło przykładów znanych person, które dzięki kreatywności osiągnęły sukces.
Nie zmienia to jednak faktu, iż jest to pozycja ciekawa, która może stanowić inspirację dla czytelników do zmiany ich podejścia do życia i rozpoczęcia życia z większą dozą kreatywności we krwi. Kilka z opisanych metod stosowanych przez ludzi sukcesu sam przetestuje, kiedy będę potrzebował inspiracji.
więcej: https://literatkakawy.wordpress.com/2018/03/11/kreatywni-i-masz-pomysl-na-wszystko/
Książka ta nie jest poradnikiem, a raczej studium przypadku. Przypadku indywidualnego, który owszem, może stanowić inspirację dla czytelnika, ale raczej nie sprawdzi się jako uniwersalny zestaw porad, jak pobudzić swoją kreatywność. Stąd nie pomoże ona osobom zajmującym się na co dzień moderacją warsztatów kreatywnych z dużymi grupami. No, chyba jako źródło przykładów...
więcej mniej Pokaż mimo tohttps://literatkakawy.wordpress.com/2017/11/06/stancje/
https://literatkakawy.wordpress.com/2017/11/06/stancje/
Pokaż mimo to
Szczepan Twardoch przyzwyczaił nas do solidnej i dopracowanej prozy. Pamiętam doskonale, jak niemalże każdy rozpływał się nad jego Morfiną, późniejszy Drach został przyjęty równie entuzjastycznie. Teraz przyszedł czas na nową powieść, która jeszcze przed wydaniem wzbudziła na rynku dość żywe (i to w większości pozytywne) emocje, a prawo do jej ekranizacji zakupił Canal+. Tylko czekałam, aż Król zostanie ogłoszony wydarzeniem literackim roku, ale całe szczęście casus Kronosa Gombrowicza się nie powtórzył i najnowsze dzieło Twardocha nie okazało się być przereklamowane.
Choć doskonałe też nie jest.
Zacznijmy od tego, co w Królu jest dobre, a jest to przede wszystkim fabuła. Akcja książki rozwija się w taki sposób, że sama pcha czytelnika do przodu, wywołując syndrom „jeszcze jednej strony”. Powieść toczy się w 1937 r., momencie, kiedy Polska znajduje się o krok od rozpoczęcia zagłady. W powietrzu czuć niepokój wywołany sytuacją rozgrywającą się za zachodnią granicą, poczucie zagrożenia szerzy się zwłaszcza wśród zbiorowości żydowskiej, która spotyka się z coraz to większą niechęcią również w kraju. Wśród Polaków wzmacniają się postawy narodowościowe i antysemickie, co owocuje m.in. wprowadzeniem getta ławkowego na uczelniach oraz rozprzestrzenianiem plotek o domniemanym zamachu stanu.
Jak łatwo się można domyślić, wizja stolicy końca lat 30 minionego wieku nie ma w sobie nic z belle epoque, Warszawa Twardocha to nie miejsce kabaretów, kawiarni i namiętnych tang, a miasto rządzone przez gangsterów, których porachunki przybierają niekiedy najbardziej brutalne formy. To miasto bezprawia, które w garści ściska Kum Kaplica wraz ze swoimi zaufanymi pomagierami, w tym m.in. przystojnym bokserem Jakubem Szapiro. To oni decydują o tym, kto będzie mógł spać bezpiecznie, a kto zapadnie się pod ziemię lub raczej utonie w okolicznych gliniankach. Warszawa to miasto brudu, przemocy, spelunek i burdeli. Warszawa to miejsce niebezpieczne, w którym raczej nie chcielibyśmy mieszkać. Trochę taki Nowy Jork, tylko przefiltrowany przez polskie zamiłowanie do obijania przeciwników po gębach i naszą narodową butę.
Co co trzeba przyznać Twardochowi, to zdolność do dobrej konstrukcji świata powieści. Wypełnił on swoją książkę nie tylko interesującymi miejscami, ale również ciekawymi postaciami, niejednoznacznymi, pełnymi różnych, często sprzecznych emocji. Są to postacie nieoczywiste, które choć na pierwszy rzut oka zdają się być bezdusznymi maszynami do zabijania, największą walkę toczą tak naprawdę sami ze sobą. To właśnie te zmagania tworzą oś powieści i odpowiadają za intersujący zwrot akcji, który wprowadzony dość subtelnie zmienia zupełnie odbiór treści książki. Ten oryginalny zabieg sprawia, że książka zaskakuje i zyskuje sympatię zarówno krytyków, jak i przeciętnych czytelników.
Niestety, w warstwie postaci skrywa się również pięta achillesowa Króla.
Jak napisałam we wstępie, Król jest powieścią, którą można spokojnie polecić każdemu czytającemu mężczyźnie. Jest to bowiem historia, w której to właśnie mężczyzna odgrywa główną rolę i który znajduje się w centrum uwagi. Kobiety spychane są na drugi plan, stanowiąc najczęściej worek treningowy lub obiekt fascynacji seksualnych. Przedstawicielki płci pięknej nie mają w Królu zbyt wiele do powiedzenia, są traktowane przedmiotowo. I nawet jeśli jednej z nich udaje się uwolnić, to tak naprawdę jest to wolność połowiczna. Ryfka Kij, bo o niej mowa, zostaje sprowadzona do roli opiekunki, która bezgranicznie oddana miłości nie potrafi opuścić ukochanej osoby i tylko dzięki temu jest w stanie poprowadzić akcję książki do epilogu. I chociaż w tle pobrzmiewa gdzieś echo emancypacji, a część bohaterek jest wysportowanymi Żydówkami, kobietami nowej ery, to jednak tak naprawdę to „wysportowanie” nie znajduje odzwierciedlenia w ich działaniu, a raczej rzutuje na atrakcyjną powierzchowność. Trudno tutaj osądzić, na ile jest to zabieg literacki, a na ile wyraz osobistych upodobań autora. Nie mniej jednak papierowość postaci kobiecych psuje przyjemność lektury. Zwłaszcza dla przedstawicielek płci pięknej.
