-
ArtykułyPremiera „Tylko my dwoje”. Weź udział w konkursie i wygraj bilety do kina!LubimyCzytać3
-
ArtykułyKolejna powieść Remigiusza Mroza trafi na ekrany. Pora na „Langera”Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyDrapieżnicy z Wall Street. Premiera książki „Cienie przeszłości” Marka MarcinowskiegoBarbaraDorosz4
-
ArtykułyWeź udział w akcji recenzenckiej i wygraj książkę „Nie pytaj” Marii Biernackiej-DrabikLubimyCzytać4
Biblioteczka
2024-05-07
2024-04-09
O Joannie Bator słyszałam wcześniej dobre rzeczy, ale że ciężko ją dorwać w bibliotece, mogłam najprędzej złapać jej chyba najpopularniejsze dzieło. Pomińmy, ile miesięcy u mnie leżało, nim pochłonęłam je w jakiś tydzień. Bo na lekturę "Gorzko, gorzko", a może i Bator ogółem to trzeba jednak mieć nastrój.
Mogłabym napisać tu tylko, że jestem zachwycona, i to zawierałoby w sobie wszystko: zachwycona językiem, zachwycona klimatem, zachwycona postaciami i fabułą, zachwycona tą subtelną grą z czytelnikiem, opowieścią w opowieści. Nie ma tu dla mnie nic zbędnego, wszystkiego jest w sam raz, cztery kobiety, cztery okresy historyczne, cztery rzeczywistości i wszystko to się zgrabnie splata zarówno na przypisanych płaszczyznach czasowych, jak i pomiędzy nimi. Zbyt Grabinie, chciałoby się chwilami rzec, nim dociera do nas, że wszystko, co ta książka zawiera, to słowa Kaliny, jej odtworzenie rodzinnych dziejów w oparciu o pamiętniki, listy, gazety, pamiątki i ludzką pamięć, ale również jej fantazja, doklejanie domysłów tam, gdzie zieje pustka, być może więc i niektóre powracające motywy to poniekąd wyobraźnia naszej narratorki, pragnącej jakieś ciągłości, łączności w historii. W końcu sama Kalina na koniec przyznaje się do jednego, a istotnego kłamstwa. W końcu każda przeszłość jest bardziej powieścią niż reportażem, cytując Joannę Bator schowaną za Marianną.
Jak rzadko, kiedy blurb obiecuje opowieść o kobietach, jest to opowieść o kobietach. Mężczyźni owszem, są, i kochają, wykorzystują, biją, zostawiają albo marzą całe życie, ale to kobiety są najważniejsze i one sobie nawzajem gotują los, decydując się siebie kochać lub nie, i przenosząc ten bagaż na kolejne pokolenie. Smutne jest czytanie o ich losach, ale i budujące, widzieć, jak Kalina przerywa pewien łańcuch nieszczęść. I każda z bohaterek jest inna, ale wszystkie żywe, soczyste, prawdziwe i mimo różnych grzechów nieoceniane, jedynie opisywane.
Podoba mi się również zastosowanie w tej książce realizmu magicznego poprzez nieśmiertelnego handlarza, media, sekty i ducha wisielca z jego Kilimandżaro, którego wszyscy uznają za oczywistość. Wszystko to zupełnie naturalnie prześlizguje się gładko z urokliwych lasów i wsi w betonowe realia komuny i późniejsze, bo u Bator to, co niewyjaśnione, ma źródło w tęsknotach ludzkich serc i podąża za nimi, ich smutkami oraz żalami, a czasem - nadziejami. Owa magia sączy się nawet przez słowa, tę specyficznie prowadzoną narrację, która brzmi jak zaklęcie albo znana na pamięć baśń, którą za każdym razem opowiada się tak samo.
Nie wiem, co mogę dodać. Chyba tylko, że od siebie polecam, bo Joanna Bator zasługuje na więcej uwagi.
O Joannie Bator słyszałam wcześniej dobre rzeczy, ale że ciężko ją dorwać w bibliotece, mogłam najprędzej złapać jej chyba najpopularniejsze dzieło. Pomińmy, ile miesięcy u mnie leżało, nim pochłonęłam je w jakiś tydzień. Bo na lekturę "Gorzko, gorzko", a może i Bator ogółem to trzeba jednak mieć nastrój.
Mogłabym napisać tu tylko, że jestem zachwycona, i to zawierałoby w...
2024-03-31
[12 Books Challenge 2024 - 1/12]
Gdybym miała opisać "Kalimantan" jednym zdaniem, powiedziałabym, że jest to książka ocierająca się o geniusz. Tyle, i aż tyle, bo podczas lektury wiele razy czułam, jakby na wyciągnięciu ręki autorki znajdowała się perfekcja, którą ostatecznie zaledwie musnęła. Debiut (i jedyna wydana powieść) Godshalk to doskonały przykład zastosowania w narracji strumienia świadomości, pozostawiania czytelnika aż do końca w pewnym zawieszeniu, co właściwie się stało. Czuć, że autorka jest osobą niezwykle świadomą słowa, i każde zamieszanie z podmiotami ma konkretny cel, nadaje całości klimatu snu, przenosi nas na płaszczyzny niedopowiedzeń, błędnych wniosków, pogłosek. Jedynym, co namacalne, są listy, ustępy z dzienników oraz kluczowe wydarzenia historyczne, wokół których osnuta jest fabuła.
Godshalk nie interesuje fabularne odwzorowanie budowania papierowego imperium; wykorzystuje fundamenty faktów do subtelnej postkolonialnej narracji, a przede wszystkim - zgodnie z opisem zresztą - do studium miłości i szaleństwa, pokazując, że te dwie rzeczy stanowią często dwa oblicza jednej istoty rzeczy. Całość powieści stanowią przeplatające się fragmenty żyć mieszkańców radżatu, bohaterowie powracają ze swoimi perypetiami w chwili, gdy zaczynaliśmy już o nich zapominać, a finalnie każdemu bez wyjątku przeznaczony jest koniec, mniej lub bardziej przykry. Godshalk mistrzowsko pokazuje, że, aby czytelnika obchodziły losy postaci, nie potrzeba poświęcać im wiele czasu - jedynie nadać im cechy prawdziwych ludzi, tchnąć w nie iskrę życia, dając im nie tylko ambicje czy lęki, ale również drobne marzenia, przyzwyczajenia, upodobania. Pierwszy raz w życiu czułam potrzebę zaznaczania w książce fragmentów, by móc wrócić do konkretnych wątków.
Już podczas lektury pomyślałam, że to musi być jedna z książek, które zyskują, kiedy do nich wrócić ze znajomością całości - ponieważ, wbrew pozorom, fabuła nie toczy się całkowicie liniowo. Oprócz wieloznacznych wtrąceń zwiastujących nam dalsze losy niektórych bohaterów, które nigdy jednak nie toczą się tak, jak można by oczekiwać po momencie i tonie owych przepowiedni, przyszłość i przeszłość często splatają się w majakach bohaterów, w sygnałach wysyłanych im przez naturę Borneo, w całej jej magii i niewyjaśnionych tajemnicach. Wszystko w "Kalimantanie": język, treść, niedopowiedzenia, składa się na melodię, która hipnotyzuje podczas lektury.
Zdecydowanie nie żałuję, że po nią sięgnęłam, i niewątpliwie przeczytam ją ponownie w przyszłości.
[12 Books Challenge 2024 - 1/12]
Gdybym miała opisać "Kalimantan" jednym zdaniem, powiedziałabym, że jest to książka ocierająca się o geniusz. Tyle, i aż tyle, bo podczas lektury wiele razy czułam, jakby na wyciągnięciu ręki autorki znajdowała się perfekcja, którą ostatecznie zaledwie musnęła. Debiut (i jedyna wydana powieść) Godshalk to doskonały przykład zastosowania w...
2023-12-27
Nie jest to moje pierwsze spotkanie z "Lolitą"; nie jest to również ostatnie, gdyż jest to książka, którą raz czyta się, by poznać, ale by przeprowadzić wiwisekcję wszystkich nawiązań, zagadek, gierek słownych, jak i ukrytej pod nimi tragedii - zapewne bez końca. Chcę ją znać w każdym polskim przekładzie o oryginale, porównywać, studiować. Bo jeśli "Lolita" jest książką o miłości, to wyłącznie miłości Nabokova do języka (choć zgadzam się z nim, że angielski wypada niemal prostacko w porównaniu z naszymi rodzimymi, oboma z rodziny słowiańskiej). Osobiście sama przekładam w tekstach treść nad formę, ewentualnie doceniam, gdy poprzez formę opowiada się treść, ale z rzadka zdarza mi się poczuć lingwistyczny zachwyt. I podejrzewam, że gdybym nie poczuła go przy Nabokovie, byłby to dowód, że cokolwiek we mnie z lingwistki zostało po studiach, dawno umarło.
