-
ArtykułyWeź udział w akcji recenzenckiej i wygraj książkę Julii Biel „Times New Romans”LubimyCzytać2
-
ArtykułySpotkaj Terry’ego Hayesa. Autor kultowego „Pielgrzyma” już w maju odwiedzi PolskęLubimyCzytać2
-
Artykuły[QUIZ] Te fakty o pisarzach znają tylko literaccy eksperciKonrad Wrzesiński25
-
ArtykułyWznowienie, na które warto było czekaćInegrette0
Biblioteczka
2023-02-19
2023-01-22
Podręcznikowe ale wydaniu akademickim omówienie historii pradziejowej ziem obecnie nazywanymi polskimi. Należy pamiętać, że nie jest to historia Polski w znaczeniu jakim na co dzień używamy tego terminu. Z konieczności autorzy opisują także historię całego regionu Europy Środkowo-Wschodniej a nawet sięgają po skalę całego kontynentu. Kultury archeologiczne są zazwyczaj o bardzo płynnych i umownych granicach „czaso-przestrzennych”. Skąpość zabytków kultury materialnej powoduje, że do interpretacji znalezisk nad Wisłą wykorzystuje się bogatsze w treść artefakty odnalezione często o 1000 km dalej ale z tego samego czasu. Na tej podstawie dokonuje się naukowej interpretacji przez analogię. Początkiem cezury czasowej jest tak naprawdę ustąpienie ostatniego zlodowacenia co dla ziem polskich było z geologicznego punktu widzenia wczoraj. Gdyż możemy przejąć daty od pięćdziesięciu do dwunastu tysięcy lat temu. Autor chronologicznie i w sposób usystematyzowany przedstawia to, co wiemy lub bardziej domyślamy się na temat pradziejów. Pomimo, że interesuje się tym tematem i już czytałem sporo książek na ten temat, gubiłem się w morzu szczegółów i interpretacji, co już po pewnym czasie nużyło. Pradzieje ale też wczesne średniowiecze charakteryzują się zupełnym brakiem lub szczękowym występowaniem źródeł pisanych. To powoduje, że nic pewnego nie można w temacie powiedzieć a jednocześnie jest wielkie pole do interpretacji i budowania hipotez przez naukowców co bardziej odważnych i obdarzonych wyobraźnią. Z baku laku nawet w takim podręcznikowej formie przywołuje się najróżniejsze hipotezy które są uwiarygadniane tylko tym, że twierdzi tak, taki a taki profesor w takiej a takiej publikacji. To ma już wystarczyć, za naukowe usankcjonowanie stwierdzeń, co do których nie ma żadnych dowodów ani wyraźnych przesłanek. Równie dobrze mogłoby to brzmieć w ten sposób, że pan Stanisław z Gdańska uważa to a to, a tym czasem Pani Basia z Łodzi dla równowagi ma odmienne mniemanie. Ciężko jest nam zaakceptować fakt, że tak naprawdę nie wiemy zgoła nic jeżeli chodzi o jakiekolwiek szczegóły z historii pradziejów. Jednak pasjonaci i czytelnicy chcieliby chociaż usłyszeć legendę na ten temat, a takie naukowcy, jak wszyscy ludzie z potencjałem intelektualnym potrafią stworzyć, aby zaspokoić na to potrzebę rynku. Bardzo mi autorzy zaimponowali swoim ostrożnym i wywarzonych stanowiskiem w zakresie etnogenezy Słowian i obowiązującej przez dziesięciolecia tezy autochtoniczności Słowian na ziemiach w dorzeczu Odry i Nysy. Agresywny nacjonalizm niemiecki przywłaszczał sobie jakieś dziedziczno- przyrodzone prawa do ziemi na wschodzie Europy. To musiało rodzić reakcję i na zasadzie kontr tezy, że jest odwrotnie. To Słowianie mają dziedziczne prawa do tych ziem, a germanie są tylko najeźdźcami zewnątrz. W latach po II Wojnie Światowej teza o autochtoniczności Słowian została hiper awansowana do rangi doktryny państwowej i była używana na potrzeby jak najbardziej aktualnej polityki. Właśnie teza o autochtoniczności Słowian na ziemiach polskich pokazuje niedowład naukowy dla tej dziedziny wiedzy. Naczelny argument zwolenników autochtonicznej teorii sprawdza się w zasadzie do jednego paradygmatu:, „a udowodni z całą pewnością, że jestem w błędzie?”. To tak jakby można było skazywać ludzi tylko za przestępstwa do których sami się przyznali. Ponieważ dowody zbrodni i zeznania świadków mają charakter zewnętrzny i niedoskonały.
W absolutnym zarysie i z pełną świadomością, że mogło być inaczej możemy powiedzieć, że w czasach glacjalnych nie było w Polsce wcale osadnictwa ludzkiego. Ciężko jest żyć na ziemi na której zalega 2 kilometry lodu. Najstarsze znaleziska które występują na południowych skrawkach naszego kraju są datowane na około 500 tysięcy lat temu. Pamiętajmy, ze mówiąc o znaleziskach, to mamy na myśli np. jeden paliczek palca hominidów czy praczłowieka znalezionego gdzieś w szczelinach jaskini krasowej. Generalnie gdy wyobrażamy sobie filmową scenerię mamutów przemierzających mroźne równiny i polujących na nich neandertalczyków, czy już nawet homo sapiens sapiens, to ten obraz dotyczy bardziej południowej Francji, gdyż Polska przez większość czasu była lodową pustynią lub jałową tundrą. Wraz z początkiem holocenu łowcy i zbieracze zapuszczali się także w swoich migracja na tereny polskie. To co najważniejsze dla archeologów czyli kultury neolityczne zaczęły się na terenie naszego kraju gdzieś od 7 tysiąclecia. Można w dużym stopniu hipotetycznie prześledzić najście nowego stylu życia- produkcji rolniczej i hodowlanej na naszych ziemiach od południa Europy, gdzie szlak prowadził przez Bramę Morawską i Kotlinę Kłodzką do wnętrza Niżu Polskiego. Pojawiły się wreszcie i u nas gliniane naczynia stanowiące podstawę do różnicowania kultur archeologicznych ich intepretowania na podstawie tych właśnie skorup. Przynależność etniczna tych pierwszych rolników i hodowców jest zagadką nie do rozwiązania. Należy pamiętać, że ta polska rewolucja neolityczna ograniczała się tylko do enklaw osadniczych z najlepszą ziemią do najprymitywniej uprawy. Jedocześnie przez tysiąclecia utrzymywały się grupy ludzie uprawiające zbieracko-łowiecki tryb życia.
Nie wdając się w szczegóły około 2 tysiąclecia objawiły się pierwsze symptomy przyszłej kultury łużyckiej. Kultury opartej w dużej mierze na metalu jakim jest brąz. Pojawiły się w pokładach archeologicznych tego czasu piękne przedmioty zbytku jak metalowe elementy stroju, rynsztunku wojownika, pięknie zdobiona i delikatnie wyrabiana ceramika. To właśnie w czasie trwania tej epoki powstały pierwsze osady umocnione o zabudowie kolektywnej. Słynny gród w Biskupinie jest zabytkiem kultury łużyckiej. Pamiętajmy, że tak kultura archeologiczna nie ma nic wspólnego z kulturą i ludnością Słowiańską, która w tych czasach z pewnością jeszcze nawet się na dobre nie wyodrębniała ze wspólnego indoeuropejskiego pnia.
