-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać245
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
Żarty się skończyły. Nadszedł ostatni tom długo wyczekiwanej serii, która wstrząsnęła fundamentami Ziemi, wydając na świat wszystkie sekrety Mrocznych Bibliotekarzy. Nadchodzi apokalipsa. Nikt nas nie uratuje. Nawet Alcatraz z poczciwego rodu Smedrych. A dlaczego? Bo został przywiązany do ołtarza zbudowanego z wielotomowych encyklopedii. Wszystko zmierza ku końcowi, a czy koniec będzie pozytywny? A może powinniśmy uwierzyć Alcatrazowi i zgodnie z jego słowami przygotować się na sromotną klęskę ludzkości?
NIKT NIE SPODZIEWAŁ SIĘ BIBLIOTEKARSKIEJ INKWIZYCJI!
Prawie na temat każdego tomu Alcatraza można powiedzieć to samo: głupio, zabawnie, rozbrajająco, a jednak piąta część zdecydowanie czymś się różniła od poprzednich. Było tu więcej dramatyczności. Może autor niekiedy obracał ją w żart, jednak bywały takie momenty, kiedy nie doczekiwaliśmy się głośnego wybuchu śmiechu, a byliśmy zmuszeni zachować bezwzględną powagę. Genialną odmiennością było dla mnie ukazanie tutaj mrocznej strony głównego bohatera. Wokół jego drugiej natury wciąż krąży jakaś nienazwana, tajemnicza siła, którą chciałabym w końcu zobaczyć w akcji.
Fabuła Alcatraza... przestała być taka beztroska. Dostało się do niej dużo skomplikowanych wątków. Chwilami zastanawiałam się, czy aby na pewno jest to książka dla młodzieży, bo pomimo swojej zabawnej głupkowatości, potrafiła zdrowo namącić w głowie.
Zaczęło się dosyć niepozornie, przez co na chwilę straciłam zainteresowanie lekturą, ale gdy nasi bohaterowie wyruszyli już w podróż i ostatecznie znaleźli się w centrum zinfiltrowanej biblioteki… Wow. Co tam się chwilami działo, to naprawdę przechodzi ludzkie pojęcie, szczególnie gdy pojawił się już ten główny zły, którego nikt się nie spodziewał. Jestem w stanie zaryzykować stwierdzeniem, że to jeden z najlepszych tomów całej serii, stąd też moja wysoka ocena, a także dodanie jej do kategorii „Ulubione” na Lubimy czytać czy Goodreads. Zaufajcie mi, żeby dotrzeć do tego tomu, warto przeczytać poprzednie (reklama dźwignią handlu, co?).
I KIEDY MYŚLISZ, ŻE SANDERSON CIĘ JUŻ NICZYM NIE ZASKOCZY…
Naprawdę nie wiem, skąd biorą się Sandersonowi te głupie pomysły, które mają uprzykrzyć życie czytelnikowi. Chodzi mi choćby o te zwodnicze tytuły rozdziałów. Bo dlaczego by nie nazwać ich normalnymi, ludzkimi imionami? W końcu one też mają uczucia (gdyby były żywe, to pewnie przyfasoliłyby zdrowo niektórym autorom za głupoty, jakie wypisują)! Z reguły nie lubię, gdy ktoś robi sobie ze mnie jaja, ale Sandersonowi na to pozwalam, ponieważ jest niekwestionowanym fantastycznomistrzopisarzem (Alcatraz tworzy neologizmy, to dlaczego ja nie mogę?!). Trzeba umieć robić sobie jaja z ludzi. Wkurzyć ich tak, by nie byli wkurzeni, ironizować tak, by sarkazm nie wyglądał jak sarkazm, rozbawić ich tak, by przeżyli spektakularną falę zbiorowego śmiechu. To mu naprawdę wychodzi. Co prawda większość żartów jest głupia i mamy ochotę niekiedy walić głową o beton, żeby wyrzucić z niej niechciane cytaty, ale jak od dawna wiadomo – głupota najbardziej bawi.
Do tej pory sądziłam, że Sanderson nie jest w stanie mnie zaskoczyć, ale się grubo pomyliłam. Autor zbudował wokół siebie charakterystyczną otoczkę nieufności. Wiedzieliśmy, że skoro Alcatraz coś mówił, to trzeba to raczej traktować z pobłażaniem, bo na pewno będzie inaczej. Tym razem było jednak zupełnie odwrotnie. Alcatraz w pewnych kwestiach nas nie okłamywał, to dlatego zakończenie było tak wielkim uderzeniem w twarz, że nie mogłam przestać myśleć o tym wybitnym planie, którym Sanderson nas nakarmił. Niech go diabli wezmą! Udało mu się mnie po raz pierwszy porządnie wkręcić! Na dodatek nie sądziłam, że w ostatnim tomie będzie się przewijało tak dużo dramatycznych wątków, które niekiedy otrą się ostro o kryminał. Coś takiego w zabawnej, niewymagającej młodzieżówce okraszanej fantastyką? Chyba pierwszy raz byłam szczerze zaskoczona! Nie mogłam się pozbierać!
Jaki z tego wniosek? Przy Sandersonie trzeba być naprawdę czujnym. Nie należy jego pomysłów wpisywać w schematy, bo w pewnym momencie można się na tym przejechać.
JAK Z PROSTYCH LUDZI ZROBIĆ NIEPROSTYCH LUDZI
Do tej pory myślałam, że wszyscy bohaterowie są prości jak budowa cepa. Otóż – myliłam się. Jak już wcześniej wspominałam, Alcatraz pokazał swoją mroczną, niezbadaną i nieznaną nikomu wcześniej naturę. Dodatkowo zaczął się zastanawiać nad tym, do którego ze światów należy – i to całkiem poważnie. Pojawiły się również wspomnienia z jego przeszłości, gdzie został przedstawiony jako niepewny siebie chłopiec rzucany z domu do domu tylko z tego powodu, że posiadał niszczycielski talent, przez który nikt go nie chciał adoptować. Co podoba mi się najbardziej, w końcu trzynastolatek stał się po prostu trzynastolatkiem, a mówię tu konkretnie o samym zakończeniu książki, bo po raz pierwszy okazało się, że Alcatraz wcale nie jest wszechmocny, to po prostu jeszcze dzieciak, dlatego czasem tchórzy i nie w każdej sytuacji jest bohaterem.
Największe zadowolenie wzbudziło we mnie zarysowanie relacji głównego bohatera z jego rodzicami, którzy wcześniej byli dla niego po prostu egoistami. Jak się okazało – gdzieś głęboko w swoim sercu, każdy z nich starał się go bronić. Największym zaskoczeniem był dla mnie szczególnie jego ojciec, który od początku wydawał się być dla mnie narcyzem. To, co zrobił dla swojego syna, naprawdę mną wstrząsnęło i zmieniło moją opinię o nim o 180 stopni. A co z Shastą, czyli matką Alcatraza? Ona już ostatnio udowodniła, że nie jest taka znowu zła, a jednak teraz też mogliśmy rozczytać jakąś głębszą jej sferę nieudolnej matczyności.
Emocjami wyjątkowo wykazała się również chłodna jak bryła lodu Draulin – matka Bastylii pogrążonej w śpiączce. Swoją drogą było mi bardzo przykro, że przez większą część książki nie było tej niezłomnej pomocnicy Alcatraza, ale gdy się pojawiła, oczywiście wywołała na mojej twarzy ogromny uśmiech. Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że to właśnie Bastylia jest moją ulubioną bohaterką! Strasznie się za nią stęskniłam i miło było przeczytać na zakończenie jej list, który miał duży wpływ na fabułę.
Czego mi jeszcze brakowało w książce, to na pewno tej przyjacielskiej, uroczej i zabawnej relacji pomiędzy Alcatrazem a Bastylią, jednak spokojnie, coś mi się wydaje, że Sanderson może nam to jeszcze wynagrodzić… Tutaj wstawię mały spoiler: dzisiaj przeczytałam artykuł autora z 2016 roku, w którym oznajmił, że zapowiada szóstą część z perspektywy Bastylli, i ta też część będzie już ostatnią. Tytuł to: Bastille vs. Evil Librarians: The Worldspire. Na Goodreads widnieje data wydania, ale czy jest prawdziwa? To się okaże już 31 stycznia 2018 roku!
Podsumowując. Mroczny talent to naprawdę mocny, zaskakujący i obezwładniający śmiechem oraz dramatycznością tom. Oficjalnie uznaję go za najlepszy z całej serii, a największego plusa daję oczywiście za porządne wprowadzenie czytelników w stan osłupienia, a także dopełnienie na nich jawnego oszustwa, które oszustwem ostatecznie się nie okazało. Rozwinięte relacje bohaterów, a także uczynienie ich o wiele bardziej skomplikowanymi, było idealnym zabiegiem, który tylko ubarwił niekiedy mrożącą krew w żyłach fabułę. Co mogę więcej dodać? SANDERSON BOGIEM.
https://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2018/12/nikt-nie-spodziewa-sie-bibliotekarskiej_27.html
Żarty się skończyły. Nadszedł ostatni tom długo wyczekiwanej serii, która wstrząsnęła fundamentami Ziemi, wydając na świat wszystkie sekrety Mrocznych Bibliotekarzy. Nadchodzi apokalipsa. Nikt nas nie uratuje. Nawet Alcatraz z poczciwego rodu Smedrych. A dlaczego? Bo został przywiązany do ołtarza zbudowanego z wielotomowych encyklopedii. Wszystko zmierza ku końcowi, a czy...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jakie zadania musiały spełniać kobiety w zamierzchłych czasach – dobrze wiemy. Celem nadrzędnym było wówczas znalezienie męża, który zapewni damom godne życie, a w zamian za to one obdarzą go licznym potomstwem. Świat Sage prawie niczym nie różni się od tamtejszych realiów. Od niej również oczekiwano, że wyjdzie za mąż i właśnie w tym celu wynajęto dla niej swatkę. Jak się szybko jednak okazało, płomienna Sage pochodząca z dwóch sfer społecznościowych – dzieciństwo spędziła z ojcem, który był ptasznikiem, a swoje nastoletnie życie w arystokratycznej rodzinie wuja Williama – nie zamierzała tak łatwo się dopasować. Sama wolała decydować o swoim życiu, ponieważ ceniła sobie wolność. Swatka szybko dostrzegła w niej potencjał, dzięki któremu z łatwością mogła uciec od czekających ją obowiązków. Tak oto Sage wplątuje się w istną sieć zawiłości politycznych. I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od śledzenia potencjalnych kandydatek na żony w sferze arystokracji…
ORYGINALNOŚĆ? TO JUŻ PRZERZYTEK. KORZYSTAJMY Z DOBRZE ZNANYCH, UTARTYCH SCHEMATÓW! STĄD PROSTA DROGA DO SŁAWY!
Myślę, że powyższe słowa idealnie oddają ogólny zamysł Pocałunku zdrajcy. Jak dla mnie jest to kolejna książka z kategorii tych, które już były. Początkowo myślałam, że pomysł z pełnieniem roli swatki wprowadzi coś świeżego do literatury fantastyczno-młodzieżowej, ale jednak lekko się zawiodłam. Wprowadzenie było dobre, nadzieje wielkie, a jednak gdzieś zatracono to bycie swatką, co bardzo bolało.
Na okładce widnieje napis: „Znakomita lektura dla fanów serii Rywalki”. Muszę się z tym stwierdzeniem nie zgodzić, a wręcz z groźnym tupnięciem nogą mu zaprzeczyć. Może jadące na Concordium damy, które miały być przeznaczone poszczególnym panom z wyższych sfer, rzeczywiście kojarzyły się z Rywalkami, także sama bohaterka była podobna do Americi i oczywiście całkiem PRZYPADKOWO wplątała się w politykę państwa, ale jednak mało tutaj dla mnie Rywalek. Rzecz toczy się wokół tych panien, które zostały potraktowane jako lichy dodatek. W sumie jakby ich nie było, to książka niczego by nie straciła. I właśnie to mnie tutaj boli – potraktowanie oryginalnego zamysłu na książkę jak coś, co praktycznie nie miało miejsca.
Czytając Pocałunek zdrajcy odnosiłam wrażenie, że autorka celowo stara się położyć duży nacisk na polityczne zagrania. I muszę przyznać, że wyszło jej to niezwykle nudno. Czasami z trudem powstrzymywałam się, żeby nie ominąć tych przydługich, strategicznych fragmentów, gdzie rozmowy prowadzili mężczyźni. Czyżby Erin Beaty chciała udowodnić, że nie jest wcale gorsza od męskich autorów, którzy książkę w dużej mierze opierają na politycznych zagraniach? Cóż, nie wyszło to ostatecznie tak dobrze, jakby mogło. Moim zdaniem lepiej wyszłoby, gdyby skupiła się na samej bohaterce, choć i tu muszę przyznać, że trochę popłynęła. W efekcie, Erin Beaty kojarzyła mi się z niespełnioną feministką.
Cała książka wydaje się trochę nierówna. To znaczy, że najpierw mamy dużo fragmentów o pracy swatki, potem nagle Sage wplątuje się w wojskowe zagrania, więc pojawia się dużo strategicznych zagrań (co już zajmuje dużą część książki), gdzieś tam w trakcie przewija się wątek miłosny i później to on dominuje nad fabułą… Wydaje mi się, że właśnie przez to fabuła jest taka nierówna. Mnie osobiście najbardziej podobał się wątek dotyczący miłości. Polityczny nie bardzo – mógł być lepiej przedstawiony. No i robota swatki, która zeszła na drugi plan, a może nawet i trzeci. Szkoda, bo gdyby to wszystko wyważyć, mogłaby wyjść z tego naprawdę dobra fantastyka. A tak mamy po prostu przyjemną dla oka książkę, która ani jakoś szczególnie nie zachwyca, ani jakoś szczególnie nie irytuje. Dodatkowo oczekiwałam, że naprawdę pojawi się tu coś… innego, a wszystko zdawało się być takie, jak już było, łącznie z wątkiem miłosnym, który choć jest całkiem uroczy, nie robi na nas większego wrażenia.
I WTEDY NA SCENĘ WCHODZI WALECZNA BOHATERKA, KTÓRA ZASKAKUJE WSZYSTKICH MĘŻCZYZN!
Chyba nikogo nie zdziwi, że Sage jest tutaj główną bohaterką i to taką, która naprawdę wyróżnia się na tle innych kobiet. Szczerze powiedziawszy, mnie taka kreacja już wkurza. Czemu książki fantastyczne często ukazują ten sam schemat głównych bohaterek? Zamknięta w sobie, nieufna, nieodstępna, obdarzona inteligencją i odwagą, lepsza nawet niż niektórzy mężczyźni. Nigdy nie uczestniczyła w wojennych rozgrywkach, a jednak potrafi wymyślić taką strategię, że nawet kapitan jest pod wielkim wrażeniem jej mądrości. W każdej dziedzinie dobra, przez co inni jej nienawidzą. Kobiety nią gardzą, bo jest za blisko mężczyzn i wyraźnie odstaje od schematycznych panien z wyższych sfer. Nic dziwnego, w końcu wychowała się z ojcem, który nie był artystokratą, ale po śmierci jednak wśród tej gnuśnej sfery się wychowuje, bo jakiś tam przodek (siostra ciotki?) był jej rodziną. Oczywiście nie potrafi się dopasować. Na dodatek jest ładna i wyróżnia się spośród tłumów (choć na początku można odnieść wrażenie, że nieco pospolita). Męska jak niejeden facet i kobieca jak niejedna kobieta. Typowa kreacja. Nie bolałaby mnie ona tak bardzo, gdyby na każdym kroku (szczególnie mężczyźni) nie podkreślali tego, jaka to Sage jest cudowna. Coś mi się wydaje, że w tych zamierzchłych czasach, raczej mężczyźni by nią gardzili, bo „kobieta powinna znać swoje miejsce”, a tu tymczasem wszyscy byli nią oczarowani (przy równoczesnym podkreślaniu, że przecież aż tak się nie wyróżniała, bo miała pospolity wygląd). Nie. Takie zagrania, które skupiają się na cudowności bohaterki, której niemal wszystko wychodzi, bardzo mnie wkurzają. Osobiście nie miałam nic do samej Sage, bo nie była irytująca (dobrze, poza tym wątkiem, gdy bardzo się obraziła na swojego ukochanego, co okazało się sztucznym dramatem), ale jednak ta niesamowitość, która z niej parowała, mogła być nieco wkurzająca. Uwielbiam silne bohaterki, ale nie wtedy, kiedy ich siła jest przesadzona.
Co się tyczy pozostałych postaci… Z przykrością muszę stwierdzić, że niezbyt się wyróżniają. Może nasz kapitan miał w sobie coś wyjątkowego (przynajmniej początkowo), ale z czasem stał się słabą kluchą rzygającą i płaczącą po kątach, co stanowiło przesadny kontrast pomiędzy jego poszczególnymi zachowaniami. Do czego dążę? Większość postaci była nieco jałowa, na szczęście fabuła skupiła się głównie na Sage i jej ukochanym, dlatego ta jałowość jakoś szczególnie nie przeszkadzała. Oczywiście nie obraziłabym się, gdyby na sławę głównej bohaterki padło trochę wyrazistości innych postaci, ale nie można mieć wszystkiego.
TO W KOŃCU DOBRA CZY NIEDOBRA?
Poza małymi irytującymi szczególikami, jak olśniewająca bohaterka, jałowość postaci i nierówność wątków fabularnych, książka nie była taka zła. Może długo się w nią wdrażałam, może długo zajęło, zanim zaczęłam się przy niej uśmiechać, ale jednak to w końcu nastąpiło. Jak już wspominałam, lubię wątek miłosny, a szczególnie jego powolny rozwój. To zostało akurat przedstawione idealnie, choć może pod sam koniec było już nieco mdło, ale jednak. Trzeba też podkreślić, że z czasem, gdy wątki polityczne panowały nad książką, w końcu zaczęły sobą przedstawiać coś konkretnego. Najbardziej umiłowałam sobie ostateczne starcie. To, co do niego doprowadziło i ile wysiłku musieli włożyć w niego bohaterowie, było akurat całkiem ciekawie przedstawione.