Wracając, jak pisałam, z "Lolitą" już raz obcowałam, choć najbardziej miarodajne byłoby stwierdzenie, że czytałam ją dotychczas półtora raza, bo na pewno jej wówczas nie skończyłam. Podobnie jak teraz, pochłonęłam w jednym-dwóch posiedzeniach lwią część książki, a potem o niej zapomniałam, zapewne dlatego, że w formie elektronicznej nie mogła mi leżeć na półce jak wyrzut sumienia. Niemniej, to, co czytałam, wbiło mi się w pamięć bardzo obrazowo, toteż powrót do znanych scen przypominał nieco wspominki samego Humberta - przywoływanie wizji już znanych, choć ulotnych. Chyba zresztą udziela mi się przez osmozę kwiecistość języka Nabokova, pardon, acz są takie książki, o których aż wstyd mi mówić tudzież pisać potocznie. W każdym razie, kiedy pierwszy raz po "Lolitę" sięgnęłam, byłam niewiele starsza od Dolores Haze, a jednocześnie niewiele młodsza od Dolly Schiller, nie mogłam więc wielu rzeczy w pełni zrozumieć czy nawet dostrzec - i nie ukrywajmy, jak wiele osób w tym wieku, sięgałam po najsłynniejszą powieść Nabokova szukając raczej dreszczyku emocji płynącego z lektury tak kontrowersyjnej pozycji, nie plaskacza z liścia. A jednak pamiętam plaskacza. Bardzo wyraźnie.
Nie wiem, czy jest sens tu komuś tłumaczyć, że "Lolita" od początku do końca stanowi dekonstrukcję mitu tzw. "fille fatale", jednak od końca. Wiemy, że ktoś zginął - ale nie wiemy, jak i kto - a przed nami leżą ostatnie zeznania winnego, spisane kwiecistym językiem. Nie wiem, czy ludzie, którzy dalszą część interpretują jako romans jakiegokolwiek rodzaju, przedmowę pomijają, czy po prostu czytają bez zrozumienia, gdyż naprawdę trudno przegapić, że *wszystko*, co mówi czytelnikom Humbert Humbert, służyć ma odmalowaniu go w jak najlepszych barwach. Rzeczywiście, dławi go gdzieś poczucie winy za złamanie życia dziecka - acz, zdaje się, wyłącznie dlatego, że ostatecznie Dolores nie dorosła do potencjału, jaki jej wróżył. Nie waha się bowiem nie tylko tkać jej portret chwilami jak najgorszymi barwami, ale i obarczać ją współwiną za wszystko, co ich (jego zdaniem) łączyło. Poczucie winy bardziej dręczy go w pojedynczych wspominkach niż całości, a z pewnością nie na tyle, by wziąć na siebie pełną odpowiedzialność za popełnione bestialstwa. Nabokov konstruuje wyznania swojego narratora bardzo sprawnie, gdyż co jakiś czas nawet spod maski pięknych słówek wyziera straszna rzeczywistość, której Humbert zdaje się nawet nie być świadomy, skoro nie próbuje jej zakryć, jak innych swych uczynków. Jego oczywista mizoginia, jego traktowanie jak błahego oskarżenia słów samej Dolores, co zrobił jej w hotelu, jego niekonsekwentne podejście do śmierci Charlotty - wszystko to są pęknięcia, które nawet średnio uważny czytelnik powinien dostrzec i zrozumieć, że coś tu nie gra.
Od dawna nosiłam się z planem odświeżenia sobie lektury, acz ostatecznie sięgnęłam po nią, by poprzedzić sobie "Moja mroczna Vanesso", które wiele osób wystawiających tej pozycji jedynki zaleca czytać *zamiast*. Tej drugiej powieści jeszcze nie zaczęłam, acz nie sądzę, by *cokolwiek* należało czytać *zamiast* "Lolity". Nawet dziś rzadko bowiem spotykamy tak dobry warsztat spleciony z istotnym przekazem, tak obiektywny, tak skłaniający do myślenia - różne retellingi i odpowiedzi na "Lolitę" czynią często z Dolores albo jej odpowiedników istoty rzeczywiście ponadprzeciętne w inteligencji czy sprycie, albo milsze niż to, co widzimy z charakteru tej bohaterki u Nabokova. Nabokov z kolei nigdy nie poddaje w wątpliwość, że ofiara nie musi być mądrzejsza, ładniejsza czy milsza, aby być wartą współczucia. Że nawet gdyby (a i tu musimy przyjąć, że narrator nie kłamie) ofiara swego czasu chciała pocałować oprawcę, ofiara ma lat dwanaście, a oprawca ponad czterdzieści. I koniec dyskusji. On jest dorosły, więc jego rolą jest powiedzieć "stop". Jeśli nie mówi - jest winny. Bo wykorzystuje naiwność, choćby i podszytą dziecięcym podstępem, dziecka. Nie ma w "Lolicie" kobiecego spojrzenia, ale nawet male gaze jest tu w stu procentach wykorzystany ze świadomością, wpleciony w tkankę samego Humberta, nie dzieła jako tworu autora. Nie ma w niej też żadnego szczęśliwego zakończenia ani morału, jedynie zapis cierpienia, i daleka jestem od nazywania tego powieścią stricte feministyczną, ale w tej bezstronnej obojętności wobec tego, JAKA jest ofiara, gdyż nic nie zmienia faktu, że *zawsze* jest niewinna swego cierpienia, jest z pewnością więcej feminizmu niż w niejednej książce proponowanej "zamiast".
O dziwo, o tym, co mnie zachwyca, umiem się rozpisać niemniej niż o tym, co mnie wkurwia niemiłosiernie, patrząc na długość tej recenzji. Więc chciałabym ten słowotok zamknąć najlepszym chyba przykładem, jak Humbert, nawet z maską, nigdy nie ucieknie od świadectwa obrzydliwości, którą jest. Wyobraźmy sobie typową dwunastolatkę i stojącego naprzeciw niej typowego czterdziestolatka. I nagle "światłości mojego życia, ogniu mych lędźwi" z rozpaczliwego wyznania miłości staje się niemalże groźbą.
Nie jest to moje pierwsze spotkanie z "Lolitą"; nie jest to również ostatnie, gdyż jest to książka, którą raz czyta się, by poznać, ale by przeprowadzić wiwisekcję wszystkich nawiązań, zagadek, gierek słownych, jak i ukrytej pod nimi tragedii - zapewne bez końca. Chcę ją znać w każdym polskim przekładzie o oryginale, porównywać, studiować. Bo jeśli "Lolita" jest...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-12-12
Obiektywnie powinno być z gwiazdkę niżej, bo miałabym parę uwag, co można było zrobić lepiej albo zrobiono lepiej w filmie (głównie humanizację innych trybutów, bo w tej wersji trochę tego zabrakło), ale ta książka wzbudzała we mnie takie emocje, że prawie gryzłam się po ręce, chociaż znałam już z filmu z grubsza przebieg historii, więc jednak podbicie oceny się należy, bo ja rzadko się tak angażuję emocjonalnie.
Anyways, zacznę od tego, że czytając tę książkę świeżo po lekturze trylogii, widać, jak bardzo rozwinęła się Collins twórczo – zarówno po języku, jak i po samych decyzjach autorskich. Mam wrażenie, że w poprzednich książkach ciążył jej nie tylko brak doświadczenia oraz pierwszoosobowa narracja w czasie teraźniejszym, ale i sama Katniss jako narrator, postać tak sucha, konkretna i mało wylewna, że trudno zaprezentować rozkwit warsztatu. Bo na przykład rzucało mi się czasem w oczy, że Collins umie w tekst wpleść żart tak, by bawił, jednocześnie nie niszcząc budowanej atmosfery, ale jednak to były takie przebłyski. Tu z kolei mamy z Coriolanusem prawdziwą ucztę, bo chłop nie ma w sobie ani nic zwięzłego, ani stabilnego, choć łączy go z Katniss dużo więcej niż byśmy się mogli spodziewać – i świadomość, że TAKA DRAMA QUEEN jest głównym złym trylogii jest w dziwny sposób znakomita. Podoba mi się, jak umiejętnie poprowadziła go Collins, gdy czytelnik od początku wie, gdzie skończy główny bohater, a jednak autorka potrafiła kilka razy zaskoczyć bez czynienia ze Snowa bezbronnego chłopaka, który chciał dobrze, ale wszystko się zesrało – jak często się zdarza niestety, gdy dać antagonistom głos. Nie, on od początku jest paskudną osobą, acz jeszcze niestraconą dla świata w zupełności; ukazanie go jako człowieka – myślącego, czującego, zdolnego nawet do miłości – to bardzo dobra decyzja, ponieważ przypomina o czymś, czego większość odbiorców, zwłaszcza książek w stylu Igrzysk Śmierci, woli chyba nie pamiętać: że niemal każdego można zradykalizować i wyprać z człowieczeństwa, jeśli znajdzie się do niego klucz.