Z VIII w. p. n. e. powstała na terenie Polski kultura oparta na żelazie, która wpisywała się w ogólnoeuropejskie zjawisko jakim było kultura halsztacka. Idąc ekspresowym przeglądem to około IV w. p. n. e. teren Polski jak i inne części naszego regionu został ogarnięty ekspansją etniczna i kulturową Celtów. Te zjawisko trwało około 400 lat i jest nazywane okresem lateńskim. W ten sposób przechodzimy powoli do przedświtu naszej cywilizacji czyli czterechsetnego okresu wpływów rzymskich. Trudno, to pewnie wielu zaakceptować ale to właśnie w tym okresie nasze terytorium służyło jako stacja pośrednia i wylęgarnia dla licznych słynnych ludów wschodniogermańskich, który przetaczali się z północy przez tereny naszego kraju. Słynni Goci zanim założyli swoje nadczarnomorskie państwo i zagościli w kronikach rzymskich jako śmiertelnie niebezpieczni barbarzyńcy gościli na Żuławach i wzdłuż Wisły i Bugu zmierzali ku swojemu przeznaczeniu. W centralnym rejonie naszego kraju przez kilka stuleci gościli Wandalowie i Gepidowie. Na zachodnich rubieżach swoje kilkusetletnie siedziby mieli Burgundowie. Te ludy zostawiły po sobie swoje archeologiczne piętno. Gdy okres „burzy i naporu” się skończył, gdy Germanie wyżywali się na południu Europu, a to co po nich zostało dodatkowo rozryte najazdem Hunów i innych azjatyckich koczowników. Na przełomie VI i VII w. n. e. wyroili się ze swoich naddnieprzańskich siedzib Słowianie. Którzy z racji swojego oddalenia od okna cywilizacyjnego byli niespecjalnie zaawansowani cywilizacyjnie ale za to żywotni, ruchliwi i co najważniejsze bardzo liczni. W krótkim czasie zaludnili tereny od ujścia Łaby po przez wschodnie Alpy aż do terenów północnej Grecji aby z wielkim przytupem wejść w okres historyczny dla naszego regiony Europy.
Podręcznikowe ale wydaniu akademickim omówienie historii pradziejowej ziem obecnie nazywanymi polskimi. Należy pamiętać, że nie jest to historia Polski w znaczeniu jakim na co dzień używamy tego terminu. Z konieczności autorzy opisują także historię całego regionu Europy Środkowo-Wschodniej a nawet sięgają po skalę całego kontynentu. Kultury archeologiczne są zazwyczaj o...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-01-06
Prof. Jerzy Strzelczyk to zasłużony mediewista do wczesnego średniowiecza ze szczególnym uwzględnieniem historii Słowian zachodnich oraz najwcześniejszych stosunków słowiańsko-germańskich. Dobie pióro przy jednoczesnej umiejętność przystępnego przedstawienia zawiłych i niejasnych kwestii związanych ze wczesnym średniowieczem sprawiły, że jest znanym autorem profesjonalnych prac popularnonaukowych. Zajmując się najstarszą historią Słowian zachodnich nie sposób pominąć wątku związanego z przejściową obecnością Wandalów oraz Gotów na ziemiach współczesnej Polski. Stąd pewnie zainteresowanie prof. Strzelczyka tym wymarłym dzisiaj bez potomnie w tradycji historycznej ludzie. Plamiona wschodniogermańskie od początków I w. n.e. przewalały się przez tereny dorzecza Odry i Wisły. Z różną intensywnością posuwały się na południe z czego Wandale wybrali południowy zachód, zaś Goci południowy wschód. Co ciekawe te dwa bratnie plemiona przez cały okres swojej historii będą się wzajemnie zwalczać i konkurować między sobą. Wandalska obecność na ternach polskich mogła łącznie wynieść blisko 400 lat. Historycy i archeologowie spierają się na temat tego czy germanie byli twórcami lub dominującymi współtwórcami kultury przeworskiej. Specyficznej kultury właściwej dla terenów polskich, która masowo używała żelaza. Nie rozstrzygając tego sporu należy ostrożnie założyć że ten wpływ był bardzo duży. Wandalowie przed swoją „rzymską przygodą” dzielili się na dwa odłamy Silingów, którzy siedzieli na terenach wokół dolnej Odry oraz Hasdingów mających siedziby już bliżej rzymskiego Limesu na terenach górnej Cisy. Zapewne pod naporem Hunów i innych koczowników wyruszyli w swoją wiekopomną wędrówkę aby w noc sylwestrową 406 r. n.e. przekroczyć Ren i rozpocząć kilkudziesięcioletni okres zdobywania plądrowania posiadłości Cesarstwa Zachodniego i dalszej ekspansji aż do geograficznego ich kresu. Szlak ich wiódł przez Północną Galię na Półwysep Iberyjski, gdzie po kilkunastoletnim pobycie przeprawili się brawurowo przez Cieśninę Gibraltarską aby w drodze barbarzyńskiego „blizkrigu” podbić zasobną rzymską Afrykę Północną. Wandalowie po przez długość swojego rajdu ustanowili swoisty rekord w czasach Wędrówek Ludów. Najsłynniejszym władcą Wandalskim okazał się Genzeryk, który nie tylko mocną stopą osadził swój lud na nowych siedzibach ale prowadził mocarstwową politykę w zachodni basenie Morza Śródziemnego. Gdzie flota wandalska nie miała sobie równych. Ukoronowaniem tej wandalskiej przewagi w tym czasie było zdobycie i złupienie Rzymu 455r. Po śmierci Genzeryka, państwo Wandalów stało się mniej aktywne ale twardo utrzymywało wywalczone wczesniej zdobycze. Kres przyszedł nagle i nieoczekiwanie. Ekspedycja wojsk bizantyjskich pod wodzą słynnego Belizariusza nadspodziewanie łatwo powaliło to jedyne państwo germańskie w Afryce. To co zaskakujące, to że klęska militarna przełożyła się właściwie na unicestwienie etniczne Wandalów lub przynajmniej zniknięcia ich z kart historii. Jest to jedne duże plemię germańskie z tamtej epoki, które nie pozostawiło po sobie w spadku nowożytnego narodu czy chociaż tradycji państwowej.
Strzelczyk sporo uwagi poświęca „odwandalizowaniu” plemienia Wandali. Był to lud, który w swoim okrucieństwie i zaborczej polityce niczym specjalnie się nie wyróżniał na tle realiów epoki. Termin wandalizm został ukuty przez rzymsko-chrześcijańską historiografię, która jest na dzisiaj jedynym źródłem opisującym historię tego ludu. Sami Wandalowie nie pozostawili po sobie żadnych źródeł pisanych. Wyżywano się na nich za ich heretyckie wyznanie –byli arianami- i za zniszczenie stołecznego miasta Rzymu, co było widomym dowodem końca pewnej epoki. Termin „wandalizm” jest już tak mocno osadzony w kulturze, że szkoda energii na jego prostowanie ale należy mieć na uwadze jak mocno tendencyjna lub kłamliwa potrafi być pamięć historyczna nawet ta uświęcona blisko dwutysiącletnią tradycją.
Redakcyjnie książka dzieli się na dwa działy. Pierwszy w mojej opinii najwartościowszy jest opisem całej znanej nam historii Wandalów zarówno na podstawie źródeł pisanych jak i archeologicznych. Autor stara się nie gmatwać przekazu, nie opiniować wydarzeń, ogranicza się do samych bezspornych lub zaakceptowanych przez naukę faktów. Druga cześć jest już dużo mniej wartościowa. Są to już subiektywne spekulacje autora. Począwszy od różnych alternatywnych hipotez po przez radosną twórczość kończąc. Co ciekawe aby snuć hipotezy badawcze prof. Strzelczyk musiał powtarzać wciąż te same fakty, które już wybrzmiały w pierwszej części książki, co jest najlepszym dowodem na to, że przy takiej szczupłości źródeł kreacja daleko idących interpretacji jest zadaniem karkołomnym a już na pewno o nienaukowym charakterze. Ale rozumiem tą pokusę. Tak wielkie są oczekiwania czytelników, aby naukowcy wszystko wiedzieli i wszystko potrafili wytłumaczyć, że trudno gasić te przecież relatywnie niewielkie zainteresowanie współczesnego świata tymi zamierzchłymi czasami. Do tego dochodzi ta niezwykła przyjemność jaką jest wypełnianie swoją twórczością wielkich dziur naszej aktualnej wiedzy w wspomnianym temacie. Ja też to lubię robić na swój użytek i co ciekawe często dochodziłem do tych samych wniosków co Pan profesor. A to jest najlepszym dowodem, że historia w rzeczywistości potoczyła się zupełnie inaczej😉
Prof. Jerzy Strzelczyk to zasłużony mediewista do wczesnego średniowiecza ze szczególnym uwzględnieniem historii Słowian zachodnich oraz najwcześniejszych stosunków słowiańsko-germańskich. Dobie pióro przy jednoczesnej umiejętność przystępnego przedstawienia zawiłych i niejasnych kwestii związanych ze wczesnym średniowieczem sprawiły, że jest znanym autorem profesjonalnych...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-11-06
Mamy do czynienia z odważną próbą zdemitologizowania jednego z pomniejszych mitów powstania warszawskiego. To właśnie mniejsze i większe tego typu zmitologizowane zdarzenia historyczne tworzą współczesny wielki „chochoł narodowej pamięci” jakim jest aktualny ale i też z minionych okresów mit powstania warszawskiego. Współcześnie temat tego najtragiczniejszego epizodu historii naszego narodu jest tak pokrętnie przedstawiany na bieżące potrzeby przeróżnych paskarzy handlujących pamięcią narodową jak jeszcze nigdy dotąd. Naprawdę zdumiewa mnie, że współcześnie opiewa się tylko w samych superlatywach tą największą operację wojskową AK po przez wypowiadane przez politykierów andronów, po przez odgrywanie inscenizacji rekonstrukcyjnych w atmosferze rodzinnego pikniku bez choćby minimalnej refleksji i zadumy nad bezmiarem ofiar. Dzisiaj ten temat jest jednoczenie narodową pompą i świętością, a z drugiej strony emblematy powstańcze czy imitacje białoczerwonych opasek noszą na koszulkach osiedlowe zakapiory, które następnie „wymajeni” w te narodowe symbole szczają pod śmietnikiem czy rzygają na przestanku. Temat powstania jest na tyle „tani” że bez żenady może po niego sięgnąć każdy „rympał”. To samo tyczy się „półświatka politycznego”. W tegorocznych obchodach wyróżnił się Mejza – skompromitowany poseł z obozu PIS-u, który w mediach społecznościowych eksplodował temat rocznicy powstańczego zrywu dla przypomnienia o swoim istnieniu. To wszystko działa na zasadzie przysłowia: „Przykleiło się gówno do okrętu i krzyczy płyniemy”.
