-
ArtykułyKsiążki o przyrodzie: daj się ponieść pięknu i sile natury podczas lektury!Anna Sierant5
-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński37
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać422
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz2
Biblioteczka
2024-05-08
2024-05-07
Cytując klasyka: Anne Brontë, I was unfamiliar with your game.
O "Lokatorce Wildfell Hall" wiedziałam tylko tyle, że jest ogólnie uznawana za lepszą powieść Anne, oraz że Charlotte przez lata wstrzymywała jej publikację, uznając ją za skandaliczną. Teraz widzę podstawy obu tych faktów, a także mogę już oficjalnie napisać, że mój osobisty ranking sióstr przedstawia się Emily > Anne > Charlotte, nawet jeśli wszystkie trzy cenię. Ponadto, chociaż patrząc wstecz, mogę dostrzec pewną pobłażliwość wobec Anne po lekturze "Agnes Grey", wiem, że nie myliłam się co do jej oceny.
"Lokatorka Wildfell Hall" nawet w swych najmroczniejszych momentach, w przeciwieństwie do "Jane Eyre" czy "Wichrowych Wzgórz", pozostaje boleśnie wręcz przyziemna - ale to dobrze. Spośród sióstr to właśnie Anne Brontë okazuje się mieć najlepszą rękę do kreślenia postaci z krwi i kości, ludzkich nie dlatego, że targają nimi wielkie emocje, ale ponieważ zachowują się *ludzko*; a do tego w sposób dużo bliższy nam, współczesnym czytelnikom, nawet jeśli motywacje np. Helen różnią się od tych, jakie miałaby na jej miejscu kobieta w XXI wieku. Brakuje w tej powieści atmosfery niesamowitości, a z perspektywy dwustu lat, również tajemniczości, gdyż dosyć łatwo odgadnąć skrywaną przez Helen tajemnicę. Niczego to jednak fabule nie ujmuje, ponieważ Brontë zbudowała fascynująco wiarygodny oraz dokładny obraz rzeczywistości rodziny nękanej alkoholizmem oraz przemocą psychiczną. Wiadomym jest, że powieść ta powstała już w okresie, kiedy również na rodzinkę autorki ostatecznie spadły nieszczęścia, jednak Anne nie tylko opisuje to, co wie, lecz również wykazuje się niezwykłą empatią jako autorka, odmalowując różne postawy wobec problemu z jednakowym zrozumieniem. Pisałam już kiedyś, że teorie, jakoby powieści wszystkich sióstr pisała wyłącznie Charlotte, dowodzą jedynie, iż ich twórcy nie czytali uważnie samych książek, gdyż ani Emily, ani Charlotte w swoich tekstach nie odznaczają się taką nadzieją ani... cóż, nie ukrywajmy, czystą wiarą. Oczywiście, w "Jane Eyre" również mowa jest o Bogu, lecz brakuje tam pewnej uniwersalnej miłości wobec bliźnich, którą odznaczają się protagonistki "Agnes Grey" i - być może szczególnie - "Lokatorki Wildfell Hall".
Przyznam szczerze, że Helen Graham/Huntingdon jest chyba moją ulubioną główną bohaterką ze wszystkich powieści sióstr. Nie nużyły mnie nawet jej wywody dotyczące wiary, gdyż wciąż pozostawałam pod wrażeniem postaci posiadającej zarazem tyle godności, odwagi oraz (bo trudno to ująć inaczej) przysłowiowych jaj. Helen nie jest idealizowana w swoich nieszczęściach, zdarza się jej reagować pochopnie, a niektóre z jej prób nie przynoszą żadnych skutków - jednak nigdy podczas lektury nie pomyślałam "ta, jasne", gdy jej postawa robiła wrażenie nawet na jej przeciwnikach. Chciałam dla Helen dobrze i nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu przy lekturze ostatniego rozdziału; być może wątki romantyczne są najsłabszą stroną powieści Anne, jednak nie mogę odmówić satysfakcji, jaką przynosi oglądanie powolnego dojrzewania narratora, który wreszcie staje się partnerem godnym Helen. Co ciekawe, o ile w "Jane Eyre" Rochester do rzeczywistej równości z Jane potrzebował stracić niemal wszystko, o tyle w "Lokatorce Wildfell Hall" Gilbert tak naprawdę od początku znajdował się w gorszej pozycji społecznej od swojej partnerki, co gładko akceptuje, a jego jedyna wątpliwość dotyczy tego, czy *ona* w ogóle go zechce.
Z pewnością wrócę do tej lektury w przyszłości; wciąż mam w głowie wiele myśli na jej temat, których nie potrafię nawet uporządkować. I niewątpliwie będę o niej truć ludziom, choć jednak nie tak namiętnie, jak o "Wichrowych wzgórzach". Taka miłość może być mimo wszystko tylko jedna.
Cytując klasyka: Anne Brontë, I was unfamiliar with your game.
O "Lokatorce Wildfell Hall" wiedziałam tylko tyle, że jest ogólnie uznawana za lepszą powieść Anne, oraz że Charlotte przez lata wstrzymywała jej publikację, uznając ją za skandaliczną. Teraz widzę podstawy obu tych faktów, a także mogę już oficjalnie napisać, że mój osobisty ranking sióstr przedstawia się...
2024-05-05
Nawet nie ma co komentować, groch z kapustą - nie tylko stylistycznie, ale i tematycznie. Biorąc pod uwagę, że za dobór odpowiada jedna osoba, podejrzewam, że kierowała się ona jednak przede wszystkim kosztami, a nie wspólnymi motywami.