Bardzo łatwo byłoby naprzeciwko Snowa postawić jego zupełne przeciwieństwo, uczynić z Lucy bohaterkę bardziej podobną do Prim niż Katniss, czyste dobro niezdolne zadać komukolwiek bólu. Dlatego bardzo się cieszę, że Collins mnie nie zawiodła i Lucy Gray to postać zdecydowanie bardziej złożona, nie bardziej niewinna niż typowa szesnastolatka zmuszona walczyć o przetrwanie, ale jednocześnie dumna, złośliwa, nieco próżna i, bądźmy szczerzy, manipulantka, choć o złotym sercu. Daleko jej do Snowa, ale za każdym razem, gdy ramy jego wizji nam się przekrzywiają, tak że możemy zobaczyć rzeczy jakimi są, Lucy Gray Baird ukazuje się jako postać niemniej złożona od niego, istota z krwi i kości, której motywy nigdy nie zostają do końca wyjaśnione, podobnie jak jej los. Tak jak powiedziała sama Lucy – jest tajemnicą. A, jakoż padło w zwiastunie adaptacji, tajemnice doprowadzają ludzi do szaleństwa. Wątek miłosny pomiędzy nią i Coriolanusem to chyba najbliższe "Wichrowych Wzgórz", co zaoferuje nam Young Adult. Ach, jak ja kocham się odwoływać do "Wichrowych Wzgórz". The blueprint po prostu.
Pamiętam oburzenie (trwające zresztą do dziś), dlaczego akurat Snow dostał swoją książkę, a nie *wstaw imię popularnej postaci z cyklu* – i to jest chyba najgłupsze pytanie z możliwych, pokazujące jednocześnie, jak sytuacja na rynku wydawniczym przyzwyczaiła nas do książek, które zamiast na fabule jadą przez trzysta stron na vibes. Książka generalnie powinna coś wnosić do serii, w którą się wlicza, ale prequel powinien też do pewnego stopnia podważać to, co wiemy, nie tylko uzupełniać naszą wiedzę o szczegóły. Wszystkie propozycje zamienne dla książki Coriolanusa – Finnick, igrzyska Haymitcha (i... W sumie tyle, ten fandom nie jest zbyt kreatywny) – to są historie, których początek, koniec, a nawet środek znamy. O Snowie nie wiedzieliśmy prawie nic, podobnie jak o życiu w Kapitolu, a SZCZEGÓLNIE o początkach igrzysk. Collins wszystkie te aspekty wplotła zgrabnie w jedną powieść, w dodatku osadzoną w okresie, który powieści z własnym światem, szczególnie młodzieżowe, rzadko biorą pod uwagę: etap przejściowy po wojnie. Bo widać tu już podwaliny pod świat znany nam z trylogii, a jednocześnie to wciąż wydaje się zupełnie inna przestrzeń w porównaniu ze znanym nam Kapitolem. Collins ze sprawnością, o jakiej nie śmiał śnić GRRM przy pisaniu Ognia i Krwi, uwzględnia w swoim świecie upływ dekad, z niego również czyniąc narzędzie narracyjne. A czytelnik może tylko siedzieć i podziwiać.
Mam nadzieję, że jeśli Collins jeszcze kiedykolwiek wróci do Panem, to po raz kolejny z książką, która coś rzeczywiście wniesie do tego świata. Bo widać zarówno po trylogii, jak i po tym prequelu, że to autorka, która naprawdę *myśli*, co robi; która dostanie czasem po łapie albo ktoś zada jej pytanie dotyczące świata, na które nie wpadła. Widać też, zwłaszcza w tym tomie, rozległą znajomość literatury oraz kodu kulturowego. I naprawdę nie chciałabym musieć przestać Collins ufać.
Obiektywnie powinno być z gwiazdkę niżej, bo miałabym parę uwag, co można było zrobić lepiej albo zrobiono lepiej w filmie (głównie humanizację innych trybutów, bo w tej wersji trochę tego zabrakło), ale ta książka wzbudzała we mnie takie emocje, że prawie gryzłam się po ręce, chociaż znałam już z filmu z grubsza przebieg historii, więc jednak podbicie oceny się należy, bo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-12-05
Tak naprawdę czytałam wcześniej "Igrzyska Śmierci" tylko raz, w liceum, które było najgorszym etapem mojego życia pod kilkoma względami – wliczając zdolności czytania ze zrozumieniem, bo mój mózg był bardzo mocno zainfekowany szukaniem wszędzie Mary Sue i innymi takimi. To wybitnie odbierało mi część przyjemności z lektury, bo chociaż zapamiętałam, że książkę czytało się przyjemnie to dopiero teraz jestem w stanie docenić jak dobra jest to powieść, zwłaszcza na tle obecnie wydawanych młodzieżówek. Nie idealna – ale bardzo dobra.
Kiedyś nie lubiłam Katniss, ba, wręcz jej nie cierpiałam; zapewne po części dlatego, że miałam przed oczami nie swoją rówieśnicę, a Jennifer Lawrence, która zdecydowanie nie robi tej postaci żadnej przysługi. Na razie nadal nie mogę się nazywać fanką tej postaci, ale jest dobrze napisana, realistyczna, *żywa* – bo Collins nigdy nie zapomina, że Katniss jest najpierw postacią, a dopiero później narratorem, więc wszystko, co Katniss mówi czytelnikowi, musi najpierw zostać przefiltrowane przez jej stan wiedzy, stan emocjonalny i personalne odczucia, a by tak było, najpierw autorka musi WIEDZIEĆ, kim jest Katniss Everdeen. I wie. Nie zgadzam się z tym "ona nie wie, jak działa na ludzi!!!", bo naprawdę nadal nie widzę w Katniss nic magnetycznego, ale moje dorosłe serce ściska się, gdy widzę jak ta z jednej strony dojrzała i pragmatyczna dziewczyna, w innych dziedzinach życia wykazuje się wręcz naiwnością i jest absolutnie rozłączona z własnymi emocjami czy uczuciami, bo inaczej nie przetrwałaby ostatnich pięciu lat. Nieliczne wzmianki Katniss o tym, jak bardzo tęskni za mamą, choć jej nie ufa, to chyba najbardziej chwytające mnie za serce fragmenty. Nadal uważam, że to, że wszyscy rodzice, zwłaszcza Pani Everdeen, pozostają bezimienni, to jedna z wad, bo tak łatwo byłoby to zmienić, niemniej z perspektywy czasu widzę teraz, że sytuacja między Katniss i matką jest oddana bardzo dobrze z perspektywy dziecka, które nie tylko ma zero wsparcia w obliczu depresji rodzica, ale też zero wiedzy, co się właściwie dzieje.
Niestety, moje zdanie o Peecie zmieniło się na razie jeszcze mniej. To nie tak, że go nie lubię, ale to też nie tak, że go lubię. Ot, jest, i przez większość czasu ani mnie ziębi, ani grzeje. Niesamowite, jaki chokehold chłop trzymał na fandomie, a jednocześnie jak niewielki wpływ miał na cały gatunek YA – chyba poza Maxonem u Cass żaden love interest nic z niego nie czerpie. A szkoda, bo jedyną cechą Peety może i jest so far bycie miłym, ale jednak jest to niezaprzeczalnie cecha, której brakuje większości męskich bohaterów książek skierowanych do nastoletnich dziewczyn. I to straszne, że nawet w akapicie dotyczącym Peety, mówię bardziej o fenomenie niż tej postaci, tak bardzo niewyrazisty dla mnie jest. Jako nastolatka byłam Team Gale, bo ja zawsze musiałam mieć inaczej – ale nie w sensie shipowym tylko postaci. I to też się nie zmieniło, bo nadal bardziej lubię Gale'a, bardziej rezonuje ze mną jego balansowanie na granicy i stanowienie pewnego krzywego zwierciadła dla Katniss niż... Cóż, jakąkolwiek szerszą funkcję narracyjną będzie dla Katniss pełnić Peeta w przyszłości. Tzn widzę już, co on robi z Katniss, tj. uwalnia jej wrażliwszą stronę, otwiera to, co ona w sobie zamknęła – po prostu to się tak naprawdę dzieje na przestrzeni dziewięciu rozdziałów w tym tomie, kiedy Gale czy Prim czy matka są z Katniss obecni duchem przez całą książkę.
Ogólnie styl tej książki jest dużo lepszy niż zapamiętałam; mimo pierwszej osoby i czasu teraźniejszego, obecnie dwóch największych czerwonych flag książki, człowiek po prostu czuje, że jest w dobrych rękach. Nawet kiedy Katniss zaczyna rozwodzić się nad szczegółami jakiegoś wydarzenia z przeszłości, to ZAWSZE ma jakieś znaczenie, nigdy człowiek nie odnosi wrażenia, jakby odpływała myślami w sposób nienaturalny dla sytuacji. Jest w całej książce jakaś emocjonalna surowość, by nie rzec "pierwotność", bo przecież wiedziałam już, co się stanie, a od początku, dosłownie od Dożynek czułam, jak żołądek mi się ściska na odpowiednich momentach; jak denerwuję się na plot twistach, które doskonale pamiętam. Podoba mi się też, jak Collins lekką ręką rzuca tyle pomysłów, tyle idei, których nigdy nie podnosi, bo nie są częścią historii Katniss, więc jej nie obchodzą.
I podoba mi się też bezpośredniość tej książki – która gniewnej nastolatce jak ja wydawała się truizmem, i zapewne nadal by za niego uchodziła, gdyby patrzeć wyłącznie przez pryzmat mojej bańki informacyjnej, ALE w porównaniu z tym, jak bezzębne stały się obecnie historie o buncie, jak pozbawione kręgosłupa są obecnie jednostki kształtujące opinię publiczną? No to treść książki Collins rzeczywiście wydaje się wywrotowa przez sam fakt, z jaką wnikliwością autorka rzeczywiście rozbiera kolejne warstwy kapitalizmu i dyktatury.