A skoro poruszyłam już osobiste upodobania autora, to tutaj pojawia się pewien dylemat. Twardoch pokazuje Królem, że wypracował sobie już pewien styl, który sukcesywnie kontynuuje od momentu Morfiny. Silni mężczyźni dominujący kobiety, to tylko drobny element szablonu, którym zdaje się posługiwać autor. Dodajmy do tego tło historyczne, miasto oraz motyw wojenny, a już otrzymujemy pewien wzór, w którym za każdym razem pojawiają się inne wartości, ale które w rezultacie prowadzą do tego samego. Nie jest to powód do krytyki, w końcu wypracowanie własnego, rozpoznawalnego stylu charakteryzowało tych najwybitniejszych literatów. Jak jednak pisałam już w recenzji Osiołkiem Stasiuka, w takim przypadku o krok jest od popadnięcia w rutynę. I o ile cześć czytelników lubi to, co już zna i czuje się bezpiecznie w tego rodzaju stylistyce (patrz wszelkie powieści Dana Browna), to jednak niektórzy mogą poczuć, że ktoś próbuje podać im odgrzewanego kotleta i szybko się zniechęcą. Król takiego uczucia raczej w nikim nie wywoła i raczej nikt nie powinien poczuć przesytu zabiegami Twardocha, natomiast przyszłość rysuje się dość niepewnie.
Czytając Króla warto również wziąć poprawkę na to, że po Morfinie Twardoch zaczął przechylać się wyraźnie w stronę literatury rozrywkowej. Jest to wciąż twórczość ambitna, aczkolwiek skrojona pod potrzeby przeciętnego czytelnika, który po książkę sięga przede wszystkim dla relaksu, a nie dla doznania jakiś głębszych przeżyć intelektualno-duchowych. Absolutnie nie jest to zarzut piętnujący tę powieść, w końcu takiej literatury również potrzebujemy na rynku i lepiej, jeśli będzie ona napisana porządnie i z klasą. Nie jest to również książka historyczna. Akcja w niej opisana toczy się co prawda w określonym momencie w przeszłości a bohaterowie wzorowani są na autentycznych postaciach, ale te odwołania pozostają wciąż jedynie w strefie inspiracji. I tak, jak nie należy się uczyć historii od Sienkiewicza, tak nie należy osądzać Twardocha pod względem wierności historycznej.
Król jest doskonałą powieścią popularną, która momentami aspiruje do bycia czymś więcej. Unoszący się nad Warszawą kaszalot ma za zadanie dodawać nieco nieoczywistości i poetyki do tekstu, ale chyba bardziej przeszkadza w odbiorze treści, niż ją wzbogaca. Jest to zabieg niepotrzebny, bo zważywszy na wartką i dość ciekawą fabułę, polifoniczność treści oraz interesujący zabieg narracyjny, tekst ten nie wymagał dodatkowych ingerencji. Co za dużo, to nie zdrowo. Mimo to nowego Twardocha warto przeczytać, o ile oczywiście ktoś nie czuje przesytu wątkami żydowskimi w literaturze i o ile kogoś nie zraża zbyt wielka doza przemocy ukazana w tym dziele.
kulturanka.blogspot.com
Szczepan Twardoch przyzwyczaił nas do solidnej i dopracowanej prozy. Pamiętam doskonale, jak niemalże każdy rozpływał się nad jego Morfiną, późniejszy Drach został przyjęty równie entuzjastycznie. Teraz przyszedł czas na nową powieść, która jeszcze przed wydaniem wzbudziła na rynku dość żywe (i to w większości pozytywne) emocje, a prawo do jej ekranizacji zakupił Canal+....
więcej mniej Pokaż mimo to
Kochający i zaradny mąż, oddana i troskliwa żona. Dzieci będące nośnikami wszelkich talentów i cnót. Wystawny i zadbany dom, elitarny krąg znajomych. Przyklejone uśmiechy, ciepłe uściski rąk i wymuszone serdeczności. Oto obraz modelowej amerykańskiej rodziny lat 50-60 ubiegłego wieku. Rodziny, której życie zdaje się być sielanką. "Zdaje się" jest słowem kluczem.
Oto rodzina Levov. On, Seymour (zwany „Szwedem”) to chluba miasta Naewark. Kiedyś uwielbiany przez rówieśników przystojny sportowiec, dziś nie mniej urokliwy przedsiębiorczy właściciel fabryki rękawiczek. Ona, Mary Dawn Dwyer, filigranowa piękność, była miss New Jersey, obecnie żona i matka rozporządzającą wiejskim domostwem ulokowanym w Old Rimrock. I córka, Merry. Oczko w głowie tatusia, bystra i grzeczna dziewczynka. Dawniej. Dzisiaj terrorystka odpowiedzialna za śmierć 4 osób. Wiecznie uciekająca przed sprawiedliwością Dźinistka. Osoba siejąca ferment w starannie wymyślonej sielance rodu Levov. Sielance, która jak się baczniej przyjrzeć nigdy prawdziwą sielanką nie była. Zdrady, konflikty na tle religijnym, brak międzypokoleniowego zrozumienia trawiły Levovów od lat. Z chwilą pierwszej eksplozji mydlana bańka pęka pokazując poranioną i nie potrafiącą dojść do ładu rodzinę, której problemy rozpoczęły się na długo przed wyczynem butnej nastolatki.