Nawet nie ma co komentować, groch z kapustą - nie tylko stylistycznie, ale i tematycznie. Biorąc pod uwagę, że za dobór odpowiada jedna osoba, podejrzewam, że kierowała się ona jednak przede wszystkim kosztami, a nie wspólnymi motywami.
Pokaż mimo to2024-05-04
Mam mieszane uczucia, prawdę mówiąc. Myślę, że tu nie ma co się rozpisywać, bo żadne z opowiadań nie powstało specjalnie do tego zbioru, tylko Haining zebrał po jednym tekście różnych autorów, kierując się motywem nastoletnich/dziecięcych protagonistów w horrorach. Oczywiście najlepszy tekst jest ten pierwszy, w końcu Stine to prawdziwy król podgatunku, drugi to już klasyka, ale reszta nie prezentuje równego poziomu. Ba, mamy tu nawet usuniętą scenę z "Charliego i Fabryki Czekolady" (zawsze mnie interesowały te wszystkie dzieci usunięte z finalnej wersji książki).
Nie będę kłamać, że ten zbiór nie trąci myszką, bo chociaż teksty napisano w bardzo różnych czasach, czuć w ich doborze oraz krótkich notkach biograficznych potężnego ducha lat dziewięćdziesiątych.
Mam mieszane uczucia, prawdę mówiąc. Myślę, że tu nie ma co się rozpisywać, bo żadne z opowiadań nie powstało specjalnie do tego zbioru, tylko Haining zebrał po jednym tekście różnych autorów, kierując się motywem nastoletnich/dziecięcych protagonistów w horrorach. Oczywiście najlepszy tekst jest ten pierwszy, w końcu Stine to prawdziwy król podgatunku, drugi to już...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-05-04
Nie będę ukrywać, że na tej książce nauczyłam się czytać wiersze - tak dla przyjemności, a nie na zajęcia czy szukając tropu, do którego odesłał mnie inny tekst. Myślę, że dam liryce więcej szans w przyszłości, chociaż obcowanie z poezją to dla mnie podobny odpoczynek intelektualny, co rozwiązywanie sudoku - czyli mało wypoczynkowy, bo mózg wciąż rozwiązuje zagadkę.
Atwood podzieliła swój najnowszy zbiór na pięć części, w których każda zbiera wiersze najbliższe sobie tematycznie; zajęło mi lekturę dwóch pełnych sekcji, by sięgnąć po recenzje i po "kurczę, faktycznie" w reakcji na jedno kluczowe zdanie zacząć książkę drugi raz. Później, już bez wracania do początku, przeczytałam na Wikipedii, że "Wiersze przychodzą późno" (w oryginale "Dearly") zostało poświęcone zmarłemu mężowi autorki, który wcześniej walczył z demencją - i jakby to nie zabrzmiało, poczułam dziwną satysfakcję pod kątem analityki tekstu, ponieważ tę żałobę i pustkę odnalazłam już w tekście.
Mój największy problem z polskim tłumaczeniem jest chyba taki, że po nie sięgnęłam - im jestem starsza, tym bardziej dochodzę do wniosku, że wiersz można zrozumieć jedynie w oryginale; nawet najlepszy przekład będzie tekstem tłumacza. Widać to już po tłumaczeniu tytułu - oryginale nawiązuje do konkretnego poematu w zbiorze, odwołującego się właśnie do demencji oraz tęsknoty za utraconymi ludźmi, lecz również - za przeszłością, której nie sposób odzyskać. W polskim tłumaczeniu postawiono na tytuł wiersza otwierającego tomik, który zresztą wprowadza w mylne wrażenie, jak gdyby był to pierwszy tomik Atwood (takie wrażenie odniosłam po samej okładce zarówno ja, jak i moja dużo bardziej oblatana w poezji siostra). Nie są to stricte zarzuty wobec przekładu - raczej obserwacja.
Wracając do samej zawartości książki, zgodnie z przedmową Atwood, zebrana tu poezja dotyczy przemijania i zachodzących na świecie zmian; są to dokładnie takie wiersze, jakich można by oczekiwać po kimś u kresu życia. Atwood otacza śmierć, napawają ją lękiem zachodzące na gorsze zmiany, m.in. klimatyczne - i o tym pisze, w pięknym, prostym, acz nie dosłownym języku. Nie ma tu jednoznacznego pogodzenia się z upływem czasu, ze śmiercią, do których jesteśmy poniekąd przyzwyczajeni w prozie, gdzie obcujemy z zamkniętą narracją; tu mamy pogodzenie się z przemijaniem, ze starością, ale nie z końcem. Jest w tym coś niezwykle ludzkiego, a zarazem rzadkiego.
Muszę jednak zaadresować słonia w pokoju, słoniątko wręcz - w ciągu ostatnich kilku lat Atwood okryła się w internecie niesławą, sympatyzując bardzo okrężnie z retoryką terfowską (tzw. "radykalnych, transekskluzywnych feministek"). I nie będę ukrywać, że w dwóch-trzech wierszach dostrzegłam ślady tego, okruszki. Były to zresztą te, które podobały mi się najmniej, więc może rację miał jeden z tłumaczy Lovecrafta, że kiedy autor dopuszcza do głosu swe uprzedzenia, jego talent nagle jakby znika.