Naprawdę, wrażenia z lektury nieporównywalne z niczym innym.
Tak naprawdę czytałam wcześniej "Igrzyska Śmierci" tylko raz, w liceum, które było najgorszym etapem mojego życia pod kilkoma względami – wliczając zdolności czytania ze zrozumieniem, bo mój mózg był bardzo mocno zainfekowany szukaniem wszędzie Mary Sue i innymi takimi. To wybitnie odbierało mi część przyjemności z lektury, bo chociaż zapamiętałam, że książkę czytało się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-07-25
Chcę tylko zaznaczyć, że sercem daję maksymalną ocenę, ale od dłuższego czasu staram się być w wystawianych opiniach nieco bardziej obiektywna. W tym przypadku jest to trudne, bo niniejszą pozycją byłam zainteresowana już od kilku lat, gdy rzuciła mi się w oczy w jakimś threadzie z polecajkami wlw – no więc oczywiście, że gdy wpadła mi w ręce, pochłonęłam ją NATYCHMIAST, mimo co najmniej dwudziestu książek czekających w kolejce. To nawet nie parabola. Wszystkiego najlepszego dla mnie (ale otwarcie urodzin).
Tekst jest krótki i niespecjalnie złożony, więc i ja będę krótka: jestem zachwycona. Strukturą, oszczędnym, pozostawiającym wiele dla wyobraźni worldbuildingiem, który jedynie zarysowuje dekoracje (i dobrze, bo to krótka forma i coś większego mogłoby rozbić jej kruchy urok), pięknem listów, tym, jak idealnie pasują do siebie wszystkie fragmenty układanki (na finałowym plot twiście aż się na łóżku uniosłam, ngl)... Wszystkim. Nawet jeśli dostrzegałam jakieś zgrzyty, coś mi minimalnie nie grało, euforia związana z pochłanianiem tej historii natychmiast spychała podobne wątpliwości na margines. Bo naprawdę niesamowite, jak wiarygodnie dla mnie (a ja wiecznie narzekam) rozpisano rozwój uczucia kwitnącego właśnie przez listy, pomiędzy ludźmi, którzy prawie nigdy się nie spotkali. Jest w tej historii umowność, ale ja tę umowność absolutnie kupuję, ponieważ to nadal nowelka, więc pewne skróty, uproszczenia są dopuszczalne. A tu równoważy je delikatność prowadzenia narracji, subtelna autentyczność emocji wyzierających z tekstu.
Piękne, cudowne, gif z Gagą razy milion.
Chcę tylko zaznaczyć, że sercem daję maksymalną ocenę, ale od dłuższego czasu staram się być w wystawianych opiniach nieco bardziej obiektywna. W tym przypadku jest to trudne, bo niniejszą pozycją byłam zainteresowana już od kilku lat, gdy rzuciła mi się w oczy w jakimś threadzie z polecajkami wlw – no więc oczywiście, że gdy wpadła mi w ręce, pochłonęłam ją NATYCHMIAST,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-05-31
Burzliwą miałam drogę z tym rereadem, ale ostateczny werdykt mam taki, że to jest prawdopodobnie faktycznie najlepsza część Pottera. Widać, że Rowling zaczęła przynosić tyle hajsu, że edytor stracił nad nią władzę, i mamy na początku kilka rozdziałów, gdzie człowiek zastanawia się "PO CO", ale gdzieś od wyjazdu na mistrzostwa to nie ma zbędnych scen czy rozdziałów, wszystko jest częścią większej układanki, a intryga wskakuje na miejsce nawet zgrabniej niż tom temu.
Adresując słonia, tzn. skrzata w pokoju – tak, wątek WESZ jest tragicznie niekomfortowy, niezdarny i, razem z opisami Rity jak trans kobiety, zapowiada to, czym Terfing zawsze stać się miała, ale jednak ostatecznie ewidentnie racja w kwestii skrzatów JEST obiektywnie wg autorki po stronie Hermiony, po prostu jest wg Rowling zbyt natarczywa i agresywna ze swoim ZWALCZANIEM NIEWOLNICTWA. Za to ogólnie uwaliłam jedną gwiazdkę, bo jak Terfing zaczyna mówić o polityce innej niż "zabijanie ludzi be", to widać te same kolory, co w tamtym nieszczęsnym wywiadzie. Dlatego boli, że to jest naprawdę dobra książka w naprawdę dobrej serii.
A, a Barty Crouch Jr dostał dokładnie to na co zasługiwał i tu nie ma żadnego zmarnowanego potencjału, ile w jednej serii może być antagonistów z daddy issues, CMON.
Burzliwą miałam drogę z tym rereadem, ale ostateczny werdykt mam taki, że to jest prawdopodobnie faktycznie najlepsza część Pottera. Widać, że Rowling zaczęła przynosić tyle hajsu, że edytor stracił nad nią władzę, i mamy na początku kilka rozdziałów, gdzie człowiek zastanawia się "PO CO", ale gdzieś od wyjazdu na mistrzostwa to nie ma zbędnych scen czy rozdziałów, wszystko...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-02-27
Bardzo długo zwlekałam z czytaniem tej książki, sama nie wiem czemu - ale cieszę się, że *wreszcie* ją przeczytałam, ponieważ to naprawdę była Literatura przez duże "l".
Czasem człowiek już od pierwszej strony wie, czy jest w dobrych rękach, czy wręcz przeciwnie (zwykle wygrywa "przeciwnie", ale mniejsza). To właśnie jeden z takich przypadków. Już od pierwszych zdań widać, że Shafak nie tylko zgrabnie operuje słowem, ale też z godną pozazdroszczenia łatwością odmalowuje nim wielowymiarowe obrazy niepozbawione dźwięków, zapachów i smaków. Wszystko w tej książce żyje, co wydaje się dosyć ironiczne w kontekście jej tematu - a najbardziej żywa pozostaje sama Leila, nawet jeśli spotykamy ją już chwilę po śmierci. Po Shafak widać też zupełne przeciwieństwo tego, co zwykle można powiedzieć o pisarzach płci dowolnej - tak jak często wystarczy człowiekowi kilka zdań, by stwierdzić "wow, autor/ka naprawdę nienawidzi kobiet, co?", u Shafak wręcz przeciwnie: widać, że je kocha. Nie wiem, czy w queerowym sensie, ale na pewno kocha je jako ludzi, podziwia, admiruje i nie ocenia za nic poza ich czynami. Mamy tu szeroki zakres bohaterek: od pracownic seksualnych (w tym jednej transkobiety), poprzez te pozornie przeciętne, szeregowe obywatelki Turcji minionych dekad, o różnym stopniu religijności, aż po kobiety dotknięte chorobą psychiczną. Do każdej Shafak podchodzi z identycznym zrozumieniem, nie skreślając żadnej z góry. Postaci męskie nie tylko występują mniej licznie, ale i są mniej wyraziste, w większości stanowiąc jedynie siłę napędową dla konkretnego momentu historii. Obejrzałam TED Talk autorki na temat fikcji i dzięki niemu rozumiem nawet lepiej, co chciała przekazać.
Spotkałam się z zarzutami, że w środku książka się nieco ciągnie, zwłaszcza w "bezosobowych" wstawkach w drugiej części, ale nie zgodzę się. Pierwsza część książki rzeczywiście jest o Leili i się na niej skupia, ale druga jest o całym Stambule, nie tylko piątce przyjaciół w żałobie. Shafak maluje portret całego miasta u progu zmiany wieku i, jak się nad tym zastanowić, każde z przyjaciół Leili samo w sobie reprezentuje inne oblicze Stambułu, choć nigdy nie jest to powiedziane wprost. Może te rozdziały opisujące miejsca/skupiska ludzkie rzeczywiście spowalniały akcję, ale nie nastawiałam się na plot-driven powieść, a piękny styl Shafak zdecydowanie pomagał mi przejść przez te momenty. Podobnie w sumie sama Leila wydaje się, tak jak jej przyjaciele symbolami miasta, symbolem kobiety w tureckim społeczeństwie. Jej historia to ciąg tragedii zdających się pochodzić z kilku różnych żyć, ale jednocześnie, po przeczytaniu o tak wielu podobnych historiach, które zdarzyły się niestety naprawdę, potrafię sobie wyobrazić, że i historia Leili byłaby prawdziwa.