Rodzina ta stanowi trzon wydanej w 1997 roku i nagrodzonej Nagrodą Pulitzera powieści Amerykańska sielanka Philipa Rotha. Autor demaskuje mit amerykańskiej rodziny idealnej, pokazując, że nawet w kręgu osób pięknych i zamożnych, odnoszących sukcesy, których życie powinno przypominać tytułową sielankę, zdarzają się sytuacje dramatyczne, które skutecznie mogą zaburzyć ład (nawet jeśli jest on tylko pozorny). Roth nie przebiera w środkach robiąc z nastoletniej „córeczki tatusia” terrorystkę, która wypowiadając wojnę systemowi niszczy życie swoje i swoich najbliższych. Wstrząs jaki wywołała Merry pokazuje jak stopniowo wszyscy członkowie rodziny popadają w bezsilność, która nawet pomimo upływu lat nie ustępuje. Terrorystka popada ze skrajności w skrajność, Szwed biorąc na siebie winę za zaistniałą sytuacją popada w paranoję, a silna Dawn trafia do szpitala psychiatrycznego. A to dopiero początek zaburzeń, jakie zaczynają pojawiać się w rodzinie sportretowanej przez Rotha.
Jednak nie jest to wątek najważniejszy w książce. Jak już wspomniałam, tworzy on trzon, rusztowanie, na którym autor buduje znacznie szerszą i bardziej zaawansowaną opowieść. Nie jest to bowiem „Sielanka rodziny Levov”, lecz sielanka, której bohaterką jest Ameryka przełomu lat 60 i 70 minionego wieku. Nie bez powodu autor wybrał właśnie ten konkretny okres w czasie, są to lata niepokojów naznaczone nie tylko wojną w Wietnamie czy konfliktami na tle rasowym, ale również rozwojem intensywnych przemian w obrębie obyczajowości. To końcowe lata dominacji modelu typowej amerykańskiej rodziny. Coraz mocniej zaczyna rozwijać się pojęcie „nastolatka” i „młodzieży” (wcześniej, zwłaszcza przed II Wojną Światową człowiek z dziecka przeistaczał się prosto w osobę dorosłą, tworzącą własną rodzinę i utrzymującą się z własnych środków), kobiety porzucają jarzmo „gospodyni domowej” i ruszają na niezależny podbój świata, na dobre znika tabu związane z seksualnością. Sportretowana przez Rotha Ameryka stoi w rozkroku pomiędzy tradycyjnymi wartościami i zapisanym we krwi konserwatyzmem, a nowym, liberalnym podejściem do życia. Autor pokazuje to w książce nie tylko poprzez stworzenie odpowiedniego tła, ale również wkładając w usta bohaterów wypowiedzi dotyczące afery Watergate, czy głośnego wówczas filmu erotycznego Głębokie gardło. Nie mogło zabraknąć również niezwykle ciekawego komentarza dotyczącego związku Żyda z Chrześcijanką a także sięgających dalej uwag dotyczących religii i zmieniającego się podejścia do kwestii wiary nowego społeczeństwa Ameryki.
Amerykańska sielanka to niezwykle interesująca wiwisekcja człowieka, rodziny i całego społeczeństwa. Frapująca nie tylko z powodu poruszającej tematyki, ale również sposobu, w jaki została przez Rotha stworzona. Ucieka on od chronologii, pozwala wątkom płynąć, czasami obłęd narastający wokół wydarzeń znajduje swoje ujście również w narracji. I chociaż czasami mnogość wątków i komentarzy nie związanych bezpośrednio z akcją może przytłoczyć, to są one na tyle ciekawe, że po chwili czytelnikowi te drobne dygresje przestają zupełnie przeszkadzać. Nie ma moralizowania, nie ma oceniania. Postaci i zdarzenia pojawiające się na kartach powieści są na tyle niejednoznaczne, że ocena słuszności postępowania każdego z bohaterów i rozgrywających się w książce wydarzeń należy tylko i wyłącznie do czytelnika. I choć od pierwszego wydania książki mija właśnie 20 lat, to problemy opisane przez Rotha pod koniec XX wieku pozostają wciąż aktualne. I to nie tylko w społeczeństwie amerykańskim.
Kochający i zaradny mąż, oddana i troskliwa żona. Dzieci będące nośnikami wszelkich talentów i cnót. Wystawny i zadbany dom, elitarny krąg znajomych. Przyklejone uśmiechy, ciepłe uściski rąk i wymuszone serdeczności. Oto obraz modelowej amerykańskiej rodziny lat 50-60 ubiegłego wieku. Rodziny, której życie zdaje się być sielanką. "Zdaje się" jest słowem kluczem.
Oto...
Nigdy nie przypuszczałam, że biografia nieznanej mi osoby będzie w stanie mnie tak zainteresować i sprawić, że zżyję się z jej bohaterem. Izabeli Cywińskiej i jej „Dziewczynie z Kamienia” się to udało.
Na początku muszę się trochę wytłumaczyć z mojej ignorancji. Jak to możliwe, że nigdy nie słyszałam o tak wybitnej reżyser? No cóż, lata największej aktywności teatralnej Cywińskiej przypadały na drugą połowę PRL, czas gdy jeszcze nie było mnie na świecie. Gdy obejmowała stanowisko Ministra Kultury w rządzie Tadeusza Mazowieckiego dopiero raczkowałam, a by oglądać odważne sceny w „Bożej Podszewce” byłam stanowczo za młoda. Mimo to zdecydowałam się sięgnąć po jej biografię. Zachęciły mnie opinie, że losy autorki splatają się z historią współczesną Polski, począwszy od międzywojennej idylli, aż po czasy obecne, że jest zawarta historia współczesnego teatru i polityki.
