-
ArtykułyKsiążki o przyrodzie: daj się ponieść pięknu i sile natury podczas lektury!Anna Sierant4
-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński34
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać409
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz2
Biblioteczka
2024-05-04
2024-04-07
2024-04-25
Do tej pory twórczość Tess Gerritsen znałam wyłącznie z lektury kilku części słynnego cyklu Rizzoli/Isles, więc nie bardzo wiedziałam czego spodziewać się po powieści spoza serii. Okazało się jednak, że autorka potrafi konstruować też ciekawe, jednotomowe historie, które mocno działają na wyobraźnię. Główną bohaterką Grawitacji jest lekarka Emma Watson, która dołącza do zespołu znajdującego się na międzynarodowej stacji kosmicznej, by sprawować opiekę medyczną nad astronautami. Kobieta jest tym faktem niesamowicie podekscytowana, ponieważ od lat przygotowywała się do wylotu w kosmos i czuje, że jeśli dobrze wypadnie w tej misji, drzwi do kariery będą stały przed nią otworem. Niestety nie wie, że na stacji przyjdzie jej zmierzyć się z wyzwaniem znacznie przekraczającym symulacje potencjalnych katastrof prowadzone na szkoleniach NASA. Wszystko zaczyna się od drobnych jednokomórkowców nazywanych archeonami, które dziwnie reagują na standardowe procedury badawcze. Następnym niepokojącym zjawiskiem jest choroba myszy prowadząca do śmierci prawie wszystkich osobników. Kiedy astronauci również zgłaszają złe samopoczucie, a ich wyniki pogarszają się w zastraszającym tempie, Emma orientuje się, że na stacji wybuchła epidemia. Lekarka walczy o jak najszybszy powrót do domu, by chorzy otrzymali konieczną pomoc medyczną, ale okazuje się, że lądowanie na Ziemi nie będzie takie proste.
Grawitacja nie jest wybitną, pozbawioną wad powieścią, ale nie będę ukrywać, że trafiła do mnie w momencie, kiedy miałam ochotę na tego typu książkę, więc oceniam ją dość wysoko. Podobało mi się przede wszystkim to, że autorka napisała dobre wprowadzenie do historii, pozwalając poznać głównych bohaterów oraz zrozumieć, dlaczego lot w kosmos jest dla nich tak ważny. Pokazała też jak wyglądają procedury szkoleniowe w NASA, kto podejmuje decyzje, ile rzeczy musi pójść zgodnie z planem, by ktokolwiek mógł polecieć w kosmos. Na pewno wkradły się w ten wątek jakieś uproszczenia, możliwe też, że błędy w opisie procedur, ale jako kompletny laik w temacie lotów kosmicznych, nie wyłapałam tego i z wielką ciekawością czytałam o wszystkim związanym ze startem rakiety oraz życiem na stacji kosmicznej. Powieść została wydana w roku 1999, więc pewnie część informacji zdążyła się już zdezaktualizować, ale moim zdaniem w ogóle to nie ma znaczenia w kontekście czerpania przyjemności z lektury.
Kiedy Gerritsen przeszła już do głównego wątku, miałam wrażenie, że nie tylko dobrze znam Emmę oraz jej (prawie) byłego męża Jacka, ale też astronautów przebywających na stacji oraz część pracowników naziemnych. Nie powiedziałabym, że wszystkie postaci są bardzo szczegółowo scharakteryzowane, ale wystarczająco dobrze, żebym miała wrażenie spójnej powieści, w której równocześnie toczy się kilka wątków. Jestem też pod wrażeniem tego jak silnie działała mi na wyobraźnię wizja tajemniczej choroby rozprzestrzeniającej się wśród astronautów. Wiedziałam, że drobne anomalie przeistoczą się w poważne kłopoty. Przewidywałam, że kolejne postaci będą się zarażać, a ich sytuacja z godziny na godzinę stanie coraz bardziej dramatyczna, ale i tak w napięciu czytałam o tych wszystkich wydarzeniach. Przed oczami stawały mi obrazy walczących o życie ludzi, ponieważ autorka potrafi opisać objawy choroby tak, by skóra cierpła na samą myśl o ich doświadczeniu. Akcja nie zwalniała również dzięki temu, co działo się w placówce NASA. Nie mogę zdradzić szczegółów, ale w pewnym momencie powrót załogi do domu staje pod dużym znakiem zapytania i śledzenie tego tematu też dostarczyło mi sporo emocji.
Szkoda tylko, że zakończenie jest bardzo hollywoodzkie i zdecydowanie zbyt cukierkowe. Nie mam nic przeciwko happy endowi, ale mógłby być nieco mniej nachalny. Wiecie, w tej książce mamy przesłanie zgodnie, z którym siła miłości pokona każdą przeciwność losu, nawet jeśli jest nią tajemniczy wirus w kosmosie. Niemniej, poza tym lekkim zgrzytem na samym końcu, Grawitacja okazała się dla mnie udanym i satysfakcjonującym połączeniem opowieści o wyprawach w kosmos i przerażającego thrillera medycznego.