Wydaje mi się, że niektórzy mogą mieć problem z przedstawieniem Nalan, ponieważ używa się do określania jej przestarzałego języka - acz po tym, jak autorka wyraźnie stara się przedstawić ją jak najbardziej ludzko, a nie postać trans dla samego bycia trans, zgaduję, że to próba odwzorowania realiów, nie brak edukacji. Sama mam tylko dwa zarzuty, które jednak wpłynęły na moją ocenę książki, obniżając ją o jedną gwiazdkę, ponieważ stoją trochę w poprzek przekazu. Po pierwsze: Jameelah jako jedyna postać jest w teraźniejszej fabule właściwie nieobecna, nawet kiedy jedzie z resztą bohaterów na cmentarz. Ja rozumiem, choroba i te sprawy, ale ona jest *jedyną* z grupy, która nie dostaje w drugiej części książki żadnego momentu ze swojej perspektywy, nawet jednego. W związku z tym, że to postać pochodząca z grupy wyjątkowo pokrzywdzonej (a nawet dwóch), nie wywarło to na mnie najlepszego wrażenia. Po drugie: nie podobało mi się to sugerowane od początku uczucie Sabotaża wobec Leili. To znaczy tak, ładnie spajało się z jego całym wątkiem i finalnie pomagało go zgrabnie zwieńczyć, ale po prostu gryzło mnie, że w życiu Leili, która była od dziecka wykorzystywana i uprzedmiotowiana przez mężczyzn, nawet tak bliska i cenna relacja nie może pozostać czysto platoniczna.
Niemniej, to była naprawdę dobra książka i, chwilami, zaskakująco wręcz lekka. Stanowczo nie moje ostatnie spotkanie z Shafak.
Bardzo długo zwlekałam z czytaniem tej książki, sama nie wiem czemu - ale cieszę się, że *wreszcie* ją przeczytałam, ponieważ to naprawdę była Literatura przez duże "l".
Czasem człowiek już od pierwszej strony wie, czy jest w dobrych rękach, czy wręcz przeciwnie (zwykle wygrywa "przeciwnie", ale mniejsza). To właśnie jeden z takich przypadków. Już od pierwszych zdań widać,...
2023-02-04
[12 Books Challenge 2023 - 2/12]
Na początek ustalmy dwie rzeczy, jeśli chodzi o publikację prac, które zaczynały swoją karierę w sieci:
1. Publikacja internetowa (tj. w odcinkach) i tradycyjna rządzą się różnymi prawami. Jeśli sprzedajesz czytelnikom dokładnie tę samą książkę na papierze, nie zmieniając jej formy, nie modyfikując trochę scen czy dialogów, choćby dlatego, że rozwinął się twój styl, N I C - odwalasz fuszerę, idziesz na łatwiznę i ogólnie zdzierasz z ludzi hajs za czytanie czegoś, co miało identyczny poziom betowane, o ile w ogóle była jakaś beta i spojrzała na tę pracę.
2. Publikacja fanfika ma sens tylko, kiedy mówimy o modern/human AU, ponieważ w takiej formie wykorzystywane postaci i tak nie są 1:1 oryginalnymi, pochodzącymi z cudzej pracy - w najlepszym razie, bo część przeżyć, które je ukształtowały, jest nieprzekładalna na nasze realia. W najgorszym autor i tak bardziej pisał swoje wyobrażenie, często bardzo zniekształcone i mające niewiele wspólnego z oryginałem.
Hipoteza: "The Love Hypothesis" spełnia oba wymienione warunki, jest więc automatycznie oczko wyżej od jakichś 99% książek autorek, które wybiły się na wattpadzie, albowiem tam czytelnik nie uświadczy nawet usunięcia zapychaczy wrzucanych online tylko po to, by nikt o opku nie zapomniał, zanim autorka wpadnie na kolejny plot twist.
No, to przejdźmy dalej.
O samej książce słyszałam od początku mnóstwo złego, już z samego powodu, że jest wydanym fanfikiem i ma na okładce dosłownie fanart Reylo. No i bo Reylo, a wszyscy wiemy, że według 90% internetu Reylo jest najgorszą zbrodnią dokonaną na ludzkości. A w ogóle to strasznie krindżowo napisane. Osobiście byłam raczej neutralna, bo jasne, sama historia debiutu Hazelwood napawała mnie sceptycyzmem, ale nie dało się nie zauważyć jadu wylewającego się w wielu negatywnych opiniach. Dlatego bardzo się cieszę, że dzięki Winczys poniekąd musiałam przeczytać tę książkę, gdyż pod kątem przyjemności jest z pewnością najwyżej na liście w tym roku dotychczas. Co prawda, obiektywnie nie zasługuje na *aż tak* wysoką ocenę, ale tak jak Addie LaRue musiałam obniżyć za intelektualny onanizm autorki, tak tu czułabym się źle, wystawiając ocenę niższą, bo bawiłam się naprawdę niesamowicie. Dokopałam się nawet do oryginalnego tekstu w celu porównania i tym bardziej doceniam autorkę, że trochę to wszystko pozmieniała, sprzedając nam historię obdarzoną urokiem (oraz wadami) oryginału, ale też przecierającą nieco inne ścieżki niż za pierwszym razem. Już sam powód sławnego pocałunku jest inny i, chociaż oba są bardzo pretekstowe, zdecydowanie wolę ten, niż ten z AO3. Ogólnie większość zmian względem oryginału jest na plus, a przy tych, których fanką nie jestem - cóż, domyślam się, że był potrzebny jakiś solidniejszy konflikt fabularny.
Przede wszystkim zachowało się to, co z pewnością przyniosło Hazelwood popularność jeszcze za czasów AO3: humor. Chwilami nieco wyolbrzymiony i infantylny, w taki sposób bardzo typowy dla fanfików właśnie, ale jednocześnie wciąż ze świetnym wyczuciem, błyskotliwy i naturalny. Ktoś zwracał uwagę, że pewne żarty w dialogach się powtarzają, ale moim zdaniem wypadało to w sposób naturalny, tak jak dla mnie i moich przyjaciół np. naturalne jest powtarzanie w docinkach tych samych tekstów. Ogólnie większość interakcji między bohaterami była taka... naturalna właśnie, oczywiście w ramach gatunku, i to się czytało po prostu sympatycznie. Najwięcej wątpliwości miałam przy kilku sytuacjach, kiedy Anh służyła za plot device, by Adam i Olive dokonali jakiejś interakcji, ale jednocześnie, przy wplatanym między wierszami ace spektrum głównej bohaterki (która jest bodajże demiseksualna i zostało to zrealizowane bez wykładu z cytatami z wikipedii, miła odmiana po ostatnich YA z reprezentacją) wydają mi się jednak mieć więcej sensu jako taka niedźwiedzia przysługa. Co prawda językowo wręcz czułam w niektórych momentach zgrzyty, ale nie wynikały z błędnego przekładu, tylko jakby podczas tłumaczenia problemem bywało przełożenie 1:1 tego, co napisała autorka. Niemniej jestem pełna podziwu z prywatnego punktu widzenia, bo domyślam się, że ta ilość naukowego języka mogła być bardzo męcząca do szukania w odpowiednich słownikach.
Oczywiście, dużo narzekań słyszałam też na scenę seksu, jaka to ona nie jest okropna. No cóż, nie jest idealna, ale jest na pewno lepsza niż wszystkie inne, które przeczytałam w tym roku, może choćby dzięki powtarzanym pytaniom o consent (it *IS* hot!!!) i w sumie bardzo realistycznemu podejściu do aspektu fizycznego - miła odmiana, że Olive jest zmęczona, po takiej np. Julce, która może orać całą noc we wszystkich pozycjach po kolei, niczym na obrobionym już filmie porno. Przeszkadzały mi głównie podkreślenia, jaki WIELKI GIGANTYCZNY jest Adam, ale one generalnie w całej książce mi przeszkadzały, bo zamiast Adama Drivera widziałam raczej Aratakiego Itto, a z każdą kolejną wzmianką Bane'a z Batmana. I nie mówię tu o wersji Toma Hardy'ego. Przez to Olive, która nie jest wcale niską postacią, wydaje się nagle taka T Y C I A, ale no, skala porównawcza. W każdym razie, przeżyłabym bez trzydziestu tysięcy informacji, że na Adamie dosłownie pękają ubrania. Komuś Ben Swolo wszedł za głęboko. Jak dwuznacznie to nie zabrzmi.
Drugą rzeczą, która mnie irytowała, było to, że *oczywiście*, Hazelwood skorzystała z kilku znienawidzonych przeze mnie tropów, przede wszystkim BRAKU KOMUNIKACJI i KŁAMANIA BEZ POWODU (dwie strony tej samej monety praktycznie), no i oczywiście DRAMATYCZNE ZERWANIE WBREW WOLI, no ale rozumiem - komedie romantyczne i fanfiki mają swoje zasady, a te dwie rzeczy w jednym obowiązuje jeszcze więcej reguł. Więc jakoś przeżyłam, zwłaszcza że plusy wynagradzały mi jednak minusy.
Reasumując, nie jest to z pewnością jakaś odmieniająca życie lektura, nie jest też z pewnością ambitna - jest jednak bardzo odprężająca i przyjemna, i po raz pierwszy od dawna skończyłam książkę tak szybko, bo zwyczajnie nie potrafiłam jej odłożyć, a nie bo postawiłam sobie za cel dobrnąć tam czy tam.
[12 Books Challenge 2023 - 2/12]
Na początek ustalmy dwie rzeczy, jeśli chodzi o publikację prac, które zaczynały swoją karierę w sieci:
1. Publikacja internetowa (tj. w odcinkach) i tradycyjna rządzą się różnymi prawami. Jeśli sprzedajesz czytelnikom dokładnie tę samą książkę na papierze, nie zmieniając jej formy, nie modyfikując trochę scen czy dialogów, choćby dlatego,...