„Dziewczyna z Kamienia” to opowieść o tym, jak przedziwne sploty losu potrafią skutecznie utrudniać nasze życie i jak sobie z tymi przeciwnościami skutecznie radzić. Życie Cywińskiej mogło wyglądać niczym prawdziwa bajka. Przyszła reżyser przyszła na świat w dość zamożnej ziemiańskiej rodzinie z wieloletnimi tradycjami, w niewielkim majątku Kamień w dzisiejszym powiecie Opolskim. W domu, który na poły był dworkiem i pałacykiem, otoczone służbą i kochającą rodziną panienki Cywińskie mogły czuć się jak w puchu, komfortowo i bezpiecznie. Los jednak bez przerwy rzucał Izie kłody pod nogi. Dość szybko straciła ojca, który dokonał żywota w pożarze wznieconym przez nieopaczne zaśnięcie z tlącym się papierosem w ustach. Kilka lat później nadeszła z kolei wojna, która położyła kres polskiej tradycji ziemiańskiej. Mała Iza bezpowrotnie utraciła swój piękny dom i wraz z mamą, stryjkiem i siostrą rozpoczęła tułaczkę po całej Polsce, szukając tego odpowiedniego miejsca do ponownego osiedlenia się.
W życiu dorosłym nie było lepiej, tułaczka trwała. Cywińska nie od razu dostała się do szkoły teatralnej, kolejne obejmowane przez nią teatry (Kalisz, Poznań, warszawskie Ateneum) po początkowej fazie sukcesów przynosiły więcej problemów, niż korzyści. Działalność polityczna, którą przypłaciła internowaniem w 1981 r., również okazała się być rozczarowaniem. Nie inaczej było w życiu uczuciowym. Mimo tych niepowodzeń autorka nie traciła hartu ducha, nie poddawała się i uparcie dążyła po swoje. Sama o sobie mówi „niepoprawna optymistka” i chyba dzięki temu udało się jej zajść do tego miejsca, w którym się teraz znajduje.
Tym, co mnie szczególnie ujęło w tej autobiografii, jest właśnie szczerość autorki. Nie kreuje się na bohaterkę czasów współczesnych, nie udaje, że jest wybitną panią reżyser, nie twierdzi, że była bojowniczką o wolność Polski, tudzież panią minister, która przebojem wkroczyła do nowego rządu i z miejsca rozpoczęła gruntowne reformy. Chciała tworzyć ambitny teatr, chciała wyprowadzić kraj ze stagnacji, jednak okazało się być to trudniejsze, niż przypuszczała. Nie koniecznie dlatego, że sama nie potrafiła podołać zadaniu, ale dlatego, że jej wizja nie zawsze była zbieżna z wizją innych osób. Cywińska podkreśla to, co jej się w życiu udało, ale jednocześnie nie waha się na kartach swojej własnej książki przyznać do błędów, jak i wyrazić rozczarowanie, zarówno zaistniałymi sytuacjami, jak i konkretnymi postaciami.
Warto bowiem zaznaczyć, że w tej dość opasłej autobiografii Cywińska nie występuje sama, często pojawiają się tam inne osoby, z którymi jako reżyser i dyrektor teatrów miała okazję współpracować. Jest opis znajomości ze Zbyszkiem Cybulskim (który nota bene odegrał w jej życiu dość istotną rolę), Tadeuszem Łomnickim, Andrzejem Wajdą, czy wreszcie Adamem Hanuszkiewiczem, u boku którego, jeszcze jako studentka, stawiała swoje pierwsze kroki w świecie teatru – a to tylko niewielki wycinek z całego katalogu nazwisk, które pojawiają się w „Dziewczynie z Kamienia”. Autorka skutecznie „detronizuje” te postaci, z pozycji gwiazdy sprowadza je do poziomu współpracownika, pokazując je z nieco innej, zdecydowanie bardziej przyziemnej perspektywy.
Oprócz postaci znanych ze sceny dramatycznej z biegiem czasu zaczynają Cywińską otaczać bohaterowie sceny politycznej z głównymi motorami „karnawału solidarności” na czele (zwłaszcza „dżinsowym” Jackiem Kuroniem”, z którym autorkę łączyła szczególna zażyłość). Wątek polityczny snuje się zresztą przez całą książkę, autorka już od lat młodzieńczych wdawała się w polityczne dysputy w domu i w szkole, przez co nie raz wpadała w tarapaty. W swoich wspomnieniach skrupulatnie odnotowuje wszystkie pamiętne czerwce, marce, sierpnie i grudnie, co tylko podkreśla głębokie osadzenie losów Cywińskiej w kontekście historyczno-politycznym.
Czytając teatralno-polityczno-osobiste wspomnienia Cywińskiej można odnieść wrażenie, że ich adresatem nie jest tylko czytelnik, ale również (a może i przede wszystkim) sama autorka. To nie jest po prostu jej bieg życia, historia opowiedziana by zostawić po sobie książkę, pełno tutaj analiz i wniosków, zupełnie tak, jakby autorka starała się odkryć, co w danej sytuacji poszło dobrze, a co źle i dlaczego, co sprawiło, że postąpiła tak a nie inaczej. To też próba podsumowania minionych okresów w historii Polski, zapisanie obrazów które żyją jedynie w pamięci autorki. Razem z Kamieniem w gruzach legło polskie ziemiaństwo, a wraz z nim pewne ideały, określony światopogląd i styl bycia. W ciągu tych 80 lat życia autorki świat w którym była zmienił się nie do poznania, dlatego też uznała a słuszne odnotować to, co było. Dla innych i dla samej siebie.
„Dziewczyna z Kamienia” ma jeszcze jeden niepodważalny atut: Cywińska pisać potrafi i czyta się ją wyjątkowo dobrze, zupełnie tak, jakby słuchało się opowieści snutej przez starszego członka rodziny. Nie obce są jej co prawda dygresje i chronologia opowieści często ulega zaburzeniu, jednak jest to tak umiejętne poprowadzone, że wszystko stanowi jedną, przemyślaną całość. Warto dodać że tekstowi towarzyszy wiele fotografii, co oczywiście urozmaica lekturę i pomaga nam jeszcze lepiej poznać autorkę. I tak jak zasiadając do lektury miałam jedynie mgliste pojęcie o Izabelli Cywińskiej, tak teraz czuję, jakbym znała ją od lat.