Do tej pory twórczość Tess Gerritsen znałam wyłącznie z lektury kilku części słynnego cyklu Rizzoli/Isles, więc nie bardzo wiedziałam czego spodziewać się po powieści spoza serii. Okazało się jednak, że autorka potrafi konstruować też ciekawe, jednotomowe historie, które mocno działają na wyobraźnię. Główną bohaterką Grawitacji jest lekarka Emma Watson, która dołącza do...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nastoletnie Claudia i Monday są praktycznie nierozłączne. Razem chodzą do klasy, na zajęcia z tańca, przesiadują w domu Claudii, robią zakupy, odrabiają lekcje. Gdzie jedna, tam i druga, z wyjątkiem wakacji, kiedy Claudia wyjeżdża do babci i przez kilka tygodni może z przyjaciółką tylko wymieniać listy. Jednak w tym roku coś się zmienia. Claudia pisze przez całe lato, ale nikt nie odpowiada. Kiedy zaczyna się nowy rok szkolny, bohaterka jest przekonana, że wreszcie zobaczy przyjaciółkę. Niestety Monday nie pojawia się na zajęciach ani pierwszego dnia, ani następnego. Opuszcza tydzień, potem miesiąc szkoły i zdaje się, że nikogo to nie interesuje. Claudia pyta rodziców, nauczycieli, matkę swojej najlepszej koleżanki, ale natrafia na mur. Nikt oprócz niej nie przejął się zaginięciem nastolatki. Dziewczyna robi wszystko co może, by odnaleźć Monday. Wie, że przyjaciółce musiało przytrafić się coś złego, w innym wypadku nigdy nie zostawiłaby jej bez słowa na tak długo.
Jestem nieco rozdarta po lekturze tej powieści. Z jednej strony doceniam tematykę i to, że autorka zwraca uwagę na problem niewidoczności dzieci z biednych rodzin. System opieki nad nieletnimi zawodzi wtedy, kiedy jest najbardziej potrzeby. Wiele osób ignoruje niepokojące, bardzo czytelne sygnały, przez co dochodzi do tragicznych wydarzeń. Z drugiej jednak nie mogę pozbyć się wrażenia, że historia jest przesadnie rozciągnięta i napisana dość kiepskim stylem, a końcowy plot twist został doklejony na doczepkę jakby autorka przypomniała sobie nagle, że jednak chciała napisać thriller dla młodzieży. Ale po kolei. Czytelnik poznaje wszystkie wydarzenia z perspektywy Claudii, która ma około trzynastu/czternastu lat. Jej wiek jest o tyle istotny, że dziewczyna wciąż musi w dużej mierze polegać na rodzicach oraz liczyć się z ich zdaniem. Podobało mi się to, że autorka wykreowała wiarygodną pod tym względem postać. Dziewczyna wie, że coś się stało, ale ma ograniczone możliwości działania, jeśli rodzice bagatelizują jej obawy. Claudia naprawdę nie poddaje się i robi co może, wypytując o przyjaciółkę nauczycieli, inne dzieciaki z sąsiedztwa, a nawet wybierając się do domu Monday, mimo że ma kategoryczny zakaz zapuszczania się w te rejony.
Pojawia się też wątek mieszkania w niebezpiecznej okolicy. Rodzice Claudii dość mocno kontrolują, co nastolatka robi w obawie, że bez nadzoru wpadnie w złe towarzystwo. Widać też, że dziewczyna jest jeszcze niedojrzała i wciąż bliżej jej do świata dzieci niż nastolatek. Oczywiście na początku, ponieważ późniejsze wydarzenia zmieniają Claudię, sprawiając, że pod pewnym względami przechodzi brutalny kurs dorastania. Tiffany D. Jackson sięga również po retrospekcje, w których pokazuje jak dziewczyny razem spędzały czas, na czym opierała się ich przyjaźń. Dzięki temu czytelnik ma wgląd w to zwyczajne, codzienne życie i lepiej rozumie, dlaczego w tym przypadku brak kontaktu nie oznacza zwykłej kłótni humorzastych nastolatek, dla których zawieranie i zrywanie przyjaźni to chleb powszedni. Claudia i Monday są outsiderkami, mają tylko siebie, ale jak się później okaże, jedna miała sporo tajemnic przed drugą.