Sama książka wyszła z pod pióra osoby, która jeszcze nie dysponuje dobrze wyrobionym warsztatem pisarskim. Dla przykucia uwagi lub innych powodów autor częstuje nas wielostronicowymi hiper naturalistycznymi opisami rozerwanych ciał, masakry itp. Kolejne kwestia to filozoficzne wykładnie autora. Zgadzałem się z nim co do tezy ale ich sposób argumentowania był nurzący a miejscami infantylny. Ale z drugiej strony jest to kompletne naukowe studium przypadku. Mamy przeanalizowane źródła do opisu eksplozji niemieckiego pojazdu opancerzonego, dotychczasowy stan historiografii na ten temat oraz odbicie tego nieszczęśliwego wypadku w kulturze. Zdecydowanie za mało jest takich książek jak ta. Potrzeba dziś wiele odwagi cywilnej i determinacji aby mówić o tej największej narodowej hekatombie inaczej niż podług oficjalnie wypracowanego mitu.
Mamy do czynienia z odważną próbą zdemitologizowania jednego z pomniejszych mitów powstania warszawskiego. To właśnie mniejsze i większe tego typu zmitologizowane zdarzenia historyczne tworzą współczesny wielki „chochoł narodowej pamięci” jakim jest aktualny ale i też z minionych okresów mit powstania warszawskiego. Współcześnie temat tego najtragiczniejszego epizodu...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-11-29
Anne Apfelbaum podchodzi do swojej pracy zupełnie przeciwstawianie niż jej obślizgły i oportunistyczny mąż Radosław Sikorski, który słynie już od lat z ignorancji oraz instrumentalnego posługiwania się historią dla swoich celów. Najpierw był politycznym wychowankiem kuriozalnego Lecha Kaczyńskiego, aby zdradzić swego mecenasa dla kariery w strukturach Platformy Obywatelskiej. Żona Anne, na polu historiografii, jest zgoła odmienna. Cechuje się niezwykłą dokładnością, dla mnie wręcz nadmierną kazuistyką. Jej narracja historyczna jest liniowa, poukładana i do bólu przewidywalna. Taki sposób opisu minionych zdarzeń może nie jest porywający, ale bardzo pomaga poznać konkretne wydarzenia osobom, dla których są to informacje nowe lub uporządkować wiedzę tych, którym temat już się obił o uszy. Temat głodu na Ukrainie jest w swej esencji odpychający swą turpistyczną „scenografią”, z drugiej strony wciągający, gdyż można się przekonać, że w współczesnym świecie, niby cywilizowanej Europie, rząd może zaplanować i przeprowadzić wyrachowaną kampanie terroru, aby zamorzyć głodem wybraną grupę społeczną przy aprobacie innych grup społecznych oraz milczącej obojętności całego pozostałego społeczeństwa. Surrealistyczności całej sytuacji dodaje fakt, że klęska głodu miała miejsce na terenie bodajże najbardziej żyznego kawałka ziemi na całym globie. Myślę, że temat ekonomicznego łamania oporów niepożądanych przez władzę grup społecznych i środowisk jest bardzo aktualny w obliczu obecnych prób pisowskiego rządu zdominowania wszystkich sfer życia w społeczeństwie. Pewne grupy są bezczelnie przekupywane i dla partykularnych interesów legitymizują władzę, która inne kręgi narodu próbuje zastraszyć, ogłupić lub zniszczyć np. ekonomicznie, poprzez zakaz wykonywania działalności gospodarczej lub swojego zawodu. Współczesny zglobalizowany świat daje nikczemnej władzy wiele niespotykanych wcześniej możliwości wyniszczenia oponentów. Na przykład elektroniczny obieg pieniądza przez w pełni kontrolowane i uzależnione od dobrej woli władzy banki. Każda niepożądana jednostka może mieć jedną operacją w systemie zablokowany dostęp do swoich oszczędności, bieżących przychodów, czy nawet możliwości regulowania swoich należności za większość usług niezbędnych do funkcjonowania naszej codzienności. Jesteś niepokorny – system bankowy na polecenie „wielkiego brata” ciebie wyłącza i jesteś wyjęty spod jakiegokolwiek obiegu. TO jeszcze nigdy wcześniej nie było tak proste. Ale wracając do „Wielkiego Głodu na Ukrainie”, książka Anne Apfelbaum uzmysłowiła mi, że Ukraińcy mają spory problem uznania tej wielomilionowej zgłady części swojego narodu za zbrodnię ludobójstwa. Rosja i kraje od niej zależne lub powiązane biznesowo oczywiście zaprzeczają w ogóle skali, jak i w pewnym sensie autentyczności tego złowieszczego wydarzenia historycznego. Ale co było dla mnie zaskakujące, duża cześć zachodniego, czyli wolnego Świata także nie garnie się do uznania tego kataklizmu za zbrodnię ludobójstwa. Z pewnością skala tej tragedii jak i niewyobrażalna perfidia własnego rządu unicestwiającego w ten okrutny sposób swoich obywateli z pewnością nie mieści się w głowie niejednemu wychowanemu z dostatku i nudnej poprawności politycznej. Ale czy tylko to jest tego powodem? Myślę, że występuje tutaj podobny syndrom stosunków międzynarodowych z jakim my zmagaliśmy się związku ze sprawą mordu katyńskiego. Po prostu barbarzyństwo rodem z najazdów mongolskich jest tak obciążającym odium dla sprawców, że wszyscy którzy z nimi paktowali, współpracowali i pomagali są po trosze tak samo winni. Więc co miał zrobić taki choćby Churchill, przyznać się, że pomagał i umizgiwał się do masowego mordercy Stalina? Najwygodniejsze jest w takim wypadku wypieranie i ignorowanie faktów. Nie mówiąc już o tym, że cudza krzywda średnio boli, a rynki zbytu na swoje towary dobrze mieć.