Recenzja ukazała się na blogu literatkakawy.booklikes.com
Nigdy nie przypuszczałam, że biografia nieznanej mi osoby będzie w stanie mnie tak zainteresować i sprawić, że zżyję się z jej bohaterem. Izabeli Cywińskiej i jej „Dziewczynie z Kamienia” się to udało.
Na początku muszę się trochę wytłumaczyć z mojej ignorancji. Jak to możliwe, że nigdy nie słyszałam o tak wybitnej reżyser? No cóż, lata największej aktywności teatralnej...
2015-02-19
Na polskim rynku książek ostatnio na brak literatury związanej z architekturą nie możemy narzekać. Co chwila ukazują się kolejne pozycje przybliżające nam tę najbliższą człowiekowi dziedzinę sztuki. I nie są to już tylko i wyłącznie opracowania naukowe, ani też opasłe tomiska, w których autorzy dokonują przeglądu wszelkich możliwych stylów. Coraz chętniej sięgamy po książki, w których znawcy rozpisują się nie o tym, jak budowla wygląda, ale jaki przekaz ze sobą niesie. Niestety, są to głównie pozycje autorstwa autorytetów, które po ziemi chodziły pół wieku temu i bryła na kształt muzeum w Bilbao nawet im przez myśl nie przemknęła. Co gorsza, większość z nich to towar importowany, w których próżno wypatrywać nawiązań do naszego rodzimego podwórka.
Z niesamowitym zaciekawieniem podeszłam więc do książki Sławomira Gzella wydanej w ubiegłym roku przez warszawskie wydawnictwo Blue Bird. Po pierwsze – jest to nasz produkt krajowy. Po drugie – teksty w nim zawarte powstały na przestrzeni ostatnich 10 lat. Po trzecie – jego autor wciąż jest aktywny zawodowo. Po czwarte – nie powinno oceniać się książki po okładce, ale zignorować takie wydanie, graniczyłoby z ignorancją.
Zacznijmy od tytułu, bo odgrywa on tutaj niemałą rolę. „O Architekturze” wszystkim mniej lub bardziej zorientowanym w literaturze architektonicznej od razu przywiedzie na myśl złożony z dziesięciu ksiąg zbiór tekstów starożytnego Witruwiusza. Z tym monumentalnym dziełem łączy zbiór esejów profesora architektury nie tylko tytuł. Oba teksty opisują współczesne autorowi trendy w architekturze, oba zostały również bogato ilustrowane. Różni je głownie fakt, że o ile dzieło Witruwiusza ma bardziej praktyczne podłoże, to u prof. Gzella konkretów raczej nie znajdziemy. Zamiast nich mamy za to prawdziwą ucztę intelektualną.
Jak sam autor deklaruje w podtytule, jego teksty są jedynie szkicami, które luźno oscylują wokół zagadnienia architektury, często również zahaczając o bliźniaczą urbanistykę. Profesor snuje rozważania na temat ostatnich trendów, wspominając nie tylko modernizm i postmodernizm, ale zahaczając również o często pomijany dekonstruktywizm. Nie posługuje się jednak przy tym stertą pozycji naukowych, a głownie własnymi spostrzeżeniami.
Jak już wspomniałam, próżno szukać tu konkretów, czy zdecydowanych deklaracji. Nie możemy się jednak temu dziwić, ponieważ w jednym z tekstów autor bezowocnie próbuje znaleźć wyczerpującą definicję architektury. Tak więc architektura staje się paradoksalnie nieuchwytnym zjawiskiem, pisanym tutaj przez duże „A” które łatwiej jest poczuć spacerując po ulicach Rzymu, czy warszawskim śródmieściu, niż opisać ze słownikiem w ręku.
Na różnorodność tematów nie możemy narzekać. Gzell nie tylko skupia się na pięknie budowli, nadając im znamiona sztuki (Jane Jacobs przewróciła się w grobie), ale również zgłębia tę nieco mniej urodziwą sztukę budownictwa. W „O Architekturze” przeczytamy więc o konkursach architektonicznych (opowieść snuta w oparciu m.in. o następcę WTC), czy o kryzysie ekonomicznym, który jeszcze nie tak dawno spędzał nam sen z powiek. Będzie też wycieczka krajoznawcza do Włoch, w trakcie której poznamy gorzką prawdę dotyczącą kondycji architektonicznej kraju usłanego światowej sławy zabytkami. Przejedziemy się również po stolicy podziwiając jej architekturę skali makro, medium i mikro. Pojawi się również wspomniany już Witruwiusz oraz cały szereg wyśmienitych architektów (również tych polskich). Reasumując: na nudę narzekać nie będziemy.
Powróćmy do ilustracji. Jakby nie było, zostały również one ujęte w tytule, więc znaczyć muszą wiele. Faktycznie, doskonale korespondują one z tekstem, choć wcale nie powielają myśli w nim przedstawionych. Doczekały się one również osobnego szkicu, w którym autor stara się uzmysłowić czytelnikowi ich wagę i znaczenie dla architektury, pokazując tym samym, że owa technika nie jest wcale skazana na odejście do lamusa.
Jak już wspomniałam, wydawnictwo Blue Bird dołożyło wszelkich starań, by książka profesora Gzella stała się przedmiotem wyjątkowym. Całość została wydana w twardej, płóciennej oprawie, na grubym papierze w kolorze kości słoniowej. Gdy połączymy to z zawartością merytoryczną książki oraz jej aspektami literackimi (warto bowiem dodać, że pan Gzell z pisaniem radzi sobie wyśmienicie), otrzymamy pozycję wyróżniającą się na rynku książki, powtarzając za Wojciechem Kosińskim, „bibliofilskiego białego kruka”. To pozycja która z pewnością powinna zagościć w bibliotece każdego pasjonata architektury. I nie tylko.
