-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik253
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
Zanieczyszczone powietrze? Codzienność. Metody stosowane w Monarze — temat narkomanii dawno wyszedł z mody. Nic nowego. O tym się już gdzieś słyszało i czytało — i to wiele lat temu. I takie trochę są te reportaże autora. Z wierzchu przeterminowane jak tochmanowe Bóg zapłać. Ale w środek szybko się wsiąka. Myślę, że Olszewski zaczął bardzo dobrze, inaczej; spokojnie, chociaż z grubej rury. Sprawy z naszego podwórka, do tego duże tematyczne urozmaicenie. Styl Olszewskiego nie jest agresywny; autor nie rzuca w nas drastycznymi faktami. Mocne słowa gubią się między stonowanym, płynnym głosem reportera, który nie ocenia. Nie słychać krzyku, jaki dudnił u Kopińskiej, choć i ona zachowała odpowiednio zimną krew. Rozdziały nie kończą się z rozmachem, nie wbijają w w fotel, nie przyspieszają tętna. Bo i nie muszą.
więcej: http://przestrzenie-tekstu.blogspot.com/2016/10/najlepsze-buty-na-swiecie.html
Zanieczyszczone powietrze? Codzienność. Metody stosowane w Monarze — temat narkomanii dawno wyszedł z mody. Nic nowego. O tym się już gdzieś słyszało i czytało — i to wiele lat temu. I takie trochę są te reportaże autora. Z wierzchu przeterminowane jak tochmanowe Bóg zapłać. Ale w środek szybko się wsiąka. Myślę, że Olszewski zaczął bardzo dobrze, inaczej; spokojnie,...
więcej mniej Pokaż mimo toTo było mocne! — moja pierwsza myśl po przeczytaniu wstrząsającego reportażu Justyny Kopińskiej. A przecież podobnych reportaży czytałam już sporo. Polskich też. Przypomnę tu choćby "Bóg zapłać" Tochmana. Od czego zależy, że pewne wydarzenia naprawdę uderzają, a inne przestają robić na nas wrażenie? Oczywiście od przekazu. Justyna Kopińska naprawdę... kopie! Dobitnie i bezwzględnie. Nie patrzy, czy boli (a boli bardzo!). Chociaż chowa się gdzieś z tyłu i oddaje głos innym, to panuje nad tym, aby kopnięcie było dosadne. Jak to robi? Nie pisze przecież o niczym nowym. Dociera jednak do spraw, które zostały wyciszone i ponownie wyciąga je na światło dzienne, prowokując nie tylko do myślenia (czytelników), ale również do działania (odpowiednie służby, policję, prokuraturę). Przedstawia je z tak nieoczekiwanych perspektyw, że rzuca na nie zupełnie inne światło. Owszem, przeczytacie tu o słynnych polskich mordercach, gwałcicielach i sadystach, ludziach na wysokich stanowiskach, którym "się upiekło" — ale bardziej o ludzkiej głupocie i obojętności. Co ciekawe, Kopińska nie komentuje, ogranicza się do minimum opisu, a mimo to czytelnik sam wszystko widzi. I nie, niestety nie ma szans... odwrócić oczu.
To było mocne! — moja pierwsza myśl po przeczytaniu wstrząsającego reportażu Justyny Kopińskiej. A przecież podobnych reportaży czytałam już sporo. Polskich też. Przypomnę tu choćby "Bóg zapłać" Tochmana. Od czego zależy, że pewne wydarzenia naprawdę uderzają, a inne przestają robić na nas wrażenie? Oczywiście od przekazu. Justyna Kopińska naprawdę... kopie! Dobitnie i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Oto przedwojenna Grzybowska 10, budynek zbudowany między 1832 a 1838. Brak cech szczególnych. Jego właścicielem (jak i innych okolicznych budynków) był Salomon Graff. To historia jego rodziny będzie w książce Domańskiej tym znaczącym "pierwszym planem", którym być może miało być coś innego. Historia opisywana w listach Romy (córki Salomona) do męża. Rysia do ojca. Listy z getta zamazywane czarnym atramentem. "A w miejscu każdej zatartej litery zalęga się zło". Bo głód, epidemia tyfusa, wysokie mury i huk pociągów. Domańska bardzo prosto i niewydumanie opisuje nam historię żydowskiego getta, ludzi, którzy mieli ocaleć, a nie ocaleli. Pisze o zbrodniarzach wydających wyroki. O dawaniu nadziei i o okrucieństwie. Bardzo zgrabne, mądre wnioski, bardzo dużo poruszeń. Domańska pisze z wyczuciem i z wyraźną emocją. Nie boi się tematu, nie boi się powtarzać historii, którą wszyscy raczej znamy (choćby pobieżnie). Stawia czoło.