2022-11-01
Ojej.
Wybrałam tę książkę na halloweenową lekturę, ponieważ już od dawna się do niej zabierałam i, oczywiście, zdawałam sobie sprawę, że Jackson położyła dużo większy nacisk na psychologiczny aspekt niż większość kultowych powieści grozy, ale zupełnie nie spodziewałam się tego, co dostałam. W pozytywnym sensie.
Ta książka nie jest o domu nawiedzonym, ale szalonym, w ten sam sposób, w jaki jest o szalonej osobie. Sam początek i koniec, przedstawione z perspektywy innych narratorów, wybrzmiewają zupełnie innym, rzeczowym językiem, różniącym się od chaotycznej, obrazowej narracji Nell - co myślę, jest zupełnie zamierzone, by podkreślić kontrast pomiędzy światem w jej głowie, a światem rzeczywistym. Opierając się wypowiedziach samej autorki na temat powieści, łatwo zrozumieć, że *gdzieś* tam rzeczywiście znajduje się jakaś nadprzyrodzona siła ingerująca w losy bohaterów, ale Jackson nie jest zainteresowana klasyczną historią o nawiedzonym domu, co zapewne sprawia, że wiele osób się od książki odbija, oczekując czegoś innego. Tu niepokój czai się w przesuniętych kątach i poczuciu, że nigdy nie jest się do końca samym, które raczej wszyscy znamy, znajdując się nagle samemu w obcym domu. Jako dziecko bardzo bałam się zostawać sama w pokoju, gdy byłam u kogoś w gościach, a kiedyś nawet *zgubiłam się* w cudzym domu, więc zapewne w moim przypadku Jackson miała ułatwione zadanie, by dostać się pod moją skórę - niemniej, działa. Horror nie ma wyłącznie prostacko straszyć, ma też wzbudzać niepokój. Dom żywi się Eleonor, ale i ona żywi się domem, a jeśli ktoś lubi zaglądać głębiej niż pod wierzchnią warstwę, rozdzielać percepcję narratora od wydarzeń, które toczą się obok niego, lektura staje się nawet bardziej interesująca.
By nie było, nie uważam tej powieści za doskonałą - myślę, że można tu było uczynić więcej. Z domem, z samą Nell. Trudno mi jednak stwierdzić, czy to moja percepcja osoby przyzwyczajonej do nieco innej, bardziej współczesnej szkoły pisania, czy jednak Jackson po prostu nie była zainteresowana czymś bardziej złożonym niż ten wyrywek świadomości regularnie odpływającej w owe przesunięte kąty domu na wzgórzu.
Zdecydowanie kiedyś do niej wrócę.
Ojej.
Wybrałam tę książkę na halloweenową lekturę, ponieważ już od dawna się do niej zabierałam i, oczywiście, zdawałam sobie sprawę, że Jackson położyła dużo większy nacisk na psychologiczny aspekt niż większość kultowych powieści grozy, ale zupełnie nie spodziewałam się tego, co dostałam. W pozytywnym sensie.
Ta książka nie jest o domu nawiedzonym, ale szalonym, w ten...
2022-10-21
Nie było tak źle, jak pamiętałam, chociaż Hermiona naprawdę jest w tej części: okropna, a Malfoy żałosny jak nigdy indziej. A, no i najlepsze: Syriusz, który uprzejmie czeka do końca egzaminów, by wreszcie raz a porządnie zasadzić się na bohaterów. XDD
Mówiłam kiedyś, że widzę, dlaczego dopiero od tej części można mówić o prawdziwej potteromanii. Po raz pierwszy mamy konflikt, który dużo bardziej personalnie dotyczy Harry'ego; po raz pierwszy rzeczywiście czujemy jakąś ciągłość fabuły przez całą serię, konsekwencję pomiędzy tomami. Intryga też jest dobrze skonstruowana. Mam do tej książki ogromny sentyment, bo to od niej zaczęła się moja przygoda z Potterem i dla dzieciaka nieznającego spoilerów rzeczywiście rozwiązanie było zaskakujące. A całe marudzenie na to, jak psuje całość Zmieniacz Czasu jest naprawdę wyolbrzymione, bo jakoś jako DZIECKO W PODSTAWÓWCE nie miałam problemu ze zrozumieniem, że Zmieniacz Czasu nic nie zmienia, a tworzy paradoks.
Podtrzymuję, że nie jest to część znajdująca się w moim TOP3, ale zawsze będzie mieć w moim sercu wyjątkowe miejsce.
Nie było tak źle, jak pamiętałam, chociaż Hermiona naprawdę jest w tej części: okropna, a Malfoy żałosny jak nigdy indziej. A, no i najlepsze: Syriusz, który uprzejmie czeka do końca egzaminów, by wreszcie raz a porządnie zasadzić się na bohaterów. XDD
Mówiłam kiedyś, że widzę, dlaczego dopiero od tej części można mówić o prawdziwej potteromanii. Po raz pierwszy mamy...
2022-10-18
To nie jest zła część. Co więcej, widzę powody, dlaczego była kiedyś jedną z moich ulubionych i myślę, że czysto subiektywnie *zawsze* będzie w moim TOP3. Ale widzę, że jest to też część, która jest tak "za bardzo", że dla zbalansowania świata i serii autorka musiała potem praktycznie ignorować jej istnienie i potencjalny wpływ na przyszłe wydarzenia aż do tomu szóstego.
Wydaje mi się, że "Komnata Tajemnic" jest największą ofiarą sukcesu swojej poprzedniczki. Stawki muszą rosnąć, a Rowling nie jest najlepsza w perspektywie, więc z poziomu "ukryty w zamku magiczny przedmiot, który chcą zdobyć złe moce" przeskakujemy na "ukryty w zamku potwór grożący czystą rasową w szkole", co stanowi większe zagrożenie życia niż wszystko, z czym się zetkniemy aż do finału Czary Ognia. Zachowanie postaci też zostało podkręcone, więc Draco z nadętego dupka został małym nazistą rzucającym slurami na prawo i lewo i cieszącym się z czystki rasowej tak jawnie, że nawet jego ojciec ŚMIERCIOŻERCA każe mu przystopować, bliźniacy kompletnie nie znają granic, a taki Snape w tej części nie robi NIC poza uprzykrzaniem Harry'emu życia, co prowadzi do scen typu "Snape idzie za całym orszakiem ze spetryfikowanym kotem TYLKO PO TO, by nalegać na usunięcie Harry'ego z drużyny domowej". Nawet Dursleyom się oberwało, bo niefrasobliwe nawet jak na literaturę dziecięcą podejście Rowling do przemocy to osobny temat, ale nigdy potem, aż do Zakonu Feniksa, kiedy myśleli, że Harry aktywnie skrzywdził Dudleya, nie potraktowali Harry'ego w sposób rodem z podcastów true crime. So yeah. There's that, jak to mówią rodacy Pottera.
Niemniej, z rzeczy, które ten tom robi naraz i bardziej, i lepiej, jest na pewno humor. Głównie za sprawą Lockharta, który rozświetla każdą scenę ze swoim udziałem, ale też po prostu bohaterowie prowadzą między sobą zabawniejsze dialogi. Ogólnie Potter JEST zabawną serią, acz jednak w tej części czuć to dużo bardziej. No i zarówno zagadka, jak i klimat, są dużo lepsze, bo i mroczniejsze jak na literaturę dziecięcą. Tylko no. Konsekwencje. Ciąg przyczynowo-skutkowy. Umarło na przestrzeni ciągłości serii. Człowiek zaczyna wierzyć (przynajmniej częściowo) Rowling, że musiała przepisywać X procent książki, bo za dużo zdradziła o horkruksach, ponieważ ta książka ewidentnie dotyka tematów, których autorka tak szybko w serii nie chciała ujawniać.
Wątek skrzatów domowych pominę milczeniem, to nie jest nawet wierzchołek problemu z nimi.
A teraz przepraszam, jeśli nie zaskoczę się miło jak z tym tomem, ad. nudy w Więźniu Azkabanu, chyba zacznę oglądać schnącą farbę jako odskocznię.
To nie jest zła część. Co więcej, widzę powody, dlaczego była kiedyś jedną z moich ulubionych i myślę, że czysto subiektywnie *zawsze* będzie w moim TOP3. Ale widzę, że jest to też część, która jest tak "za bardzo", że dla zbalansowania świata i serii autorka musiała potem praktycznie ignorować jej istnienie i potencjalny wpływ na przyszłe wydarzenia aż do tomu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-10-16
Zajęło mi to pięć dni tylko dlatego, że w międzyczasie byłam zajęta.
Z technicznego punktu widzenia, to zawsze będzie sprawna, choć daleka od ideału książka dla dzieci - ale też przy lekturze od razu łatwo zrozumieć, dlaczego dopiero trzeci tom był decydujący dla Potteromanii (chociaż pamiętam go i już na samą myśl jestem: zmęczona). Myślę, że w odbiorze najbardziej przeszkadza fakt, że sięgający po nią starsi czytelnicy nie biorą pod uwagę, że targetem tej części (następnej zresztą też) są dzieci w przedziale wiekowym 9-12 lat. I wydźwięk późniejszych tomów, bo Potter jest serią strasznie niespójną wewnętrznie pod względem tego, czym chce być.