Jeżeli chodzi o zaskoczenia, muszę się tu bardzo mocno czepić samego tytułu. Nie chodzi tutaj oczywiście o polskie tłumaczenie, które doskonale odwzorowywało wersję oryginalną. Autorka popełniła tutaj jeden z największych spoilerów wszechczasów. Jeżeli widzimy już na okładce „pocałunek zdrajcy”, to od samego początku się domyślamy, kto tym zdrajcą jest. Może jego motywy nie są do końca znane, ale przez ten wielki spoiler w ogóle nie jesteśmy zaskoczeni, kiedy do tego punktu kulminacyjnego dochodzimy. Czy autorka naprawdę nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo zdradza fabułę swojej książki, czyli jeden z większych jej wątków? Naprawdę? To gdzie ona była, kiedy nadawała jej tytuł? A może to nie ona? Może jakieś nieczyste siły ją do tego zmusiły?
Sama powieść nie ma w sobie zbyt wielu zaskakujących zdarzeń. Ta otoczka wypełniona niespodziankami została naruszona przez wielki spoiler. Może gdyby nie on, nawet śmierć niektórych bohaterów zdawałaby się szokująca. Ale niestety – wyszedł klops. I to taki z sosem pomidorowym i toną makaronu.
Podsumowując. Pocałunek zdrajcy ma w sobie wiele błędów i nierówności, a także typową, wysławianą ponad niebiosa bohaterkę, która w efekcie końcowym wydaje nam się mocno sztampowa. Książka nie jest oryginalna, choć miała na nią zadatki poprzez spłaszczoną misję swatki. Nie zaskakuje nas na każdym kroku i czasem może trochę nudzić, jednak to wciąż lektura, z którą miło można spędzić czas, jeżeli nie będziemy się tak skupiali na szczegółach. Wątek miłosny i ostateczne rozegrania pozostają bardzo ciekawe, dlatego choćby dla nich warto przeczytać całość.
Jestem ciekawa, jak na tle pierwszego tomu wypadnie drugi – który już czeka w kolejce. Mam nadzieję, że tym razem zostanę pozytywnie zaskoczona.
https://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2018/12/miosc-wojna-swatanie-erin-beaty.html
Jakie zadania musiały spełniać kobiety w zamierzchłych czasach – dobrze wiemy. Celem nadrzędnym było wówczas znalezienie męża, który zapewni damom godne życie, a w zamian za to one obdarzą go licznym potomstwem. Świat Sage prawie niczym nie różni się od tamtejszych realiów. Od niej również oczekiwano, że wyjdzie za mąż i właśnie w tym celu wynajęto dla niej swatkę. Jak się...
więcej mniej Pokaż mimo to
Leora żyje w świecie, gdzie historia ludzi wiąże się z tym, co pokazuje ich wytatuowana skóra – imię, wiek, drzewo rodzinne i symbole, które sami dobierają, pragnąc pokazać światu, co przeżyli. Życie w harmonii z prawdą, która ujawniania jest przez tatuaże, ma zaprowadzić ich do dnia, w którym ze spokojem będą mogli odejść z tego świata. Jeżeli Księga Skór składająca się z tatuaży zostanie położona na szali sprawiedliwości i pokaże, że dusza zmarłego może pozostać zapamiętana, ponieważ wiodła dobre życie, również i jego członkowie rodziny będą spokojniejsi. Co się jednak stanie, jeżeli okaże się, że człowiek nie był tak dobry, jak mogłoby się wydawać i miał przy tym sporo tajemnic? I co z tym wszystkim zrobi rząd, który za nic ma prywatność? Cóż, możemy się tego tylko domyślać… Albo od razu wziąć się za czytanie Tuszu!
CZY KTOŚ PLANUJE TO NAKRĘCIĆ? NIE? TO NA CO JESZCZE CZEKACIE?!
Tą małą zapowiedzią chciałam podkreślić, ze Tusz jest naprawdę godny uwagi, ale zanim przejdziemy do opiewania książki epitetami nie z tej ziemi, chciałabym wyrazić swoją opinię na temat tego, co znajduje się na LC. Widzę, że książka uznawana jest za utopię. Początkowo też tak sądziłam, ale czy aby na pewno jest to utopia? Zgodnie ze słowami Chada Walsha: „Utopia nie zagraża ludzkiej wolności”, a tu zdecydowanie mamy naruszenie ludzkiej wolności. Nie chcę jednoznacznie mianować tej książki dystopią, ale jakąś pesymistyczną wizję przyszłości tutaj mamy, choć może nie tak wyraźną (to zapewne ujawni się w przyszłych tomach). To trudne rozgraniczenie, ale ja się jednak uchwycę tego, że to dystopia. A skoro to sobie już wyjaśniliśmy…
Nie jest to typowa dystopijna książka, która ukazuje któryś z kolei świat stłamszony przez wymyślne rytuały, próbujące utrzymać ludzi w ryzach. Ta książka ma głębię. Można się dopatrzeć w niej czegoś więcej. Największa moim zdaniem wartość tej powieści wyraża się w tym, że możemy ją połączyć z obecnymi czasami. Nie chodzi tu wyłącznie o postępowanie rządu, który próbuje ograniczać wolność człowieka poprzez ciągłe mieszanie mu w głowie i stawianie wyłącznie dwóch granic, czyli tych, które wyznaczają różnice pomiędzy dobrem a złem. Chodzi również o zachowania ludzi, o to, jaki na nich wpływ wywierają inni ludzie i jak ich opinia potrafi się zmieniać pod wpływem różnych zdarzeń. Zaryzykuję stwierdzeniem, że to książka o nas samych.
Druga sprawa to szokujący świat. Bardzo, ale to bardzo podobał mi się motyw tatuowania swojego ciała historiami ze swojego życia. Byłam również podekscytowana i jednocześnie przerażona tym kontrowersyjnym faktem, że garbowano tutaj ludzką skórę, tworząc z tych tatuaży księgi, które rzekomo miały być symbolem pamięci. Co prawda nikt nie powiedział tego na głos, ale była to swoistego rodzaju religia, którą autorka zgrabnie obmyśliła, a miała ona swój początek w… baśniach! Tak, prawdziwy urok tej powieści wyrażał się właśnie w nich. Na każdym kroku byliśmy raczeni jakąś historyczną bajką, która miała nam pokazać funkcjonowanie tego świata, dzięki czemu cała historia wydawała się być jedną wielką uniwersalną baśnią.
Początkowo bardzo denerwowało mnie to, że tak naprawdę niewiele wiadomo o samym sposobie życia bohaterów. Że nie wiedzieliśmy, czy urwali się z przeszłości, przyszłości czy należeli do naszej teraźniejszej codzienności. Mieszkali na jakiejś wyspie? Ich zwyczaj obejmował tylko jakiś nienazwany region czy może cały glob? Jak w ogóle nazywało się to miejsce? No, właśnie. Niewiele wiemy o samym świecie przedstawionym, ale teraz dostrzegam, że mogło to być celowe. Dostaliśmy baśń, która opiera się na innych baśniach. Czas i świat przedstawiony nie mają tutaj znaczenia, a to wszystko po to – według mojej skromnej interpretacji – abyśmy mogli powiązać dzieje książki z naszą rzeczywistością. I to mi się piekielnie podoba. Pewnie wiele bym zaryzykowała, gdybym napisała, ze to zdecydowanie lepsze uniwersum od Igrzysk Śmierci czy Niezgodnej, ale… tak, to uniwersum chyba najbardziej spośród wymienionych powieści przypadło mi do gustu. Jednocześnie muszę podkreślić, że cała książka nie była tak idealna, jakby mogło się wydawać.
W fabule czegoś zabrakło. Może trochę akcji? Zaskoczeń (choć nie mówię, że wszystko było tutaj przewidywalne, o nie, ja też niekiedy bywałam zaskoczona)? A może samej fabuły w fabule? Mam wrażenie, że rodzinne dramaty, tajemnice, wyjątkowość głównej bohaterki, miłostki i przyjaźnie były tutaj bardzo schematyczne. To nie zmieni oczywiście faktu, że książkę czytało się naprawdę miło.
Co mi się najbardziej tutaj podobało, to płynność. O tej swoistej „skórzanej” religii dowiadujemy się powoli – informacje są podawane w odpowiednich dawkach, nie czujemy więc przesytu i już od początku jesteśmy w stanie wczuć się w klimat powieści. Dobrze, może autorka przez to długie opowiadanie trochę zatraca fabułę i przez długi czas po prostu nic ciekawego się nie dzieje, mnie to jednak w żaden sposób nie odpychało. Przez całą lekturę byłam naprawdę zaciekawiona i niekiedy nie mogłam się od niej oderwać.
CO BY TU JESZCZE… CZYLI TROCHĘ (NAPRAWDĘ TROCHĘ) O BOHATERACH
Co tu dużo mówić? Postacie były takie, jak wykreowany świat. Tak naprawdę z każdym mogliśmy się tutaj utożsamiać, ponieważ niewiele osób się wyróżniało. Początkowo nieco przeszkadzało mi to, że wszyscy byli tutaj tacy sami, myślę jednak, że to kwestia powolnego rozkręcania się. Może te kreacje ostatecznie nie były super dokładne, ale mam wrażenie, że ten ogół również bardzo dobrze wpisywał się w baśniowość książki. Nie dostaliśmy wszystkiego na tacy. Czasami musieliśmy się zatrzymać i sami coś zinterpretować.
Główna bohaterka, Leora, wydała się być zwyczajną dziewczyną. Myślałam, że tą zwyczajną dziewczyną zostanie już do samego końca, ale jak to tak? Niemniej jednak różniła się od innych wyrazistych bohaterek dystopii. Byłam w stanie zrozumieć motywy jej postępowania nawet wtedy, gdy się z nią nie zgadzałam. Jako nastolatka sprawowała się doskonale, a co za tym idzie, jeszcze daleko było jej do osoby dorosłej. Na dodatek nikogo nie udawała. Dziwi mnie to, że pomimo swojej całkiem zwyczajnej kreacji, była bohaterką, którą na pewno zapamiętam, a to nie lada sztuka, także Alice Broadway należą się brawa.
Jeżeli chodzi o resztę postaci, to muszę przyznać, że stanowili całkiem dobre tło. Mówię tutaj o matce Leory – Sophie, Verity – która była przyjaciółką głównej bohaterki, a także Obel, u którego praktykowała. Mam wrażenie, że inne drugoplanowe postacie zostały potraktowane trochę zbyt ogólnikowo. W najlepszym przypadku niektórzy mogli się tu po prostu nie pojawiać i wcale nie zrobiliby książce krzywdy.
Podsumowując. Uważam, że Tusz to bardzo pomysłowa dystopia. Autorka udowodniła, że wciąż można tworzyć oryginalne uniwersa i że jeszcze nie wszystkie dobre pomysły zostały zużyte. Może książka nie jest baśnią w dosłownym znaczeniu tego słowa, ale właśnie jak ona się „zachowuje”. Dzięki temu jesteśmy w stanie dostrzec uniwersalność, która z niej płynie. Jedyne, co może tu trochę leżeć, to sama fabuła, bo choć jest ciekawa, to jednak nieco schematyczna i trochę przytłumiona samym motywem świata przedstawionego. Zakończenie to jednak genialne zwieńczenie tej lektury i wcale bym się nie obraziła, gdyby niedługo do moich łapek trafił kolejny tom tej opowieści, bo tak łatwo sobie jej nie odpuszczę. Raz mnie w sobie rozkochała i już tak łatwo nie wypuści mnie ze swoich objęć!
Z czystym sumieniem ją polecam, bo to jedna z lektur, które przeczytałam w tym roku, a która przypomniała mi, jak przyjemne może być czytanie książek dla własnej satysfakcji, a nie dlatego, że goni cię czas i musisz napisać recenzję.
http://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2018/11/precz-z-prywatnoscia-alice-broadway-tusz.html
Leora żyje w świecie, gdzie historia ludzi wiąże się z tym, co pokazuje ich wytatuowana skóra – imię, wiek, drzewo rodzinne i symbole, które sami dobierają, pragnąc pokazać światu, co przeżyli. Życie w harmonii z prawdą, która ujawniania jest przez tatuaże, ma zaprowadzić ich do dnia, w którym ze spokojem będą mogli odejść z tego świata. Jeżeli Księga Skór składająca się z...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jak można było zauważyć przy recenzji pierwszego tomu Kłamcy – byłam wniebowzięta nie tyle fabułą, co głównym bohaterem, czyli Lokim. Choć treść nie była idealna i pozostawiała niekiedy wiele do życzenia, miałam nadzieję na to, że wszystko wyklaruje się w drugim tomie. Czy tak było? Z przykrością muszę stwierdzić, że nie.
KRÓTKO, ZWIĘŹLE I NA TEMAT – CO POSZŁO NIE TAK
Trudno jest pisać recenzję kolejnych części książek, kiedy są pisane na jedno kopyto. Nie chodzi o to, że oczekiwałam po drugim tomie Kłamcy nie wiadomo jakiej akcji, ale jednak trochę się zawiodłam. Fabuła nie była zła. Pierwsze opowiadanie zaczęło się naprawdę fajnie – szczególnie podobał mi się motyw nowej, ludzkiej bohaterki o imieniu Jenny oraz archanioła Michała, który się z nią widywał, jednak im dalej brnęłam, zaczęłam odnosić wrażenie, że wszystkie opisywane sytuacje były zwyczajnie niedopracowane, chaotyczne i na dodatek każde urwało się z innej paki. Pierwszy tom miał lepszy klimat. Te historie były jakieś dziwnie nierówne. Nie twierdzę od razu, że zanudziłam się na śmierć, bo niekiedy czytało mi się tę książkę naprawdę fajnie, jednak szału fabularnego tu nie uświadczyłam, wręcz bym powiedziała, że było pod tym względem słabiej niż w pierwszej części. Nie było również tak zabawnie, a co za tym idzie… absurd zaczął mnie tutaj męczyć, bo nie był już tak ciekawie przedstawiony jak wcześniej. Kłamca 2 był dla mnie taką nieprzemyślaną mieszanką ogromnej liczby bohaterów i zdarzeń, z których wielu nie dało się logicznie wyjaśnić. Trochę mnie to zasmuciło, szczególnie, że ten tom wydawał się z pozoru zmierzać w jakąś określoną stronę (jak wskazywał na to opis), a nie do zwykłych opowiastek, które nie mają w większości przypadków puenty. To przez to samo zakończenie pozostawiło we mnie niedosyt. Jakby urwało się w niewłaściwym momencie.
Co bym jeszcze mogła dodać? Może po prostu przejdę do bohaterów.
GDZIE BYŁ LOKI? NO, GDZIE?
No, dobrze. Loki rzeczywiście wciąż był głównym bohaterem, ale miałam wrażenie, że został zepchnięty nieco na bok, ponieważ pojawiło się mnóstwo innych postaci. Zrobiła się tu dziwna mieszanka bogów i innych istot nie z tego świata – to nie byłoby złe, gdyby nie nastąpił pewnego rodzaju przesyt. Myślę, że nie zrobiłoby mi się smutno, gdyby połowa z tych bohaterów się nie pojawiła, a i mam wrażenie, że lepiej by to zrobiło fabule. Może Eros i Bachus nie byli jeszcze tacy źli, ale częstotliwość ich pojawiania się nieco mnie irytowała, tak samo jak cała ta historia związana z greckimi bogami. Takie religijne mieszanki są dobre i w przypadku pierwszego tomu naprawdę się to sprawdziło, ale tutaj było tego już za dużo.
Dobrze, a co z Lokim? Czy chociaż on uratował sytuację? Bardzo mnie to smuci, ale nie. Stał się tak samo bezpłciowy jak reszta bohaterów (co zarzuciłam już w pierwszym tomie). Niby autor próbował rzucać raz na jakiś czas żarcikami, które padały z ust Lokiego, ale były one dosyć kiepskie. Nie wiem, czy w ogóle przez całą książkę choć raz na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Przez całość przeszłam raczej obojętnie. Chociaż chciałam się zmusić do dalszego wielbienia Lokiego, po prostu nie mogłam. Ten jego boski, ironiczny czar po prostu prysnął jak bańka i wrzucił go do wielkiego wora tych samych postaci, które wykreował autor. Smuci mnie to, że cały ten klimat, który uchwyciłam w pierwszym tomie, tutaj nagle zniknął na rzecz niezaplanowanych, chaotycznych zdarzeń i dialogów, które miały być zabawne, ale niestety nie były. Ale, ale, nie było tak do końca źle. To, co mi się spodobało, to kreacja archanioła Michała. Chłopak nabrał wreszcie barw, których mi tak brakowało. A to dlatego, że zaczął się pojawiać w obecności Jenny. Dzięki temu odrobinę mnie sobą zaintrygował.
Podsumowując. Dziś napisałam krótką recenzję, ponieważ nie miałam nic więcej do dodania w temacie Kłamcy 2. Być może to kwestia mojej choroby, być może kwestia tego, że po prostu się zawiodłam, jednak z przykrością muszę stwierdzić, że na razie robię sobie od Kłamcy odpoczynek. Chyba mnie ten klimat przeciążył.
http://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2018/11/kamca-mnie-okama-jakub-cwiek-kamca-bog.html
Jak można było zauważyć przy recenzji pierwszego tomu Kłamcy – byłam wniebowzięta nie tyle fabułą, co głównym bohaterem, czyli Lokim. Choć treść nie była idealna i pozostawiała niekiedy wiele do życzenia, miałam nadzieję na to, że wszystko wyklaruje się w drugim tomie. Czy tak było? Z przykrością muszę stwierdzić, że nie.
KRÓTKO, ZWIĘŹLE I NA TEMAT – CO POSZŁO NIE...
Loki, bóg kłamstw i ułudy wywodzący się z mitologii nordyckiej. Większość z nas widząc to imię od razu wyobraża sobie twarz Toma Hiddlestona. Cóż, nic dziwnego – ja już po przeczytaniu kilku stron „Kłamcy” miałam go przed oczami. Teraz, po ukończeniu lektury, widzę jednak kogoś innego, a mianowicie tego brodatego pana z wyglądem wikinga, który zerka na mnie chytrze z okładki, jakby chciał mi przekazać, ze właśnie sobie ze mnie zakpił. Mam wrażenie, że Jakub Ćwiek też trochę sobie ze mnie zakpił tą powieścią. I wcale nie mam mu tego za złe. A teraz niech popędzi za mną cała fanowska krucjata dzierżąca w dłoniach pochodnie – filmowy Loki może się schować, bo nadchodzi prawdziwy kłamca wśród kłamców…
KŁAMSTWO PRAWDA ZAWSZE WYJDZIE NA JAW…
Czym jest „Kłamca”? Gdybym miała na to pytanie odpowiedzieć jednym zdaniem, powiedziałabym, że pomieszaniem wszystkich kultur, wierzeń, filmowej klasyki i… sarkazmu. Przyznaję, że o książkowym Lokim słyszałam i chciałam się za niego już dawno wziąć, ale jakoś nigdy nie było mi po drodze. Teraz, choć tonę po uszy w egzemplarzach recenzenckich, stwierdziłam, że nie odpuszczę takiej okazji, jak przeczytanie o nim w nowym wydaniu.