Tekst pierwotnie ukazał się na stronie literatkakawy.booklikes.com
Na polskim rynku książek ostatnio na brak literatury związanej z architekturą nie możemy narzekać. Co chwila ukazują się kolejne pozycje przybliżające nam tę najbliższą człowiekowi dziedzinę sztuki. I nie są to już tylko i wyłącznie opracowania naukowe, ani też opasłe tomiska, w których autorzy dokonują przeglądu wszelkich możliwych stylów. Coraz chętniej sięgamy po...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-01-30
Jak wygląda miasto każdy widzi. Bez względu na jego rozmiar, wiek, czy miejsce położenia, w każdym panuje ten sam harmider. Ogromne aglomeracje, które wyrosły w połowie XIX wieku na skutek rewolucji przemysłowej, zamieniły małe miasteczka w prawdziwe molochy, przeludnione siedliska nędzy i zarazy. Z nieprzyjemnymi warunkami starało się walczyć już wielu, raz po raz pojawiały się kolejne koncepcje zagospodarowania obszarów miejskich, które a to miały pogrążać się w zieloności ogrodów, a to piąć się do góry wraz z kolejnymi piętrami wieżowców. Kreślono fantazyjne wzory, wytyczano rygorystyczne strefy. Wielcy architekci doby modernizmu próbowali, ale ich plany jeden po drugim paliły na panewce.
W 1961 r. na rynku pojawiła się książka autorki, która również chciała uzdrowić miasta (zwłaszcza te, znajdujące się w USA), poddając pod krytykę nie tylko samoistny rozwój przestrzeni, ale również i pomysły innych architektów i urbanistów. Jane Jacobs kręci nosem zarówno na nieco już zakurzone pomysły Ebenezera Howarda, jak i na wciąż żywe (choć powoli odchodzące w zapomnienie) kontrowersyjne idee Le Corbusiera. Mówi stanowcze nie miastom rozrysowanym na kartce i twierdzi, że tereny zielone i przestrzeń, których tak spragnieni byli jej starsi koledzy po fachu, mogą czasami więcej zaszkodzić, niż przynieść pożytku.
Właściwie pisząc „koledzy po fachu” popełniłam pewne nadużycie. Jane Jacobs nie była bowiem ani architektem, ani urbanistą, tylko dziennikarką. Wystarczy jednak przeczytać kilka kartek jej książki, by przekonać się, że ten drobny niuans działa zdecydowanie na jej korzyść. Zamiast bowiem próbować przeforsowywać własne projekty zagospodarowania przestrzeni, uważając, że są one „jedyne i słuszne”, ona spogląda na otaczającą ją miejską rzeczywistość przede wszystkim z perspektywy jej mieszkańca i użytkownika. Innymi słowy „Śmierć i życie wielkich miast Ameryki” to nie manifest twórcy, ale głos jednego z nas.
Jak już wspomniałam, myślą przewodnią tej książki jest głównie polemika z modernizmem. Jeśli spojrzymy na datę wydania tej publikacji, nie powinna nas ta krytyczna postawa zupełnie dziwić. W latach 60. w Stanach Zjednoczonych stara gwardia powoli odchodziła w stan spoczynku, za rogiem czaił się już w nieco większym stopniu swojski postmodernizm. Tą swojskość szczególnie czuć w tekście Jacobs, która bardziej niż na planowaniu i nowoczesnych technologiach, skupia się na człowieku. „Miasto maszyna” brzmi może intrygująco, ale przecież jego funkcjonowanie nie polega na pracy trybików, tylko na interakcjach zachodzących w tkance społecznej. Dla niej ulica to nie pasmo, po którym suną samochody, ale miejsce wzdłuż którego żyją i funkcjonują ludzie. Bez nich miasto nie ma prawa bytu.
Pomysły Jacobs wydają się dziwne, aczkolwiek nie są zupełnie pozbawione sensu. Kręci ona bowiem nosem na parki, które zamiast zwabiać spacerowiczów, stają się miejscem schadzek typów spod ciemnej gwiazdy. Nie podoba się jej monotonia, stawia na urozmaicenie, mieszankę form i stylów. Zbyt wiele otwartej przestrzeni również nie ułatwia mieszkańcom życia. A jeśli chodzi o piękne samochody… Może lepiej porzucić je na rzecz komunikacji miejskiej? Na tym nie koniec. Autorka nie tylko koncentruje się na architekturze i socjologii, z czasem zamienia się w eksperta ds. ekonomii, który ma czelność wypowiadać się o dotowaniu mieszkań. Odważne posunięcie, trzeba jednak przyznać, że nawet w tej roli autorka wypada całkiem wiarygodnie.
Oczywiście, jak to już z każdym tekstem tego typu bywa, nie należy traktować go jak słowa objawionego i trzeba spojrzeć na niego krytycznie. Chociaż na pierwszy rzut oka dzieło Jacobs wydaje się być niezwykle profesjonalne, to jednak momentami pomysły autorki trącą naiwnością. Ot chociażby wizja ulicy, na której wszyscy sąsiedzi żyją ze sobą w wyśmienitej komitywie, nie tylko doskonale się znają, ale i są skorzy do wzajemnej pomocy. Opis dnia (nazwany przez autorkę tańcem) jest piękny, ale niestety nie do zrealizowania we współczesnych realiach. Człowiek człowiekowi wilkiem i nic nie wskazuje na to, by takie podejście miało ulec zmianie. Podobnie prezentuje się pomysł spełniania funkcji edukacyjnej przez chodnik. Z doświadczenia wszyscy wiemy, że jest to ostanie miejsce, które kojarzy się z bezpieczeństwem najmłodszych. Może w warunkach, w których żyła Jacobs było inaczej, choć jednak śmiem w to wątpić.