Anne Apfelbaum podchodzi do swojej pracy zupełnie przeciwstawianie niż jej obślizgły i oportunistyczny mąż Radosław Sikorski, który słynie już od lat z ignorancji oraz instrumentalnego posługiwania się historią dla swoich celów. Najpierw był politycznym wychowankiem kuriozalnego Lecha Kaczyńskiego, aby zdradzić swego mecenasa dla kariery w strukturach Platformy...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-08-23
Jest to klasyczna synteza bardzo obszernego tematu jakim jest całościowa historia Starego Kontynentu, która siłą rzeczy nie może wnosić nic rewolucyjnego lub odkrywczego, ale nie jest to też zapewne jej zadaniem. Ja posłużyłem się nią do uporządkowania swojej wiedzy w tym zakresie jak i do spojrzenia na złożone procesy geohistoryczne w jakimś sensie powiązane w uniwersalną całość. Książka stanowi panoramiczny obraz historii Europy, który jest atrakcyjny zarówno dla amatora, dla którego jest to pierwsze zetknięcie z historią Starego Kontynentu, jak i pasjonaty historii, który może sobie powiązać pewne wyizolowane fakty w logiczną całość. Osobiście uważam, że konstruowanie spójnej europejskiej historii jest nader sztuczne i nie wytrzymuje konfrontacji z faktami historycznymi. Książka autora jest wpisana we współczesną nowomowę publicystyczno-naukową, traktującą o tym, że jesteśmy jedną wielką europejską rodziną. Kontynent europejski, choć nie jest wielki obszarowo, stanowi siedzibę niezwykle bogatej mozaiki kulturowej, religijnej i politycznej. Podział religijny Europy na świat kultury łacińskiej i greckiej jest widoczny jeszcze do dzisiaj. Do początków XX w. były to naprawdę dwie biegunowo odległe od siebie cywilizacje, które specjalnie się wzajemnie nie potrzebowały. To jest zadziwiające, że żaden kraj, który dobrowolnie lub siłą przyjął chrześcijaństwo w formie łacińskiej, nigdy już w historii nie przeszedł na wersję prawosławną i odwrotnie. Ten sam mechanizm religijny powtórzył się 500 lat później w dobie reformacji. Każdy kraj, w którym reformacja zwyciężyła i przejęła władzę, nigdy już nie powrócił na łono kościoła sterowanego z Rzymu. Jak wielka przepaść była między demokratycznymi kantonami dzisiejszej Szwajcarii a barbarzyńską tyranią choćby takiego Cara Iwana IV. Trudno zestawić te dwa światy obok siebie jako pasujące do siebie tryby jednego procesu dziejowego. Nawet współcześnie jak wielka jest cywilizacyjna, światopoglądowa i religijna różnica między choćby luterańską i gospodarną Holandią a senno-leniwą katolicką Apulią w południowych Włoszech. Jak do tej niby całej i zintegrowanej całości pasuje Albania? Kraj, który swoją historią, kulturą i religią jest jakby z nie z tego świata. Różnorodność i wielobiegunowość Europy jest faktem. A co zaskakujące ta różnorodność stale się powiększa pomimo pozornego uniwersalizmu popkulturowego typu zachodniego.
Jest to klasyczna synteza bardzo obszernego tematu jakim jest całościowa historia Starego Kontynentu, która siłą rzeczy nie może wnosić nic rewolucyjnego lub odkrywczego, ale nie jest to też zapewne jej zadaniem. Ja posłużyłem się nią do uporządkowania swojej wiedzy w tym zakresie jak i do spojrzenia na złożone procesy geohistoryczne w jakimś sensie powiązane w...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-07-29
Jeżeli brać na poważnie tytuł tej książki z postawioną w niej tezą, to więcej niż ¾ treści jest po prostu nie na temat. Gdyby nie to, że interesuję się paleontologią i historią Ziemi, ciężko byłoby mi przebrnąć przez ten chaotyczny potok myśli i skoki tematyczne. Poza tym po raz kolejny zaważyłem, że w popularnonaukowych pozycjach tego typu autorzy lubują się w lansowaniu swojej postaci. Całymi stronicami opisują gdzie nie byli, z kim nie gadali, jakie to mieli przeżycia itp. Czyżby to była współczesna forma naukowego celebryctwa? Ale przechodząc do sedna, autor w wielu miejscach postawił dość trafne stwierdzenia. Mianowicie, od lat naukowcy dzielą się w opiniach na temat wpływu człowieka na wymieranie mega fauny z okresu późnego plejstocenu. Pojawienie się człowieka współczesnego na zupełnie nowych terenach musiało wywołać prawdziwą rewolucję dla danego środowiska. Człowiek jest zwierzęciem dużym. Zwierzęciem, które dużo je i potrzebuje sporo czerpać ze środowiska, aby zaspokoić swoje potrzeby. Plejstoceński łowca-zbieracz zabijał każde zwierzę, które było w jego zasięgu lub było opłacalne pod kątem zużytej energii na jego upolowanie. Człowiek pierwotny jako jedyny gatunek w historii Ziemi dysponował bronią masowego rażenia, a mianowicie ogniem. Celowe podpalenia powodowały niekontrolowane olbrzymie pożary, które niszczyły całe biotopy. Z badań archeologicznych na wyspach Pacyfiku można zauważyć, że pierwsi ludzcy zdobywcy często na takim ograniczonym obszarze wywoływali pożar, który trawił wszystko do gołej ziemi. Człowiek rozumny dysponował śmiercionośnymi narzędziami do polowań oraz doskonaloną przez tysiąclecia techniką łowiecką.
Plejstoceńscy myśliwi największe korzyści uzyskiwali polując na duże zwierzęta. Stosunek ceny do zysku jest w tym wypadku jednoznacznie korzystny. Dużo efektywniejsze jest polowanie na stosunkowo powolne i wielkie zwierzęta, przez to łatwiejsze do wytropienia i takie, które po upolowaniu dostarczają pożywienia dla całej hordy przez wiele dni. Myślę, że jeżeli mieli do wyboru polowanie na szybkie i czujne jelenie, które dawały stosunkowo niewiele mięsa, woleli polować na ociężałą i powolną górę mięsa jaką był mamut, mastodont czy prehistoryczny żubr. Przeciwnicy tego założenia powiedzą, że polowanie na wielkiego mamuta było bardzo niebezpieczne i ryzyko kalectwa lub śmierci nie skłaniało ludzi do polowania na te zwierzęta. No tak, ale przeważnie polowano na osobniki młodociane, stare lub ranne, które z pewnością były w zasięgu łowców. Poza tym dobrze wyważone włócznie, zakończone specjalistycznymi „grotami na słonie” ( bardzo duże, długie do 15cm i płaskie) umożliwiały walkę na dystans lub prowadzenie strategii na wykrwawienie swojej ofiary.
Koronnym dowodem na teorię „wielkiego zabijania” jest pojawienie się człowieka na kontynencie amerykańskim. Gdy tylko pojawił się tam ludzka stopa - 12 000 lat temu - rozpaczał się proces wyginięcia tylko wielkich ssaków. Wyniszczanie trwało około 2 000 lat. Ludzie wybijali wszystkie duże zwierzęta na danym obszarze, dobrze odżywieni szybko się mnożyli i przesuwali się dalej na południe, w głąb dziewiczych terytoriów. Tryb rozrodczy dużych ssaków jest bardzo długi. Na przykład ciąża słonia trwa około dwóch lat i ewentualne nowe pokolenie może przyjść co 4 lata. Nie inaczej musiało być z mamutami. Intensywne polowania powodowały, że zwierzęta nie były w stanie odtworzyć straty co podworowało przez stulecia stopniowy spadek ich liczebności i średniej wagi.
Brak wielkich roślinożerców wywołał głód wśród wielkich drapieżników, jak chociażby u lwa amerykańskiego, który aby przeżyć musiał polować na dużą zwierzynę. Skutek to wygniecie ofiar oraz ich oprawców. Zawsze myślałem, że pierwsi amerykańscy pionierzy odkrywali w swoim pochodzie na Zachód kontynentu kraj dziewiczy i niedotknięty działalnością człowieka. A tutaj taka niespodzianka. 12 000 lat temu przeszedł przez cały kontynent ludzki front, który gruntownie przeorał całe dotychczasowe środowisko. Wygniecie wielkich saków spowodowało radiację średniej wielkości gatunków, takich jak chociażby jelenie, które zajęły opuszczone miejsce, a były już na tyle szybkie i przebiegłe, że nie dawały się tak łatwo pochwycić ludziom. Zmiany w świecie zwierzęcym musiały mieć konsekwencje we florze kontynentu, odmieniając na zawsze oblicze roślinności „Nowego Świata”.