Przepraszam, ale muszę to powiedzieć – okładka jest tak genialna, że chyba postawię sobie tego brodatego pana przy łóżku, żeby mówić mu każdego poranka „dzień dobry”. Naprawdę, do tej pory nie sądziłam, że mogę się zakochać w kimś, kto ma taki… męski wygląd i na dodatek znajduje się wyłącznie na okładce (choć teraz też i w moim sercu, amen). Te ciemne oczęta wręcz do mnie śpiewają, nakłaniając mnie do wydania na świat kilku niewinnych kłamstewek (nie, żebym miała kłamać w recenzji, bo tu to tylko święta prawda. Alleluja!).
Na początku trudno było mi się przyzwyczaić do tej opowieści. Czułam, że tonę w niezrozumiałym dla mnie chaosie. Na szczęście już po kilkudziesięciu stronach wszystko się zgrabnie wyjaśniło i zaczęła się prawdziwa jazda, która zawarła się w dziesięciu dosyć krótkich opowiadaniach. To, co mi się spodobało, to podział książki na trzy strefy, które nazywają się kolejno: „Jak było na początku…”, „Teraz…”, „…I zawsze” (aż mam ochotę dodać: „…I na wieki wieków, amen”).
Jeżeli miałabym wyróżnić te najgorsze opowiadanie, które nie przypadło mi do gustu, wymieniłabym na pewno „Krew Baranka”, ponieważ pachniało mi tu pomieszaniem i przekombinowaniem, a jeżeli miałabym wybrać najlepsze z nich… No, właśnie. Tu miałabym wielki problem. Uśmiech na mojej twarzy po raz pierwszy pojawił się, gdy zobaczyłam Lokiego, także „Młot, wąż i skała” – jego żarciki do węża po prostu wgniotły mnie w siedzenie i wprawiły w stan niekontrolowanego chichotu (pan z pociągu patrzył, nie dowierzał, a na koniec uciekł na inne siedzenie. Widzicie? „Kłamca” się przydaje! Jest mediatorem w odstraszaniu niechcianych towarzyszów podróży!). Kolejnym opowiadaniem, które polubiłam pokochałam, był „Cleaner”, który zaczyna się iście satanistycznym wydźwiękiem i kończy sporym kłamstwem, które miało zataić nieprzewidziane w skutki działania Niebios. Przy „Przepowiedni” okazało się, że Loki ma uczucia i na dodatek szanuje kobiety, a „Egzorcysta”… Cóż, ta opowieść wygrała dla mnie wszystko swoim zakończeniem. Reszta historii może nie była dla mnie tak fascynująca, ale nawet przez moment się nie nudziłam.
To była satysfakcjonująca przygoda. Może nie tak emocjonalna, nieprzewidywalna i zrzucająca z siedzenia przy najbliższym zakręcie, ale bardzo przyjemna, zabawna i luźna. Moim zdaniem na uwagę zasługuje już samo to, o czym napisałam na wstępie, czyli pomieszanie kultur, liczne nawiązania do mitologii oraz kultowych filmów i spojrzenie na religię z różnych stron – przede wszystkim podobało mi się przedstawienie aniołów jako postacie, które nie zawsze są idealne i swoje za uszami mają. Nie była to skomplikowana fabuła, ale za to bardzo interesująco skonstruowana. Można było się przy niej nieźle ubawić i przy okazji odprężyć.
KŁAMSTWO MA KRÓTKIE DŁUGIE NOGI
Największa zaleta powieści? Chyba nikogo nie zdziwię – Loki, Loki i jeszcze raz Loki. Pokochałam go za jego sposób bycia, pomysłowość, nadzwyczajne zdolności aktorskie, sarkazm, to że był z niego niezły żartowniś, a także za to, że nie można było o nim powiedzieć, czy jest dobry, czy zły. Ten charyzmatyczny gość, wbrew pozorom miał wiele wspólnego z ludźmi – posiadał uczucia, i to w wielu przypadkach pozytywne, choć może nie do końca oczywiste. Loki różnił się od aniołów, które takie znowu dobre nie są, po prostu zakładają białe, świeżo wyprane w Perwollu rękawiczki i wołają naszego kłamcę, kiedy tylko nadarzy się okazja do sprzątnięcia jakiegoś większego burdelu – o, Loki to była trochę taka sprzątaczka po bogaczach! Tylko że jego zapłatą były anielskie pióra, a nie pieniądze.
Nasz bóg kłamstwa, choć był uwiązany przez anielską spółkę, ani razu nie kojarzył mi się z kimś, kto robiłby coś wbrew sobie. Większość swoich misji traktował jak zabawę. To inni mogli mieć z nim niemały problem, ale on z innymi? A, w życiu! Do czego poprzez ten magicznie długi wywód na temat jednej i tej samej osoby dążę… LOKI TO NIE OSOBA, LOKI TO STAN UMYSŁU! I za to go wszyscy POWINNIŚMY (piszę wersalikami, żeby do WSZYSTKICH ten oczywisty fakt dotarł!) kochać. ALL HAIL LOKI!
O ile ta główna postać jest według mnie wykreowana idealnie, tak z resztą mam pewien problem. Dobrze, niby pojawia się archanioł Michał, archanioł Gabriel i kilku innych aniołów, ale… oprócz tego, że Michał ma tatuaż z czerwonymi płomieniami, który raz na jakiś czas się odzywa, jakby był żywy (nie, żeby gadał), i że lubi zrobić rozwałkę, to… niczego cennego nie zapamiętałam. Słabe te poboczne kreacje. Takie bezwyrazowe. Mam nadzieję, że przyszłe tomy jakoś mi tą postaciową suchotę wynagrodzą!
Podsumowując. Pierwszy tom „Kłamcy” spełnił moje nieśmiałe oczekiwania dotyczące dobrej, nieskomplikowanej rozrywki. Może książka nie zwalała z nóg, ale za to Loki jak najbardziej! Myślę zresztą, że to on jest największą zaletą tej opowieści, gwiazdą w całym swoim jaśniejącym wydaniu. Za nim pójdę choćby na koniec świata, ale w sumie najpierw zacznę od drugiego tomu!
http://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2018/11/lepszy-najpiekniejszy-kamca-niz.html#more
Loki, bóg kłamstw i ułudy wywodzący się z mitologii nordyckiej. Większość z nas widząc to imię od razu wyobraża sobie twarz Toma Hiddlestona. Cóż, nic dziwnego – ja już po przeczytaniu kilku stron „Kłamcy” miałam go przed oczami. Teraz, po ukończeniu lektury, widzę jednak kogoś innego, a mianowicie tego brodatego pana z wyglądem wikinga, który zerka na mnie chytrze z...
więcej mniej Pokaż mimo to
Żyjemy w świecie, gdzie zawieranie znajomości przez Internet czy telefon nie jest obecnie niczym dziwnym. Z niektórymi osobami mamy świetny kontakt, ale wolimy nie wychodzić poza sferę wirtualną, w obawie, że to, co do tej pory czuliśmy, może okazać się w rzeczywistości czymś zupełnie innym. Penny i Sam, zanim zaczęli pisać ze sobą wiadomości, spotkali się przelotnie dwa razy, jednak to telefoniczne wydzwanianie i wysyłanie sobie SMS-ów sprawiło, że tak bardzo się do siebie zbliżyli. Wspólnie mawiali o sobie „kontakt alarmowy”, ponieważ gdy działo się w ich życiu coś złego, zawsze wychodzili sobie na ratunek. Jak się można było domyślić, ta przyjaźń nie mogła pozostać wirtualna na zawsze…
DZIWNOŚĆ WSZĘDZIE, CO TO BĘDZIE?
Ostatnio trafiam na same specyficzne książki. Z jednej strony to bardzo fajnie, że mogę przeczytać raz na jakiś czas coś odmiennego i oryginalnego, ale z drugiej strony zawsze mam potem problem z napisaniem opinii. Niesztampowe opowieści często stawiają przed nami pytanie: „Czy ta oryginalność dobrze zadziałała na fabułę?”. W tym przypadku muszę przyznać, że odpowiedzi są dwie: i tak, i nie. Kontakt alarmowy nie jest bowiem książką dla wszystkich. Niektórych para przewodząca i ich problemy mogą po prostu nie ciekawić, a nawet irytować. Ja sama miałam chwilami problem z Penny i Samem. Ich zgranie, specyficzność łamana przez dziwność i to, że nikt ich nie rozumiał (serio, ja chwilami nie wiedziałam, o czym oni w ogóle gadają) bywały chwilami przytłaczające. Bo i owszem, byli dzięki temu realni, jednak niekiedy ich rozmowy do mnie nie przemawiały. Można powiedzieć, że to autentyczna, świetnie dobrana para, tak trudna do zrozumienia przez innych ludzi, a to niekiedy mogło czytelnika konsternować. Czasami nie mogłam przywyknąć do tej specyficzności. To nie znaczy oczywiście, że byli źle przedstawieni. Po prostu ich teksty wywoływały niekiedy nad moją głową wielkie znaki zapytania. Ta przygoda bardzo przypominała mi jazdę tramwajem w towarzystwie dwóch osób, które dyskutują ze sobą o rzeczach wywołujących u mnie zdziwienie, na dodatek używają dziwnych tekstów, które dla mnie mogą być niezrozumiałe, ale dla nich są jak najbardziej w porządku, w końcu są przyjaciółmi. Mam tu na myśli takie znaki charakterystyczne czy schematy rozmów, z którymi będą obyte tylko zaznajomione bliżej osoby. Co za tym idzie – nie wiem, czy w życiu codziennym zadałabym się z kimś takim jak Penny czy Sam.
Druga sprawa to fabuła książki. Przez większość czasu tak naprawdę nic się nie dzieje. Ot, długie opisy jakichś sytuacji z życia bohaterów, ich wspólnie pisanie wiadomości, spotkania Penny z przyjaciółkami i matką, raz kawiarnia, raz akademik, raz dla odmiany inne miejsce, tu jakiś nowy znajomy, tu jakiś fragment przeszłości… Chwilami brakowało mi trochę dynamiki i czegoś, co by nas bardziej do tej opowieści zachęciło. Nie jestem dokładnie w stanie ocenić, czego tutaj brakuje, ale przydałoby się jakieś ubarwienie fabuły, która z początku trochę przynudzała.
Ostatecznie książka była całkiem miła w odczycie, może trochę ze względu na swoją specyficzność i na to, że pomimo braku akcji coś tam się jednak ciekawego działo. Może niekiedy irytowało mnie zachowanie głównej bohaterki wobec swojej matki, która w moim odczuciu, nie była aż taka zła, może dałabym tu trochę więcej scen również z matką Sama, ale jednak nie było źle, a książka skutecznie umilała mi czas. Dodatkowa zaleta: bardzo szybko się ją czytało ze względu na liczne wiadomości SMS-owe, które wysyłali sobie Penny i Sam.
TARTA CZY CIASTO? CZYLI O TYM, JAK BYĆ NIEZDECYDOWANYM
Wspominałam już, że Penny irytowała mnie trochę swoim wyżywaniem się na matce. Sam też nie pozostawał dłużny, bo irytował nas swoim zachowaniem wobec swojej byłej dziewczyny. Nie jest to jednak poziom srogiej irytacji, kiedy macie ochotę rzucać książką po ścianach. To po prostu ludzkie wady i zalety, tak realnie przedstawione przez autorkę. Chwilami przez tą realność nie mogłam się zdecydować, czy lubię Penny i Sama. Ostatecznie pozostali mi najwyraźniej obojętni, choć jednocześnie bardzo mocno im kibicowałam, żeby w końcu się ze sobą zeszli. Halo, takie świry nie mogły być z nikim innym, jak ze sobą. Autorka genialnie przedstawiła rodzącą się pomiędzy dwoma osobami miłość, która poległa na równoczesnych zaprzeczeniach i połączeniach. Chwilami z uśmiechem na ustach mogłam porównywać relacje głównych bohaterów z relacjami z mojego życia.
Penny i Sam, jak i większość bohaterów tej książki, byli dla mnie trochę mgliści (poza tym wciąż mnie zastanawia, skąd Sam mógł mieć tyle tatuaży, skoro był tak przeraźliwie biedny – to tak w ramach wtrącenia). Fakt, każdy miał swoją odrębną historię, charakter, a jednak wciąż jawili się dla mnie jako niezbadani ludzie. To takie uczucie, jakbyśmy obserwowali wszystkie zdarzenia z boku, kiedy przed nami stoi szklana ściana. Niby było dobrze, a jednak było dziwnie i sama nie wiem dlaczego. Kontakt alarmowy naprawdę wzbudzał we mnie skrajnie uczucia, dlatego ta recenzja może wydawać się taka chaotyczna. Ostatecznie bohaterowie nie byli źli. Po prostu inni od innych, a więc inaczej przedstawieni. Podejrzewam, że ta przysłowiowa szklana ściana mogła być poniekąd wywołana licznymi kwestiami kulturowymi, które były tutaj nadmieniane. Chodzi o to, że nagle pojawiała się jakaś postać, którą wszyscy w Ameryce zapewne by znali, ale ja totalnie nie wiedziałam, kto to jest i skąd te żarciki w jej temacie. To taka sfera książki, do której nie miałam dostępu, bo stała się dla mnie niezrozumiała. Miałam też problem z niektórymi zdaniami, szczególnie kiedy Penny i Sam ze sobą pisali czy rozmawiali. Dziwnie przeskakiwali z tematu na temat i sama czasem już nie wiedziałam, czy chodzi o to, o czym myślę. Wobec tych zamysłów pojawiło się w mojej głowie pytanie: czy to tłumacz wprowadził takie lekkie zamieszanie w treści, czy może autorka? A może ja tu czegoś nie ogarniam? Nieodgadniona sprawa. Dodatkowo zakończenie – mam co do niego pewne zastrzeżenia. Są takie książki, które kończą się w pewnym momencie i my wiemy, że tu powinien właśnie nastąpić koniec. Są jednak książki, przy których dochodzimy do ostatnich słów i mamy takie: „Co? Już? Myślałam, że będzie coś jeszcze!”. Szczerze? Spodziewałam się po Kontakcie alarmowym czegoś więcej.
Podsumowując. Czy książka mi się podobała? Trochę tak, trochę nie, ale w większej części byłam nastawiona pozytywnie, ponieważ to idealna lektura na zabijanie czasu wolnego. Ani się przy niej za bardzo nie wkurzymy, ani nie popłaczemy, rzadko nawet uśmiechniemy, raczej będziemy przez większość czasu obojętni, ale nawet usatysfakcjonowani, bo nie zanudzimy się na śmierć. Bardzo fajnym, choć nie do końca oryginalnym pomysłem, było użycie tego tytułowego kontaktu alarmowego jako pretekstu do nawiązania znajomości. To taka obustronna korzyść. Może rzeczywiście brakuje tu niekiedy akcji i niektóre sprawy odbierają nam delikatnie przyjemność z czytania, ale i tak jestem zadowolona, że w moje ręce trafiła kolejna specyficzna książka ze specyficznymi bohaterami, którzy mieli całkiem nieźle przedstawioną sferę psychologiczną.
http://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2018/10/gdy-ci-smutno-gdy-ci-zle-napisz-do-mnie.html
Żyjemy w świecie, gdzie zawieranie znajomości przez Internet czy telefon nie jest obecnie niczym dziwnym. Z niektórymi osobami mamy świetny kontakt, ale wolimy nie wychodzić poza sferę wirtualną, w obawie, że to, co do tej pory czuliśmy, może okazać się w rzeczywistości czymś zupełnie innym. Penny i Sam, zanim zaczęli pisać ze sobą wiadomości, spotkali się przelotnie dwa...
więcej mniej Pokaż mimo to
Po przeczytaniu Małych ognisk długo nie mogłam pozbierać myśli i sklecić ich w sensowną opinię. Myślałam, że czekanie pomoże mi wyklarować to, co wędrowało chaotycznie po moim umyśle, ale niestety – to nie nastąpiło. Dlaczego? Może dlatego, że niekiedy pewne sprawy wywołują w nas taki chaos, że nie jesteśmy w stanie go okiełznać, a różnorodne i liczne wątki mieszają się ze sobą jak w wielkim kotle nieprawdopodobieństw, nie mogąc utworzyć określonej kompozycji. Do czego zmierza ta literacka pieśń… Cóż, może do tego, że Małe ogniska wywołały we mnie pożar myśli.
Gdybym miała pisać o wszystkich swoich odczuciach związanych z tą lekturą, pewnie powstałoby z tego wypracowanie pełne sprzecznych emocji. Nawet teraz siedzę przed laptopem i wyrywam sobie włosy z głowy, zastanawiając się, o czym powinnam napisać w pierwszej kolejności. Książki rzadko wprowadzają mnie w taki stan, że dostaję pisarskiego zastoju, jednak ten moment kiedyś musiał nadejść, dlatego nie obiecuję, że opinia będzie składna, wyczerpująca i taka jak powinna być. Mogę wam co jedynie zapewnić, że będzie szczera i… chaotyczna – bo w sumie taka jest też powieść Celeste Ng.
PŁONIE OGNISKO W LESIE, PRZEDZIWNĄ PIOSNKĘ NIESIE...