Czas odpowiedzieć sobie zatem na najistotniejsze pytanie: jak się ma wywód Jacobs do sytuacji w Polsce AD 2015? Można do niego podejść w dwojaki sposób. Z jednej strony możemy uznać, że tekst autorki jest ponadczasowy i pewne zjawiska po prostu nie uległy zmianie na przestrzeni tych kilkudziesięciu lat, nie tylko w Ameryce, ale również i na starym kontynencie. Ale to nie wszystko. Choć nie lubimy o tym słyszeć, to jednak pod wieloma względami Polska jest opóźniona w stosunku do zachodu. Wystarczy sobie uświadomić, jak późno zawitał do naszego kraju postmodernizm (USA – późne lata ’60, Polska – ’90). Oczywiście obecnie serce większości młodych adeptów architektury kieruje się ponownie ku Le Corbusierowi, jednak rozum każe zostać przy Jacobs. Choć jej pomysły dzisiaj nie wydają się być kontrowersyjne, a niektóre stały się „oczywistą oczywistością”, to jednak wciąż się do nich nie stosujemy.
Książka „Śmierć i życie wielkich miast Ameryki” to dość obszerne dzieło, które powinien przyswoić sobie każdy architekt i urbanista. To zbiór cennych, niezwykle trafnych uwag, które warto wziąć pod uwagę planując każdą ingerencję w tkankę miejska. A co z dzieła Jacobs może wynieść zwykły czytelnik? Przede wszystkim świadomość miasta i błędów popełnionych przy jego projektowaniu. Nagle się okaże, że kwestie, które poruszał Filip Springer w "Wannie z kolumnadą" były już doskonale znane lata temu amerykańskiej dziennikarce. Choć tak jak wspomniałam: nie należy zapominać o krytycznym podejściu do pomysłów autorki i umiejętnym odniesieniu ich do naszych warunków czasowych i terytorialnych.
Na koniec jeszcze jedna rzecz, która rozczarowała mnie po pierwszym przekartkowaniu książki – brak ilustracji. Owszem, autorka we wstępie w zgrabny sposób wytłumaczyła się z braku materiału fotograficznego (zaleca nam spojrzeć na dowolne duże miasto), jednak mnie jej argumentacja nie przekonuje. Czasami jeden obraz mówi więcej, niż tysiąc słów, a nie wszystko można sobie dokładnie wyobrazić. Zwłaszcza, gdy autorka przywołuje konkretne miejsca i sytuacje. No cóż, nie można mieć wszystkiego.
Recenzja została pierwotnie opublikowana na stronie literatkakawy.booklikes.com
Jak wygląda miasto każdy widzi. Bez względu na jego rozmiar, wiek, czy miejsce położenia, w każdym panuje ten sam harmider. Ogromne aglomeracje, które wyrosły w połowie XIX wieku na skutek rewolucji przemysłowej, zamieniły małe miasteczka w prawdziwe molochy, przeludnione siedliska nędzy i zarazy. Z nieprzyjemnymi warunkami starało się walczyć już wielu, raz po raz...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-11-19
Ślęcząc nad podręcznikami historii w szkole trudno było nie oprzeć się wrażeniu, że dzieje naszej cywilizacji, to faktycznie „his-story” (z ang. jego historia). Władcy i królowie, papieże i inni przywódcy religijni – wszyscy byli mężczyznami. Kobiet, którym udało się zasiąść za tronie było stosunkowo niewiele, choć jeśli już mogły wziąć sprawy narodu w swoje ręce, to przeważnie robiły to wyjątkowo sprawnie. Katarzyna Wielka, Elżbieta I, Izabela Kastylijska – to tylko przykłady dam, które władając swoim państwem osiągnęły więcej, niż niejeden przedstawiciel tzw. płci brzydkiej. W Polsce płeć piękna miała niestety niewiele do powiedzenia. Owszem, zdarzyły się nam dwie damy zasiadające na tronie, Jadwiga oraz Anna Jagiellonka, ale trudno powiedzieć, żeby swoim zmysłem politycznym dorównywały one zagranicznym koleżankom. Podręczniki wspominają o nich głównie ze względu na ich mężów (odpowiednio Władysław Jagiełło i Stefan Batory). Czy w Polsce było aż tak źle?
Odpowiedzieć na to pytanie stara się Kamil Janicki za pomocą swojej najnowszej książki „Damy Złotego Wieku. Prawdziwe historie”. Ten młody autor zdaje się specjalizować w losach kobiet na przestrzeni wieków (kobiet dość nietuzinkowych, warto dodać), nie jest to bowiem jego pierwsza publikacja poświęcona tej tematyce. Wcześniej pisał o damach II RP - tych, które były blisko władzy i o tych, które sięgnęły dna. Teraz cofa się do Złotego Wieku, przenosi nas do Polski, która zaczyna porzucać wieki ciemne i zmierza ku światłości renesansu. Czy za sprawą tego zwrotu w postrzeganiu miejsca człowieka w świecie, pozycja kobiety w życiu społeczno-politycznym XVI-wiecznej Polski się umocniła? Kim są owe „damy”, o których zamierza opowiedzieć nam Janicki?