All in all, jest to naprawdę dobry zbiór wierszy. Prosty - ale nie za prosty. I smutny. Bardzo smutny. Na pewno do niego wrócę, acz nie wiem, czy nie w oryginale, co w gruncie rzeczy będzie jak czytanie po raz pierwszy.
Nie będę ukrywać, że na tej książce nauczyłam się czytać wiersze - tak dla przyjemności, a nie na zajęcia czy szukając tropu, do którego odesłał mnie inny tekst. Myślę, że dam liryce więcej szans w przyszłości, chociaż obcowanie z poezją to dla mnie podobny odpoczynek intelektualny, co rozwiązywanie sudoku - czyli mało wypoczynkowy, bo mózg wciąż rozwiązuje zagadkę.
Atwood...
2024-05-02
Tę książkę czytałam jako dziecko dobre osiem razy, w tym *co najmniej* raz mojej młodszej siostrze - na nas obu musiała zresztą zrobić wrażenie, skoro rzeczonej siostrze do dziś zapadła w pamięć najmniej popularna historia w zbiorze (Kapitan Mord). Przyznam szczerze, że aż do powrotu do tej pozycji jako dorosła, nie zdawałam sobie sprawy, ile informacji nt. literatury, które wydawały mi się wiedzą powszechną w przeszłości, a nimi zdecydowanie nie były, wzięłam właśnie stąd. Zdecydowanie ścisła czołówka serii, udowadniająca, że dzieci najlepiej się edukuje nie tylko poprzez zabawę, ale i nietraktowanie ich jak mniej inteligentnych form życia.
Tę książkę czytałam jako dziecko dobre osiem razy, w tym *co najmniej* raz mojej młodszej siostrze - na nas obu musiała zresztą zrobić wrażenie, skoro rzeczonej siostrze do dziś zapadła w pamięć najmniej popularna historia w zbiorze (Kapitan Mord). Przyznam szczerze, że aż do powrotu do tej pozycji jako dorosła, nie zdawałam sobie sprawy, ile informacji nt. literatury,...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-24
O tej książce słyszałam dawno temu, i choć z opisu zawierała najbardziej niecierpiany przeze mnie motyw (trójkąt romantyczny z dwoma siostrami), byłam jej ciekawa. Cieszę się, że przemogłam własne uprzedzenia, ponieważ to chyba jeden z najpiękniejszych i najdelikatniejszych przykładów prozy, z jakimi miałam ostatnio do czynienia.
Dla mnie to nie jest po prostu banalna opowieść o miłości, której zawsze staje coś na drodze; widzę w niej raczej rozpisaną na wiele aktów tragedię, do jakiej może doprowadzić rozdzielenie dwojga młodych, zakochanych w sobie ludzi. Bo nie ulega wątpliwości, że oboje - a z pewnością Tita - podjęliby później wiele lepszych wyborów życiowych, gdyby życia nie zbudowali wokół niezaspokojonego głodu bliskości tej zakazanej osoby. Mogłabym narzekać na demonizację Rosaury, starszej siostry Tity, jednak wydaje się, że ta stronnicza płaszczyzna narracji podyktowana jest faktem, iż historię Tity opowiada jej krewna z przyszłości, która słyszała ją z ust osoby jeszcze bardziej subiektywnej; a gdzieś w tym wszystkim są momenty zrozumienia dla perspektywy Rosaury, tak jak i dla Johna. Po prostu, o ile John jest symbolem lepszego życia, które czekałoby główną bohaterkę, gdyby potrafiła odrzucić przeszłość, o tyle Rosaura sama w sobie jest reliktem przeszłości, uparcie trwającym przy destrukcyjnych tradycjach. A powieść Esquivel jest o czymś więcej niż wyłącznie o miłości czy jedzeniu - jest o upływie czasu, o zmianach, które on ze sobą niesie. Wszystko to zaś osnute atmosferą magicznego realizmu oraz prozą piękną, a przy tym lekką, dowcipną, nawet omawiając tematy smutne czy odrażające.
Powieść Esquivel przypomina jedno z dań Tity: wzbudza apetyt od pierwszych stron, nie pozwala odejść, a po wszystkim pozostawia czytelnika nasyconego i zadowolonego. Przynajmniej mnie. Bo proporcje słodyczy z goryczą do ostatniego rozdziału utrzymano w idealnej harmonii.
O tej książce słyszałam dawno temu, i choć z opisu zawierała najbardziej niecierpiany przeze mnie motyw (trójkąt romantyczny z dwoma siostrami), byłam jej ciekawa. Cieszę się, że przemogłam własne uprzedzenia, ponieważ to chyba jeden z najpiękniejszych i najdelikatniejszych przykładów prozy, z jakimi miałam ostatnio do czynienia.
Dla mnie to nie jest po prostu banalna...
2024-04-23
Wychodzi na to, że książki Margaret Simpson mają największą wartość dydaktyczną w serii. I, niestety, że zabawa jest jednak lepsza, jeśli zna się choć trochę materiał źródłowy - nic dziwnego zresztą, bo wtedy można wyłapać, z jakim polotem autor przełożył oryginał na uproszczenie dla dzieci. Niemniej, ciekawie się czytało jedną z tych części, których w dzieciństwie nie miałam okazji.