Na koniec autor podsunął mi ekscytująca myśl, że proces wyginięcia wielkich ssaków miał miejsce na całym Świecie, tam, gdzie tylko dotarł człowiek. Jedyną enklawą mega fauny pozostała Afryka, choć nie wiem czy na długo ☹. Generalnie kres „wielkiego zabijania” wypada mniej więcej na czas 10 000 lat temu. Człowiek, który dobrze wcześniej prosperował i licznie się mnożył dzięki łatwo dostępnej mięsnej diecie, stanął w obliczu nowego wyzwania - czym zastąpić utracone bezpowrotnie źródło żywności. I właśnie w tym czasie, najpierw na terenie bliskiego wschodu, wystąpiła „rewolucja neolityczna”. Czyli człowiek z łowcy przeistoczył się w rolnika i hodowcę. Czy zbieżność tych wydarzeń może być przypadkiem? Nie sądzę, historia nie raz pokazała, że potrzeba jest matką wynalazku. Przez całe dziesiątki tysięcy lat człowiek rozumny nie podjął się nawet najprostszych form uprawy roli, gdyż mógł się z powodzeniem utrzymać z łowiectwa. Jednak intensywne polowania doprowadzały do nowej sytuacji, w której z panoramy ówczesnych ludzi wielkie ssaki zniknęły bezpowrotnie, a wraz z nimi dotychczasowy styl życia praktykowany przez setki tysięcy lat.
Jeżeli brać na poważnie tytuł tej książki z postawioną w niej tezą, to więcej niż ¾ treści jest po prostu nie na temat. Gdyby nie to, że interesuję się paleontologią i historią Ziemi, ciężko byłoby mi przebrnąć przez ten chaotyczny potok myśli i skoki tematyczne. Poza tym po raz kolejny zaważyłem, że w popularnonaukowych pozycjach tego typu autorzy lubują się w lansowaniu...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-07-29
Książka powstał za czasów, gdy w kraju nad Wisłą uprawiano historiografię marksistowską. A jak powiadał mój profesor na uczelni: „historyk marksistowski sam jest twórcą źródeł”. Książka w założeniu miała obalać mity i stereotypy związane z historią naszego kraju. I zaczęła się bardzo interesująco. Ze zdumieniem czytałem tezy autora na temat bitwy pod Somosierrą. W polskiej tradycji historycznej są dwie legendy tego wydarzenia. A mianowicie biała, która ma pokazywać bitność i heroizm polskiego żołnierza. Druga, czarna legenda twierdzi, że jest to przykład polskiej brawury i lekkomyślności, gdzie w imię obcych interesów hojnie szafuje się polską krwią na obcej ziemi. Powstał nawet określający tę legendę pejoratywny termin „kozietulszczyzna”. Określenie to pochodzi od dowódcy polskich szwoleżerów, którzy szarżowali wprost na armaty w hiszpańskim wąwozie. Patrząc chłodno na tę bitwę, to jest to niesamowity sukces militarny i polityczny. Prawie wcale się nie mówi o tym, że w bitwie zginęło raptem 50 szwoleżerów, gdy po stronie wroga rozbito całe ugrupowanie wroga, biorąc do niewoli kilka tysięcy jeńców i otwierając drogę głównym siłom inwazyjnym do stolicy Hiszpanii. Sukces polityczny też był niekiepski. Polska wyrosła do rangi głównego sprzymierzeńca Francji i Napoleon musiał pamiętać o dzielności i wierności polskiego żołnierza kreśląc na nowo grancie państw Europy. Porównajmy bilans tej bitwy i korzyści politycznych z hekatombą powstania warszawskiego, gdzie zginęło ponad 200 tysięcy niewinnych cywilów, a korzyści polityczne tego zrywu trudno dostrzec. Ale wracając do epoki napoleońskiej, ktoś powie: no dobrze, ale co my tam w ogóle robiliśmy 2 tysiące kilometrów od domu? A co robili polscy żołnierze w Afganistanie czy w Iraku jeszcze parę lat temu? Tak samo militarnie zaznaczali rangę i system międzynarodowych sojuszy naszego kraju.
Niestety dalej książka staje się prymitywną agitką polityczną. Autor wprowadza nas w czasy okupacji hitlerowskiej, gdzie w jego wizji przeszłości walkę podejmowali bojownicy jedynie słusznej strony czyli Gwardii Ludowej i działacze PPR-u. Z absurdalnym wręcz patosem opisuje akty oporu garstki ludzi, którzy w przedwczesnych akacjach zbrojnych w roku 1942/1943 prowokowali jedynie okupanta do krwawych represji. Ta apologia jedynie słusznej organizacji, która była przecież nieliczna w porównaniu z ordynarnie przemilczaną przytłaczjącą większością członków Armii Krajowej, przypomina mi współczesną narrację historyczną pisowskiego rządu. Gdzie niewielka grupa określana mianem „żołnierzy wyklętych” jest ślepo gloryfikowana na tle całego zmaltretowanego przez długą wojnę narodu, który chciał zacząć normalnie żyć, bez względu na okoliczności polityczne. Tak już jest, że każda władza z zakusami autorytarnymi posługuje się historią jako podbudową dla swojej zakichanej ideologii lub używa jej jako oręża do zwalczania innych niewygodnych poglądów.
Książka powstał za czasów, gdy w kraju nad Wisłą uprawiano historiografię marksistowską. A jak powiadał mój profesor na uczelni: „historyk marksistowski sam jest twórcą źródeł”. Książka w założeniu miała obalać mity i stereotypy związane z historią naszego kraju. I zaczęła się bardzo interesująco. Ze zdumieniem czytałem tezy autora na temat bitwy pod Somosierrą. W polskiej...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nim zabrałem się za czytanie tej książki, nie robiłem kwerendy na jej temat. Więc potraktowałem ją tak, jak każdą inną książkę popularnonaukową. A tutaj po kilkunastu stronach niespodzianka. Okazuje się, że jest to zbiór bardzo licznych przykładów mających obalić lub co najmniej podważyć „kanoniczną” naukę na temat powstania i ewolucji gatunku ludzkiego. Generalnie nie gustuję w teoriach spiskowych lub jak wolą inni, alternatywnym spojrzeniu na usankcjonowane tradycją i dorobkiem wielu pokoleń naukowców przyjętych teorii naukowych. Niemniej jednak postanowiłem dać autorom szansę. Serwują oni dziesiątki przypadków mniej lub bardziej poważnych, które mają tradycyjną antropologię. Przykładów jest bez liku, od dających do myślenia historii z eolitami czyli kamieniami, które w drodze procesów geologicznych przypominają kamienie obrabiane przez przodków człowieka i mogą sprowadzić na manowce niejednego naukowca snującego na tej podstawie swoje wywody naukowe. Ale zaraz dostaję na twarz oklepaną już historię człowieka Yeti, czy inne „dowody” jakoby homonidy żyły już na Ziemi w dobie dinozaurów. Takie historie całkowicie mnie schłodziły i odstręczyły od wnikliwej lektury tej książki. Generalnie całość przypomina mi stary program telewizyjny „Niedowiary”, gdzie różne trudno wytłumaczalne zdarzenia starano się tłumaczyć w najbardziej absurdalny, ale przez to atrakcyjny f sposób.
Jednak pozostanę przy swoich dotychczasowych poglądach na temat ewolucji gatunku ludzkiego. Najwcześniejszym rozpoznanym przez antropologię przodkiem człowieka jest australopitek czyli dosłownie „południowa małpa”. I w rzeczy samej była to bardziej małpa niż człowiek, ale jednak pierwsza małpa, która miała w pełni wyprostowaną sylwetkę. Dzięki temu przednie kończyny były uwolnione od wcześniejszych funkcji motorycznych i mogły być użyte do przekształcania otaczającej prymitywne homonidy rzeczywistości. Następnym przystankiem w rozwoju człowieka był homo habilis czyli „człowiek zręczny”, który wykorzystywał chwytne ręce oraz bardzo jeszcze ubogi rozum, aby bronić się przed drapieżnikami i rozprzestrzeniać swój gatunek na coraz to większym obszarze Ziemi. Kolejną formą przejściową był homo erectus, który wydostał się wreszcie z Afryki i rozprzestrzenił się na dwóch innych kontynentach: Europie i Azji. Było to bardzo donośne wydarzenie, gdyż zwiększenie obszaru bytowania gatunku powoduje mniejsze prawdopodobieństwo jego wyginięcia, a po drugie homonidy, które występowały w różnych warunkach środowiskowych, musiały się różnicować i ewoluować w różnych wariantach. I tak się stało. W mroźnych równinach plejstoceńskiej Europy i Azji z homo erectus wyewoluował homo sapiens nearthentalensis, zaś w suchej Afryce homo sapiens sapiens, to nasz bezpośredni przodek. Powszechnie znany jest triumfalny pochód homo sapiens, który wyeliminował swoich „kuzynów” neandertalczyków, a następnie podbił wszystkie kontynenty globu, aby całkowicie zdominować lokalne biotopy spychając inne gatunki albo na margines bytu lub je unicestwiając. Jeszcze nigdy w historii Ziemi jeden gatunek średniej wielkości nie zawłaszczył sobie wszystkich jej zakątków i nie miał tak licznych przedstawicieli swojego gatunku. Już niebawem dobijemy do 8 miliardów ludzi na Ziemi, gdy tymczasem małp człekokształtnych, jak chociażby orangutanów, jest już tylko około 400 tysięcy i liczba ta dramatycznie spada.