I jasne, jest w tej książce wiele problemów podszytych poglądami autorki, tylko haczyk tkwi w tym, że nie są one ekskluzywne dla Rowling i zapewne, gdyby nie okazała się jawnie osobą, jaką się okazała, dużo dłużej by na to machano ręką, jak np. macha się ręką na Riordana, którego japońska reprezentacja ma na nazwisko BONSAI. Tzn, ja w żadnym razie nie mówię, że to źle, że na te problemy u Rowling ZWRACA się uwagę, bo jest to coś, o czym powinniśmy dyskutować generalnie, gdy przychodzi do źródła różnych gatunków i tropów w fikcji, ale nie czuję się winna, otwierając książkę, którą mam od ponad piętnastu lat, i mając przyjemność z lektury.
Ale jak się tę książkę czyta bez narzuconej z góry perspektywy, jak co było, to się można chwilami zdziwić, jak inaczej fandom zapamiętał pewne wydarzenia, a jak inaczej rzeczywiście wyglądały w książce. XD
Zajęło mi to pięć dni tylko dlatego, że w międzyczasie byłam zajęta.
Z technicznego punktu widzenia, to zawsze będzie sprawna, choć daleka od ideału książka dla dzieci - ale też przy lekturze od razu łatwo zrozumieć, dlaczego dopiero trzeci tom był decydujący dla Potteromanii (chociaż pamiętam go i już na samą myśl jestem: zmęczona). Myślę, że w odbiorze najbardziej...
2022-08-14
Myślę, że nie ma za bardzo co wystawiać śmiertelnie poważnej i krytycznej opinii książce dla dzieci, zwłaszcza takiej osadzonej w baśniowych (więc i z samego założenia umownych) realiach. Niemniej, cieszę się, że po nią sięgnęłam, bo przypomniała mi, jak bardzo w dzieciństwie kochałam inne książki tej autorki i chyba przy okazji je sobie odświeżę.
A Howl, tudzież Hauru, jest po prostu przyjemny. Bardzo przyjemny i zabawny, a przy tym jednak wyraźnie przemyślany pod kątem intrygi, co zawsze się ceni, kiedy autor nie traktuje czytelnika jak kretyna, który wszystko łyknie, tylko dlatego, że w domyśle jest dzieckiem.
Lektura była miła. Tylko tyle i aż tyle.
Myślę, że nie ma za bardzo co wystawiać śmiertelnie poważnej i krytycznej opinii książce dla dzieci, zwłaszcza takiej osadzonej w baśniowych (więc i z samego założenia umownych) realiach. Niemniej, cieszę się, że po nią sięgnęłam, bo przypomniała mi, jak bardzo w dzieciństwie kochałam inne książki tej autorki i chyba przy okazji je sobie odświeżę.
A Howl, tudzież Hauru,...
Bardzo głupio jest o książce z kategorii Young Adult mówić, że czytelnicy jej nie zrozumieli, bo przecież to w większości nie są książki skomplikowane - dlatego cieszę się niezmiernie, że "Wojna Makowa" do YA nie należy, pomimo agresywnego marketingu w tymże kierunku, bo patrząc na opinie na samym LC, człowiekowi wybitnie ciśnie się na usta, że połowa komentujących książki nie zrozumiała. Może dlatego, że bezrefleksyjnie przyjęli, że to powieść młodzieżowa, skoro główna bohaterka rozpoczyna przygodę, mając lat szesnaście. Nie wiem, nie jestem aż tak na bieżąco z trendami, ale wydaje mi się, że jednak w YA nikt nie popełnia zbrodni wojennych ani nie pada ofiarą brutalnego zbiorowego gwałtu. Anyways.
Podoba mi się świat wykreowany przez Kuang, bo w zachodniej literaturze jest jednak nadal, zwłaszcza w mainstreamie, bardzo niewiele światów inspirowanych Dalekim Wschodem, które wysuwają się na pierwszy plan. I bawi mnie bardzo zarzut o brak subtelności w tych nawiązaniach do Chin, skoro obracamy się w kręgu kulturowym, gdzie jakieś 90% pozycji fantasy rozgrywa się w światach będących niestrawną, ciągle tą samą papką zbudowaną na bardzo amerykańskim wyobrażeniu nt. średniowiecznej (ew. XIX-wiecznej) Europy. Cesarstwo Nikan jest tu pewnym powiewem świeżości, choćby dlatego, że ten świat buduje ktoś, kto faktycznie Chiny zna; kto oprócz niechęci dla chińskiego rządu ma też w sobie wiele miłości dla tej kultury. Nie sądzę, by nawiązanie miało być subtelne, skoro Kuang zainspirował przerażający konflikt, który nie jest nagłaśniany i wielu ludzi nigdy o nim nie słyszało; świat Kuang stanowi paralelę dla rzeczywistego i sprawdza się w tym dobrze. Co prawda jest w nim wiele luk informacyjnych po pierwszym tomie, ale nie przyjmuję, że są to luki fabularne na tym etapie, ponieważ jesteśmy ograniczeni do patrzenia na świat oczami Rin, która też aż do wybuchu wojny nie widziała wiele tak naprawdę.
Rin zresztą zasługuje na osobny akapit, ponieważ to naprawdę dobra bohaterka. Nie wzbudza mojej sympatii, ale wydaje mi się dosyć oczywiste, że nie ma wzbudzać mojej sympatii (przynajmniej po tym, jak mówi o niej autorka) - mam ją zrozumieć. I tak, nie wydaje mi się skomplikowane zrozumienie niestabilnej emocjonalnie młodej dziewczyny patrzącej na rozerwany wojną kraj, na okrucieństwa, do których nie przygotowała jej wojskowa akademia, o ile tylko nie podchodzę do protagonistki z założenia jak do rozwydrzonej gówniary, co - mam wrażenie - jest normą u dorosłych sięgających po książki z nastoletnimi protagonistami. Ogólnie nie lubie porównywać między sobą autorów, gdy nie muszę, ale tu aż się prosi napisać, że Rin wychodzi z bardzo podobnego punktu założenia, co Darkling z Grishaverse Bardugo, jednak jest zwyczajnie ciekawsza już jako koncept, ponieważ poznajemy ją na początku drogi i śledzimy jej losy, kiedy dzierży łatkę protagonistki, choć od początku widać w niej cechy, które doprowadzają nas do krwawego finału książki. Czy lubię Rin? Nie, lubię inne postaci. Rin nie jest do lubienia. Rin mnie fascynuje.
Nie wiem, czy autorka swoją przygodę jako tłumaczka zaczęła przed pisaniem książki (swojego debiutu zresztą), ale wydaje mi się, że tak, ponieważ styl jest naprawdę przyjemny i pomimo ogólnego rozdęcia oraz okazjonalnych kłopotów z pacingiem, całość jest naprawdę dobra w odbiorze (trudno mi napisać "lekka" czy "przyjemna", patrząc na to, co się od połowy książki dzieje). Tłumaczenie też nie popełniło większych błędów, irytował mnie głównie "wieszczek", jakby nie można było tego zostawić na "wieszcz". Tyle się walczy z feminatywami, a tu nagle od nich ktoś stworzył nawet męską formę pomimo istnienia już jednej. O fabule ciężko powiedzieć coś odkrywczego, ponieważ moim zdaniem Kuang bardzo świadomie do pewnego momentu prowadzi historię raczej stereotypowym torem, żeby pod koniec strzelić czytelnika z pięści w nos. Bo historie o wybrańcach się tak nie kończą. Bo wybrańcy nie robią takich rzeczy. A Rin zrobiła. I zrobi gorsze. Bo chce je zrobić. Nie wiem, na ile sobie dopowiadam, ale z wywiadów wyłania mi się obraz Kuang jako osoby bardzo świadomej konwencji, w których się obraca, dlatego daję jej kredyt zaufania, że właśnie o to chodziło.
Ogólnie, zdecydowanie polecam, ponieważ jest to pozycja ciekawa choćby ze względu na świeżą perspektywę wśród książek napisanych przez białych autorów, ale nie tylko - mamy tu naprawdę smakowite villain origin story opakowane w udawanie bohaterki pozytywnej. Nie jest to jednak lektura lekka i nie jest dla każdego, jeśli nie lubi się czytać opisów naprawdę okrutnych tortur czy właśnie jest się wrażliwym na kwestię gwałtów, bo od tematu "comfort women" Kuang też nie ucieka.
P.S.: Po tych wszystkich miłych słowach, chciałabym jedynie napisać, że Fabryka Słów się jak zwykle nie popisała, wybierając na ilustrację na okładkę postać, która bohaterki nie przypomina wcale - bo tak, ciemny kolor skóry Rin ma dla fabuły znaczenie bardzo duże. Jestem pewna, że znalazłby się jakiś równie utalentowany ilustrator, który by głównej bohaterki nie wybielił.