Wychodzi na to, że książki Margaret Simpson mają największą wartość dydaktyczną w serii. I, niestety, że zabawa jest jednak lepsza, jeśli zna się choć trochę materiał źródłowy - nic dziwnego zresztą, bo wtedy można wyłapać, z jakim polotem autor przełożył oryginał na uproszczenie dla dzieci. Niemniej, ciekawie się czytało jedną z tych części, których w dzieciństwie nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-23
Jestem rozczarowana tą książką. Potrafię ją docenić - a przynajmniej pewne jej elementy - ale czuję rozczarowanie. Nie wynika ono z niezrozumienia czy braków osoby autorskiej, po prostu nie jest to to, na co liczyłam.
Nie można nikomu dyktować, w jaki sposób chce pisać o sobie, swoich przeżyciach, swojej historii, nawet jeśli niekoniecznie przypada nam do gustu obrana droga - można jednak, zawsze, oczekiwać jakiegoś finału, wniosku końcowego. Właśnie na tym polu najbardziej "Drzewo krwi" mnie zawiodło, ponieważ wszystkie refleksje, poszukiwania finalnie do niczego nie prowadzą, a przynajmniej nie w kwestiach, wokół których obraca się większość książki. Oczywiście, Kim de l'Horizon oraz jejgo rodzina to nie postaci fikcyjne, nie możemy dostać prostego i oczywistego finału wątków, ale jako czytelnik mogę chyba oczekiwać, że trzysta stron monologu wewnętrznego osoby autorskiej będzie do czegoś prowadzić. A nie prowadzi. Emocjonalnie zamykamy w tym samym miejscu, w którym zaczęliśmy. I wiem, że czytelnicy nie mają prawa do życia wewnętrznego autora; nie bardziej, niż autor (lub tu - osoba autorska) postanowi się uzewnętrznić - niemniej, czemu służy taka książka, taki wgląd we własną duszę, jeśli koniec końców nic nie ulega zmianie? Przez całą lekturę nasuwało mi się skojarzenie z "Mireczkiem" Aleksandry Zbroi, również autobiograficzną introspekcją we własną rodzinę, rekonstrukcję traumy, poszukiwanie odpowiedzi na pytania, które nigdy jej naprawdę nie dostaną - Zbroja jednak wydaje się umiejętniejsza w żonglowaniu narracją o sobie, swoim emocjonalnym dojrzewaniu oraz swojej rodzinie. Tam również nie można oczekiwać ostatecznego domknięcia, istnieje jednak emocjonalne zwieńczenie narracji - "Drzewo Krwi" tego nie ma.
Zawiodła mnie również warstwa queerowa; tu z pewnością spodziewałam się więcej, zachęcona opiniami w superlatywach. Być może sama mam zbyt wielu queerowych znajomych, by nie siedzieć tylko z własnymi opiniami w swojej głowie; być może to kwestia różnicy pokoleniowej między mną i osobą autorską, ale nie tylko nic, co czytałam, nie wydawało mi się odkrywcze czy wyrywające ze strefy komfortu - zdarzały się wręcz momenty, kiedy unosiłam brew na coś, co w moim odczuciu świadczyło o jakiejś ignorancji czy tchórzliwie centrystycznym podejściu de l'Horizon. Oczywiście, nie zamierzam oceniać osoby autorskiej jako człowieka, ale stanowi ona poniekąd głównego bohatera swojej książki i z tej pozycji istniała między nami i naszym podejściem przepaść, nawet pomimo podobnych poglądów w niektórych kwestiach.
Nie wzbudziła we mnie ta książka dyskomfortu - ostatecznie doszłam do wniosku, że kiedy osoba autorska rozpisuje się o swoim życiu erotycznym nie wyrywa mnie to ze strefy komfortu, po prostu mnie to nie interesuje; ale nie odstręczał mnie sam temat, a dobór słów i obrazów, który jest dla mnie równie nieprzyjemny, niezależnie od tożsamości płciowej osoby, która się o tym rozpisuje. Czy te opisy spermy i krwi czemuś służyły - nie mam pojęcia, ponieważ, jak wspominałam, tu nic nie prowadzi do jakiejś rezolucji. Czasem wzbudzała smutek, w tematach demencji w rodzinie, samej rodziny, traumy pokoleniowej, skrzywdzonych kobiet - dlatego uważam, że Kim de l'Horizon nie pisze źle; po prostu sięga naraz po zbyt wiele tematów, nie posiadając umiejętności zgrabnego splecenia ich w narrację, którą *coś* wieńczy.
Nie wiem, komu miałabym tę książkę polecić. Nie nadaje się do edukowania osób nie mających pojęcia o niebinarności; osób siedzących w queerowym środowisku i queerowej teorii niczym nie zaskoczy, nie wstrząśnie; baby queers, które chciałyby poznać coś ambitniejszego od Alice Oseman, uciekną z wrzaskiem. Ostatecznie jest to pozycja chyba głównie dla środowiska liberalnych intelektualistów, co też nie świadczy o niej najlepiej. Wielka szkoda, bo przecież są tu fragmenty piękne, przystępne dla każdego - ale nie całość.
Jeszcze słowo o polskim tłumaczeniu: gdybym miała oceniać tylko je, dałabym jedną gwiazdkę, pomimo całej pracy włożonej w oddanie tych gier słów oryginału. Dlaczego? "Dlaczego" to ja pytam - bo ostatni rozdział, w oryginale wydany po angielsku i takoż u nas, można znaleźć na końcu książki przetłumaczony. Okej, nic dziwnego. Ale nie zrobiła tego tłumaczka, a ChatGTP. Po co? Dlaczego? Czemu miało to służyć? Tego tłumaczka w posłowiu nie mówi; po prostu użyła i tyle. To cudowne, że można posłużyć się narzędziem bazującym na kradzieży, generującym dziennie jakieś pół miliona kilowatów energii i rujnującym środowisko dla zabiegu stylistycznego, którego nawet nie chce się wytłumaczyć czytelnikom! Żenada i tyle.