Nim zabrałem się za czytanie tej książki, nie robiłem kwerendy na jej temat. Więc potraktowałem ją tak, jak każdą inną książkę popularnonaukową. A tutaj po kilkunastu stronach niespodzianka. Okazuje się, że jest to zbiór bardzo licznych przykładów mających obalić lub co najmniej podważyć „kanoniczną” naukę na temat powstania i ewolucji gatunku ludzkiego. Generalnie nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-06-30
Autor jest kosmopolitycznym naukowcem, w połowie Szwedem, w połowie Estończykiem. Od lat związany z niemieckim uniwersytetem w Lipsku. Podróżuje po całym świecie, spotyka się z antropologami z różnych krajów i bada relikty po pierwszych ludziach z gatunku homo neanderthalensis oraz człowieka właściwego czyli homo sapiens. Z większym naciskiem jednak na tych pierwszych. Naukowiec wykorzystał możliwości współczesnej nauki z dziedziny genetyki, technologię odczytywania i intepretowania zapisów kodów genetycznych DNA z nielicznymi znaleziskami kostnych pozostałości po neandertalczykach. Swoistą kopalnią szczątków neandertalczyków są jaskinie położone w górach chorwackiej Dalmacji. Udało się odnaleźć kości neandertalczyków, którzy zostali pożarci przez swoich współziomków. W trakcie konsumpcji ciał napadniętych, mięso było oddzielane od kości i dokładnie poobgryzane, następnie skrupulatnie był wysysany szpik kostny. Ogołocony gnat był odrzucany w kąt, gdzie cierpliwie czekał przez 30 000 lat na swoje odkrycie i poddanie badaniom genetycznym technologią XXI wieku. Przez to, że kości były tak skrupulatnie oczyszczone z tkanek miękkich, mikroby nie namnażały się ze zwykłą intensywnością i proces rozkładu był spowolniony. Uczonym udało się pozyskać nieznaczne ilości materiału genetycznego, aby móc odczytać DNA neandertalczyków sprzed dziesiątków tysięcy lat. Gdy porównywano pozyskany kod genetyczny z kodem genetycznym współczesnych ludzi rasy białej, żółtej, czerwonej itd., okazało się, że kod DNA współczesnego człowieka zawiera od 1 do 4% kodu genetycznego neandertalczyków. Jedynym wyjątkiem są rdzenni mieszkańcy południowej Afryki, których przodkowie nigdy, w żaden sposób nie miel kontaktu z neandertalczykami. I w tym miejscu wybuchła sensacja! Okazało się, że w „naszych żyłach płynie odrobina krwi neandertalskiej” (patrząc się na niektórych polityków można sądzić, że nie jest to taka odrobina 😉). Neandertalczycy nie posiadali tak zawansowanej i zgranej struktury grupowej jak człowiek współczesny, co miało znaczenie w organizowaniu polowań czy walki o przetrwanie w sytuacji kryzysowej. Ich narzędzia są większe i mniej poręczne niż narzędzia człowieka Cro-Magnon. Wreszcie, człowiek współczesny dysponował bronią miotaną na odległość jak prymitywny łuk czy włócznia rzucana za pomocą „miotacza włóczni”. Te ewidentne przewagi spowodowały, że neandertalczycy, którzy dzielnie walczyli z surowymi warunkami epoki lodowcowej przez 200 tysięcy lat musieli ustępować przed inwazją nowej wersji człowieka. Trochę mi to przypomina eksterminację rdzennych Amerykanów przez białych. Proces wypierania neandertalczyków trwał tysiąclecia i nie bez przyczyny ostatnie ich ślady znajdujemy na mało urodzajnych skrawkach Europy, takich jak surowe skały Gibraltaru czy spalone słońcem góry Dalmacji. Dzięki niewielkim podobieństwom w kodzie genetycznym możemy wysnuć dość twardą tezę, że człowiek współczesny spółkował z neandertalczykami i owocem tych stosunków było płodne potomstwo. W praktyce zapewne wyglądało to w ten sposób, że wysunięte w terytoria neandertalczyków wojownicze hordy człowieka współczesnego porywały neandertalki i je gwałcili. Jakby tam jednak nie było, faktem jest, że jesteśmy genetycznymi ziomkami neandertalczyków.
Pomimo wielkiego wkładu w naukę ze strony autora, jego książka naukową nie jest. Skoncentrował się na opisie swoich perypetii w trakcie prac naukowym nad tym wielkim projektem. Opisuje problemy natury biurokratyczno-ludzkiej oraz wspomina, jak fajnie piło mu się z chorwackimi pracownikami naukowymi itd. Nieco mnie rozsierdził złośliwymi uwagami na temat młodych doktorantów i naukowców. Ci według autora tylko gonią za medialnymi tematami, gdzie można się wykreować czy zrobić ciekawy dorobek naukowy, a gardzą pracą zespołową, przez to anonimową lub wymagającą wielu lat poświeceń, a nie wielkiego splendoru. Gdy tym czasem Pan Svante nic innego nie robi od 10 lat, jak tylko popularyzuje swoje osiągniecia poprzez swoiste celebryctwo popularnonaukowe. W ostatnim rozdziale swojej książki wspominał nawet, że gdy eksplodował swoją naukową rewelację, został poproszony o wywiad dla Playboya. Autor przyznaje, że taka nieoczekiwana propozycja zanęciła go i pojawił się w jednym z numerów czasopisma dla panów. Gdzie, jak można było się spodziewać, spłycono temat w formule artykułu „miłość po neandertalsku” i pytano czytelników czy by się poważyli na stosunek płciowy z neandertalską kobieta. Więc jak to jest Panie Svante z ta pogonią za popularnością i tanią sensacją?
Autor jest kosmopolitycznym naukowcem, w połowie Szwedem, w połowie Estończykiem. Od lat związany z niemieckim uniwersytetem w Lipsku. Podróżuje po całym świecie, spotyka się z antropologami z różnych krajów i bada relikty po pierwszych ludziach z gatunku homo neanderthalensis oraz człowieka właściwego czyli homo sapiens. Z większym naciskiem jednak na tych pierwszych....
więcej mniej Pokaż mimo to2019-06-30
Jest to książka zupełnie zdezaktualizowana. Trudno jest dzisiaj czytać o astronomii i wiedzy ludzi na ten temat, gdy dysponuje się materiałami pozyskanymi z lat 70-tych XX. Były to czasy pierwszych zdjęć robionych w kosmosie przez sondy, a projekt „Apollo” był dopiero co przygasłą ogólnoświatową sensacją. Czytałem tę książkę tylko i wyłącznie po to, aby dowiedzieć się co nauka sądziła i wiedziała na temat astronomii oraz o tajemnicach Wszechświata w tamtym zimnowojennym czasie. Była to dla mnie świetna zabawa, gdyż pozwalała mi to sobie wyobrazić co będzie za kolejnych 50 lat. Jak śmieszną będzie nasza dzisiejsza nieporadność i jak wiele teorii okaże się zwykłymi dyrdymałami, a tylko nieliczne okażą się ponadczasową wizją. Mimo wszystko autor koncentruje się tylko na Układzie Słonecznym, gdzie podaje między innymi elementarne i ponadczasowe informacje o naszym układzie gwiezdnym. Wszystko jest podane w sposób systematyczny i logiczny. Przypominało mi to nieco odległe czasy szkolnych lekcji fizyki i w ten sentymentalno-wspomnieniowy sposób uporządkowywałem sobie swoją wiedzę na temat podstaw Układu Słonecznego.