Kiedy zaczęłam przygodę z Małymi ogniskami, od razu poczułam z nimi jakąś nienazwaną, dziwną więź. Lubię nietypowe lektury, a ta z pewnością do takich należała. Zaczynała się niepozornie – opowiadała o przesadnie idealnym miasteczku zwanym Shaker Heights, potem nagle przeszła do tych brudniejszych wydarzeń wokół których krążyła rodzina Richardsonów (tu zaczęłam się zastanawiać, czy zapamiętam tych wszystkich ludzi, o których była mowa), a następnie dostaliśmy retrospekcję, która powolnym torem dążyła do wydarzenia z początku książki. Zaczęło się niekonwencjonalnie i... dziwnie. Na dodatek trudno było odgadnąć, co będzie się działo dalej – to na szczęście wzbudziło w czytelniku zainteresowanie. Niebawem poznaliśmy Mię, jej córkę – Pearl oraz całą rodzinę Richardsonów. Im dalej się brnęło, tym uzyskiwaliśmy coraz klarowniejszy obraz zdarzeń. Początkowo myślałam, że to taka czysta, niezmącona niczym złym historia, która naprawdę opowiada o idealnym miasteczku zaburzonym przez całkiem nowych, niewpisujących się w schematy mieszkańców. Kojarzyła mi się z powolnie spływającą z gór wodą. Jednak im dalej brnęło się w powieść, tym więcej brudów, skomplikowań i tajemnic wychodziło na światło dzienne. Pozornie płytcy bohaterowie nagle stawali się siedliskiem kipiących emocji – tak barwnym i żywym jak ogień. Szczególnie mocno dało się to zauważyć przy Richardsonach, którzy z pozoru wydawali się idealną rodzinką z pogranicza American dreams. Autorka przedstawiła ich oczami Pearl, która prowadziła zupełnie inny styl życia – wiecznie przenosiła się z jednego miejsca do drugiego, nie miała przyjaciół, była cicha i szara, a poza tym żyła tylko z matką, która była artystką-fotografką, tak specyficzną, jak tylko mogła być. Nastąpiło zderzenie dwóch światów, a potem… przenikanie się tych dwóch światów, dzięki czemu uzyskaliśmy ciekawy i pewnie dosyć realny obraz wielu amerykańskich (i nie tylko) rodzin.
To, jak pomieszała życia poszczególnych bohaterów Celeste Ng, na dodatek zgrabnie splatając ze sobą ich losy, to była czysta magia. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam tak dobrze uknutych zawiłości. Ba, jeszcze nigdy nie widziałam tak dobrze wykreowanych bohaterów. Początkowo wydawali się być może płytcy, ale z czasem rozkręcili się nie tylko oni, ale również (najwyraźniej) autorka. Nikt nie pozostawał taki sam, a jak pozostawał, to przynajmniej pokazywał swoją prawdziwą, nie zawsze czystą i przyjemną stronę. Tak, Celeste Ng pokazała nam przede wszystkim prawdę, która zawiera się w realnych postaciach rzeczywistego życia codziennego. Choć większość z nas nie przeżyła i nigdy nie przeżyje tego, co przeżywali na łamach książki stworzeni przez nią bohaterowie, na pewno z wieloma z nich możemy się utożsamiać. Uważam, że historia każdego zasługuje tutaj na uwagę, choć jednocześnie muszę przyznać, że nie każda mi się podobała. Najbardziej przemówiła do mnie na pewno sama Mia – to chyba moja ulubiona postać w całej opowieści. Nie widziałam jeszcze takiej książkowej postaci. Specyficzna od początku do końca. Tajemnicza. Dziwna. Może czasem niepokojąca. Miła. Pomocna, ale zdystansowana. Mam wrażenie, że nie dostaliśmy zbyt dużo jej prawdziwych emocji – może to dlatego, że miała pozostać właśnie taką osobą. Trochę zamkniętą w sobie, i może dlatego właśnie w taki sposób mnie sobą zaintrygowała. Poza tym jej historia była jedną z tych, które najbardziej mnie uderzyły. Po prostu nie mogłam przestać czytać o decyzjach, jakie podejmowała. To był majstersztyk! Trochę mniej polubiłam Pearl, jej córkę, ale rozumiem, że autorka chciała pokazać, jak to szara myszka staje się po prostu nastolatką oczarowaną nową perspektywą życia.
Co o Richardsonach? Wydaje mi się, że nie da się ich nie lubić czy lubić. Każde z nich było po prostu inne. Trip – najstarszy z rodzeństwa, to typowy, przystojny podrywacz-sportowiec, który lubi sobie od czasu do czasu zabalować i zaliczyć jakąś panienkę (tak, typowy, amerykański obraz jednego z bohaterów, który może uchodzić za bad boya, niech żyją młodzieżówki!). Co jest znaczące, to chyba Trip najmniej się w całej książce zmienił.
Następna w kolejce jest Lexi – typowa nastolatka o typowych zainteresowaniach. Ciuchy, kosmetyki, zabawa. Płytka jak kałuża po niezbyt ulewnym dniu. Niemądra i trochę nieodpowiedzialna. Wydawałoby się, że lekkoduch, ale pewne sytuacje sprawiły, że musiała zacząć inaczej patrzeć na świat. I tu się zatrzymam, ponieważ jej wątek poboczny wydawał mi się zwyczajnie… dziwny. Nie przepadałam za nim. Był trochę jakby na doczepkę, żeby zakręcić fabułą i dojść do kulminacyjnego punktu zdarzeń. To pewnie moja subiektywna opinia, ale właśnie tak to czułam. Przy tym wątku po raz pierwszy poczułam, że Celeste Ng mogła przesadzić z ilością poruszanych wątków, ale o tym trochę później.
Moody – z pozoru zwyczajny, szary chłopak, o którym wiele się nie dowiadujemy, poza tym, że zaprzyjaźnia się z Pearl, jeździ na rowerze i gra na gitarze. Muszę przyznać, że trochę mi chłopaka było szkoda, ale więcej nie zdradzę.
Na końcu sadowi się najmłodsza z rodzeństwa – Izzy. Specyficzna osobowość, bez której Małe ogniska pewnie nie miałyby sensu. Zbuntowana. Pełna nieuzasadnionego gniewu. Inna. Trochę zagubiona. Znienawidzona przez resztę i… samotna. Muszę przyznać, że to ona z całego rodzeństwa wydawała się być najbardziej prawdziwa.
Ostatnią ważną postacią jest Elena Richardson – matka całego rodzeństwa (bo ojciec pojawiał się tam sporadycznie). To też ciekawie przedstawiona postać. Zorganizowana, niemalże idealna, a jednak pod spodem ukrywała jakieś nieścisłości i rysy.
Rzadko tak dużo piszę o bohaterach, ale akurat tym musiałam dać szansę. Zasługiwali chociażby na krótki opis. Jak widać, postaci było mnóstwo i o dziwo autorce wszystkich udało się przedstawić w dosyć przystępny sposób. Każdy miał swoją własną historię, swoje obawy, odrębne uczucia, na dodatek losy wielu z ich przeplatały się mniej lub bardziej znacząco, tworząc nowe wątki. I może właśnie o tych wątkach powinnam teraz cokolwiek powiedzieć…
PŁONĘŁO I NAGLE ZGASŁO, CO BYŁO DALEJ: NIE PAMIĘTAM!
Twórczość Celeste Ng ma nieodparty urok. Autorka wyraźnie dopuszcza się moralnej gry, przedstawiając pewne sytuacje pod różnymi kątami. Nie pokazuje nam nigdy, po jakiej opowiada się stronie. Jest tą, która sprawia wrażenie widza, a nie twórczyni. Ja sama dzięki jej argumentom nie byłam w stanie ocenić, jak postąpiłabym w danej sytuacji, ponieważ dla mnie każda osoba, która patrzyła z boku na jakieś wydarzenia i wysuwała swoje wnioski, zdawała się mieć rację. Ten zabieg uświadamia nam, że różni ludzie mają różne poglądy i wszyscy jesteśmy wobec siebie równi, nieważne jakie mamy zdanie.
Autorka poruszyła multum kontrowersyjnych tematów, tak jakby wylała cały swój żal do świata właśnie w tej książce. Mamy okazję zetknąć się z aktualnymi problemami, chociażby z rasizmem czy aborcją, jednak to oczywiście nie wszystkie główne wątki. Poruszane są też tematy związane z miłością matki do dziecka, ubóstwem i zestawionego z nim bogactwa, trudem dorastania, przyjaźnią, seksualnością i… można by mnożyć tych przykładów w nieskończoność. Do czego dążę? Do tego, że nie każdej książce dobrze robi nadmiar. Rozumiem, że Celeste Ng chciała poruszyć w powieści wszystko, co ważne dla przeciętnego człowieka, ale uważam, że przez to skupiła się na zbyt dużej liczbie bohaterów, zatracając przez to główny wątek fabularny. Kiedy już myślałam, że korzenie zostały zapuszczone możliwie daleko, ona zapuszczała je jeszcze dalej. Myślę, że to dlatego miałam w pewnym momencie tak wielki chaos w głowie. Tu było za dużo wszystkiego i uważam, że niektóre sprawy mogły zostać może nie tyle pominięte, co ukrócone. To jest właśnie jedna z niewielu wad tej książki. Druga to taka, że to przechodzenie z wątku do wątku i rozpoczynanie znienacka długiej historii piątej wody po kisielu mogło czasem trochę męczyć. Nie wiem na przykład, po kiego grzyba była nam historia rodziców Eleny, skoro i tak wiele nie wprowadziła do fabuły, a zajęła wiele stron. I to nie był jedyny taki zbędny element. Autorka czasami za daleko płynęła, przechodząc z jednego wątku do drugiego. Nie są to na szczęście tak karygodne błędy, że nie byłam w stanie przebrnąć przez książkę. Wręcz przeciwnie. Bardzo, ale to bardzo miło się ją czytało. Celeste Ng ma po prostu talent do tworzenia wnikliwych opisów (choć czasem może zbyt wnikliwych) i potrafi zaciekawić czytelnika chociażby z tego powodu, że pisze oryginalnie. Na koniec mogę jeszcze dodać, że ma potężną wiedzę o otaczającym nas świecie (albo po prostu znakomicie posługuje się wujkiem Google, a co za tym idzie, umie bawić się w książkowy research).
Podsumowując. Małe ogniska to specyficzna, pełna zawiłości i powoli wychodzących na światło dzienne tajemnic książka. Nie okłamuje nas. Przedstawia nam całą, czasem nawet bardzo brzydką prawdę o ludziach. Porusza wiele tematów, które są nam bliskie i jak najbardziej aktualne w świetle dzisiejszego świata. Opisuje historię wielu ludzi, z którymi możemy się wewnętrznie utożsamiać. Czy ta powieść ma morał? Ma, ale prawdopodobnie każdy z nas dostrzeże go w innych miejscach i punktach fabuły. To naprawdę dobra strawa dla umysłu, choć może nieco chaotyczna. Warto ją jednak przeczytać, jeżeli szuka się czegoś niecodziennego, czegoś innego, a przede wszystkim prawdziwego. Polecam.
http://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2018/10/w-ogniu-chaosu-celeste-ng-mae-ogniska.html
Po przeczytaniu Małych ognisk długo nie mogłam pozbierać myśli i sklecić ich w sensowną opinię. Myślałam, że czekanie pomoże mi wyklarować to, co wędrowało chaotycznie po moim umyśle, ale niestety – to nie nastąpiło. Dlaczego? Może dlatego, że niekiedy pewne sprawy wywołują w nas taki chaos, że nie jesteśmy w stanie go okiełznać, a różnorodne i liczne wątki mieszają się ze...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kiedy przeczytałam ostatnią stronę Rozstrzygnięcia Callie i Kaydena, a potem zwlekająco zamknęłam książkę, zaczęłam tępo wpatrywać się w tylną stronę okładki, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Towarzyszyło mi wtedy jedno uczucie – nie smutek, nie radość, a po prostu niedowierzanie. Bo… czy to już naprawdę koniec przygód tej nietypowej dwójki? To niemożliwe! Ich historia towarzyszyła mi przecież przez tyle lat! Na dodatek to była pierwsza powieść z gatunku New Adult, jaką chwyciłam w swoje ręce, a muszę przyznać, ze początkowo byłam do tego gatunku naprawdę sceptycznie nastawiona. Nie ufałam Jessice Sorensen i jej twórczości, na dodatek uważałam ją za maksymalnie sztampową. Ostatecznie znalazłam w niej jednak coś, co uderzyło moje chłodne serduszko, a mianowicie – emocje. I proszę, przepadłam.
ROZSTANIA NADSZEDŁ CZAS…
No, dobrze, może nie do końca, ponieważ cała seria jeszcze się nie zakończyła – został chociażby długo przeze mnie wyczekiwany tom opowiadający o Sethcie i Greysonie – ale jednak Callie i Kaydenowi musiałam powiedzieć już „do widzenia”. Czy jest mi smutno? A, i owszem, bo chociaż ta para nie należała do moich ulubionych, jeżeli chodzi o wszystkie postacie z tego cyklu, to jednak wciąż pozostawali tymi pierwszymi, dzięki którym rozpoczęłam przygodę z New Adult.
Muszę przyznać, że książkę czytało się naprawdę miło, nie wiem jednak, czy mogę mówić tutaj o idealnym zakończeniu, bo Jessica Sorensen miewała już lepsze. Czytając Rozstrzygnięcie Callie i Kaydena odnosiłam wrażenie, że autorka chwilami nie miała pomysłu na kontynuowanie ich historii, szczególnie jeżeli chodziło o Callie, z której już w poprzednim tomie wyciśnięto wszystko, co można było. Może to dlatego scena, gdzie spotyka „potwora swojej przeszłości” wydawała się być taka dziwna i upchnięta na siłę. O wiele bardziej przemówił do mnie Kayden, który wciąż miał przed sobą poważne dylematy. To właśnie jego historia uratowała ten tom. Cieszyłam się zresztą, że chłopak podjął wobec swojej rodziny taką decyzję, jaką podjął i nie wszystko zakończyło się tutaj tak cudownie i idealnie, jak to nieraz bywało w powieściach Jessici Sorensen. Ten wątek akurat doceniam. Podobał mi się również lekki powrót do przeszłości, kiedy Callie i Kayden przypominali nam o tym, co działo się pomiędzy nimi w poprzednich częściach – przyznaję, że bez tego czułabym się zagubiona, bo drugi tom ich historii czytałam już tak dawno temu, że potrzebowałam odświeżenia pamięci.
Jest pewna rzecz, która wyróżnia tę dwójkę bohaterów spośród innych z serii The Coincidence. Pomimo swojej pozornej zwyczajności i tego, że czasami bywali po prostu nudni (trudno porównywać ich z szalonymi Violet i Lukiem…), to po nich najłatwiej można było dostrzec, że złączył ich wspólny ból, a co za tym idzie – to ich historia miłosna wydawała się najbardziej wiarygodna. Dobrze, może czasem zachowywali się trochę tak, jakby urwali się z bajki, ale jednak stanowili idealną parę i nie miałam co do ich zachowania żadnych zastrzeżeń.
Co mi się jeszcze podobało w całej powieści, to to, że nie zatracono konstrukcji poprzednich tomów, to znaczy, że wciąż mieliśmy okazję zapoznawać się z fragmentami powieści, którą pisała Callie, a także z wyzwaniami, które stanowiły tytuły rozdziałów – jedyne, czego było mi szkoda, to tego, że rzadziej się pojawiały. Tak poza tym to nie było źle.
HALO, A MOŻE JAKIEŚ WADY?
Znalazłam nie tyle wadę, ale coś, co mnie już zaczęło w twórczości Jessici Sorensen irytować. Dobrze, wiemy już, że wszystkie jej książki działają według określonego schematu i że zawsze doczekamy się szczęśliwego zakończenia dramatu – to po prostu trzeba zaakceptować. Osobiście wyrzuciłabym jednak z tych książek powtarzające się sceny erotyczne. Wszystkie wyglądają tak samo. Wszystkie przebiegają tak samo. Wszystkie kończą się tak samo. Nawet uczucia, które towarzyszą bohaterom w chwili spełnienia, są po prostu identyczne. Nie mam już czasem siły czytać tych samych scen, które pojawiają się w książce przynajmniej trzy razy i przyznaję, nieraz je po prostu omijałam. Dodatkowo nie ukrywam, że z chęcią poczytałabym coś od Jessici Sorensen o lekko odmiennej konstrukcji, bo choć jej twórczość za każdym razem cieszy, to jednak chciałabym też czegoś nowego!
Podsumowując. Trochę mnie boli, że nie mogę więcej napisać o tej powieści, ale kiedy każda książka Jessici Sorensen wygląda podobnie, słowa w pewnym momencie po prostu się kończą – w końcu nie można powtarzać ciągłych zachwytów. Nie mówię, że to źle, bo jednak powieści tej autorki wciąż są zadowalające, ale w tym momencie powinno wam po prostu wystarczyć powiedzenie, że Rozstrzygnięcie Callie i Kaydena było miłe i satysfakcjonujące w odczycie, czyli takie, jakie powinny być książki z gatunku New Adult. Za Callie i Kaydenem będę tęsknić, ale pewnie jeszcze nieraz wrócę do ich historii. Poza tym mam nadzieję, że wydawnictwo Zysk i S-ka nie rozstanie się tak łatwo z twórczością pani Sorensen ;).
http://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2018/10/rozstania-nadszed-czas-jessica-sorensen.html
Kiedy przeczytałam ostatnią stronę Rozstrzygnięcia Callie i Kaydena, a potem zwlekająco zamknęłam książkę, zaczęłam tępo wpatrywać się w tylną stronę okładki, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Towarzyszyło mi wtedy jedno uczucie – nie smutek, nie radość, a po prostu niedowierzanie. Bo… czy to już naprawdę koniec przygód tej nietypowej dwójki? To niemożliwe! Ich historia...
więcej mniej Pokaż mimo to
Każdy z nas ma swojego własnego bohatera. Każdy z nas ma kogoś, przy kim czuje się bezpiecznie albo kogoś, o którym samo myślenie sprawia, że czujemy się odprężeni. Josselyn również ukrywa taką osobę, gdzieś na dnie swojego zranionego serca. Jest to chłopiec imieniem Christopher, który uratował ją przed pędzącym autem. Gdyby nie on, już dawno nie byłoby jej na tym świecie. Chłopak w pewnym momencie znika, ale osiem lat później pojawia się ktoś, kto bardzo go przypomina... Czy Wes nie jest przypadkiem jej Christopherem? A jeśli jest, to dlaczego stara się to ukryć?