Historia jest mocno osadzona w rzeczywistości czarnoskórych, którzy tworzą społeczność, wspierają się, dbają o siebie w miarę możliwości, wiedząc, że nikt inny się o nich nie zatroszczy. Rząd wprowadza prawo umożliwiające wysiedlenie ich z domów, które zostaną zrównane z ziemią, a następnie sprzedaje teren pod budowę luksusowego osiedla. Bohaterowie narzekają na tę sytuację, obwiniają zamożnych białych, którzy dbają tylko o własne interesy. W posłowiu pisarka napisała, że dba o widoczność dzieci z każdej mniejszości. Moim zdaniem w tym momencie w powieści pojawia się spora niekonsekwencja, ponieważ rodzina Claudii faktycznie ciągle udziela się społecznie. Matka piecze i gotuje dla wiernych ze swojego kościoła, wspólnie z córką i sąsiadami rozdają potrzebującym posiłki, ojciec gra w zespole i również jest „widoczny” wśród mieszkańców osiedla, ale kiedy Claudia prosi o interwencję w sprawie swojej przyjaciółki, nagle ta solidarność gdzieś znika. Dziewczyna słyszy, że rodzice nie będą wtrącać się w życie innych, że nikt nie będzie pouczał matki Monday jak ma wychowywać swoje dzieci. Nawet nauczyciele w szkole bagatelizują sprawę, mimo że znają problemy czarnoskórej młodzieży z okolicy. Jak dla mnie to autorka wystawia fatalne świadectwo społeczności, która jest zżyta tylko na pokaz i zawodzi kiedy trzeba zrobić coś więcej niż upiec ciasteczka i rozdać je w kościele.
Na koniec muszę wspomnieć też o dość topornym języku i nienaturalnie brzmiących dialogach. Sądzę, że to może być wina tłumaczenia, ponieważ wszystkie wtrącenia typu: „dajesz dziewczyno” i inne slangowe określenia przełożone na język polski zupełnie mi nie pasowały. Może to kwestia przyzwyczajenia, ale nie ukrywam, że momentami trudno było mi w pełni zaangażować się w opowieść właśnie przez styl wypowiedzi bohaterów. Monday nie przyjdzie to książka poruszająca ważny temat, przypominająca, że nie powinniśmy bagatelizować przeczuć, jeśli intuicja podpowiada, że komuś może dziać się krzywda, dlatego nie będę odradzać lektury. Niemniej całość ma kilka mankamentów sprawiających, że powieść nie wywarła na mnie aż tak dużego wrażenia jak się spodziewałam.
Nastoletnie Claudia i Monday są praktycznie nierozłączne. Razem chodzą do klasy, na zajęcia z tańca, przesiadują w domu Claudii, robią zakupy, odrabiają lekcje. Gdzie jedna, tam i druga, z wyjątkiem wakacji, kiedy Claudia wyjeżdża do babci i przez kilka tygodni może z przyjaciółką tylko wymieniać listy. Jednak w tym roku coś się zmienia. Claudia pisze przez całe lato, ale...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-25
Ernt Alllbright brał udział w wojnie Wietnamie. Został wzięty do niewoli, przeszedł przez piekło, ale udało mu się wrócić do domu. Nie jest jednak już tym samym mężczyzną co kiedyś. Dręczą go koszmary, napady gniewu, nie potrafi utrzymać żadnej pracy i nigdzie zagrzać miejsca na dłużej. Co chwilę wpada na „genialny” pomysł na biznes albo przeprowadzkę w miejsce mające uleczyć jego duszę. Razem ze sobą ciągnie żonę i córkę, które muszą podporządkować się tym decyzjom. W 1974 roku rodzina Allbrightów trafia na Alaskę. Miejsce jest przepiękne, budzące respekt, ale też niebezpieczne dla kogoś tak nieprzygotowanego jak Ernt i Cora. Na szczęście bohaterowie trafiają na życzliwych sąsiadów, którzy uczą ich jak zbudować zagrodę dla zwierząt, łowić ryby, gromadzić zapasy na zimę. Wydaje się, że wszystko jakoś się w końcu układa, ale spokój jest tylko pozorny. Wraz z nastaniem zimy samopoczucie Ernta znacząco się pogarsza. Mężczyzna staje się jeszcze bardziej drażliwy, złośliwy i nawet drobnostka jest w stanie wywołać w nim atak furii. Cora wraz z trzynastoletnią Leni są zdane wyłącznie na siebie.
Powieść koncentruje się na młodziutkiej Leni, która dorastając, zaczyna rozumieć, że jej rodzina jest daleka od ideału. Niegdyś wpatrzona w ojca, bezgranicznie ufająca jego decyzjom i kolejnym „wielkim pomysłom” mającym odmienić losy rodziny na lepsze, zaczyna powoli rozumieć, że Ernt ma poważne problemy. Matka od zawsze tłumaczyła jego zachowanie, usprawiedliwiała kolejne wybuchy agresji, starała się ukryć przed córką prawdę, ale na Alasce to okaże się już niemożliwe. Wielka samotność to opowieść o rozpadzie rodziny, walce o siebie oraz zmaganiach z nieprzewidywalnymi wydarzeniami zsyłanymi przez okrutny los. To również historia pokazująca piękno i grozę Alaski będącej wówczas wciąż dziką krainą przyciągającą do siebie ludzi twardych, gotowych zmierzyć się z wielomiesięczną zimą i bardzo trudnymi warunkami życia, ale także osoby niezrównoważone, będące na bakier z prawem, które mają nadzieję, że nikt ich nie odnajdzie.