Jest to książka zupełnie zdezaktualizowana. Trudno jest dzisiaj czytać o astronomii i wiedzy ludzi na ten temat, gdy dysponuje się materiałami pozyskanymi z lat 70-tych XX. Były to czasy pierwszych zdjęć robionych w kosmosie przez sondy, a projekt „Apollo” był dopiero co przygasłą ogólnoświatową sensacją. Czytałem tę książkę tylko i wyłącznie po to, aby dowiedzieć się co...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-03-16
„Zbrodnia Katyńska” - pod tym określeniem kryje się cały szereg mordów polskich obywateli uprowadzonych wgłąb Związku Radzieckiego i zgładzonych w rzeźnicki sposób przez NKWD. Skala tego bestialstwa – śmierć 21 768 jeńców, jest bez precedensu we współczesnej historii. Tragizm tego wydarzenia potęgował fakt, że nikt z wolnego świata nie chciał go dostrzec. Zbrodniarze nawet po wykryciu ich krwawego dzieła bezkarnie mogli manipulować „oficjalną prawdą” o tym wydarzeniu, pogłębiając dodatkowo krzywdę naszego narodu. Przez 50 lat musieliśmy znosić plugawe kłamstwo, jakoby to Niemcy dopuścili się mordu, z którym Związek Radzicki nie ma nic wspólnego. Na tym ohydnym kłamstwie była zbudowana komunistyczna farsa „przyjaźni” polsko-radzieckiej, która trzymała nas w swym stalowym uścisku przez pół wieku. Sprawa mordu katyńskiego skompromitowała absolutnie wszystkie strony. Premier polskiego rządu, gen. Władysław Sikorski, przez długi czas trwał w błędnym przeświadczeniu, że uległość i miękkie stanowisko w stosunku do Stalina pozwoli mu ugrać cokolwiek dla sprawy Polskiej. Jedną z wielu cen tej błędnej polityki był los polskich oficerów, o których za ich jeszcze życia nikt się nie upominał, a gdy stało się oczywiste, że ci ludzie nie żyją, długo rząd londyński nie akceptował tego faktu. Nasz sojusznik – Wielka Brytania – bagatelizowała to wydarzenie i nakazywała przejść nad tym do codzienności. Demokrata, Winston Churchill, zaakceptował mord 14 tyś. polskich oficerów, ale jednocześnie z wielką furią domagał się surowej kary dla Niemców za egzekucję na 55 brytyjskich jeńcach wojennych po ich nieudanej ucieczce z obozu jenieckiego. Dopiął swego w powojennym procesie dla zbrodniarzy wojennych, dla których za ten czyn wyroki śmierci sypały się gęsto. Nie po raz pierwszy humanitarny Zachód pokazał jak nisko ceni życie swoich sojuszników. Szkoda słów o powojennej polityce PRL w tym względzie. Dla komunistycznej racji stanu i ze zwykłego strachu przed „wielkim bratem” akceptowano kłamstwo o tej zbrodni poprzez politykę zbiorowego milczenia egzekwowanego przez aparat bezpieczeństwa.
„Zbrodnia Katyńska” - pod tym określeniem kryje się cały szereg mordów polskich obywateli uprowadzonych wgłąb Związku Radzieckiego i zgładzonych w rzeźnicki sposób przez NKWD. Skala tego bestialstwa – śmierć 21 768 jeńców, jest bez precedensu we współczesnej historii. Tragizm tego wydarzenia potęgował fakt, że nikt z wolnego świata nie chciał go dostrzec. Zbrodniarze nawet...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-03-03
Jerzy Łojek bez żadnej litości miażdży krótkowzroczność, głupotę i infantylność polityki zagranicznej sanacyjnej Polski. Autor stawia tezę, że bezprzykładnie tragicznego położenia państwa polskiego we wrześniu 1939 r. można było uniknąć. Ówczesny minister spraw zagranicznych, Józef Beck, z głęboką wiarą stał na stanowisku, że III Rzesza i ZSRR nigdy się ze sobą nie porozumieją, nawet dla doraźnych taktycznych korzyści. Historia 200-letniej współpracy obu zaborców widocznie niczego go nie nauczyła. Żywił przeświadczenie, że granica wschodnia jest bezpieczna i można się na niej oprzeć, aby zawojować Niemców na Zachodzie. Straszna weryfikacja tego założenia spadła na bezbronną ludność polską na kresach, która życiem i zdrowiem zapłaciła za ministerialne fantasmagorie. Kolejny czarny anioł polskiej racji stanu to marszałek Rydz-Śmigły. W ciasnocie swojego umysłu nie doceniał potęgi zachodniego sąsiada, wprost proporcjonalnie do przeceniania własnych możliwości militarnych. To właśnie klika Rydza-Śmigłego oszukiwała społeczeństwo co do realnych możliwości obronnych naszego kraju. Przedwojenna fama o lokalnej mocarstwowości II Rzeczpospolitej i niezwykłych sił płynących z samego hartu ducha brzmią dość znajomo w kontekście obecnej propagandy rządowej krzewionej przez niesprywatyzowane media. Za fanfaronadę i ignorancję naczelnego dowództwa zapłacili zwykli żołnierze i oficerowie, którzy w przegranej sprawie spełniali swój żołnierski obowiązek do końca. Należy pamiętać, że autorzy feralnej polityki przedwrześniowej Polski, zaledwie po nieco dwóch tygodniach walk, gdy żołnierz polski walczył bohatersko na wszystkich odcinakach frontu, generałowie, ministrowie i najwyżsi urzędnicy zabrali swoje „dupy w troki”, aby z bezpiecznej zagranicy koordynować działania podległych im maluczkich. Te miernoty polityczne myliły się nawet w tej żałosnej sprawie. Zaraz po przekroczeniu rumuńskiej granicy zostali rozbrojeni i internowani. Ta jednoznaczna zdrada walczącego i sterroryzowanego społeczeństwa trwale wryje się w świadomość udręczonego nardu i ułatwi za kilka lat przejęcie władzy w Polsce przez reżim komunistyczny. Autor stoi na stanowisku, że trwanie władz polskich z narodem mogło scementować obronę i wydłużyć walki o kilka tygodniu, co dałoby czas sprawie polskiej na arenie międzynarodowej i utworzyło nam trudne do przewidzenia możliwości. Dla zachodnich aliantów butna Polska skompromitowała się militarnie ( sami nie wiedzieli co ich czeka za 8 miesięcy). Krótki opór dał pretekst do nieudzielenia wschodniemu sojusznikowi realnej pomocy. Najgorsze jest to, że i tak Anglia i Francja nie planowała zwyciężać Niemiec 1939 r. Alianci podjudzili naiwne elity przedwojennej Polski, aby skonfrontowały się z III Rzeszą. Wskutek tego hitlerowski walec pancerny zamiast na Zachód, jak chciał Hitler, poszedł najpierw na Wschód i dał czas zachodnim demokracjom na przygotowanie się do wojny. Druga najważniejsza teza autora opiera się na fatalnej decyzji naczelnego wodza o niepodjęciu walki z nowym najeźdźcą ze Wschodu. W ten sposób daliśmy się zamordować w ciszy. Jeżeli sama Polska udawała, że nie widzi agresji sowieckiej, to tym bardziej nie chciał jej widzieć „wolny świat”. Skutki tej decyzji okazały się dużo bardziej dalekosiężne niż z początku się wydawało. ZSRR traktował kresy wschodnie jako terytorium nieistniejącego państwa, jakby niczyje. Obywateli polskich mógł potraktować jako bezpaństwowców lub własnych obywateli z zachodnich republik Związku Radzieckiego. Ta polityka faktów dokonanych gładko została potwierdzona przez Churchilla i Roosevelta w późniejszych konferencjach pokojowych aliantów w Jałcie i Poczdamie.
Wiadomo, że z wygodnej perspektyw lat łatwo jest oceniać minione pokolenia. Jednak patrząc na fatalne skutki polskiej polityki zagranicznej we wrześniu 1939 r. nie trudno stwierdzić, że ze wszystkich możliwych rozwiązań, ówczesny polski rząd wybrał to najgorsze. Efektem była niemiecka i radziecka próba fizycznej i kulturowej eliminacji narodu polskiego z mapy Świata. Tylko szczęśliwy traf historii sprawił, że to się nie udało, ale skończyło się na milionach nieszczęsnych ofiar ludzkich, zniszczeniach i długoletnich zależności od obcych potęg.