Muszę szczerze przyznać, że rzadko kiedy jakieś young adult sprawia, że czuję się, jakby przejechało po mnie rozpędzone auto – i to nie jeden raz, a co najmniej trzy. Gdy zamknęłam książkę, wzniosłam ręce ku sufitowi i spytałam siebie: „Dlaczego?”, mając oczywiście na myśli, dlaczego ta książka skończyła się akurat w takim momencie, kiedy skrajne emocje, które miotały mną na wszystkie strony jak opętaną przez demona, wzniosły się na wyżyny, gotowe rozwalić mi mózg od środka! No, nie! To był spisek! Tak bardzo chciałabym się dowiedzieć, co skrywa w sobie druga część! Autorka zrobiła to celowo! A ja teraz muszę czekać na kolejny tom…
Nie wiem, jak autorka to zrobiła, ale moja przygoda z tą książką była jak jazda kolejką górską. Początek związany z wyścigami bardzo mi się podobał, potem fabuła nagle zwolniła i byłam lekko znudzona, a także podenerwowana zachowaniem głównej bohaterki. Nagle złapałam fabularnego bakcyla i stwierdziłam, że może nie ma szału, ale czyta się ją bardzo przyjemnie, a na sam koniec? WIELKIE BUM! I to właśnie ono podniosło moją ocenę do góry i zbiło wszystkie wady, jakie zamierzałam zarzucić tej książce, po ukończeniu całości. A wiecie co chciałam jej zarzucić? Chociażby to, że nie ma w niej nic innego ani nowego. Nieprawda. Samo zakończenie uwidoczniło mi to, czego mogłam nie dostrzegać przez całą historię. Ona naprawdę jest specyficzna. Na swój własny sposób.
Zacznijmy od bohaterów. Początkowo myślałam, że ani Joss, ani Wes nie wychodzą poza typowe ramy nastoletnich bohaterów książek, z serii young adult. Myliłam się, bo im dalej szliśmy w fabułę, tym więcej skrytych cech nam pokazywali. Na początku byłam pewna, że nie polubię Joss, ponieważ była jedną z tych typowych bad girl, które były wredne, irytujące i postępowały tak bezmyślnie, zachlewając się alkoholem i trując płuca papierosami, że za każdym razem przewracałam oczami, jak o niej czytałam. Jej zachowanie nieraz wyprowadzało mnie z równowagi i miałam ochotę miotać książką po pokoju. Ale potem… potem coś się zmieniło. Nagle potrafiłam zrozumieć, dlaczego tak się zachowywała, na dodatek w pewnym momencie jej postawa uległa zmianie – było to o tyle ciekawie przedstawione, że mimo tych zmian, wciąż nie zatracała własnego charakteru, czyli dalej była ostrą i niekiedy wredną dziewczyną, którą nie kręciły typowo babskie sprawy. Nie sądziłam, że jestem w stanie polubić taką bohaterkę, a jednak. W książce wyglądało to tak, jakby próbowała ukryć swoją prawdziwą naturę nie tylko przed innymi bohaterami, ale również przed czytelnikami. A potem, pod wpływem Wesa, nagle zaczęła się uzewnętrzniać. Tu należą się autorce wielkie brawa.
Wes był na początku po prostu kolejnym przystojnym chłopakiem, oczywiście umięśnionym, wysportowanym, który pojawiał się, by uratować Joss jak jakiś Superman. Nie był jednak żadnym bad boyem i pod skórą tego umięśnionego chłopaka znajdował się całkiem wrażliwy i niekiedy nieśmiały nastolatek. Wes był po prostu… uroczy. Uroczy i dobry. Naprawdę wzbudził moją sympatię i to zdecydowanie wcześniej niż Joss.
Było również wielu bohaterów, którzy może nie stanowili jakiejś potężnej odskoczni i nie wyróżniali się z tłumu wygórowanymi cechami, ale jednak byli i pełnili jakieś funkcje, a poza tym przyjemnie się o nich czytało.
Na początku myślałam, że to książka o byciu zranionym i doświadczonym przez życie nastolatkiem. Wkurzała mnie ilość uzależnień, jaka się tu pojawiała, wkurzała mnie zazdrość głównej bohaterki i jej postępowanie, na dodatek uważałam, że ojciec Joss jest naprawdę wielkim dupkiem, i że ta książka nie ma w ogóle fabuły, bo przez pewien czas akcja toczyła się wokół tego samego. Nastąpił jednak przełom i pojawiło się mnóstwo ciekawych zdarzeń, które wyglądały na dobrze zaplanowane. Myślę, że to nastąpiło, kiedy Wes w końcu dostał się do serca Joss. Wtedy ten ciężki mrok zaczął przeradzać się w nadzieję, która kwitła jak pachnące peonie. Oczywiście po drodze były drobne potknięcia, a pod koniec to już w ogóle rollercoaster, ale to wszystko złączone ze sobą w wielkim kotle dało naprawdę ciekawą mieszankę.
Chłopak taki jak ty przedstawia wiele problemów – uzależnienia, zagubienie, problemy rodzinne, niespełniona miłość, bariery, jakie stawia nam życie… Naprawdę jest ich mnóstwo i wydaje mi się, że każdy z nich został ubrany w odpowiednią oprawę. Najbardziej spodobał mi się wątek rodzinny, czyli cała historia Joss, którą mieliśmy okazję poznać już w prologu, a także jej następstwa. Całym sercem pokochałam to, co działo się pomiędzy ojcem a główną bohaterką. Od upadku, poprzez potknięcia, nadzieję i odbudowanie relacji. Bardzo podobał mi się również motyw chłopaka, który kiedyś ocalił Joss i to, jak chowała go w swoim sercu przez kolejne lata, czując się z tym wspomnieniem bezpiecznie. Cieszy mnie to, że przez długi czas nie mieliśmy pojęcia, czy Wes naprawdę jest Christopherem. To nie była taka oczywista rzecz, uwierzcie mi.
Kolejna rzecz, która bardzo mi się podobała, to sport. Kiedy autorka opisywała jakieś mecze, ja naprawdę czułam emocje, nawet jeżeli kompletnie nie znałam zasad gry! I ostatnia – miłość. Niby nic szczególnego, a jednak kiedy Joss i Wes czuli się szczęśliwi, ja również byłam szczęśliwa. Dobrze, nie zaskakiwali nas super wzniosłymi tekstami na temat miłości, bo jednak ten wątek przedstawiał się podobnie do reszty książek young adult, ale jednak miło czytało się o ich rozwijającej się relacji, szczególnie kiedy mogliśmy wyciągnąć z niej wniosek, że miłość nie tyle zmienia człowieka, co po prostu wyłania z człowieka to, co ma w sobie najlepszego.
Moje przytyki do powieści nie są jakieś wielkie i godzące w całość. Zresztą… sami zobaczcie!
Po pierwsze. Uważam, że chwilami bohaterowie za bardzo skupiali się na głównej postaci – dosłownie wszystko się wokół niej kręciło. Na szczęście nie było to takie irytujące, w końcu Josselyn była główną bohaterką, tak? Mogłam na to przymknąć oko.
Dialogi. Były w porządku, ale w sumie… nic poza tym. Czasami zdarzyło się coś, co rozszerzyło moje usta w uśmiechu, ale przez większość czasu były to takie rozmowy, jak przeprowadzamy na co dzień ze swoimi przyjaciółmi czy chłopakiem. Może to i dobrze, przynajmniej pojawił się swojego rodzaju realizm.
Opisy. Przez większość czasu były genialne i kiedy potrzebowałam emocji, one naprawdę tam były, bywały jednak momenty, kiedy czytałam te opisy po kilka razy i… nie rozumiałam, o co chodzi. Taka scena pojawiła się już w prologu, w kulminacyjnej scenie z udziałem auta. Czytałam niektóre zdania po kilka razy, a mimo tego w dalszym ciągu nie mogłam sobie wyobrazić, o co chodziło. Takich ewenementów było w powieści kilka. Nie mam pojęcia, co się stało, może to kwestia tłumaczenia? Albo to ja nie potrafiłam sobie czegoś wyobrazić.
Z chęcią napisałabym jeszcze o kilku zdarzeniach i wyjaśnieniach bohaterów, które wydawały mi się bardzo niewiarygodne, ale nie chcę nikomu zdradzać fabuły. Uwierzcie mi, i bez tego książka może wam się spodobać.
Chłopak taki jak ty nie jest powieścią, która wyróżnia się szczególnie mocno na tle innych z kategorii young adult. Nie uświadczycie tu oryginalności, która wejdzie wam w buty. Dostaniecie jednak kawał dobrej książki z problemami młodzieżowymi w tle, emocjami, ciekawymi bohaterami, relacjami i… mocnym zakończeniem. Polecam.
http://zniewolone-trescia.blogspot.com/2018/05/przedpremierowo-ginger-scott-chopak.html
Każdy z nas ma swojego własnego bohatera. Każdy z nas ma kogoś, przy kim czuje się bezpiecznie albo kogoś, o którym samo myślenie sprawia, że czujemy się odprężeni. Josselyn również ukrywa taką osobę, gdzieś na dnie swojego zranionego serca. Jest to chłopiec imieniem Christopher, który uratował ją przed pędzącym autem. Gdyby nie on, już dawno nie byłoby jej na tym świecie....
więcej mniej Pokaż mimo to
Thora i Theodosia to dwie osoby w jednej skórze. Thora jest uległa i posłuszna, godzi się ze swoim okrutnym losem, zadowalając się samym faktem, że pozwolono jej żyć w miejscu, gdzie się wychowała, nawet jeżeli oznacza to publiczne batożenie i noszenie korony z popiołów. Theodosia to królowa, która przepełniona jest gniewem płynącym w jej żyłach jak ogień. Wszystko, czego pragnie, to poświęcić się dla dobra swojego ludu, o którym starała się nie myśleć przez dziesięć lat samotnego dorastania w zamku. Prędzej czy później uległa Thora zostaje przytłumiona przez Theodosię – a wtedy nie ma już odwrotu…
Księżniczka popiołów zainteresowała mnie już wtedy, gdy przeczytałam jej opis. Rzadko kiedy powieść trafia do mnie już poprzez samo streszczenie fabuły, a tu proszę – mamy zniewoloną księżniczkę? Mamy. Magiczne, średniowieczne klimaty? Owszem! Wrogi lud, który zajął królestwo głównej bohaterki? Jak najbardziej. Wiedziałam, że gdy się za nią zabiorę, będzie co najmniej dobra. Czy się pomyliłam? W tym przypadku nie. I choć uważam, że przydałaby się tej powieści w niektórych miejscach dynamika, i tak jestem nią szczerze zachwycona.
Muszę przyznać, że gdyby nie bohaterowie tej powieści, książka zapewne nie byłaby tak interesująca. Na szczęście mamy tu szeroką gamę barwnych postaci, które zostały w złożony i interesujący sposób wykreowane. Nie chodzi tu tylko i wyłącznie o podstawowe cechy charakteru – autorka poszła o kilka kroków dalej. W przypadku niektórych, znaczących dla fabuły bohaterów, dogłębnie wykreowała ich historię. Potrafiła również zgrabnie przedstawić motywy, które nimi kierowały. Bardzo podobało mi się wewnętrzne zestawienie Thory i Theodosii. To tak, jakby oglądać kupkę popiołów, z której powoli odradza się płomienny feniks, bo oto księżniczka popiołów, pod wpływem różnych zdarzeń, staje się prawdziwą królową ognia.
Jest jeszcze jedna rzecz, która spodobała mi się w naszej tytułowej księżniczce. To, że nawet kiedy płonie w niej ogień buntu, wciąż bywa niepewna, słaba i ma chwile zwątpienia. Cieszę się, że ten progres jest powolny i ostatecznie nie dochodzi on do jakichś wygórowanych zmian, gdzie bohaterka staje się wykokszonym wojownikiem bez litości. W końcu Theodosia to wciąż człowiek, a także kobieta, która często kieruje się uczuciami.
Jeżeli chodzi o inne postacie, zakochałam się w Sorenie. Ja rozumiem, że był on kreowany na typowego księcia, który chętnie uratuje damę w opałach, a następnie utonie w miłości, którą w kilogramie cukru będzie obdarzał swoją lubą, a jednak go pokochałam. Nawet zraniony, wciąż pozostawał tak samo wierny, tak samo uroczy i zagubiony. Czytając Księżniczkę popiołów, czekałam cały czas aż się pojawi, a autorka doprowadzi do jego konfrontacji z Theo. Przy tych scenach uśmiechałam się i rumieniłam jak nastolatka.
Oczywiście czym byłby dobry romans bez trójkąta miłosnego. Muszę przyznać, że nie bardzo za nimi przepadam, a jednak tutaj nie przeszkadzał mi tak mocno, jakby mógł. Może dlatego, że główna bohaterka przedstawiła swoją obustronną miłość w taki sposób, że nie miałam ochoty co rusz krzyczeć: „Zdecyduj się wreszcie!”. Nie zmieni to faktu, że w oczekiwaniu na kolejne tomy, cały czas będę liczyła na Sorena.
O poszczególnych postaciach w tej książce mogłabym pisać długie eseje. Każda miała bowiem w sobie coś interesującego, odmiennego, nawet jeżeli chodziło o tych drugoplanowych bohaterów. To dzięki nim, nawet po kilku dniach od przeczytania książki, cały czas o nich myślałam, analizuję ich zachowania. Uważam, że bardzo ciekawą postacią, zaraz po Sorenie, była przyjaciółka Theo – Crescentia. Chwilami sama już nie wiedziałam, czy jest zepsuta, czy dobra, jednak ostatni raz, kiedy widzimy ją na stronicach książki, zmiana, która w niej zachodzi jest tak znacząca i duża, że wprost nie mogę się doczekać, aż ponownie spotka się z Theodosią.
Księżniczka popiołów to zdecydowanie książka, która zostaje w naszej głowie na długi, długi czas. Czytając ją, czułam się jakbym sama stała gdzieś obok i przyglądała się dziejom zniewolonych Astreańczyków i zepsutych Kalovaxian. Ta powieść ma swój własny, niepowtarzalny i na dodatek wciągający klimat. Pod względem psychologii postaci jest genialnie zbudowana. Czasem do ostatniej chwili nie wiemy, jaką decyzję podejmie nasza główna bohaterka – czy może poświęci się w pełni dla swojego narodu, czy będzie w stanie zabić każdą osobę, która się jej napatoczy, nawet jeżeli ta osoba będzie jej bliska. W takich momentach wstrzymywałam dech.
Może Księżniczka popiołów nie jest nadzwyczaj zaskakującą książką – niektórych rzeczy możemy się domyślić – ale jak dla mnie znajduje się tu wystarczająco dużo zadziwiających zdarzeń, których się bynajmniej nie spodziewałam. Ba, istnieją książki, przy których jesteśmy w stanie przewidzieć schemat. Tu go nie widziałam. Może czasem przewidywałam, że lada moment coś się stanie, ale często sama się zastanawiałam nad tym, co autorka zgotuje swoim czytelnikom i dokąd zaprowadzi Theodosię.
Nie jest to z pewnością książka łatwa, ponieważ uświadczymy tu ogrom opisów, które początkowo mogą nas przytłaczać. Jest to również bardziej strategiczna powieść niż dynamiczna. Mamy dużo planów, knucia, powolnego wdrażania poszczególnych elementów w życie. Akcji możemy tu nie uświadczyć. Nie zrozumcie mnie źle, i bez niej książka jest naprawdę dobra, ale jednak brakowało mi trochę tych dynamicznych momentów, gdzie czytelnik wręcz wstrzymywałby powietrze i zastanawiał się, co będzie dalej. Zakończenie pod tym względem jest całkiem dobrze wykreowane, ale nie obraziłabym się, gdyby przez całą książkę przewijało się coś więcej, niż tylko strategiczne knucie i dworskie gierki. Oczywiście nawet sporadyczny dynamizm nie sprawił, że Księżniczka popiołów była nudna. Po prostu jestem świadoma tego, że wiele osób może zarzucić tej lekturze właśnie bycie mało płynną. Nie wszyscy potrafią się bowiem zadowolić kilometrowymi, choć zgrabnymi opisami, i czasem oczekują od książki więcej akcji.
To, co mi się podobało w Księżniczce popiołów, to wykreowany świat. Autorka miała czas na porównanie magicznego rodu Astreańczyków, u których zawsze panował pokój i wszyscy żyli zgodnie z boską naturą, wraz ze snobistycznymi Kalovaxianami, którymi rządzi dążący po trupach do celu Corbinian. Mieliśmy tu piękne zestawienie poszczególnych zwyczajów, tradycji, rytuałów i przysposobienia do życia. To było tak pięknie porównane, że nawet dziś mogłabym narysować dwie przedstawicielki poszczególnych rodów i zestawić je wraz z różnicami w wyglądzie, ubiorze i zachowaniu. Żeby stworzyć tak dogłębnie wykreowany świat, potrzeba było naprawdę sporo ciekawych opisów. I dlatego czuję się usatysfakcjonowana.
Ostatnio wypatrzyłam na portalu Goodreads, że istnieje już zapowiedź drugiego tomu tej serii. Niestety, czytelnicze plotki głoszą, że pojawi się on dopiero w 2019 roku, przez co ubolewam, bo przecież zanim zostanie on u nas przetłumaczony, minie jeszcze więcej czasu! Ale spokojnie, będę cierpliwie wyczekiwać, bo mam na co. Możecie mi wierzyć, pewnie w tej tęsknocie jeszcze nieraz wrócę do poszczególnych elementów tej lektury.
Podsumowując. Jeżeli szukasz bardziej psychologiczno-strategicznej fantastyki i jesteś fanem długich, wnikliwych opisów, jeżeli lubisz dogłębnie wykreowane postacie i dobrze zaplanowaną fabułę, gdzie nieraz zostaniesz zaskoczony, szczerze ci tę książkę polecam. Ja się nie zawiodłam. Nawet na wątkach romantycznych, które były po prostu świetne. Premiera już niebawem, także nie czekajcie, tylko sięgajcie!
http://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2018/09/przedpremierowo-jak-feniks-ktory_27.html
Thora i Theodosia to dwie osoby w jednej skórze. Thora jest uległa i posłuszna, godzi się ze swoim okrutnym losem, zadowalając się samym faktem, że pozwolono jej żyć w miejscu, gdzie się wychowała, nawet jeżeli oznacza to publiczne batożenie i noszenie korony z popiołów. Theodosia to królowa, która przepełniona jest gniewem płynącym w jej żyłach jak ogień. Wszystko, czego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Emilia to młoda kobieta, której niczego w życiu nie brakuje – tak przynajmniej może nam się wydawać na pierwszy rzut oka, bo przy bliższym kontakcie okazuje się, że jest to osoba z głęboko skrywanym bólem, który za wszelką cenę stara się w sobie zdusić. Demony przeszłości dopadają ją w najmniej oczekiwanej chwili i nakazują jej kłamać, w obawie przed tym, że mogłaby zranić mężczyznę swojego życia – Roberta. Jak daleko zajdzie to kłamstwo? Czy odważy się wyznać prawdę, za którą kryją się bolesne wspomnienia?