Bardzo zaangażowałam się w tę historię. Sama jestem zaskoczona, że aż tak się wciągnęłam, ale jak już zaczęłam czytać to sięgałam po książkę w każdej wolnej chwili. Autorka stworzyła wiarygodne, dopracowane postaci, z którymi bez trudu zżyłam się na tyle, że koniecznie musiałam wiedzieć jak się wszystko skończy. Akcja rozgrywa się na przestrzeni kilkunastu lat, dlatego czytelnik ma okazję obserwować jak zmieniają się poszczególni bohaterowie. Od początku mocno kibicowałam Leni, mając nadzieję, że wyrwie się spod wpływu zaborczych rodziców, którzy miłość pojmują w sposób zaburzony. Podobało mi się to, że pisarka szczegółowo opisała kolejne etapy adaptacji Allbrightów na Alasce, nie szczędząc miejsca na wtrącenia jak wygląda ich codzienne życie w miejscu, w którym nie ma ani prądu, ani bieżącej wody, a wyjście za dom może skutkować spotkaniem z niedźwiedziem. W książce wybrzmiewa też wątek różnicy poglądów w kwestii otwierania się Alaski na turystów. W połowie lat 70. XX wieku liczba odwiedzających nie była duża, ale plany rozbudowy miasteczka, zamontowania oświetlenia ulicznego i stworzenia bazy noclegowej nie podobały się osobom, które chciały aby okolica pozostała dzika oraz niedostępna.
"Wielka samotność" to także powieść skupiająca się na wątku romantycznym. Nie będę zdradzać zbyt wiele, ale nawet tak nieromantyczna dusza jak moja, dała się porwać opowieści o sile miłości gotowej zmierzyć się z różnymi przeciwnościami losu. Pewne wydarzenia są przewidywalne, ale dodatkowe emocje wywoływała niecodzienna sytuacja zakochanych związana z tym, że mieszkają na Alasce. Odległości pomiędzy sąsiednimi domami są ogromne i jeśli rodzina nie akceptuje związku, a w promieniu setek kilometrów nie ma miejsc odpowiednich na randki to uczucie jest wystawione na próbę jeszcze zanim na dobre rozkwitnie. Jak dotąd głównie chwalę ten tytuł, ale oczywiście nie jest to powieść bez wad. Przeszkadzało mi to, że pewne problemy bohaterowie rozwiązywali zbyt lekko i jakby bez większego wysiłku. Wystarczy, że gdzieś na horyzoncie pojawił się jakiś wysoko postawiony prawnik i np. już udało się załatwić fałszywe dokumenty albo sprawić, że policja umorzyła śledztwo w ważnej sprawie. Ewidentnie autorce takie rozwiązania pasowały do intrygi, co więcej jako czytelniczka oczekująca happy endu, cieszyłam się, że tak właśnie się wydarzyło, ale obiektywnie rzecz ujmując, pisarka poszła na łatwiznę w tej kwestii. Nie zmienia to jednak faktu, że bardzo przyjemnie czytało mi się tę książkę i polecam ją wszystkim szukającym angażujących, emocjonujących historii obyczajowo-romantycznych. Po raz pierwszy miałam do czynienia z twórczością Kristin Hannah, ale na pewno nie ostatni, ponieważ już mam na oku kolejne książki jej autorstwa.
Ernt Alllbright brał udział w wojnie Wietnamie. Został wzięty do niewoli, przeszedł przez piekło, ale udało mu się wrócić do domu. Nie jest jednak już tym samym mężczyzną co kiedyś. Dręczą go koszmary, napady gniewu, nie potrafi utrzymać żadnej pracy i nigdzie zagrzać miejsca na dłużej. Co chwilę wpada na „genialny” pomysł na biznes albo przeprowadzkę w miejsce mające...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-18
Skusiłam się na kolejny kryminał autorstwa polskiego autora i znowu spotkał mnie zawód. Mam ochotę wystosować apel do rodzimych twórców, żeby przestali pisać powieści o zbrodni, jeśli nie mają zielonego pojęcia jak stworzyć dobrą intrygę oraz przedstawić pracę policji. Jak to zazwyczaj bywa w takich przypadkach, opis na okładce jest dużo ciekawszy niż treść książki. W Beskidzie Niskim turyści znajdują zwłoki młodej kobiety. Podejrzanymi zostają jej kochanek lokalny dziennikarz Marcin Stryjkowski oraz żona mężczyzny, która była widziana wieczorem w okolicach miejsca zbrodni. Śledztwo prowadzi podkomisarz Piotr Durlik, który przeczuwa, że śmierć kobiety nie jest efektem kłótni kochanków lub interwencji zdradzanej żony.