Jestem rozczarowana tą książką. Potrafię ją docenić - a przynajmniej pewne jej elementy - ale czuję rozczarowanie. Nie wynika ono z niezrozumienia czy braków osoby autorskiej, po prostu nie jest to to, na co liczyłam.
Nie można nikomu dyktować, w jaki sposób chce pisać o sobie, swoich przeżyciach, swojej historii, nawet jeśli niekoniecznie przypada nam do gustu obrana...
2024-04-21
Ta książka miała pecha trafić w moje ręce, jak zaczął mi się zastój czytelniczy, więc to naprawdę nie jej wina, że przeciągnęła mi się na cały weekend, bo jest równie lekka, łatwa i przyjemna, co tom pierwszy. Mój jedyny zarzut to to, że o ile w poprzedniej części wszystko, o czym uczyła się nasza bohaterka, finalnie prowadziło do spotkania z tytułową Krwawą Hrabiną, o tyle tutaj przeciwniczka, która, zdawałoby się, powinna zajmować centralne miejsce w fabule, dostała mniej uwagi niż kontynuacja wątku Atanazji, więc starcie z Arachne było jeszcze bardziej po łebkach niż to z Hrabiną.
Ta książka miała pecha trafić w moje ręce, jak zaczął mi się zastój czytelniczy, więc to naprawdę nie jej wina, że przeciągnęła mi się na cały weekend, bo jest równie lekka, łatwa i przyjemna, co tom pierwszy. Mój jedyny zarzut to to, że o ile w poprzedniej części wszystko, o czym uczyła się nasza bohaterka, finalnie prowadziło do spotkania z tytułową Krwawą Hrabiną, o tyle...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-18
Jestem pewna, że skończyłabym to w jeden dzień, gdybym nie obejrzała wieczorem filmu - co stanowi dla mnie najlepszą rekomendację takiego popcornowego urban fantasy.
Myślę, że nie ma sensu rozwodzić się nad kreacją świata, bohaterów czy prawdopodobieństwa psychologicznego, ponieważ szczerze wątpię, by Moss aspirowała do powieści, która zawraca sobie głowę takimi sprawami. To ewidentnie ma być po prostu czytadło, przyjemne, całkiem inteligentne, zabawne oraz klimatyczne - i wszystkie te wytyczne "Krwawa hrabina" spełnia idealnie. Ani razu się nie bałam, co oczywiste dosyć, ale jednak opisy kamienicy przy Addams Avenue działały na wyobraźnię, przywodząc mi sugestywne obrazy i pozwalając uwierzyć, że Pandora rzeczywiście jest bezpieczna wyłącznie na czwartym piętrze, w mieszkaniu Celii. Podejście do wampirów również mi się podobało, m.in. odwołując się do tego samego mitu, co mój ulubiony odcinek "Z Archiwum X"; w przeciwieństwie do wielu autorek piszących o wampirach, Moss nie boi się sprawić czasem, że jest nieco głupkowato, bo, jakby nie było, z pewnej perspektywy sama koncepcja wampirów może się taka wydawać. Bohaterowie nie zaskarbili sobie jakichś głębszych uczuć z mojej strony, ale byli dostatecznie sympatyczni i nieinwazyjni. Pandora była całkiem zaradna jak na typ heroiny wrzuconej nagle w świat paranormalny bez przygotowania, a część jej naiwności czy głupoty wydawała mi się celowa, więc mnie nie irytowały; czułam wręcz, że jej niedomyślność to chwilami puszczanie oka do czytelnika. Podobało mi się też, że bez fałszywej skromności Pandora wie, że jest atrakcyjna, a jednocześnie ma swoje kompleksy, biorące się głównie z jej przeszłości i pochodzenia, acz i one nie dominują narracji. Z tego względu naprawdę się cieszyłam, kiedy coś jej wychodziło.
Jedyny zarzut, jaki mogłabym mieć do tej książki to tempo, które gdzieś od rozdziału dwudziestego zaczyna siadać, nagle przyspieszając i załatwiając sprawy po łebkach, gdzie wcześniej pozostawało dosyć wyważone. No ale to naprawdę nie jest coś, czego bym nie przeżyła i nie popsuło mi rozrywki z lektury. Na pewno sprawdzę dalsze losy Pandory English, bo ostatnimi czasy, szukając bezmyślnej rozrywki, rzadko udaje mi się tak trafić.
Jestem pewna, że skończyłabym to w jeden dzień, gdybym nie obejrzała wieczorem filmu - co stanowi dla mnie najlepszą rekomendację takiego popcornowego urban fantasy.
Myślę, że nie ma sensu rozwodzić się nad kreacją świata, bohaterów czy prawdopodobieństwa psychologicznego, ponieważ szczerze wątpię, by Moss aspirowała do powieści, która zawraca sobie głowę takimi sprawami....