OBYCZAJÓWKI, ACH, OBYCZAJÓWKI
Muszę przyznać, że rzadko czytuję obyczajówki. Nie chodzi tu o sam fakt ich istnienia ani o to, że uważam ten gatunek za zwyczajnie kiepski. Najczęściej na swojej czytelniczej drodze spotykałam je po prostu w wersji zdrowo przedramatyzowanej. Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby spróbować z Czego nie powiedziałam, wierzę jednak, że był to dobry nos do czytelniczych nowości.
Dobra obyczajówka powinna moim zdaniem uderzać nas obuchem emocji i potrząsać nas bezustannie za ramiona, nie dając usnąć. Moim zdaniem to sztuka stworzyć książkę, która nie jest fantastyką, czyli w prostym tłumaczeniu taką, która dotyczyłaby naszych codziennych realiów bez koniecznego ubarwiania. Czego nie powiedziałam jest właśnie taką powieścią. Może na początku ciężko było mi się w nią wczuć, bo wydawała się nieco sztywna, ale może to kwestia tego, że sama autorka rozkręcała się z postaciami, o których pisała. Przyznaję, najpierw myślałam, że Emilia wcale nie kocha Roberta i jest z nim, bo... bo z nim jest. Ostatecznie się okazało, że ich uczucia są silniejsze, niż mogło nam się wydawać.
Co mi się podobało, ale i trochę rozbawiało w tej powieści, to na pewno opis jedzenia. Pani Małgorzato, byłam przez panią nieraz tak głodna, że cudem powstrzymałam się, aby nie skoczyć do lodówki po północy! Może to szczegół, ale mnie się bardzo podobał – taka obrazowość naprawdę pozwalała przeobrazić nam historię na coś, co widzimy własnymi oczami. I nie chodzi tu tylko i wyłącznie o jedzenie! Pani Garkowska dużo rzeczy zgrabnie opisywała, choć nie miała nie wiadomo jak wygórowanego słownictwa i charakterystycznego stylu pisania – był przede wszystkim prosty, obrazowy i emocjonalny.
Najmocniejsza strona opowieści? Historia Emilii i moment, w którym wszystkiego się dowiadujemy. Nawet ja obgryzałam wtedy z nerwów paznokcie.
Zadziwia mnie to, jak pozornie zwyczajna książka dotycząca życia dwójki osób mogła mi sprawić taką przyjemność. Nie przypominam sobie, żebym była znudzona, a to sztuka zaciekawić kogoś opisami życia codziennego, a tym bardziej fabułą, która nie ma w sobie zbyt wiele akcji. Zaletą tej powieści na pewno jest emocjonalność. Nie wiem, jak pani Garkowska to zrobiła, ale chwilami naprawdę wczuwałam się w uczucia głównej bohaterki i nieraz musiałam przerywać lekturę, aby samej nie zapędzać się w tę jej piekielną zazdrość czy bolesne wspomnienia. Za to duży plus. A za co minus? Za naginanie zasad dotyczących przeznaczenia! Nie lubię, kiedy autor tak podkręca rzeczywistość, aby wiele z dziejących się zdarzeń było pozornie najzwyklejszym przypadkiem. O, nie. Jedną sytuację byłam w stanie znieść, bo czasem się zdarza, że spotykamy starych znajomych w zupełnie innym miejscu na świecie, ale sytuacja z końca książki – o której nie będę pisać nawet ogólnikowo, bo i tak pewnie byście nie zrozumieli – to już naprawdę mało wiarygodny przypadek. Czy mogę jednak zarzucić tej książce coś więcej? Wydaje mi się, że nie!
O BOHATERACH, KTÓRYCH LUBISZ I RÓWNOCZEŚNIE NIENAWIDZISZ…
Moim zdaniem to sztuka stworzyć takich bohaterów, bo dzięki temu wiemy, że są prawdziwi. Spójrzmy na to z perspektywy życia codziennego – czy chociaż raz nie było tak, że ktoś z bliskich wam nie podpadł i dostrzegaliście go wtedy w złym świetle? Idę o zakład, że tak! Ale pewnie za jakiś czas wam przechodziło, no chyba że ktoś naprawdę sobie u was nagrabił. Właśnie tacy są realni ludzie – raz się ich lubi, a czasami nie lubi. Co jest też fajne – nie zawsze każdy jest takim, jakim się go na początku widzi, i pod tym względem bardzo podobała mi się Marta, która była postacią drugoplanową. Najpierw widzieliśmy ją jako nachalną uwodzicielkę, a potem się okazało, że nabywa więcej tych pozytywnych cech, za które ją zaczynamy lubić. Inna historia przedstawia się z Emilią. Do tej pory nie potrafię ocenić, czy ją polubiłam, czy nie. Wydaje mi się, że to nie ten typ bohaterki, którą pokochamy, ale też nie ten, który znienawidzimy. Po prostu raz ją będziemy rozumieć, a raz nie. Raz będziemy chcieli ją przytulić, a raz zdzielić w twarz. Jak myślicie, za co chciałam jej zdzielić? Przede wszystkim za jej przesadną zazdrość (dobrze, czasem była uzasadniona, ale nie zawsze), za to, że nie była szczera w związku i za to, że czasami za bardzo dramatyzowała. Nie mam jednak za złe autorce, że wykreowała taką bohaterkę, bo właśnie Emilia pokazała nam, jacy są naprawdę ludzie. Nieraz mogą kryć w sobie więcej brzydkich tajemnic, niż nam się wydaje.
Jeżeli chodzi o Roberta, to muszę przyznać, że… po prostu był i nie robił jakiegoś niewyobrażalnie wielkiego szału. Fajne było to, jak traktował Emilię, ale czy coś poza tym? Nie wiem. Może chwilami wydawał mi się trochę zbyt idealny, na szczęście pod koniec sam pokazał, że taki cudowny nie jest.
Drugoplanowych postaci było niewiele i nie zapadały w pamięć. Tworzyły po prostu tło do powieści i… właśnie o to chodziło, bo historia miała w końcu dotyczyć Emilii i Roberta.
CO BY TU WIĘCEJ…?
I właśnie taki jest problem z książkami pokroju Czego nie powiedziałam! Są dobre i wewnętrznie zdajemy sobie z tego sprawę, ale czy wnoszą coś nowego do naszego życia? To po prostu kolejna książka obyczajowa, która nie zabija nas swoją oryginalnością, a po prostu umili wieczór. Po jej zakończeniu po prostu odłożymy ją na bok i o niej zapomnimy na rzecz nowej powieści.
Podsumowując. Polecam przeczytać tę lekturę zarówno osobom, które obyczajówki nałogowo czytają, jak i tym, którzy za nie często nie chwytają. Powieść trochę na zabicie czasu, ale też przy okazji na miłe jego spędzenie. Idealna na jesienne wieczory. Może nie wylejecie przy niej litrów łez i nie dostaniecie palpitacji serca, ale na pewno nieraz przejmiecie się losami głównej bohaterki, która ma za sobą bardzo silne przeżycia.
http://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2018/10/w-morzu-obyczajowek-magorzata-garkowska.html
Emilia to młoda kobieta, której niczego w życiu nie brakuje – tak przynajmniej może nam się wydawać na pierwszy rzut oka, bo przy bliższym kontakcie okazuje się, że jest to osoba z głęboko skrywanym bólem, który za wszelką cenę stara się w sobie zdusić. Demony przeszłości dopadają ją w najmniej oczekiwanej chwili i nakazują jej kłamać, w obawie przed tym, że mogłaby zranić...
więcej mniej Pokaż mimo to
Fantastyka jest takim gatunkiem literackim, który pomimo swobody w kreowaniu świata przedstawionego ma w swoich zasobach cały arsenał schematów. Ciężko obwiniać autorów o to, że korzystają z czegoś, co wielokrotnie przyniosło ich poprzednikom sławę. Lepiej korzystać bowiem z tego, co jest już sprawdzone!
Schematy mogą być dobrze przedstawione i źle przedstawione. Mogą być też sztampowe do bólu bądź zawierać w sobie cząstkę czegoś zupełnie nowego, a jak nie nowego, to przynajmniej przyjemnego w odczycie. Jak myślicie, czy Holly Black poczyniła ze schematycznymi elfami cuda, czy może wbiła sobie autorski nóż w plecy? Ha, spokojnie, nie tak szybko!
WITAJ W ELFOWYM LESIE, WĘDROWCZE! UWAŻAJ TYLKO, ŻEBY NIKT NIE WBIŁ CI NOŻA POD ŻEBRA ALBO NIE ZROBIŁ Z CIEBIE SŁUGI!
Teraz was uspokoję – nie, Holly Black nie popełniła autorskiego seppuku i muszę przyznać, że całkiem nieźle poradziła sobie z odwzorowaniem elfowego uniwersum (tak, elfowego, nie elfiego, bo tak wyraża się również o tych leśnych stworzeniach bohaterka – czy może raczej: tak wyraża się w jej imieniu polski tłumacz). Nie dodała może niczego zabójczo nowego, co by miało zwalić przeciętnego zjadacza książek z nóg, ale całkiem zgrabnie operowała tym światem i było widać, że po prostu czuje go całą sobą – dzięki temu ja też mogłam go poczuć. Świetną robotę robiły tutaj długie, wcale nie nudne i nie przesadnie wnikliwe opisy. Sprawiły one, że nawet po skończeniu lektury, wciąż widzę przed oczami barwne obrazy wyrwane prosto z Elfhame. Czasami nie trzeba nie wiadomo jak górnolotnych umiejętności opisowych, aby stworzyć coś klimatycznego. Wystarczy kilka elementów, takich jak zwyczaje, stroje, zachowania czy wygląd poszczególnych postaci i miejsc – na czym w pierwszej części książki skupiła się właśnie Holly Black. Co jeszcze bardzo mi się podobało w przedstawieniu tej schematycznej, fantastycznej rasy? Nienawiść. Intrygi. Chęć zemsty. Brutalność. Narcyzm. Dążenie do zaspokojenia własnych potrzeb. To, że nie mogli kłamać, a jednak wciąż dobrze udawali. Nikt od początku do końca nie był tam przedstawiony jako ktoś dobry i uczynny. Nawet jeżeli wydawało się, że któraś z postaci ma uczciwe zamiary, zaraz okazywało się, że wszystko robiła po to, aby to jej było dobrze. To naprawdę ciekawe przedstawienie psychologii bohaterów i to na różnych, osobowych płaszczyznach! To chyba największa zaleta Okrutnego księcia, która znacząco podwyższyła moją opinię.
Ach, no i plus dla wydawnictwa Jaguar za to, że opis zupełnie niczego nie zdradzał, co tylko podsycało ciekawość czytelnika! Ostatnio coraz rzadziej trafiam na takie intrygujące zapowiedzi, które niewiele by zdradzały, dlatego uważam, że to poniekąd sztuka.
UMIESZ LICZYĆ? LICZ NA SIEBIE!
Myślę, że właśnie tym mottem kierowała się większość bohaterów, która została przedstawiona w tej książce. I wcale nie było to złe! W końcu w normalnym życiu ludziom również zależy na tym, aby to im było najlepiej – nawet jeżeli nie przyznajemy się do tego otwarcie. Elfy na szczęście się z tym nie kryją. Zresztą… nie tylko elfy. To samo moglibyśmy powiedzieć o głównej bohaterce tej opowieści – Jude, która była zwykłą śmiertelniczką wychowywaną w tymże barwnym, pełnym intryg światku. Myślę, że to dosyć specyficzna bohaterka i to nie ze względu na to, że autorka nadała jej nie wiadomo jak udziwnione cechy. Wręcz przeciwnie – Jude była po prostu prawdziwa, a przy tym i całkiem zwyczajna. To, co ją wyróżniało wśród innych bohaterów, to neutralność. To znaczy, że nie była ani dobra, ani zła. Nie była również tłamszona przez swoją rodzinę czy inne postacie, które chciały wywrzeć na niej presję. Bardzo, ale to bardzo podobało mi się, że choć Jude kochała swoją siostrę bliźniaczkę, która nie popierała jej buntu, ona i tak postępowała w sposób, jaki jej się podobał, wciąż jednak dbając o dobro Taryn. Jude nie była również typowym koksem, który nagle z niczego zmiata połowę królestwa z powierzchni ziemi. Nie. Kiedy trzeba było, pokazywała, że jest słaba, kiedy musiała, naprawdę się bała. Czy ją polubiłam? Trudno mi to określić. Uważam, że w pewnym momencie autorka przesadziła z jej centralizacją w fabule. Poczułam się, jakby nadpisała jej rolę, nie do końca uzasadniając ją w racjonalny sposób. Autorka trochę przedobrzyła, bo zaczęła krążyć pokrętnymi ścieżkami, które doprowadziły do gwałtownej zmiany Jude. Nie do końca ją kupiłam, bo owszem, rozumiem, że miała ciężką przeszłość, że było jej bardzo trudno w miejscu, gdzie nie miała żadnego wsparcia i sama musiała sobie radzić, ale jednak w kulminacyjnym momencie tej zmiany poczułam się… dziwnie. Jakby jednak czegoś zabrakło, aby była do końca wiarygodna.
Ten problem tkwił nie tylko w głównej bohaterce. Zdarzyło się tak wielu postaciom. Większość z nich tak naprawdę pod sam koniec okazywała się być… inna. Rozumiem, niektórzy się ukrywali, ale jednak trudno mi tak nagle przenieść swoje wyobrażenie o okrutnym księciu na chłopca, który się boi i jest zakochany – to był oczywiście tylko jeden z nielicznych przypadków, bo takich było niestety więcej. Gdyby była to sprawa dwóch bohaterów, może bym przymknęła na to oko, ale nie PRAWIE wszystkich! Przez te zawirowania poczułam się, jakby pierwsza część książki przedstawiała zupełnie inną fabułę, niż ta druga. Moim zdaniem, po odpowiednich przeróbkach, można by stworzyć dwie odrębne powieści, bo są… nieporównywalne i z bólem muszę oznajmić, że ta pierwsza podobała mi się bardziej.
Powrócę jeszcze do kreacji pozostałych bohaterów, a także powstałych pomiędzy nimi relacji, bo myślę, że na to warto zwrócić uwagę. Najpierw zacznę od tych, którzy oprócz Jude zasługują na szczególną uwagę. Pierwszy jest Madok – mężczyzna, który choć jest bezlitosnym zabójcą żądnym krwi, wojny i władzy, tak naprawdę jest też sprawiedliwy (powiedzmy). To człowiek zarówno z wadami, jak i z zaletami, co zgrabnie zostało przedstawione. Taka sama wydawała się być jego małżonka – Oriana. Z wierzchu płytka i pałająca niechęcią do bękartów, które z nią pomieszkiwały, a jednak miała przypływy może nie tyle czułości, co zainteresowania ich losami. Ciekawie zostały również przedstawione siostry Jude – każda z nich bardzo się między sobą różniła i dodawała do fabuły coś od siebie. Vivianne robiła, co chciała, w nic się praktycznie nie angażując, Taryn była bardziej posłuszna i ułożona, a Jude to ta, która potrafiła zawalczyć o siebie i nie pozwalała włazić w swoje życie z butami (przynajmniej od pewnego momentu, kiedy odkryła, że bunt jest jej przyjacielem). Ostatnią postacią, na którą warto zwrócić uwagę, to sam Cardan, choć uważam, że w pewnym momencie trochę w moich oczach stracił, bo okazał się takim... schlanym ciapusiem. Bynajmniej samo przedstawienie jego okrutności, a już szczególnie ostatnia scena z jego udziałem robi wrażenie.
Jeżeli chodzi o te gorzej przedstawione postacie, to niestety za takie muszę uznać większość tych drugoplanowych. Uważam, że rodzina królewska powinna mieć trochę więcej barw, a już szczególnie sam Balekin, czyli najstarszy z braci, który ostatecznie dużo namieszał. Hitem jest jednak dla mnie Loki. Może to moja osobista opinia, ale nie obraziłabym się, gdyby go stamtąd w ogóle wycięto. Pewnie nawet nie zauważyłabym różnicy (z tym, że mniej bym się irytowała). To ktoś, kto przyszedł namącić, a potem sobie poszedł i tyle było go widać. Akysz, rudzielcu!
POWIEDZ, POWIEDZ CZEMU – CZYLI CO MOGŁO PÓJŚĆ NIE TAK
Jestem fanką książek, które są… równe. To znaczy, że jeżeli uzyskujemy jakiś klimat na samym początku, to stopniowo przechodzimy do większych rzeczy, starając się go nie utracić. Tymczasem pierwsza część jest typowo zapoznawcza, trochę statyczna, ale przy okazji ciekawa, a druga część nagle ni stąd ni zowąd robi wielkie bum i rozpoczyna gromadzenie coraz to dziwniejszych, wymyślnych intryg. Myślę, że to byłoby dobre, gdyby te intrygi trochę rozłożyć w powieści, a także, gdyby główna bohaterka tak gwałtownie i pokrętnie nie stanęła w samym centrum królewskich zawirowań. Owszem, książka w całości była ciekawa i w pewnych aspektach dosyć nietypowa – tu zwrócę uwagę na to, że zakończenie było baaardzo satysfakcjonujące, a przecież nie wiadomo co się tutaj nie wydarzyło – jednak w tej względnej wspaniałości bardzo nierówna. Rozumiem, gdyby jeszcze te intrygi były na takim poziomie, że wybałuszamy oczy, bo oto się okazuje, że stało się coś, czego się kompletnie nie spodziewamy. To nie miało jednak miejsca. Owszem, zdarzały się momenty, kiedy człowiek unosił w zdziwieniu brwi, ale niestety wielu zdarzeń można było się spodziewać i wielu można było się domyślić. Autorka potrafiła umiejętnie zbudować chwilę niepewności, a także wzbudzić ciekawość w czytelniku, tylko po to, by za chwilę uraczyć go czymś nie tak znowu wielkim i nieprawdopodobnym. Nie twierdzę przy tym, że książka była wolna od zaskoczeń, ale jednak – czasem znaki były zbyt oczywiste i to, co miało zapierać nam dech w piersiach, po prostu nas uspokajało, potwierdzając nasze przewidywania.