Wiele razy słyszałam opinię, że to nie książka jest słaba tylko po prostu nie trafiła do odpowiedniego czytelnika. Czasami tak może być, ale nie sądzę, żeby to był ten przypadek. "W cieniu góry" to po prostu bardzo źle poprowadzony, miałki i rozmijający się z logiką kryminał. Jeśli komuś spodobał się mimo tego, nie mnie oceniać, ale z pewnością nie jest to dobra powieść. Brakuje w niej przede wszystkim ciągu przyczynowo-skutkowego, napięcia oraz policyjnej roboty. Prowadzenie śledztwa polega na tym, że Stryjkowski w różnych momentach akcji wybiega na drogę niemalże pod koła radiowozu prowadzonego przez Durlika. Ten schemat powtarza się tyle razy, że najwyraźniej, zdaniem autorki, jest to jedyna metoda na zaaranżowanie spotkania między policjantem a dziennikarzem. W opisie fabuły można przeczytać, że Stryjkowski prowadzi własne śledztwo w sprawie śmierci kochanki, ale nie wydaje mi się, żeby jego działania można było w ten sposób nazwać. Ot, mężczyzna wędruje bez sensu po okolicy, natykając się co chwilę albo na kolejne zwłoki albo wikłając się w inną podejrzaną sytuację typu bójka w lokalnym barze. Wszystkie te zdarzenia nie budują napięcia, nie komplikują intrygi i nie prowadzą do niczego konkretnego.
Również praca wykonywana przez Durlika nie ma większego sensu. Policjant nie opiera się na faktach, dowodach, poszlakach tylko na… intuicji. Nie wiadomo na jakiej podstawie formułuje swoje wnioski, gdy sprzecza się z komendantem, upierając się, że „coś mu nie pasuje w tej sprawie”. Podkomisarz po prostu przeczuwa, że ta osoba jest niewinna, a tamta coś ukrywa. W powieściowym świecie Agnieszki Jeż technicy badający miejsce zbrodni materializują się na miejscu tuż po odkryciu ciała, patolog wykonuje sekcję na żądanie, a wyniki badań pojawią się dokładnie wtedy, kiedy są potrzebne, by jakoś popchnąć akcję lub powiązać wydarzenia, czyli np. wtedy, kiedy trzeba stwierdzić czy dany przedmiot mógł być narzędziem zbrodni. Oczywiście wiadomo, że w powieści policyjna robota musi być nieco uproszczona i podkoloryzowana, ale w tym przypadku przekroczono wszelkie granice. Autorka nie wykonała researchu i nie postarała się, by przedstawione wydarzenia były wiarygodne dla czytelnika.
Druga poważna słabość tej historii jest związana z bardzo prostym prowadzeniem akcji i budowaniem intrygi. Bohaterowie są nijacy, papierowi, nie mają osobowości, więc ich działania w zasadzie w ogóle mnie nie obchodziły. Prowadzone przez nich rozmowy brzmią nienaturalnie i widać, że autorka nie potrafi budować relacji między postaciami. Żona Stryjkowskiego dowiaduje się o romansie męża, stając się jedną z pierwszych podejrzanych o dokonanie zbrodni. Czy autorka opisuje jak małżonkowie konfrontują się ze sobą? Rozmawiają na ten temat? Ustalają jak będzie wyglądać dalej ich życie? Oczywiście, że nie.
Życie prywatne Durlika również ogranicza się do tego, że wspomina swoją żonę Kaśkę, którą niby kocha, ale jednak zauważa, że ich związek stracił już świeżość i namiętność. Raz pojawia się też imię dziecka policjanta, ale na tym koniec. Oprócz tego odbiorca czyta o tym, że jest gorąco, a okolice Beskidu Niskiego są dzikie i piękne. Gdzieś w tle majaczy także wątek związany z powojennymi przesiedleniami w ramach operacji „Wisła”. Ten temat mógłby stanowić świetny kontekst historyczny, ale nie zostaje odpowiednio wykorzystany. Podsumowując, ta książka udowadnia, że nie każdy powinien zabierać się za pisanie kryminałów. Natomiast jeśli chodzi o twórczość Agnieszki Jeż, to jestem przekonana, że więcej po jej powieści nie sięgnę i wam również to odradzam.
Skusiłam się na kolejny kryminał autorstwa polskiego autora i znowu spotkał mnie zawód. Mam ochotę wystosować apel do rodzimych twórców, żeby przestali pisać powieści o zbrodni, jeśli nie mają zielonego pojęcia jak stworzyć dobrą intrygę oraz przedstawić pracę policji. Jak to zazwyczaj bywa w takich przypadkach, opis na okładce jest dużo ciekawszy niż treść książki. W...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-24
Bohaterka, której imienia nie poznajemy, w pewnym momencie swojego życia orientuje się, że wszyscy znajomi, członkowie rodziny, współpracownicy stali się rodzicami. Temat dzieci jest wszechobecny, przyjaciele nie dość, że nie mają już czasu na spotkania, to przy każdej możliwej okazji sugerują kobiecie, że może też pomyślałaby o potomstwie. W końcu ma trzydzieści pięć lat, więc wkrótce może być za późno na taką decyzję. Najtrudniejsze dla bohaterki jest jednak to, że jej partner również coraz częściej tęsknym wzrokiem spogląda w stronę osób opiekujących się maluchami. Z Philipem tworzy udany związek od ośmiu lat, ale czy ta relacja ma szansę trwać jeśli jedno chce dzieci, a drugie nie? Autorka eksploruje temat macierzyństwa, pozwalając protagonistce wspominać lata dzieciństwa i przywoływać wspomnienia z domu rodzinnego, zestawiając jej codzienność z życiem zaprzyjaźnionej pary, która niedawno powitała na świecie swoje pierwsze dziecko.