2024-04-16
Mam z polskim wydaniem dwa podstawowe problemy. Pierwszy, techniczny to fakt, że książka jest po prostu nijako wydana. Ilustracje są nieliczne, szarobure i ponure, co bardzo rzuca się w oczy w porównaniu np. z przekładem anglojęzycznym, który przynajmniej może się pochwalić piękną, wielobarwną okładką. Druga jest taka, że... w naszym tłumaczeniu znalazły się zupełnie inne baśnie niż w angielskim! Nie mam pojęcia, która wersja jest poprawna, ale wnioskuję, że anglojęzyczna, skoro otwiera ją baśń hiszpańska, a autorka oryginału jest Hiszpanką właśnie. Nie że wszystkie wybrane przez Dwukropek baśnie są słabe, bo o ile dwie są aż zbyt do siebie podobne, o tyle inne są całkiem w porządku i mało popularne, w dodatku w niektórych (np. w "Katie Woodencloak") wprowadzono drobne poprawki, by morał nie sprowadzał się zawsze do księżniczki wychodzącej za mąż, ale jednak po przeleceniu wzrokiem doboru w angielskim tłumaczeniu, te nasze baśnie robią się jakieś bardziej dla dziewczynek potulnych, bo większość mimo wszystko kończy się ślubem i odwaga głównych bohaterek ogranicza się do wskazania, kogo chcą za męża. Na dodatek mam problem z trzema ostatnimi baśniami ("Dziewczyna bez nóg", "Kobieta i elfy" oraz "Żona małpy"), ponieważ ich W OGÓLE nie mogę znaleźć w oryginale, a już na pewno nie z podanymi krajami. Z tą ostatnią zakrawa to już na kuriozum, ponieważ wykorzystuje postać z mitologii hinduskiej, więc naprawdę trzeba się postarać, by powstało coś, czego nie wyrzuca człowiekowi google. A mówimy o bóstwie mającym jakieś trzy żony!
Nie mam pojęcia, co tu się zadziało.
Mam z polskim wydaniem dwa podstawowe problemy. Pierwszy, techniczny to fakt, że książka jest po prostu nijako wydana. Ilustracje są nieliczne, szarobure i ponure, co bardzo rzuca się w oczy w porównaniu np. z przekładem anglojęzycznym, który przynajmniej może się pochwalić piękną, wielobarwną okładką. Druga jest taka, że... w naszym tłumaczeniu znalazły się zupełnie inne...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-16
Chociaż ta książka jest kompletnie przeciętna z ciągotami do zła, dałabym gwiazdkę wyżej, gdyby nie jedna kwestia: w życiu bym po nią nie sięgnęła, gdyby nie obietnica retellingu "Dumy i uprzedzenia". Bo z najbardziej znaną powieścią Austen to ta książka ma wspólne tylko nazwiska. I zachowanie może dwóch postaci.
Nie mam nic przeciwko anachronizmom, acz dosłownie WSZYSTKIE zmiany, jakie autorka wprowadziła względem oryginału, to rzeczy, które byłyby możliwe co najmniej pół wieku później, co już samo w sobie powinno kazać się jej zastanowić, czy na pewno potrzebuje tej Austen. Zwłaszcza że w "Dumie i uprzedzeniu", z osadzeniem na wsi i znudzoną klasą wyższą, naprawdę dałoby się zainstalować jakąś zagadkę kryminalną, a z motywacji Elizabeth uczynić samą chęć oczyszczenia z zarzutów lubianego przez siebie mężczyzny, w którym kocha się jej siostra. Zwłaszcza że autorka inspirowała się też Agathą Christie, u której połowa morderstw odbywała się w jakiejś sielskiej rezydencji na wsi. Ale nie. Bennetowie mieszkają teraz w Londynie, ojciec Lizzie nie jest leniem, tylko świetnym adwokatem z własną kancelarią, Charlotte sekretarką hinduskiego pochodzenia, pan Collins adwokatem, a Lizzie się dziwi, że bez studiów prawniczych nie może pracować w kancelarii. Fajnie? A jeszcze nie dotarłam do faktu, że ofiarą morderstwa jest postać, która NIKOGO nie obchodzi. Myślałby kto, że jak bierzesz powszechnie znany i uwielbiany klasyk, zainteresujesz chociaż czytelnika tożsamością ofiary - wszak jest w książce sporo postaci drugiego planu, które również cieszą się powszechną sympatią i fani przejęliby się takim ich krwawym alternatywnym losem. No ale może właśnie dlatego, że kogokolwiek obchodzą, nikt z tych potencjalnych celów nie padł ofiarą. Naprawdę wątpię, że przypadkiem w książce Price dzieje się coś wyłącznie trzem najbardziej znienawidzonym postaciom z oryginału.
Pozostając przy oryginale, charaktery postaci się nie zachowały wcale - a to, co zostało, przypomina raczej pamięć mięśniową po kreacjach z ekranizacji z 2005 roku, nie książki. Poza panem Collinsem. Z niego zrobiono nie nieszkodliwego, uciążliwego kretyna, a absolutnie cyniczny i bezczelny hate sink, którym facet jednakoż nie był. Jak rozumiem morał, że Lizzie patrzy na innych z góry, sięga tylko tak daleko jak sympatia autorki. Lizzie zresztą też ponoć taka inteligentna, a wpaść na pewne wnioski jest jej ze dwadzieścia razy trudniej niż czytelnikowi, nawet kiedy posiada informacje, których nam autorka poskąpiła - bo pragnę tu zauważyć, że dwie kluczowe poszlaki się Lizzie "przypomniały", kiedy odkryła tożsamość mordercy. Aż wróciłam do odpowiednich fragmentów i nawet jej wtedy przez myśl nie przeszło to, co nagle sobie PRZYPOMNIAŁA w momencie odkrycia przez autorkę kart. Tak prychnęłam, że aż się zakrztusiłam śliną.