więcej: http://przestrzenie-tekstu.blogspot.com/2016/05/grzybowska-610-lament.html
Oto przedwojenna Grzybowska 10, budynek zbudowany między 1832 a 1838. Brak cech szczególnych. Jego właścicielem (jak i innych okolicznych budynków) był Salomon Graff. To historia jego rodziny będzie w książce Domańskiej tym znaczącym "pierwszym planem", którym być może miało być coś innego. Historia opisywana w listach Romy (córki Salomona) do męża. Rysia do ojca. Listy z...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie wiedziałam, że to, co tam zastanę, to będą zgliszcza muru. Tego rzeczywistego i tego, co rósł mimowolnie gdzieś w środku człowieka — równie silnie, jak chęć jakiegoś przeskoczenia, podkopania, przelotu na drugą, lepszą stronę. Myślałam, że to będzie pęczek martwej historii, ot taka retrospekcja wydarzenie po wydarzeniu. Myślałam, że jakiś pan w swoim gabinecie pełnym starych fotografii powie "był taki mur", a ja przytaknę i pójdę dalej, bo historia Niemiec ni to mnie ziębi, ni grzeje. Naprawdę mało wiary pokładałam w tym reportażu, do którego zdjęcia robił Filip Springer (od pierwszego spojrzenia to widać, a lubię Springera; potem dopiero myśl: zdjęcia nieistniejącego muru? po co?), a który zmieścił w sobie kilkanaście głosów; każdy z innej strony, każdy o czym innym. Wszystko ważne i zatrzymujące w miejscu. Naprawdę nie myślałam, że ten krótki zbiór reportaży o berlińskim murze może tak zaciekawić. I być tak... niedosłowny.
więcej: http://przestrzenie-tekstu.blogspot.com/2016/02/mur-12-kawakow-o-berlinie.html
Nie wiedziałam, że to, co tam zastanę, to będą zgliszcza muru. Tego rzeczywistego i tego, co rósł mimowolnie gdzieś w środku człowieka — równie silnie, jak chęć jakiegoś przeskoczenia, podkopania, przelotu na drugą, lepszą stronę. Myślałam, że to będzie pęczek martwej historii, ot taka retrospekcja wydarzenie po wydarzeniu. Myślałam, że jakiś pan w swoim gabinecie pełnym...
więcej mniej Pokaż mimo to
Trupy, trupy, trupy — pisze Jarosław Mikołajewski w swoim "Wielkim przypływie". Choć to wcale nie o trupach pisze. Jego literacki reportaż jest o czymś więcej. Jest o ludziach stamtąd. O wyspie spętanej milczącą "zmową". Wyspie, która nie chce być kojarzona z plażami pełnymi ciał topielców, więc trochę udaje. Udaje, że nie ma problemu z uchodźcami, podczas gdy nocą przybrzeżne straże zwożą pełne łodzie ludzi. Na martwe ciała brakuje ziemi na wyspie.