Jerzy Łojek bez żadnej litości miażdży krótkowzroczność, głupotę i infantylność polityki zagranicznej sanacyjnej Polski. Autor stawia tezę, że bezprzykładnie tragicznego położenia państwa polskiego we wrześniu 1939 r. można było uniknąć. Ówczesny minister spraw zagranicznych, Józef Beck, z głęboką wiarą stał na stanowisku, że III Rzesza i ZSRR nigdy się ze sobą nie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Książka nieco za obszernym gestem opisuje realia epoki w której żył Tadeusz Kościuszko a nieco przyciasnymi słowami charakteryzuje jego własną osobę. Autor tak szczegółowo podszedł to tematu, że można mieć czasami wrażenie obcowania z pracą stricte naukową. Motywem przewodnim było w intencji pisarza przedstawienie Tadeusza Kościuszkę przede wszystkim jako fachowca w dziedzinie w której się kształcił i w której praktykowaniu odniósł największe sukcesy życiowo-zawodowe. Mianowice naczelnik insurekcji z 1794 r. był przede wszystkim inżynierem i to o wąskiej specjalizacji jaką było budownictwo fortyfikacji wojskowych, zarówno stałych jak i doraźnych – polowych. Dopiero na kolejnych pozycjach można ulokować takie określenia jak mąż stanu, dowódca wojskowy, polityk i myśliciel. Teza przewodnia autora ma z jednej strony wykazać, że Kościuszko był człowiekiem bardzo praktycznym, opierającym się w sowiej profesji o twarde, wymierne dane. Jednak z drugiej strony nie był człowiekiem, który wybijał się ponad swoje ograniczenia i potrafił swoim umysłem szerzej ogarniać problemy ówczesnego Świata. Koleje dziejów obarczyły go zadaniami, które były ponad jego siły. Nie był przygotowany do dowodzenia wojskiem jako wódz naczelny. Nie był przygotowany do roli męża opacznościowego dla narodu. Był bardzo słabo zorientowany i osadzony w realiach politycznych kraju. Jego rewolucyjno-postępowe ideały były dość hasłowe i nijak dostosowane do rzeczywistości Rzeczpospolitej końca XVIII wieku. Te wszystkie niedostatki fatalnie urzeczywistniły się w czasie powstania 1794 roku. Z drugiej strony był szczerym patriotom, człowiekiem światowym o szerokich horyzontach, a przyszło mu zmierzyć z sytuacją tak fatalną, że nie jedna „napoleońska głowa” byłby bezradna.
Tadeusz Kościuszko pochodząc z średnio zamożnej rodzinny szlacheckiej od lat młodzieńczych był świadomy tego, że musi sam sobie wykuwać los, a rentierskie i dostatnie życie posiadacza ziemskiego jest poza możliwościami jego rodziny. Ponoć aby hartować swój charakter odżywiał się prostą a pożywną strawą i wstawał bardzo wczesnym rankiem. Aby pozbyć się snu i przejść na tryb aktywności stawiał przy swoim łóżku miskę z zimną wodą do której wstawiał stopu. Rozpoczął naukę w rzemiośle wojskowym. Z racji tego, że właściwie zdemilitaryzowana Rzeczpospolita nie dawała żadnych widoków na karierę wojskową, Tadeusz Kościuszko wyprawił się do Francji, gdzie przebywał jako młody człowiek przez kilka ładnych lat i ten właśnie pobyt ukształtował go jako postępowca, demokratę w ówczesnym ujęciu tego słowa. To właśnie na francuskiej ziemi doszła go wieść o skutecznym postaniu osadników amerykańskich przeciwko Koronie Brytyjskiej. W trakcie amerykańskiej wojnie o niepodległość Tadeusz Kościuszko miał szansę wykazać się swoimi umiejętnościami inżynierskimi przy budowaniu umocnień polowych oraz fortec. Dokazał, że biegle włada geometrią, matematyką i wyobraźnią przestrzenną. Za swoje zasługi na tym polu był doceniony przez uchwałę Kongresu Kontynentalnego, gdzie uzyskał stopień generalski, nadanie ziemskie i znaczne sumy pieniężne. Porzucił to wszystko i wrócił do swoich rodowych Siechanowicz po białoruskiej stronie Bugu aby wieść mało świetne życie drobnego ziemianina. Jednak przemiany polityczne w kraju po kilku latach wyrwały go z tego spokojnego żywota i został nominowany przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego na generała nowo zawiązywanej armii Rzeczpospolitej. Niebawem mógł dokazać swojego kunsztu wojennego w wojnie polsko-rosyjskiej 1792 roku, gdzie za swoje zasługi został odznaczony jako jeden z pierwszych w historii, nowo ustanowionym Orderem Virtuti Militari.
Stefan Bratkowski już bardzo pobieżnie przedstawił losy życiowe Kościuszki z czasów powstania narodowego oraz całe jego późniejsze życie po uwolnieniu w rosyjskiej niewoli w twierdzy Pietropawłowskiej w Petersburgu. W gruncie rzeczy jego książka nie jest biografią Kościuszki a bardziej monografią na temat historii wojskowości z drugiej połowy XVIII w. Do tego wszystkiego środek ciężkości zainteresowań autora jest położony na broń i strategię defensywną. Jak budowanie twierdzi umocnień, taktyka walki obronnej i używania artylerii jako środka zaporowego przed agresją. Książką jest bardzo wymagająco. Dla czytelników bez szerszej wiedzy z epoki i historii wojskowości będzie szalenie nudna. Sam uważam, że po pierwszej i do tego nieuporządkowanej lekturze jestem bardziej zagubiony w jej szczegółach niż mam wyrobiony na jej temat ogląd. Jedno jest natomiast pewne. Postać super bohatera polskiej historii Tadeusza Kościuszki jest szalenie zmitologizowana. Była eksploatowana dla celów politycznych i ideologicznych właściwie od samego początku. Próby wykorzystania marki jaką przedstawiało nazwisko Kościuszko podejmowali mu już współcześni jak Napoleon Bonaparte czy później Car Aleksander I. W dobie powstań narodowych był symbolem tego pierwszego, który podjął narodowowyzwoleńczą walkę. Wraz ze wzrostem zaczernia Stanów Zjednoczonych w świecie gen. armii amerykańskiej Tadeusz Kościuszko miał być symbolem wkładu polskiego narodu w budowanie nowoczesnego obrazu Świata. W okresie międzywojnia, gdy problemy społeczne i narodowościowe rozsadzały wątłe państwo Tadeusz Kościuszko miał być symbolem jedności ludu niezależnie od klasy społecznej a nawet pochodzenia narodowościowego. Aż w końcu komuniści postanowili wytrzeć się spuścizną Kościuszki dla ocieplenia swoich działań. Stąd mamy tą słynna I dywizję Ludowego Wojska Polskiego im. Tadeusza Kościuszki. Wiarołomne prosowieckie radio wzywające 1944 roku warszawiaków do powstania również było podparte imieniem wielkiego Polaka. Jak teraz piszę te zdania, to przed oczami ma charakterystyczny banknot pięciusetzłotowy z portretem bohatera z pod Racławic. Co ciekawe w III Rzeczpospolitej dano spokój naszemu bohaterowi i nawet groteskowa „IV Rzeczpospolita” nie brukała swoimi machinacjami imienia Kościuszki. Ciekawe z czego to wynika? Być może 50 lat brudnego zawłaszczania sobie symbolu Tadeusza Kościuszki przez komunistów polskich spowodowało, że obecnie mit Kościuszki musi sobie nieco odpocząć.
Książka nieco za obszernym gestem opisuje realia epoki w której żył Tadeusz Kościuszko a nieco przyciasnymi słowami charakteryzuje jego własną osobę. Autor tak szczegółowo podszedł to tematu, że można mieć czasami wrażenie obcowania z pracą stricte naukową. Motywem przewodnim było w intencji pisarza przedstawienie Tadeusza Kościuszkę przede wszystkim jako fachowca w...
więcej Pokaż mimo to