Bardziej prychałam tylko wtedy, gdy Lizzie od pierwszego spojrzenia pociągał Darcy, ale w stylu "jak się napatrzę, tak nienawidzę". Co w ogóle jest odwrotne od relacji z kanonu, ale rozumiem, że crush w Darcym jest u autorów silniejszy niż oddanie najlepszej części książki. Poza humorem, ale ten też w tej powieści jest przyczajony niczym tygrys, płaski i w większości nie wybrzmiewa.
Nie wiem, po co to było. Czytałam tę książkę od piątku, czyli stanowczo za długo względem jej długości, bo taka nijaka była. A mogło wyjść coś naprawdę przyjemnego.
Chociaż ta książka jest kompletnie przeciętna z ciągotami do zła, dałabym gwiazdkę wyżej, gdyby nie jedna kwestia: w życiu bym po nią nie sięgnęła, gdyby nie obietnica retellingu "Dumy i uprzedzenia". Bo z najbardziej znaną powieścią Austen to ta książka ma wspólne tylko nazwiska. I zachowanie może dwóch postaci.
Nie mam nic przeciwko anachronizmom, acz dosłownie WSZYSTKIE...
2024-04-14
Rzadko spotykam książkę, którą ciężko mi ocenić nie w liczbach, a w słowach. Wiem, że mi się podobało; wiem, że podczas lektury przeżyłam spotkanie z prozą, której autor wierzy nie tylko w moją, czytelnika, spostrzegawczość, ale również wiedzę; wiem też, że "Blady ogień" zdecydowanie jest książką, którą należy przeczytać więcej niż raz, by w pełni ją docenić. Nie wiem, czy jakakolwiek powieść Nabokova została napisana tak, by za pierwszym razem ogarnąć rozumem cały skrupulatnie złożony przez autora obraz, ale nawet jeśli tak, z pewnością nie jest nią "Blady ogień", dwie obce sobie historie, splecione w formie akademickiego opracowania.
To również moje pierwsze zetknięcie z przekładem Stillera (i na pewno dla porównania zdobędę sobie drugi polski przekład, z czystej ciekawości) i nie mogę nie docenić bogactwa przypisów, w których tłumacz objaśnia nie tylko swoje decyzje, ale również kontekst wielu gierek słownych czy zmian.
Trudno mi napisać coś więcej. To chyba jedna z książek, których trzeba samemu doświadczyć, by zrozumieć.
Rzadko spotykam książkę, którą ciężko mi ocenić nie w liczbach, a w słowach. Wiem, że mi się podobało; wiem, że podczas lektury przeżyłam spotkanie z prozą, której autor wierzy nie tylko w moją, czytelnika, spostrzegawczość, ale również wiedzę; wiem też, że "Blady ogień" zdecydowanie jest książką, którą należy przeczytać więcej niż raz, by w pełni ją docenić. Nie wiem, czy...
więcej mniej Pokaż mimo to
Elena Armas osiągnęła coś, co wydawało mi się niemożliwe - a czytam przecież na bieżąco całą "Krew i Popiół"! Mianowicie: pisze w kółko tę samą książkę, ale coraz gorzej. Serio.
Żebym nie strzępiła sobie języka po próżni, może zróbmy listę stałych zarzutów wobec Armas, które (niestety) powiela również w "The Long Game":
- Silna, Niezależna Babka(TM) z Traumą(TM), która potrzebuje Męskiej Opieki(TM), ale oczywiście w Feministyczny Sposób(TM);
- przekomarzanki głównych bohaterów, które brzmią jak dwoje dzieci na placu zabaw, a według autorki to pewnie (cytując Ślunskiego Wilkołaka) legendarne gierki słowne;
- jakiś wydumany powód, dla którego bohaterowie nie mogą się na siebie rzucić na pierwszych pięćdziesięciu stronach, ale myślą o tym mniej-więcej od wtedy, co - jak wiadomo - jest wszak idealną realizacją slowburnu, innit;
- ilość przyjaciół/bliskich głównych bohaterów ogranicza się do max. dwóch osób na głowę, żebyśmy nie myśleli, że to są przypadkiem prawdziwi ludzie z prawdziwym życiem;
- zwrot akcji rodem z telenoweli, który tak naprawdę niczego nie wnosi, ale bohaterów można przerzucić na lotnisko albo inne około-samolotowe okoliczności;
- Męski Mężczyzna też ma jakąś traumę, ale i ona jest Męska(TM);
- wspomniani wcześniej bliscy i generalnie całe otoczenie ogółem wyraża niezdrowe i dosyć perwersyjne zainteresowanie tym, czy, kiedy, gdzie i w jakich pozycjach nasi bohaterowie bawią się w doktora;
- główna bohaterka ma za sobą jeden poważny związek, który tak naprawdę się nie liczy, ponieważ jej były w wolnych chwilach gra w piłkę nożną szczeniaczkami i jeździ na biegun tłuc małe foczki tępym kijem bejsbolowym. Bo wiecie, gdyby miała za sobą normalną związkową przeszłość i nie przeżywała wszystkiego po raz pierwszy, najwyraźniej by się nie liczyło;
- główny bohater w ogóle nie ma przeszłości romantycznej, w tym miejscu istnieje biała plama; jest jednakoż ogierem napędzanym bateriami Duracell, z wbudowanym aparatem mowy dubbingowanym przez Łysego z Brazzers;
Hm, wydaje mi się, że to wszystko. Mogłabym dodać punkt "gdzieś od pierwszego pocałunku bohaterów autorka zapomina o osi fabuły, bo kogo obchodzi setting, czas na DZIKIE SEKSY!!11", ale muszę oddać, że tym razem rzeczywiście trochę czasu spędziliśmy na tym szkoleniu drużyny i organizacji ich pracy. Nie wiem, jakim cudem dzieci, które jeszcze miesiąc wcześniej nie wiedziały, czym jest samobój, dumnie tegoż strzelając, wygrały Mistrzostwa Małej Ligii, ale okej. Zgaduję, że gdyby Adelyn czegoś nie dostała, Elenie Armas poszłoby naczynko w oku.