Z pewnym zadumaniem czytałam reportaż Mikołajewskiego. Jego styl jest bardzo literacki, gdzieniegdzie liryczny, ale i miejscami bardzo rzeczowy. Autor nie przeciąga, nie namnaża niepotrzebnej treści. Kreśli zwięzły (ale nie - skromny!) tekst o tym, co może z pozoru wydaje się mniej ważne. Bo kogo może obchodzić niejaki Giovanni, który kopiuje Caravaggia, podczas gdy tuż obok dzieje się prawdziwa tragedia. W tym wszystkim jest jednak pewna "nić", coś, co łączy, a może coś, czego brakuje. Mikołajewski poprzez te swoje odniesienia ukazuje właśnie to wszystko, co warto o Lampedusie wiedzieć. Nie potrzebuje przy tym wielu słów, ni pokaźnej ilości stron. Wszystko tu zmieścił...
więcej tu: http://przestrzenie-tekstu.blogspot.com/2016/01/wielki-przypyw.html
Trupy, trupy, trupy — pisze Jarosław Mikołajewski w swoim "Wielkim przypływie". Choć to wcale nie o trupach pisze. Jego literacki reportaż jest o czymś więcej. Jest o ludziach stamtąd. O wyspie spętanej milczącą "zmową". Wyspie, która nie chce być kojarzona z plażami pełnymi ciał topielców, więc trochę udaje. Udaje, że nie ma problemu z uchodźcami, podczas gdy nocą...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kalwas pisze o Egipcie ze środka. Z zadymionych knajp, z własnego balkonu i z przydrożnych, nadmorskich murków. Pisze o nim głosami obrzezanych kobiet, szorstkim, przepalonym od tytoniu głosem egipskich intelektualistów, nerwowym tonem fanatyków religijnych, którzy na ulicach starają się wyjaśnić mu sens istnienia. Nie przeciąga, nie przesadza, nie uwzniośla tego, czego uwznioślać nie należy (a uwzniośla sporo). O wszystkim pisze z szacunkiem, wyczuciem i polotem. Tłumaczy nam całą tę brudną, głośną i zaciśniętą w sobie Aleksandrię w zadziwiająco mistyczny sposób. Tłumaczy stanowczo, ale delikatnie.
Na przykład jej zapach. Kolendra, czosnek, szatta, zapach "gnijących glonów, wyziewów z kanałów i pleśniejących owoców". Śmieci. Aleksandria jest pełna śmieci, mięsa i dymu. Dźwięku klaksonów i wypadków samochodowych. Pełna tego, co jest halal — dozwolone, oraz tego, co jest haram — zakazane. Dlatego i pełna absurdów. Przemoc w filmach, pijaństwo, rytualny ubój zwierząt są halal. Ale już pocałunki na ulicy, czułość, odkryte kobiece ramiona — zdecydowanie haram. Tak jest w całym Egipcie. Nonsens przeplata się z poczuciem tępej powinności. Ślepa religijność, którą widać na ulicach. Niemy wstyd obrzezanych kobiet (tępym, brudnym nożem na sąsiedzkich spędach; boli tak, że najlepiej zemdleć). Los egipskich ateistów, muzyków (cięższe brzmienia są oczywiście haram), młodzieży, która chciałaby mieć więcej wolności. Każdy zakaz tworzy większą pokusę, więc w Egipcie świetnie prosperuje ukryty przemysł pornograficzny. Alkohol dowożą do domów przebrani sprzedawcy jedzenia. Są miejsca, w które Allah i państwo nie zaglądają. Europejczyk, człowiek z zewnątrz nie zrozumie tego świata — raz po raz powtarzają to Kalwasowi, a on za każdym razem zapędza się głębiej i głębiej, jakby chciał dotrzeć do najskrzętniej skrywanej egipskiej duszy.