Bardzo głupio jest o książce z kategorii Young Adult mówić, że czytelnicy jej nie zrozumieli, bo przecież to w większości nie są książki skomplikowane - dlatego cieszę się niezmiernie, że "Wojna Makowa" do YA nie należy, pomimo agresywnego marketingu w tymże kierunku, bo patrząc na opinie na samym LC, człowiekowi wybitnie ciśnie się na usta, że połowa komentujących książki...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-12-17
Mam spory problem, co właściwie mogę w tej książce pochwalić, skoro podobało mi się mniej lub bardziej dosłownie wszystko, więc niech przemówi fakt, że (pomijając rozdział pierwszy) przeczytałam ją całą w jedno popołudnie, co chwila obiecując sobie, że jeszcze jeden rozdział i pójdę robić co innego. Ta, jeden rozdział. Ten ostatni, podpisany "Trzy miesiące później".
Myślę, że trudno mi chwalić książki czysto rozrywkowe za ich rozrywkowość, więc mogę pochwalić "Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki" za to, co wyróżnia tę pozycję na tle innych książek. Przede wszystkim - bardzo czuć, że nie napisała jej Amerykanka i akcja nie dzieje się w Ameryce. Widać to po samym zachowaniu bohaterów, czy tej nienachalności i braku czterdziestu reflektorów na każdą kwestię związaną z reprezentacją. Wątek rasizmu jest tu przedstawiony dużo lepiej niż kiedy amerykańscy biali autorzy próbują edukować młodzież na ten temat. Po pierwsze dlatego, że nie jest nachalny. Po drugie dlatego, że porusza bardzo ważny element codziennego rasizmu: mikroagresje. Sposób przedstawienia domniemanego przestępcy w prasie, jeśli nie jest biały. Codzienne, pozornie drobne niedogodności, kiedy jesteś oceniany przez kolor skóry. Od mikroagresji nie jest wolna również sama Pipp, która ma jeden moment, gdzie wpada w tryb białego zbawcy, ALE, co ciekawe i bardzo cenne - autorka podkreśla, że choć to, co zrobiła, zrobiła w dobrej wierze, wystąpiła w obronie kogoś, kto wcale o to nie prosił. Umiem sobie wyobrazić, jak podobna scena wyglądałaby w amerykańskiej książce, naprawdę. Komentarz dotyczący kultury gwałtu czy feminizmu również nie był nachalny, ale myślę, że bardzo ważny.
Sama Pipp też się wyróżnia na tle innych protagonistek. Bardzo łatwo byłoby tu wpaść w trop "nie jestem jak inne dziewczyny", bo Pipp lubi się uczyć i głównie tym się zajmuje. Raczej nie randkuje i nie jest tak dziewczęca, jak jej przyjaciółki. Ale nigdy nie wpadamy. Pipp nie ocenia innych dziewcząt na podstawie tego, co lubią nosić; Pipp jest dla innych faktycznie uprzejma i zwyczajnie SYMPATYCZNA, chociaż nieidealna. Łatwo było mi taką bohaterkę zrozumieć i łatwo było mi się z nią zżyć. Podobał mi się też brak problemów Pipp w życiu codziennym, ponieważ właśnie to sprawiało, że głośniejszy był wydźwięk niebezpieczeństwa w jej życiu. To przerażające, jak niewiele bohaterek YA ma kochającą, wspierającą rodzinę, w której nie ma żadnych trupów w szafie.
O intrydze w sumie trudno wiele powiedzieć bez spoilerów, dlatego streszczę ją tak: no ja się zdziwiłam. Dwa razy. A jestem osobą, która domyśla się dosyć często, kto zabił, nawet jeśli nie z poszlak, to z tego, jak postaci są przedstawiane.
All in all, po prostu polecam. Wiadomo, najbardziej będzie odpowiadać osobom lubiącym YA, ale myślę, że sama tajemnica i sposób odkrywania kolejnych faktów mogłoby przypaść do gustu i starszym czytelnikom, o ile przymknęliby oko na nastoletnią otoczkę. Ja bawiłam się znakomicie i na pewno będę mieć na oku autorkę.
Mam spory problem, co właściwie mogę w tej książce pochwalić, skoro podobało mi się mniej lub bardziej dosłownie wszystko, więc niech przemówi fakt, że (pomijając rozdział pierwszy) przeczytałam ją całą w jedno popołudnie, co chwila obiecując sobie, że jeszcze jeden rozdział i pójdę robić co innego. Ta, jeden rozdział. Ten ostatni, podpisany "Trzy miesiące później".
Myślę,...
Cytując klasyka: Anne Brontë, I was unfamiliar with your game.
O "Lokatorce Wildfell Hall" wiedziałam tylko tyle, że jest ogólnie uznawana za lepszą powieść Anne, oraz że Charlotte przez lata wstrzymywała jej publikację, uznając ją za skandaliczną. Teraz widzę podstawy obu tych faktów, a także mogę już oficjalnie napisać, że mój osobisty ranking sióstr przedstawia się Emily > Anne > Charlotte, nawet jeśli wszystkie trzy cenię. Ponadto, chociaż patrząc wstecz, mogę dostrzec pewną pobłażliwość wobec Anne po lekturze "Agnes Grey", wiem, że nie myliłam się co do jej oceny.
"Lokatorka Wildfell Hall" nawet w swych najmroczniejszych momentach, w przeciwieństwie do "Jane Eyre" czy "Wichrowych Wzgórz", pozostaje boleśnie wręcz przyziemna - ale to dobrze. Spośród sióstr to właśnie Anne Brontë okazuje się mieć najlepszą rękę do kreślenia postaci z krwi i kości, ludzkich nie dlatego, że targają nimi wielkie emocje, ale ponieważ zachowują się *ludzko*; a do tego w sposób dużo bliższy nam, współczesnym czytelnikom, nawet jeśli motywacje np. Helen różnią się od tych, jakie miałaby na jej miejscu kobieta w XXI wieku. Brakuje w tej powieści atmosfery niesamowitości, a z perspektywy dwustu lat, również tajemniczości, gdyż dosyć łatwo odgadnąć skrywaną przez Helen tajemnicę. Niczego to jednak fabule nie ujmuje, ponieważ Brontë zbudowała fascynująco wiarygodny oraz dokładny obraz rzeczywistości rodziny nękanej alkoholizmem oraz przemocą psychiczną. Wiadomym jest, że powieść ta powstała już w okresie, kiedy również na rodzinkę autorki ostatecznie spadły nieszczęścia, jednak Anne nie tylko opisuje to, co wie, lecz również wykazuje się niezwykłą empatią jako autorka, odmalowując różne postawy wobec problemu z jednakowym zrozumieniem. Pisałam już kiedyś, że teorie, jakoby powieści wszystkich sióstr pisała wyłącznie Charlotte, dowodzą jedynie, iż ich twórcy nie czytali uważnie samych książek, gdyż ani Emily, ani Charlotte w swoich tekstach nie odznaczają się taką nadzieją ani... cóż, nie ukrywajmy, czystą wiarą. Oczywiście, w "Jane Eyre" również mowa jest o Bogu, lecz brakuje tam pewnej uniwersalnej miłości wobec bliźnich, którą odznaczają się protagonistki "Agnes Grey" i - być może szczególnie - "Lokatorki Wildfell Hall".
Przyznam szczerze, że Helen Graham/Huntingdon jest chyba moją ulubioną główną bohaterką ze wszystkich powieści sióstr. Nie nużyły mnie nawet jej wywody dotyczące wiary, gdyż wciąż pozostawałam pod wrażeniem postaci posiadającej zarazem tyle godności, odwagi oraz (bo trudno to ująć inaczej) przysłowiowych jaj. Helen nie jest idealizowana w swoich nieszczęściach, zdarza się jej reagować pochopnie, a niektóre z jej prób nie przynoszą żadnych skutków - jednak nigdy podczas lektury nie pomyślałam "ta, jasne", gdy jej postawa robiła wrażenie nawet na jej przeciwnikach. Chciałam dla Helen dobrze i nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu przy lekturze ostatniego rozdziału; być może wątki romantyczne są najsłabszą stroną powieści Anne, jednak nie mogę odmówić satysfakcji, jaką przynosi oglądanie powolnego dojrzewania narratora, który wreszcie staje się partnerem godnym Helen. Co ciekawe, o ile w "Jane Eyre" Rochester do rzeczywistej równości z Jane potrzebował stracić niemal wszystko, o tyle w "Lokatorce Wildfell Hall" Gilbert tak naprawdę od początku znajdował się w gorszej pozycji społecznej od swojej partnerki, co gładko akceptuje, a jego jedyna wątpliwość dotyczy tego, czy *ona* w ogóle go zechce.
Z pewnością wrócę do tej lektury w przyszłości; wciąż mam w głowie wiele myśli na jej temat, których nie potrafię nawet uporządkować. I niewątpliwie będę o niej truć ludziom, choć jednak nie tak namiętnie, jak o "Wichrowych wzgórzach". Taka miłość może być mimo wszystko tylko jedna.
Cytując klasyka: Anne Brontë, I was unfamiliar with your game.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toO "Lokatorce Wildfell Hall" wiedziałam tylko tyle, że jest ogólnie uznawana za lepszą powieść Anne, oraz że Charlotte przez lata wstrzymywała jej publikację, uznając ją za skandaliczną. Teraz widzę podstawy obu tych faktów, a także mogę już oficjalnie napisać, że mój osobisty ranking sióstr przedstawia się...