Co mi się jeszcze nie podobało w Okrutnym księciu, to z pewnością wątki miłosne. Nie jestem w stanie określić, czy autorka zwyczajnie ich nie umie kreować, czy po prostu akurat tutaj coś poszło nie tak. W obydwu przypadkach, kiedy Jude miała okazję się zbliżyć do dwóch różnych panów, sceny te wypadały dosyć niewiarygodnie i dziwnie. Jakoś nie widziałam jej ani z jednym, ani z drugim chłopakiem, tym bardziej, że z każdym całowała się zupełnie z zaskoku. Dodatkowo uważam, że jeden wątek romantyczny, który doprowadził do siostrzanego dramatu, po prostu można by wyciąć, bo był tam wstawiony tylko po to, żeby narobić zbędnego szumu. To oczywiście moja subiektywna opinia, ponieważ wiem, że wielu ludzi, którzy przeczytało tę książkę, może sądzić zupełnie inaczej.
Podsumowując. Ostatecznie Okrutny książę nie był zły, a wręcz bym powiedziała – dobry czy też satysfakcjonujący. Spędziłam miły czas z tą książką i uważam, że ma w sobie coś odmiennego, co łatwo przyciągnie czytelnika, kusząc go obietnicami kolejnych tomów. Równocześnie sądzę, że niektóre wątki powinny być przeprowadzone nieco inaczej, bo w moim odczuciu autorka czasami sama gubiła się z wyjaśnieniami i naginała niektóre rzeczy tak, żeby pasowały pod fabułę (SPOILER, który posłuży za przykład: na Jude zostało nałożone zaklęcie, które chroniło ją przed czarami, a równocześnie zakazywało jej mówić komukolwiek, jaką pełni rolę i kim tak naprawdę jest. Gdy umarła osoba, która narzuciła na nią to przyrzeczenie, nagle się okazało, że Jude może już swobodnie mówić o tym, jaką rolę pełniła, ale ochrona przed czarami wcale nie zniknęła. Halo, albo wszystko, albo nic!).
Okrutny książę to przyjemna, fantastyczna i nietypowa lektura, przy której na pewno nie będziecie się nudzić. A na koniec mogę dodać tyle: KOCHAM CARDANA, MIMO TEGO ŻE BYŁ DUPKIEM.
http://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2018/10/w-krainie-gdzie-pody-elf-cie-zabije.html
Fantastyka jest takim gatunkiem literackim, który pomimo swobody w kreowaniu świata przedstawionego ma w swoich zasobach cały arsenał schematów. Ciężko obwiniać autorów o to, że korzystają z czegoś, co wielokrotnie przyniosło ich poprzednikom sławę. Lepiej korzystać bowiem z tego, co jest już sprawdzone!
Schematy mogą być dobrze przedstawione i źle przedstawione. Mogą być...
Evah to czternastoletni młodzieniec, któremu życie w przeciągu chwili pokazało, jakie potrafi być okrutne. Po ataku tytułowego Żelaznego Kruka został sam z maleńką, niemowlęcą siostrzyczką, którą musiał się przecież zająć. Z decyzją długo nie czekał – stwierdził, że nie może użalać się nad sobą, bo ten kto działa, osiąga w końcu właściwy cel. Evah przysiągł sobie, że zemści się na Żelaznym Kruku za spustoszenie, które zasiał w jego wiosce, i uwolni niewinnych ludzi raz zawsze od tego powtarzającego się terroru. Tylko… jak takie cuda miał osiągnąć czternastoletni chłopiec, który jeszcze niewiele wiedział o życiu? Cóż, Evahowi ta myśl nie przeszkadzała. Hardo i samotnie ruszył do boju.
O CO TUTAJ CHODZI?
Żelazny Kruk to książka jakich wiele. Nie ma w sobie czegoś charakterystycznego, co wyróżniłoby ją spośród miliona innych książek fantastycznych. Czy to jednak przeszkadzało w odbiorze całości? Muszę przyznać, że początkowo te boleśnie powtarzające się schematy rzeczywiście lekko mnie zawiodły. Spodziewałam się czegoś wyjątkowego, bo właśnie na to wskazywał opis przedpremierowego egzemplarza recenzenckiego. Ostatecznie nie znalazłam jednak w treści tego, co było nam zapowiadane (a to dlatego, że opis był niewłaściwy i trochę zaspoilerowany, na szczęście w wersji oryginalnej jest już dobry, więc nie macie się o co martwić!).
Żelazny Kruk może rzeczywiście mnie zdezorientował, bo spodziewałam się czegoś innego, jednak nie można odmówić autorowi, że pomimo bolesnej sztampowości… To wciąż była książka, którą miło się czytało. Tylko gdzie podziała się akcja?
ZAGUBIONA POMIĘDZY FANTASTYKĄ DLA DOROSŁYCH A MŁODZIEŻY
Wydaje mi się, ze Żelazny Kruk zagubił się gdzieś pomiędzy fantastyką dla dorosłych a fantastyką młodzieżową. Z tego, co zdążyłam wyczytać, autor po raz pierwszy zmierzył się z literaturą dla trochę młodszych czytelników i muszę przyznać, że jeszcze wiele mu brakuje do tego, aby to naprawdę była powieść młodzieżowa. Owszem, mamy młodego i odważnego bohatera, który uczy nas szacunku do ludzi. Mamy przygodę, bo nasz dzielny Evah wyrusza w długą podróż w zupełnie mu nieznaną drogę, aby dokonać zemsty na Żelaznym Kruku, ale… co poza tym? Nie wystarczy spełnić najprostszych schematów fantastycznej młodzieżówki, aby stała się ona od razu… fantastyczną młodzieżówką. Evah moim zdaniem nie zachowywał się jak czternastolatek. Dobrze, rozumiem to, że musiał nagle dorosnąć, bo stracił ojca i matkę, ale on od samego początku, nawet jeżeli czasem się bał (rzecz ludzka, bo i dorosłych dotyka) i autor starał się pokazać drobne cechy, które mogłyby poświadczyć o jego młodym wieku, wciąż jak na tak małego chłopca był… za poważny i za dorosły. Nawet jego rozmowy prowadzone z rosłymi mężczyznami wyglądały, jakbyśmy nie mieli przed sobą młodzieńca, a dorosłego człowieka. Gdzieś ten prawdziwy element, który miał nam uświadomić, że to tylko czternastolatek, uciekł, tym bardziej, że nasz Evah sprawiał wrażenie za bardzo… idealnego. Podczas swojej podróży nie popełnił żadnego błędu (a wydawałoby się, że to jakaś cecha przewodnia wchodzących w dorosłość nastolatków), radził sobie świetnie ze zbirami, którzy go atakowali i nawet nie odniósł żadnej rany podczas bitwy (na dodatek często przypominał, że sam jest zaskoczony swoją zaradnością – to co, pojawiła się ona znienacka?), a co najważniejsze – praktycznie nie pokazywał żadnych emocji i bywał bardziej dorosły od ludzi, których spotykał po drodze. Ja sama co chwila musiałam sobie przypominać, że to jeszcze dziecko – o czym rzadko zdawali się również myśleć inni bohaterowie tej książki. Pominę już to, że jedyne, co mogłam dostrzec w Evahu, to jego niezwykłą odwagę i to, że jest sprawiedliwy. Tak poza tym wydawał się być dla mnie trochę mało wyrazistym bohaterem. Bynajmniej nie takim, którego od razu polubimy czy pokochamy – po prostu będziemy na niego obojętni.
Przy Evahu muszę wspomnieć jeszcze o jednej rzeczy. Ludzie powtarzali mu, że nie powinien wyruszać w taką daleką podróż samotnie, ale wszyscy przyjmowali go całkiem poważnie, gdy mówił, że chce zemścić się na Żelaznym Kruku. Naprawdę nikt, zupełnie nikt, nie wyśmiał go za to, że jest czternastolatkiem, który chce brać się za tak groźnego kolesia sam i to na dodatek bez wiedzy, gdzie się obecnie znajduje? Podkreślając przy okazji to, że Żelazny Kruk miał całą swoją bandę? Halo, to już ja go wyśmiałam, a nie uczestniczyłam bezpośrednio w fabule! Rozumiem, że chłopak mógł mieć w sobie zwierzęcy magnetyzm, który nakazywał traktować go inaczej, niż wszystkie inne dzieciaki, ale to moim zdaniem było dosyć przesadzone i mało realne.
Sprawa z innymi bohaterami, którzy się tutaj przewijali, była już zupełnie inna. Dobrze, zdarzały się rozgotowane kluski, ale uważam, że dwoje kapłanów – Verdig i Szatri – byli już naprawdę ciekawie rozwiniętymi postaciami, podobnie jak sławny Grzywa, który do końca pozostał tchórzem.
Idąc tropem zagubionej pośród młodzieży fantastyki… Wydawało mi się, że taka typowo chłopięca fantastyka powinna zawierać w sobie dużo przygód i akcji, a my dostaliśmy tak naprawdę tylko i wyłącznie kilka bijatyk dzielnego Evaha, które nie wywołały palpitacji serca i nie rozszerzały źrenic ze strachu. Przez dłuższy czas uraczani byliśmy po prostu opisami podróży – dla mnie nie były one nudne, ale dla takich chłopców, którzy szukają w młodzieżowej fantastyce czegoś więcej, niż tylko opisów podróży?
Muszę przyznać, że gdyby nie spotkanie Evaha i Grzywy z kapłanem Szatri – które odbywało się już gdzieś pod koniec książki – bardzo, ale to bardzo bym się na tej powieści zawiodła. Tu autor przynajmniej miał jakiś pomysł na urozmaicenie fabuły! I ja wiem, że mu tych pomysłów nie brakuje, bo udowodnił to opowieściami, którymi uraczał Evah Grzywę. Pytanie tylko, dlaczego nie użył tej wyobraźni, aby cała książka była taka, jaką przedstawiała się pod koniec?
AKCJA AKCJĄ, ALE POWIEDZ, CZY KSIĄŻKA BYŁA DOBRA!
Może nie doskonała, ale rzeczywiście muszę przyznać, że była całkiem dobra! Od razu widać, że pan Rafał Dębski jest zagorzałym fantastą. Może nie stworzył wysoce rozbudowanego świata przedstawionego i uważam, że mógł mu dodać trochę klimatu poprzez dokładniejsze jego wykreowanie, ale jeżeli chodzi o sferę czysto fantastyczną – niczego bym tutaj nie dodawała, bo już od pierwszych stron czuć, że to książka właśnie z tego gatunku! Myślę, że dużo tu dało samo słownictwo, a także wymyślne imiona bohaterów. Opisy, choć bardzo proste, były obrazowe i wcale nie nudne. Moja twarz nie odznaczała się co prawda jakimkolwiek emocjami, gdy zaczytywałam się w Żelaznym Kruku – bo jednak trochę tych emocji tutaj brakuje – jednak nawet przez moment nie pomyślałam, że to czytelnicze flaki z olejem. Mnie ta przygoda nawet usatysfakcjonowała, może właśnie ze względu na opisy i lekkie dialogi. Pan Rafał Dębski ma taką niepowtarzalną zdolność do kreowania rozmów, które choć często są o niczym, to i tak nas do siebie przyciągają. Ja wręcz się czułam, jakbym sama stała obok tych ludzi i z nimi dyskutowała. Jeżeli ktoś tworzy wiarygodne dialogi, to nieważne, o czym one będą, będą po prostu dobre. W takich momentach nie potrzebujemy zbędnych dramatów czy humoru z kosmosu – dialogi uratują się swoją niezmąconą naturalnością.
PODSUMOWANIA BYWAJĄ TRUDNE…
I nawet nie zdajecie sobie sprawy z tego, jak bardzo. Recenzję Żelaznego Kruka pisałam na świeżo, zaraz po zakończeniu tej czytelniczej przygody. Nie miałam zbyt dużo czasu na zastanowienie, w którą stronę pójdę, a wahałam się pomiędzy dwoma notami – 5/10 lub 6/10. 5 – ponieważ przemawiała za tym dosyć monotonna fabuła, zbyt dorosły i idealny Evah oraz niewiele elementów młodzieżowej fantastyki, 6 – ponieważ ostatecznie książka była dla mnie całkiem interesująca, szczególnie jej zakończenie, a fantastyka wręcz wylewała się ze stronnic, pokazując pasję autora. Z reguły gdy waham się pomiędzy niższą a wyższą notą, uśmiecham się do tej wyższej, bo mam nadzieję na to, że kolejny tom będzie zawierał to, czego brakowało mi w pierwszym.
Czy polecam? Tak, bo to całkiem przyjemna i klimatyczna powieść, jednak zastanowiłabym się w przypadku młodszych osób, które szukają tutaj akcji na miarę Zwiadowców.
http://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2018/09/dorosa-fantastyka-dla-modziezy-rafa.html
Evah to czternastoletni młodzieniec, któremu życie w przeciągu chwili pokazało, jakie potrafi być okrutne. Po ataku tytułowego Żelaznego Kruka został sam z maleńką, niemowlęcą siostrzyczką, którą musiał się przecież zająć. Z decyzją długo nie czekał – stwierdził, że nie może użalać się nad sobą, bo ten kto działa, osiąga w końcu właściwy cel. Evah przysiągł sobie, że zemści...
więcej mniej Pokaż mimo to
Czy kiedykolwiek próbowałyście się odchudzać, ponieważ przeszkadzały wam zbędne kilogramy czy też nieestetyczne boczki, które były powodem zakładania obszernych koszul? Jeśli tak, to niech zgadnę – w większości pewnie były to próby nieudane i prędzej czy później rzucałyście się jak dzikie zwierzęta na czekoladę! Cóż, nie ma w tym nic dziwnego, właśnie tak działa nasz organizm. Głodówkę uznaje za zagrożenie życia, tak więc niczym mały chochlik próbuje was przekonać do tego, abyście uzupełniły niezbędne kalorie. A co z tymi wszystkimi dietami? Unikanie tłuszczów, węglowodanów, 1400, 1300, 1200 kalorii i to sławne: „Tego nie możesz, tego też nie, a najlepiej jedz same marchewki albo w ogóle nic”? Z Super laską mówimy temu stop!
CZY TO KSIĄŻKA TYLKO DLA TYCH, KTÓRZY CHCĄ SIĘ ODCHUDZAĆ?
Zdecydowanie nie! To także książka dla tych, którzy chcą po prostu zdrowo żyć, a się przy tym zbytnio nie natrudzić! Ja sama nie jestem teraz na żadnej diecie odchudzającej, a jednak z chęcią zerknęłam do tej lektury, aby zobaczyć, czy przypadkiem nie ma tam czegoś interesującego, co zmieniłoby mój sposób patrzenia na dietetykę. Śmiało można powiedzieć, że to taki motywujący poradnik tego, jak nie być i nie zostać „laską grubaską”. Okazuje się, że nie trzeba w to wkładać znowu tak wiele wysiłku, po prostu wystarczy… słuchać własnego organizmu! I właśnie to jest takie niesamowite w tej lekturze. To, że nie narzuca nowoczesnych trików odchudzających, nie zabrania całkowicie słodyczy i fast foodów, ale uczy, jak jeść i żyć mądrze, aby w przyszłości nie mieć problemów zdrowotnych, a przy okazji czuć się dobrze ze samym sobą. Muszę przyznać, że ja sama przetestowałam niektóre z rad, którymi uraczyła nas autorka poradnika, dzięki temu od tygodnia nie narzekam na burczenie brzucha i nie objadam się jak ktoś, kto był na głodówce przez kilka dni. Czyżby w końcu powstał poradnik, który nauczy nas, jak łatwo schudnąć albo po prostu utrzymać wagę bez zbędnych udziwnień? Myślę, że to całkiem możliwe!
NOWOCZESNE PODEJŚCIE DO SPRAWY – WADY I ZALETY
Tak jak widzicie, książka rzeczywiście podchodzi do sprawy bardzo nowocześnie, jednak nie wykłada nam wszystkiego na talerzu. Nie pokazuje, jakie ćwiczenia mamy wykonywać i nie pokazuje nam również, jak mamy gotować, żeby być super fit. To po prostu poradnik motywujący, który ma nas zmusić do podjęcia się tego długiego procesu stawania się lepszą wersją siebie, uzupełniony o rady i dokładne tłumaczenia pewnych procesów zachodzących w naszym ciele. Bardzo podoba mi się prostota i przejrzystość tego poradnika, poza tym miło, że nie jest to taka sztywna i zasadnicza treść – autorka podchodzi do tego z energią, czasem z żartem, a przede wszystkim z dobrymi i ciekawymi porównaniami, które łatwo zapadają nam w głowie. To ktoś, kto traktuje nas jak dobrą koleżankę i wcale nie jesteśmy oburzeni tym książkowym spoufalaniem się, uwierzcie mi. Nastąpiło tu ciekawe zagranie psychologiczne – czujemy się, jakbyśmy słuchały naszej przyjaciółki-motywatorki, na dodatek takiej, która dokładnie nas zna, bo wie, jakie możemy mieć wątpliwości.
Podobało mi się, że nasze oczy nie były męczone wyłącznie treścią, ale również licznymi i to całkiem ładnymi obrazkami. Jedyne moje zastrzeżenie wobec nich jest takie, że za często się powtarzały – mogło być trochę bardziej różnorodnie, ale to taki szczególik, który innym czytelnikom wcale nie musi przeszkadzać w odczycie.
Autorka potrafi zaciekawić i skłonić do tego, aby coś zmienić albo – jak w moim przypadku – po prostu coś wypróbować. Dzięki niej ze skrajnego zmartwienia, że zjem danego dnia za dużo, przeszłam w zgodę z moim żołądkiem – można powiedzieć, że nawiązaliśmy pewien układ.
Być może nie korzystałam z motywacyjnego sposobu, który polegał na ręcznym odpowiadaniu na zadane pytania, ale wiem, że to bardzo przydatne dla kogoś, kto rzeczywiście może chcieć zrzucić zbędne kilogramy.
To, co mi nie zagrało w książce, to mandale, które trzeba było kolorować – wiem, że rysowanie uspokaja, ale… po co takie coś w motywującej książce? Nie mogłam tego odgadnąć. Nawet spróbowałam jedną z nich pomalować, ale już po chwili zaczęłam się śmiać i przerwałam, bo nie miało to dla mnie najmniejszego sensu. Uważam również, że jeżeli chodzi o przepisy, powinno być ich albo więcej, albo… wcale. Po co te kilka dań, które prawdopodobnie i tak nikogo nie zainspirują, tym bardziej, że nie były to takie znowu przystępne wersje tego, co mamy w swoich domach – na pewno trzeba by było wybrać się do sklepu po jakieś nowości i to nie zawsze takie tanie (studentom odradzam!), co może lekko zniechęcić. Mam wrażenie, że niektóre rzeczy istniały tu właśnie po to, aby zapchać wolne strony, a po co? Ta książka sama wywalczyła sobie drogę swoją treścią, która była zwyczajnie ciekawa! Ja sama przez kilka kolejnych dni mówiłam każdemu, kogo napotkałam, co w niej takiego przeczytałam i co mnie zainspirowało!