więcej: http://przestrzenie-tekstu.blogspot.com/2015/07/egipt-haram-halal.html
Kalwas pisze o Egipcie ze środka. Z zadymionych knajp, z własnego balkonu i z przydrożnych, nadmorskich murków. Pisze o nim głosami obrzezanych kobiet, szorstkim, przepalonym od tytoniu głosem egipskich intelektualistów, nerwowym tonem fanatyków religijnych, którzy na ulicach starają się wyjaśnić mu sens istnienia. Nie przeciąga, nie przesadza, nie uwzniośla tego, czego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Chciałam zacząć inaczej, bo należy się Andrzejowi Muszyńskiemu, aby zacząć od jego monsunów, tanaki i betelu. Fali szmaragdowej rewolucji, maudamu i astrologów, od których zależy polityczny los Birmy. Chciałam pisać o tym, jak Muszyński wychodził nocami na ulice, aby oglądać Rangun. Pewnie wtedy czuł Birmę o wiele bardziej, niż gdy zatapiał się w jej historii za dnia, z szeroko otwartymi oczami i jasnym umysłem. Dlaczego piszę: chciałam? Przecież właśnie to robię. Zaczynam od tego, jak pięknie odczuty może być ten azjatycki, odizolowany kraj. Mi zupełnie obcy. Podejrzewam, że dla wielu obcy i równie niezrozumiały. Może to straszne, ale w reportażach takich, jak Cyklon, nie szukam nigdy całej prawdy. Ponad prawdę przedkładam czucie. Ponad czucie przedkładam osobisty, syntetyczny odbiór i umiejętność literackiego przekazu autora. Gdybym lubiła doszukiwać się bezbłędnej prawdy (rzetelności, nieomylności, dokładności), czytałabym przynajmniej porządne książki historyczne (czego nie znoszę i nie robię). A piszę o tym, bo dzień wcześniej, gdy chciałam już pisać o Cyklonie, dowiedziałam się, że nie przekazuje on całej prawdy. Pewien naukowiec i znawca Birmy pokusił się o dokładne przestudiowanie faktów wypisanych w książce Muszyńskiego i wytknięcie mu błędów. Łatwo znaleźć w sieci dyskusję tych panów, ale ja ani nie odsyłam, ani nie odradzam. Niektórzy po prostu zapominają, że reportaż to odrębny gatunek literacki, który nie tylko podlega pewnym regułom, ale przede wszystkim dysponuje prawem do wolności słowa i obierania krótkowzrocznego (autorskiego) stanowiska. Czy zdając sobie sprawę, że autor Cyklonu popełnił kilka błędów opisując historię Birmy, że przykładowo, konflikt nazwał "wojną" – zmieniłam zdanie o jego książce?
Absolutnie nie. Jest prawda historyczna i jest prawda reporterska. Taka prawda, którą szepcze Ci przerażony Birmańczyk prosto w ucho. I taki jest Cyklon. Wyszeptany. Wykrzyczany. Muszyński zbiera te krzyki i szepty w różnych częściach świata. Emigranci, uciekinierzy, młodzi, którzy opuszczali "cywilizację słońca i złotej rdzy", aby z innych części globu działać nadal dla swojego kraju. Ci, którzy zostali mają twarze pomalowane tanaką, żują betel i rozmawiają z sąsiadami o pogodzie, bo o wszystkim innym po prostu się boją. Mówi się o Birmie, że to państwo mnichów, system podatkowy długo oparty był na przymusie religijnym, a żyje tutaj ponad sto mniejszości etnicznych. Są tacy, którzy polowali na jaszczurki i małpy, są cyganie morscy. Wa byli łowcami głów, Czinowie mieli wytatuowane twarze; tak można było ich poznać. A teraz cisza. W Cyklonie można usłyszeć stopy mnichów drepczące po ulicach Birmy. O tym wolę pisać i o tym tutaj stanowczo było mi za mało.
więcej na: http://przestrzenie-tekstu.blogspot.com/2015/07/cyklon.html
Chciałam zacząć inaczej, bo należy się Andrzejowi Muszyńskiemu, aby zacząć od jego monsunów, tanaki i betelu. Fali szmaragdowej rewolucji, maudamu i astrologów, od których zależy polityczny los Birmy. Chciałam pisać o tym, jak Muszyński wychodził nocami na ulice, aby oglądać Rangun. Pewnie wtedy czuł Birmę o wiele bardziej, niż gdy zatapiał się w jej historii za dnia, z...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kraje, o których się nie mówi, a być może nawet nie myśli. Z przytłumioną tożsamością, z własnym, ale prawie nieużywanym językiem. Kraje, w których biedę i smutek zamalowuje się niebieską farbą. Taka jest Białoruś. Zepchnięta na margines i nieruchoma. Zatrzymana w przeszłości, a jednak cicho i boleśnie przemijająca. Jej rozpad kontrastuje z dziwną żywotnością. Bo przecież tam nadal wszystko trwa. Przekazuje nam o tym Hanna Kondratiuk. W sposób wyrywkowy, może lekko chaotyczny, ale przy tym wiarygodny, maluje ona obraz starej i współczesnej Białorusi. Tej prawdziwej. Z ludźmi i kulturą, z poszanowaniem dla nauki, religii, własnej narodowości. Ale również Białorusi ciężkiej, zniechęconej.