Nie jest tajemnicą, że Linn Strømsborg stworzyła swoje alter ego w postaci kobiety po trzydziestce przekonanej, że macierzyństwo nie jest dla niej. Dzięki temu bohaterka została wykreowana wiarygodnie, przynajmniej w moim odczuciu, kiedy miałam okazję poznać różne jej rozmyślania, poglądy oraz zachowania w sytuacjach takich jak rodzinne spotkanie świąteczne czy wyjście na kawę z przyjaciółką, która od miesięcy jest skupiona głównie na dziecku. Cieszę się, że autorka wykreowała postać, która po prostu ma swoje zdanie i jest przekonana jaką ścieżką życiową nie chce podążać. W powieści nie ma ani demonizowania, ani gloryfikowania macierzyństwa, nie ma też pochwały deklaracji bezdzietności. Autorka raczej uczula na to, że każdy powinien móc dokonać własnego wyboru, a rolą rodziny oraz przyjaciół jest akceptacja i uszanowanie woli. Nieco inaczej sprawa ma się z partnerem, który z biegiem czasu zmienia zdanie na temat rodzicielstwa. Tutaj nie można iść na kompromisy, więc może się okazać, że taki związek nie przetrwa. Ogólnie autorka dość dobrze poradziła sobie z tym wątkiem, chociaż mam wrażenie, że między bohaterką a jej partnerem nie odbyła się szczera, poważna rozmowa tylko wzajemnie dawali sobie „znaki”. On półgębkiem rzucał, że widziałby siebie w roli ojca, ona odpowiadała, że absolutnie nie chce być matką. I tak trwało to jakiś czas.
Nigdy, nigdy, nigdy to książka dość intymna, poświęcona zagadnieniu, nad którym od niedawna można się tak naprawdę zastanawiać. Kiedyś prawie wszyscy mieli dzieci. Jedni, bo naprawdę tego chcieli, inni, bo tak wyszło, a jeszcze inni decydowali się przytłoczeni presją społeczeństwa i oczekiwaniami rodziny. Dzisiaj sprawy mają się inaczej, chociaż jak pokazuje Strømsborg, nawet w Norwegii kobieta po trzydziestce nie może czuć się zupełnie wolna od natrętnych pytań. Bohaterka co chwilę konfrontuje się z jakimiś aspektami macierzyństwa i prawie każdej napotkanej osobie musi tłumaczyć, że nie pragnie dziecka. Na dłuższą metę było to dla mnie nieco męczące. Mam wrażenie, że ta jednowątkowość jest przytłaczająca i po czasie robi się nieco nudno, ale z drugiej strony rozumiem intensyfikację takich treści. W końcu książka jest o nieposiadaniu dziecka, więc może nie ma sensu się tego czepiać. W każdym razie uprzedzam, że w powieści wszystko kręci się wokół dzieci lub ich braku. Z historią czytelnik zapoznaje się błyskawicznie. Prosty język i ograniczona liczba bohaterów sprawiają, że to tytuł do przeczytania w jeden wieczór. Cieszę się, że sięgnęłam po taką lekturę, ponieważ mogłam też skonfrontować swoje podejście do kwestii bezdzietności. Pewne odczucia bohaterki podzielam, inne są mi zupełnie obce, ale proza norweskiej pisarki zaintrygowała mnie na tyle, że na czytniku czeka już jej druga powieść o wymownym tytule Kurwa, kurwa, kurwa.