NO, TO POLECASZ, CZY NIE?
Polecam, ale tym osobom, które naprawdę będą chciały coś w życiu zmienić – a nie chodzi tu wyłącznie o żywienie czy uprawianie sportu, bo to także poradnik tego, jak organizować sobie czas i jak po prostu żyć. Oczywiście musicie pamiętać, że autorka nie oferuje wam szybkiego zrzucenia wagi. To proces dosyć długi – w przeciwieństwie do tych wszystkich diet, na których łatwo można zrzucić kilogramy – jednak skuteczny. Nie jestem w stanie ocenić, czy to rzeczywiście działa, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby spróbować, prawda? Na pewno będziecie się czuć bardziej komfortowo niż na improwizowanych głodówkach i udziwnionych dietach, zaufajcie mi. Bo wcale nie trzeba tak wiele, aby coś w swoim stylu życia zmienić.
http://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2018/09/nietypowy-poradnik-odchudzania-anna_12.html
Czy kiedykolwiek próbowałyście się odchudzać, ponieważ przeszkadzały wam zbędne kilogramy czy też nieestetyczne boczki, które były powodem zakładania obszernych koszul? Jeśli tak, to niech zgadnę – w większości pewnie były to próby nieudane i prędzej czy później rzucałyście się jak dzikie zwierzęta na czekoladę! Cóż, nie ma w tym nic dziwnego, właśnie tak działa nasz...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kiedy absurdalność i wyobraźnia wkraczają w zgranym duecie do akcji, wiemy, ze będzie z tego niezła fantastyka. W końcu to jeden z najszerszych gatunków literackich, który zawdzięcza swoje istnienie nieograniczonej kreatywności autorów. Czy Złotowidząca wyczerpuje tematykę fantastyczną? A może powiela schematy, które mimo swobody umysłów są w tym gatunku częste? Nie będę was dłużej trzymać w niepewności, po pierwsze Złotowidząca nie jest stricte fantastyką, tylko literaturą młodzieżową mającą w sobie niewielki element fantastyki, po drugie: nawet jeśli, to ten element nas zadowala, bo jest czymś zupełnie nowym w tym magicznym, literackim świecie.
Leah Westfall to nastolatka o złotych oczach i… złotej mocy. Ma kochającą rodzinę, dla której jest w stanie zrobić dosłownie wszystko, a także przyjaciela. Nasza bohaterka od małego nie imała się męskich obowiązków, jakimi były polowanie czy praca w polu. Nie żyła w dostatku, choć miała świadomość tego, że gdyby chciała, mogłaby się odpowiednio wzbogacić, a to wszystko dlatego, że potrafiła wykryć złoto – nieważne czy znajdowało się ono głęboko w ziemi, czy w medalionie nieznajomej damy z wyższych sfer. Wyczuwała każdy najmniejszy jego pyłek. W obawie przed tym, że jej moc mogłaby zostać wykorzystana przez chytrych ludzi, ukrywała ten sekret wraz z rodzicami. Ale niestety dowiedziała się o tym niepowołana osoba, która przewróciła jej spokojne życie do góry nogami i zmusiła do… ucieczki. Odtąd Lee podróżuje do Kalifornii, która jak głoszą plotki: jest przepełniona złotem.
Przyznaję, przy pierwszym zetknięciu z powieścią byłam pewna, że to książka mocno średnia. Początek niby mnie zainteresował, a przez opisy płynęło się miło, szybko i swobodnie, a jednak przez długi, długi czas nie działo tyle, ile bym sobie w takiej książce życzyła. Jeżeli chodzi o dialogi znajduje się tu ich znikoma ilość, raczej jesteśmy zasypywani z góry do dołu opisami, a co mnie najbardziej boli – często opisami, które spokojnie możemy omijać wzrokiem, ponieważ nie wnoszą niczego nowego do fabuły.
Książka miała być przygodowa, miała trzymać w napięciu, i rzeczywiście – była taka, ale dopiero po 75% przekartkowanych stron. Czegoś mi w niej brakowało, czegoś… ożywczego. Gdyby uciąć trochę opisów, można by tu jeszcze wcisnąć wiele ciekawych wątków. Na szczęście nie było tak źle. Muszę przyznać, że ostatecznie wciągnęłam się na tyle, że przez pół dnia zastanawiałam się, gdzie mogę wypożyczyć kolejną wydaną przez wydawnictwo Jaguar część. Najzabawniejsze jest to, że nie potrafię napisać, dlaczego pod sam koniec poczułam, że ta powieść jest świetna. Może dlatego, że było tam tak dużo ciekawych postaci? Może dlatego, że byliśmy nieraz świadkami pędzącej akcji, która trzymała nas w napięciu? A może chodziło o samo przedstawienie motywu chciwości i pogoni za złotem? Nie mam pojęcia, dla mnie to czysta magia. I książka wcale nie musiała być taka znowu fantastyczna, żeby mnie zachwycić!
Leah to bohaterka, której nie da się nie lubić. Nie narzeka na swój los, bierze sprawy w swoje ręce i jeszcze nie obchodzi jej to, co się z nią stanie, kiedy może pomóc komuś innemu. To dziewczyna zaradna, o wielkim sercu, choć chwilami miewałam wrażenie, że nieco chłodna. Podczas pędzącej tętentem kopyt fabuły, mamy okazję dostrzec, jak na naszych oczach dorasta, zmienia się w kobietę, i jak trudne staje się dla niej wówczas oszukiwanie towarzyszy jej podróży.
Każda postać miała tutaj swój większy lub mniejszy udział i każda wydawała się być odpowiednio wykreowana. Szczególnie polubiłam przyjaciela Lee, który był w niej zakochany – czego ona oczywiście nie widziała, podobnie jak tego, że sama się w nim podkochuje. Kibicowałam im przez całą książkę, bo stanowili naprawdę zgrany duet, dlatego mam nadzieję, że gdy już dobiorę się do kolejnej części, dostanę odpowiednią dawkę romansowania tych dwoje! Nie widzę innej opcji – muszą ze sobą być.
W Złotowidzącej fajne jest to, że z początku obcy sobie ludzie, nagle zastępują głównej bohaterce rodzinę i stają się dla niej kimś cennym. Co prawda w książce nie zabraknie trupów, co mnie odrobinę przeraża, ponieważ wychodzi na to, że autorka nie ma skrupułów, gdy kogoś zabija, ale na szczęście oszczędza tych bohaterów, którzy są nam najbliżsi.
Pod sam koniec chciałam zwrócić uwagę na to, że to pierwszy przypadek, kiedy polski tytuł podoba mi się bardziej niż oryginalny, czyli Walk on Earth a Stranger. Nie potrafiłabym tego przetłumaczyć w taki sposób, aby brzmiało to w naszym języku dobrze, dlatego myślę, że dosadne nazwanie tej książki Złotowidzącą i określenie pierwszego tomu podtytułem: Ucieczka jest dobrym zabiegiem.
Myślę, że ta lektura nie spodoba się wszystkim, ale co niektórych, lubujących się w podróżniczych i gorących klimatach, na pewno do siebie przyciągnie, także jeżeli chcecie ją przetestować, nie słuchajcie innych, sami się za nią zabierzcie, szczególnie jeżeli lubicie wnikliwe opisy i powoli rozwijającą się akcję, która na końcu was usatysfakcjonuje.
http://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2018/08/w-pogoni-za-zotem-rae-carson-zotowidzaca.html
Kiedy absurdalność i wyobraźnia wkraczają w zgranym duecie do akcji, wiemy, ze będzie z tego niezła fantastyka. W końcu to jeden z najszerszych gatunków literackich, który zawdzięcza swoje istnienie nieograniczonej kreatywności autorów. Czy Złotowidząca wyczerpuje tematykę fantastyczną? A może powiela schematy, które mimo swobody umysłów są w tym gatunku częste? Nie będę...
więcej mniej Pokaż mimo to
Outsiderzy to ważna lektura, szczególnie dla amerykańskiego społeczeństwa. Ma w sobie klimat wczesnych lektur szkolnych, które kazano nam czytać w podstawówce czy gimnazjum. Wiecie, te o grupach znajomych, które zastępowały sobie nawzajem rodziny, a które zawsze w jakiś sposób kończyły się tragedią. Właśnie to miałam przed oczami, gdy czytałam Outisderów. Co ciekawe, napisała ją szesnastolatka (która dziś ma już siedemdziesiąt lat) i rzeczywiście w jakiś sposób widać tu jej młodzieńczy styl pisania. Susan Eloise Hinton wpadła na pomysł uwzględnienia gangów w swojej książce, ponieważ sama była świadkiem wojny dwóch z nich w swojej szkole średniej. To klasyk, który nawet dziś jest bardzo poczytny w Stanach Zjednoczonych. Na jego podstawie powstał film, a także krótki serial. Już sama renoma tej powieści powinna zainteresować niejednego czytelnika do podjęcia z niej swojej czytelniczej podróży, A czy ja sama do tego zachęcam?
OUTSIDERSKI KLIMAT W OUTSIDERSKIEJ KSIĄŻCE
Outisderzy to wyróżniająca się pośród innych młodzieżowych dzieł książka. Uwielbiam, gdy trafię na coś innego i dziwnego, i tak też było w przypadku powyższej lektury. Fabuła nie jest nie wiadomo jak fantazyjna, ale w strategicznych momentach rozpuszcza nasze serce jak gorącą czekoladę i zmusza do wylania tysiąca łez, które z powodzeniem mogłyby wypełnić całą szklankę. Można się w niej dopatrzeć tysiąca morałów, ale najważniejszy będzie ten, który samemu się wysunie.
Ta książka jest taka, jak się nazywa – outsiderska. Inna niż wszystkie inne, bo opowiada o tych, którzy również byli inni, a to niesie ze sobą pewien tragizm. Nie jest to powieść o kwiatkach i motylkach. Raczej sprowadza nas ostro do poziomu rzeczywistości i daje do myślenia. Jak dla mnie spokojnie mogłaby wejść do kanonu lektur szkolnych w Polsce i to na rzecz jakiejś nudnej książki, która jest mordęgą dla większości uczniów.
Może nie jest to powieść idealna, ponieważ w strategicznych momentach rzuca nam się w oczy brak opisowości konkretnych momentów, co zapewne ma związek z młodym wiekiem autorki, ale ten brak poetyckości, a wręcz twardy wydźwięk słów, pasuje do tej lektury, a szczególnie do jej głównego bohatera, który nie ukończył jeszcze czternastu lat.
Bardzo mnie cieszyło, że pomimo brutalności niektórych zdarzeń, wcale jej nie odczuwaliśmy. Podobnie było z wulgarnością, bo pomimo tego, że tu była, ani razu nie byliśmy świadkiem jawnego bluzgania.
Stąd emanuje dziwnie młodzieńcza siła. Mogę się tylko domyślać, że młoda Hinton chciała pokazać światu, tak samo jak Kucyk, że wszyscy jesteśmy tacy sami i niczym się od siebie nie różnimy.
PRAWDZIWI, BOHATERSCY OUTSIDERZY…
Możemy się domyślać, kim byli tytułowi outsiderzy. Moim zdaniem można pojąć ich dwojako – jako cały gang, a także jako dwóch chłopców, którzy należeli do tego gangu, a jednak nieco się od swoich kompanów różnili.
Wiecie co najbardziej zaintrygowało mnie, gdy tylko otworzyłam książkę? Opis bohaterów. Autorka zrobiła to w taki ciepły sposób, że nawet największy kryminał, który latał z kosą po mieście i wielokrotnie był w więzieniu, wydawał się nam być naszym najlepszym kumplem. Hinton po prostu chciała pokazać, że wszyscy pomimo swoich wad i zalet jesteśmy ludźmi. I takich ludzi też dostaliśmy – nie czystych kryminalistów, a osoby, których często życie zmuszało do radzenia sobie na własne nie zawsze do końca dobre sposoby.
Na początku nie mogłam przyzwyczaić się do spolszczonego imienia głównego bohatera, ale rozumiem ten zabieg – w końcu książka jest dla młodszych czytelników, którzy nie muszą rozumieć, jak dziwnym imieniem jest „Ponyboy”. Dopiero spolszczony Kucyk zyskuje tutaj miano dziwnego imienia, bo doskonale wiemy, co to takiego jest. Jednak muszę przyznać, że do samego końca nie mogłam się do tego przyzwyczaić. Kucyk i Oranżada. Dlaczego ich ojciec zrobił im taką krzywdę? Naprawdę dlatego, że lubił dziwne imiona?
Nasz główny outsider, czyli Kucyk, to chłopak, przy którym na myśl od razu przychodzi mi jedno określenie: „niewinny”. Niby pali jak smok i umie się bić, a jednak jako jeden z niewielu czuje się, jakby był kimś poza gangiem. Dzieckiem, które wciągnięto w całe to bagno, choć wcale tego nie chciał. Oprócz tego, że Kucyk należy do Bażantów, jest też bardzo mądrym chłopcem, który dobrze się uczy i osiąga dobre wyniki w biegach. W pewnym momencie nie rozumie już, po co to wszystko robią. Czuje również niesprawiedliwość tego świata, bo przecież to Bażanty są z góry spisane na niepowodzenie społeczne. Z jego perspektywy wszystkie zdarzenia wydają się takie prawdziwe i smutne. Jako bohatera naprawdę idzie go polubić, choć jednocześnie cały czas widzimy w nim dziecko, a więc jego dziecięce postępowanie.
Podobnym do niego bohaterem jest Johnny. Naprawdę, tylko o tym ciemnookim chłopcu przeczytałam i od razu chciałam go przytulić do swojej piersi, szpecąc: „Nie bój się, chłopcze, ja cię obronię!”. Przerażony, zamknięty w sobie, cichy i kochany przez cały swój gang. Jak to stwierdził Kucyk: maskotka gangu. Wydaje mi się, że to najbardziej niesprawiedliwie potraktowana przez życie postać. Od początku do końca tragiczna. Johnny był szesnastoletnim przyjacielem Kucyka. Naprawdę dobrze się dogadywali i zawsze stali po swojej stronie. Nie gorzej przedstawiała się reszta bohaterów, choć było ich naprawdę wielu.
Najbardziej umiłowałam sobie zestawienie trójki braci – Kucyka, Oranżady i Darry’ego. Każdy z nich był zupełnie inny i łączyły ich zupełnie inne relacje. Oranżada był na przykład tłukiem, który pozytywnie podchodził jednak do życia, a Darry to ten chłodny i wymagający, który poświęcił swoje życie rodzinie, starając się zastąpić reszcie ojca i matkę. Czytając o nich, sama chciałam mieć takich braci.
Bażantów było dużo, ale chyba jednym z najbardziej znaczących był tutaj Dally – ten największy kryminał, który jednak miał serce. Wszyscy Bażanci mieli serca i traktowali siebie nawzajem jak rodzinę, choć nieraz sami strzelili sobie w mordę. Właśnie ta rodzinność i ciepło otoczone odmiennością tak bardzo mnie wzruszało. Naprawdę bym się nie obraziła, gdybym spotkała takich Bażantów na ulicy, choć znając ich, zapewne stosowaliby wymyślne (lub trochę mniej) sposoby na podryw.
Towary to drugi gang. W przeciwieństwie do tego pierwszego byli bogaczami, którzy uważali siebie za kogoś lepszego. Czerpali przyjemność z przypadkowego nawiązywania bójek (szczególnie z Bażantami), ubierania się w drogie ciuchy i piciu do uporu alkoholu. Sama należąca do tego typu gangu dziewczyna oznajmiła, że trochę zazdrości Bażantom, ponieważ Towary są w środku chłodni i puści. Te zestawienie naprawdę robiło wrażenie.
Fabuła w większej mierze opowiada o Kucyku i Johnnym, którzy pewnego dnia muszą uciekać, ponieważ dokonali pewnej niewybaczalnej zbrodni. Los jednak sprawia, że mają szansę na odkupienie.
Co do bohaterów nie mam żadnych zastrzeżeń. Tak samo jak zostali na początku przedstawieni, tak potem byli również prowadzeni. Ta różnorodność i charakterystyczne dla każdego cechy były bardzo wyraźne ukazane. Do tej pory mam przed oczami każdego z nich, choć na początku myślałam, że ogrom bohaterów sprawi, iż łatwo się pogubię. Otóż nie – wszystkich widzimy w naszej głowie razem, ale też osobno. Przyjaciele i rodzina, która stara się przeżyć w tym okrutnym świecie. Naprawdę ogromne brawa za stworzenie tak prostych, a zarazem skomplikowanych postaci.
Podsumowując. Outsiderzy to książka o tych, którzy byli inni i przez to musieli sobie radzić tak, jak kazało im życie, nawet jeżeli czuli się niesprawiedliwie przez nie potraktowani. To także książka o tym, jak przyjaciele mogą w pewnym momencie stać się twoją własną rodziną i jak wiele potrafią dla ciebie poświęcić, brukając własne imię. Outsiderzy pokazują, że niczym się między sobą nie różnimy, nawet jeżeli zupełnie inaczej żyjemy, a płomienne bitwy o to, kto jest lepszy, nie są potrzebne, by to zrozumieć. To książka z morałem, która zmusi nas do przemyśleń. Pozwoli nam znaleźć w niesprawiedliwości coś, co uleczy nasze stroskane serca. I o to chyba właśnie chodziło. Ja na pewno jeszcze nieraz do niej wrócę!
https://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2019/01/inna-niz-wszystkie-inne-susan-eloise.html
Outsiderzy to ważna lektura, szczególnie dla amerykańskiego społeczeństwa. Ma w sobie klimat wczesnych lektur szkolnych, które kazano nam czytać w podstawówce czy gimnazjum. Wiecie, te o grupach znajomych, które zastępowały sobie nawzajem rodziny, a które zawsze w jakiś sposób kończyły się tragedią. Właśnie to miałam przed oczami, gdy czytałam Outisderów. Co ciekawe,...
więcej Pokaż mimo to