Trudno pisać o tej książce. Autorka relacjonuje wizyty w małych białoruskich mieścinach, opisuje spotkania i rozmowy zarówno z miejscowymi artystami, jak i ze zwykłymi, przygodnymi ludźmi. Opisuje zabytki, muzea i cerkwie, wplatając w swoje opowieści sporo historii. Przez wszystko to przebija się okrutna bieda, zacofanie, skłonność do alkoholu, ale również chęć do pracy, prostolinijność i jakaś dobroć. Relację przecinają czarno-białe fotografie (niektóre bardzo sugestywne). Sama książka składa się z krótkich rozdziałów (każdy o czym/kim innym), dzięki czemu uzyskujemy szerszą perspektywę. Należy pamiętać, że nie jest to przewodnik po Białorusi. Autorka podtyka nam pod nos opisany wnikliwie i dokładnie, a jednak wyselekcjonowany ułamek świata, który jest od nas "o rzut beretem". Dowiemy się tyle, ile zdołamy odczytać i odczuć, a wiadomo nie od dziś, że największa prawda zawsze tkwi gdzieś między wierszami.
Przyznam, że podobała mi się ta książka, choć nie jest to reportaż, który preferuję. Zabrakło mi w niej jakiegoś takiego odbioru osobistego, zabrakło stasiukowej metafizyki. Chociaż w sumie chyba taki powinien być dobry reportaż. Zarzut mam tylko do tej "miłości" z tytułu, której tutaj jakby nie zaobserwowałam. Marazm nadrabia za wszystko.
Kraje, o których się nie mówi, a być może nawet nie myśli. Z przytłumioną tożsamością, z własnym, ale prawie nieużywanym językiem. Kraje, w których biedę i smutek zamalowuje się niebieską farbą. Taka jest Białoruś. Zepchnięta na margines i nieruchoma. Zatrzymana w przeszłości, a jednak cicho i boleśnie przemijająca. Jej rozpad kontrastuje z dziwną żywotnością. Bo przecież...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jeszcze nie tak dawno Ilona Wiśniewska pisała do nas z zimnego Spitsbergenu (Białe. Zimna wyspa Spitsbergen), a teraz pisze z Norwegii. A my znowu wchodzimy w ten zimowy świat z kobietą, która nie boi się odmrożonych palców i przypalonego mięsa renifera. Tyle że tym razem nie wiemy, czego boi się Wiśniewska. W odróżnieniu od Białego, Hen nie jest opowieścią o niej. Ona tylko zachodzi na kawę, wita się i żegna na zawsze z Saamami, słucha joików i zamyka usta, dając przemówić rdzennym mieszkańcom. Tym czekającym na swoje dzieci, które nigdy tutaj nie wrócą. Tym, którzy nie chcieli być znorwegizowani. Którzy uleczają, mówiąc do krwi. Miejsca, gdzie jeszcze kiedyś wierzyło się w magię, a nie wierzyło w Boga, gdzie nie joikuje się w kościele, bo joikowanie to był w końcu rytuał szamański. Piękny, wymierający folklor surowej Północy. Tak cudownie wywleczony na wierzch, tak bardzo przez Wiśniewską zrozumiany.
Jeszcze nie tak dawno Ilona Wiśniewska pisała do nas z zimnego Spitsbergenu (Białe. Zimna wyspa Spitsbergen), a teraz pisze z Norwegii. A my znowu wchodzimy w ten zimowy świat z kobietą, która nie boi się odmrożonych palców i przypalonego mięsa renifera. Tyle że tym razem nie wiemy, czego boi się Wiśniewska. W odróżnieniu od Białego, Hen nie jest opowieścią o niej. Ona...
więcej Pokaż mimo to