Bohaterka, której imienia nie poznajemy, w pewnym momencie swojego życia orientuje się, że wszyscy znajomi, członkowie rodziny, współpracownicy stali się rodzicami. Temat dzieci jest wszechobecny, przyjaciele nie dość, że nie mają już czasu na spotkania, to przy każdej możliwej okazji sugerują kobiecie, że może też pomyślałaby o potomstwie. W końcu ma trzydzieści pięć lat,...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-08
Szesnastoletnia Sage mieszka z ojczymem, o którym można powiedzieć wszystko, ale nie to, że jest odpowiedzialnym opiekunem. Wiecznie pijany, brudny, wulgarny i przekonany, że pasierbica powinna radzić sobie sama. Pewnego wieczoru dziewczyna podsłuchuje rozmowę telefoniczną, z której wynika, że jej siostra bliźniaczka uciekła z placówki Willowbrook, będącej rzekomo szkołą dla osób z niepełnosprawnością. Sage jest porażona tą wiadomością, ponieważ była przekonana, że Rosemary zmarła kilka lat temu na zapalenie płuc. Okazuje się jednak, że zarówno ojczym, jak i matka kłamali. Rosemary żyje, ale przebywa w miejscu o bardzo złej sławie. Miejscowi straszą niegrzeczne dzieci wizją oddania do Willowbrook, a starsi opowiadają historie o zabójcy grasującym w podziemnych tunelach tego rozległego kompleksu. Sage postanawia wyruszyć na poszukiwania siostry i już następnego dnia wsiada w autobus do Willowbrook. Po dotarciu na miejsce zostaje wzięta za zbiegłą pacjentkę. Lekarze ani pielęgniarki nie chcą słuchać wyjaśnień dziewczyny. Siłą prowadzą ją na oddział, grożąc, że za następną próbę ucieczki zostanie surowo ukarana. Bohaterka jest zagubiona i przerażona, ponieważ Willowbrook nie ma nic wspólnego ze szkołą. Pacjenci żyją w urągających człowiekowi warunkach, a personel zachowuje się w skandaliczny sposób. Dziewczyna postanawia jednak, że najpierw musi odnaleźć Rosemary, a dopiero potem udowodni, że nie cierpi na żadne zaburzenia psychiczne, więc nie wymaga hospitalizacji.
Moja opinia o tej książce jest chyba niepopularna, ale niestety uważam, że to zmarnowany potencjał na ciekawą, jak to nazywa sama autorka, „zaangażowaną społecznie” powieść. Ellen Marie Wiseman wykorzystała w swojej historii prawdziwe informacje dotyczące szpitala Willowbrok, w którym pacjenci byli nieludzko traktowani, zaniedbywani i w zasadzie skazywani na śmierć w męczarniach. Placówka mająca stanowić azyl dla chorych niemogących samodzielnie funkcjonować w społeczeństwie, przerodziła się w okrutne więzienie, a kiedy wszystko wyszło na jaw, całe lata upłynęły zanim ostatni pacjent opuścił mury tego przerażającego miejsca. Niewątpliwie kontekst historyczny dodaje wartości tej opowieści i mam wrażenie, że głównie z tego powodu jest ona wysoko oceniana. Autorka sprawnie poradziła sobie z oddaniem atmosfery przytłaczającego, wzbudzającego strach szpitala, w którym dochodzi do wielu nadużyć. Kiedy główna bohaterka zostaje wzięta za swoją siostrę i umieszczona na oddziale, czytelnik dowiaduje się w jak strasznych warunkach są przetrzymywani chorzy ludzie. Przeludnione sale, brak dostępu do prysznica i czystej toalety, brak ubrań na zmianę, codzienne otumanianie lekami, szorstkie traktowanie ze strony personelu działają na wyobraźnię, sprawiając, że łatwo przejąć się losem Sage.
Niestety z innymi elementami powieści Wiseman nie poradziła sobie już tak dobrze. Historia jest przede wszystkim przegadana, ponieważ utkana z wielu fragmentów, które nie rozwijają intrygi. Kiedy nastolatka trafia za mury szpitala, przez długi czas czytamy ciągle o tych samych wydarzeniach. Dziewczyna próbuje nawiązać kontakt z personelem, zostaje za to ukarana, przechodzi załamanie, ale za chwilę bierze się w garść i znajduje siły, by dalej szukać siostry. Schemat powtarza się kilkukrotnie. Do tego dochodzą rozmowy z lekarzem, które absolutnie do niczego nie prowadzą. Sage wydaje się pozbawiona instynktu samozachowawczego. Czytając te dialogi z góry wiedziałam, że określone komentarze bohaterki w połączeniu z jej zachowaniem nie doprowadzą do niczego dobrego. Wiecie, jeśli lekarz pozwala, żeby pacjenci przebywali w placówce w tak złym stanie zdrowia to słowne przepychanki nie mają sensu. Ale Sage brnie w całą sytuację, nie dostrzegając, że nic w ten sposób nie osiągnie. Można zrzucić to na karb młodego wieku dziewczyny, niemniej obserwowanie tej relacji jest męczące, ponieważ już po pierwszym spotkaniu nastolatki z doktorem wiadomo jak się oboje będą dalej zachowywać względem siebie.