Czytelniku, porzuć wszelkie nadzieje. „Damy Złotego Wieku" to przede wszystkim opowieść o przybyszce o dalekich stron, Bonie Sforzy i jej najbliższych: mężu, którego poślubiła w ciemno, ukochanym synku, który okazał się być rozczarowaniem, nietrafionych synowych, z których praktycznie żadna nie podbiła serca wymagającej teściowej oraz o córkach, które w życiu matki nie odegrały żadnej większej roli. Owszem, mamy tutaj kilka innych bohaterek (Barbara Radziwiłłówna, królowa Anna), ale i tak osią całej narracji jest dominująca wszystko i wszystkich (przynajmniej do czasu) Bona, której życie obserwujemy praktycznie od samych narodzin, aż po moment śmierci. Śledzimy jej kolejne intrygi i chęć zyskania jak największej, ja to tylko możliwe władzy w państwie (paradoksalnie, marzenia Bony o tronie ziściły się w przypadku jej córki, do której władczyni, delikatnie mówiąc, nie przywiązywała większej uwagi), jak również dementujemy plotki (zarówno te dotyczące włoszczyzny, jak i licznych romansów, a nawet samego wyglądu Włoszki).
To jednak nie tylko opowieść o pozycji kobiet w XVI wieku. Dzięki tej publikacji uzyskujemy również wgląd w sytuację polityczną i obyczajową ówczesnej Polski. To z jednej strony skomplikowane manewry dynastyczno-dyplomatyczne, ożenki świadczące nie tyle miłości, co o przymierzach politycznych, z drugiej wyjazdy na sejmiki i skomplikowane relacje z poddanymi (tymi wyższego szczebla, ma się rozumieć). Janicki odnotował również tutaj jeden z największych punktów zwrotnych w polskiej historii: wygaśniecie linii Jagiellonów i rozpoczęcie wyborów władców elekcyjnych, których przebieg miał zdecydowanie niewiele wspólnego z demokracją.
W przeciwieństwie do poprzedniej publikacji Janickiego, „Upadłych dam II Rzeczpospolitej”, w której to każdej bohaterce poświęcony był osobny rozdział, tutaj mamy ciągłość narracji. Co więcej, autor w swojej opowieści umiejętnie łączy elementy charakterystyczne dla powieści historycznej (zabawa w odtwarzanie scen z życia bohaterów) oraz opracowania popularnonaukowego (powoływanie się na konkretne źródła). Dzięki temu pogrążamy się w przyjemnej lekturze będąc spokojnymi, ze to, co czytamy nie jest stekiem bzdur, które autor wyssał sobie z palca.
„Damy Złotego Wieku. Prawdziwe historie” to wyjątkowo dobrze napisana książka, która udowadnia, że i w Polsce żyły niegdyś kobiety, które miały realny wpływ na losy państwa (choć i tak daleko im do samodzielności rządów białogłów w innych krajach). Historia opowiedziana przez Janickiego zdecydowanie przybliża nam postaci znane z kart podręczników historii. To już nie groźni władcy, wojowie, to nie milczące kobiety spoglądające bez wyrazu z płócien Matejki. To osoby z krwi i kości, targane żądzami i muszące stawić czoła swoim słabościom. To ten rodzaj historii, od którego nie będzie mógł oderwać się nawet największy oponent studiowania dziejów naszej cywilizacji. Mam nadzieję, że to nie ostatnie słowo Janickiego i że autor ma już w planach kolejną książkę z "kobiecej" serii. Może tym razem przeniesiemy się do średniowiecza? Kto wie...
Opinia pierwotnie ukazała się na blogu literatkakawy.booklikes.com
Ślęcząc nad podręcznikami historii w szkole trudno było nie oprzeć się wrażeniu, że dzieje naszej cywilizacji, to faktycznie „his-story” (z ang. jego historia). Władcy i królowie, papieże i inni przywódcy religijni – wszyscy byli mężczyznami. Kobiet, którym udało się zasiąść za tronie było stosunkowo niewiele, choć jeśli już mogły wziąć sprawy narodu w swoje ręce, to...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Burza” zaczyna się niepozornie. Ot, nasz główny bohater wraca do domu, w którym się wychował. Celem podróży jest konieczność uporządkowania rzeczy po zmarłym mężczyźnie, który niegdyś zaopiekował się bohaterem oraz jego siostrą, stając się ich przybranym ojcem. Jak można się spodziewać, taki sentymentalny powrót przyniesie ze sobą ogrom wspomnień o beztroskich latach dzieciństwa.
Szybko się jednak okazuje, że powrót na wyspę, na której wzrastał nasz bohater, jest pretekstem do rozwikłania zagadki z przeszłości, a sam pobyt w niegdyś otoczeniu przemienia się w dość bolesne doświadczenie.
Autor umiejętnie trzyma czytelnika w napięciu, krok po kroku odkrywając tajemnice spowijające przeszłość bohatera. Bawi się z nim, podrzuca fałszywe tropy, rzucając mu wyzwanie odróżnienia, które z zarzuconych przynęt są prawdziwe, a które są zaledwie wytworem imaginacji. Całość tworzy opowieść wielopoziomową, w której pierwsze skrzypce gra poszukiwanie własnej tożsamości, a w tle pobrzmiewa narracja II wojny światowej oraz szaleńczego eksperymentu, który był przeprowadzany na terenie odizolowanej wyspy.
„Burza” nie jest łatwą lekturą, choć z czasem autor zaczyna hipnotyzować czytelnika swoim stylem i wciąga do lektury. I o ile początek zapowiada leniwą i sielską opowieść, pod koniec atmosfera jest tak gęsta, że trudno jest złapać oddech. To zdecydowanie jedna z lepszych powieści, jakie miałam okazję przeczytać w ciągu ostatnich kilku miesięcy.
„Burza” zaczyna się niepozornie. Ot, nasz główny bohater wraca do domu, w którym się wychował. Celem podróży jest konieczność uporządkowania rzeczy po zmarłym mężczyźnie, który niegdyś zaopiekował się bohaterem oraz jego siostrą, stając się ich przybranym ojcem. Jak można się spodziewać, taki sentymentalny powrót przyniesie ze sobą ogrom wspomnień o beztroskich latach...
więcej Pokaż mimo to