Generalnie, gdybym miała tę książkę opisać jednym zdaniem, powiedziałabym "gorsza od "Spanish Love Deception""; tamtej mogłam co nieco wybaczyć, skoro był to debiut. Tutaj już takiej wymówki nie mam. Jest dla mnie również gorsza, ponieważ są sceny (acz nigdy romantyczne), kiedy człowiek sobie myśli, że to byłaby naprawdę spoko książka do przeczytania, popicia cienką herbatą i zapomnienia - gdyby tylko Armas święcie nie wierzyła, że umie pisać romanse. I to slowburn. I to enemies to lovers. I to jeszcze "gorące". Bo, prawdę mówiąc, najgorsi w tej książce są główni bohaterowie. Adelyn wygrywa z Liną konkurs na najbardziej irytującą pindę w przedbiegach - i rozumiem, że autorka chciała tu uczynić pewien manifest, nie było to zbyt subtelne ani w dedykacji, ani w samej narracji, ale żeby bohaterka była niesympatyczna, a jednak nadal chciało się o niej czytać, musi być chociaż *ciekawa*. Adelyn nie jest. Adelyn ewidentnie jest efektem seansu "Sukcesji", "Friday Night Lights" albo obu, doprawionych solidną dawką filmów Hallmarka. Wszystkie jej zalety są czysto deklaratywne - nie jest troskliwa, głęboko w duchu sympatyczna ani PRZEDE WSZYSTKIM inteligentna i odpowiedzialna. Nawet nie zrobiła podstawowego researchu o miejscu, w które wysyła ją ojciec, by naprawiła PR-owe szkody, jakie wyrządziła! I przy tym będąc: wbrew temu, co mówi dedykacja, Adelyn nie "straciła nad sobą panowania". Ona zaatakowała niewinną osobę, chcąc wyładować na niej wściekłość; nieważne, że Paulowi nic się nie stało. Adelyn naruszyła nietykalność cielesną drugiej osoby, ale to *ona* jest ofiarą. Słodkie. Nawet ona sama, jedyna osoba powtarzająca, że zrobiła coś złego, nie mówi, że nie powinna rzucać się na osobę trzecią, tylko że naraziła dobre imię klubu. Czyż to nie urocze? Nawiasem mówiąc, Adelyn nie musi za nic przepraszać, wszystko z nią okej, a jednak zmienia sposób ubierania się i wrzuca na luz pod wpływem faceta. Mmm, feminizm.
O Cameronie nawet nie ma za bardzo co pisać, ponieważ Cameron to po prostu zżyna z Roya Kenta z "Teda Lasso"; zżyna tak chamska, że przy nim Aaron, wyraźnie inspirowany Henrym Cavillem, wydaje się zaledwie subtelnym puszczeniem oka. Zgadza się praktycznie wszystko poza tatuażami. Czułam się, jakbym czytała wyjątkowo okropne Roy Kent x Y/N. A, przepraszam - należy dodać, że zżyna absolutnie nieudolna, gdyż pozbawiona WSZYSTKIEGO, co czyniło tę postać ulubieńcem widzów. Do Sudeikisa nie mam nic, nawet szacunku, ale myślę, że Elena Armas powinna mu wypłacić odszkodowanie.
Gdyby ta książka była filmem, wszyscy commentary youtuberzy już by się ścigali w tym, kto pierwszy wstawi prawie godzinne video typu "The Long Game is GODDAM AWFUL". Myślę, że to wystarczy za cały komentarz. Wydrenowała mnie ta książka do sucha, bo naprawdę prawie nigdy nie mam ochoty płakać z zażenowania - tymczasem tu miałam tak cały czas. Szłam ze słuchawkami na uszach osiem kilometrów i połowę czasu trzymałam twarz w dłoniach, bo moje ciało zdawało się nie trawić takiej ilości żenady. Jedyną w miarę sympatyczną postacią (bo dzieci jednakoż robiły raczej za plot device) była Josie, ale co z tego, skoro nie dosyć, że dostanie swoją książkę (wiemy, jak to zrobiło biednej Rosie) to jeszcze z Matthew, który jest jak męska wersja Liny - świat byłby lepszym miejscem, gdyby ktoś zalutował mu ten głupi ryj.
Elena Armas osiągnęła coś, co wydawało mi się niemożliwe - a czytam przecież na bieżąco całą "Krew i Popiół"! Mianowicie: pisze w kółko tę samą książkę, ale coraz gorzej. Serio.
więcej Pokaż mimo toŻebym nie strzępiła sobie języka po próżni, może zróbmy listę stałych zarzutów wobec Armas, które (niestety) powiela również w "The Long Game":
- Silna, Niezależna Babka(TM) z Traumą(TM), która...