Intryga kryminalna też zawodzi, dlatego że główna bohaterka jest bardzo niedomyślna. Dość szybko można zorientować się kto jest antagonistą w tej opowieści, ale Sage ma klapki na oczach i nie potrafi połączyć prostych faktów. Na dodatek pojawiają się jakieś kuriozalne sceny, kiedy szesnastolatka jest przez policjanta zabierana na miejsce zbrodni, żeby „sprawdziła” czy ofiara ma takie same obrażenia jak inne zwłoki, które Sage widziała w szpitalu. Gdzie się podział patolog? Gdzie profesjonalizm detektywa? Zakończenie wypada zbyt pozytywnie. Aż trudno uwierzyć, że SPOILER ojciec dziewczyny przez tyle lat nie miał z nią kontaktu, bo była żona mu zabroniła. Tak łatwo zrezygnował z córek? Nawet po śmierci ich matki nie próbował odnaleźć Sage, nie interesował się też losem chorej Rosemary, ale nagle w jeden dzień zostaje cudownie odnaleziony przez policję i okazuje się, że to kochający, troskliwy ojciec, którego po prostu zły los rozdzielił z dziećmi. Zupełnie tego nie kupuję. Muszę też wspomnieć, że kilkukrotnie Sage wykrzykuje, że „prawie nie zesrała się ze strachu!”. Nie wiem czy to wina tłumaczenia, czy faktycznie autorka tylko tak potrafiła oddać emocje bohaterki, kiedy ta czymś się wystraszyła. W każdym razie zdecydowanie zbyt często trafiałam na to zdanie.
Nie potrafię ocenić, kto jest odbiorcą tej powieści. Z jednej strony mamy nastoletnią bohaterkę, której osąd rzeczywistości jest jeszcze nieco dziecinny, ale z drugiej, zmaga się z problemami dorosłych. Autorka nie stroni od przejmujących opisów wskazujących na zaniedbanie pacjentów, ale np. przemoc seksualną tylko sygnalizuje. Zatem dla młodzieży to może być zbyt przytłaczająca powieść, a dla dorosłych zbyt uproszczona i naiwna, co widać zwłaszcza w zakończeniu.
Szesnastoletnia Sage mieszka z ojczymem, o którym można powiedzieć wszystko, ale nie to, że jest odpowiedzialnym opiekunem. Wiecznie pijany, brudny, wulgarny i przekonany, że pasierbica powinna radzić sobie sama. Pewnego wieczoru dziewczyna podsłuchuje rozmowę telefoniczną, z której wynika, że jej siostra bliźniaczka uciekła z placówki Willowbrook, będącej rzekomo szkołą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-01-29
2024-01-01
W pierwszy dzień nowego roku skończyłam czytać reportaż o społeczności inceli i tzw. przegrywów, czyli mężczyzn przekonanych, że ze względu na rzekomo nieatrakcyjny wygląd, brak pieniędzy, dobrego zawodu i ogólnie pojętego powodzenia, nigdy nie stworzą związku z kobietą. Dokładne zdefiniowanie kim są incele i przegrywi, a także ustalenie czy można stosować te terminy wymiennie na określenie tej samej grupy, nie jest łatwe. Wydaje się jednak, że główną cechą charakteryzującą inceli jest mimowolny celibat. Mężczyźni ci są przekonani, że ze względu na swój wygląd, nie mają szans na zdobycie erotycznych doświadczeń. Często przejawiają też mizoginistyczne poglądy oraz wygłaszają skrajnie niepochlebne opinie na temat kobiet. Natomiast hasło przegryw dotyczy nieco szerszej grupy mężczyzn, którzy uważają, że nie czeka ich już nic dobrego w życiu. Nie mają pracy albo zarabiają niewiele, nie udało im się stworzyć związku, nie mają zainteresowań, z trudem nawiązują nowe znajomości. Autorki książki przez kilkanaście miesięcy obserwowały tzw. przegrywosferę, a także rozmawiały z wieloma osobami udzielającymi się w serwisach społecznościowych, na forach, grupach facebookowych itd., zapoznając się z ich sposobem widzenia rzeczywistości.
Od razu zdradzę, że reportaż wywarł na mnie spore wrażenie. Uważam, że Aleksandra Herzyk i Patrycja Wieczorkiewicz wykonały świetną robotę, poświęcając mnóstwo czasu na zrozumienie środowiska, które, przynajmniej w jakiejś części, jest wrogie kobietom. Autorki nie oceniają nikogo, nie przedstawiają w prześmiewczy czy przerysowany sposób, oddając głos mężczyznom, którzy sami identyfikują się jako przegrywi i/lub incele. W reportażu zawarto mnóstwo cytatów z wpisów, maili czy też wywiadów, które przeprowadzono z kilkunastoma osobami. Autorki odwołują się także do opinii specjalistów, konfrontując przekonania inceli z wynikami badań naukowych oraz powołując się na opinie psychologów. W książce raczej nie ujawnia się prywatne zdanie Herzyk i Wieczorkiewicz, dzięki czemu odniosłam wrażenie, że autorki zachowały profesjonalizm oraz bezstronność. Mamy za to odwołania do źródeł naukowych, a także spis bibliograficzny i słowniczek wyjaśniający specyficzne określenia funkcjonujące na incelskich forach.
Już na początku książki dowiadujemy się, że wśród osób urodzonych po 1989 roku odsetek samotnych mężczyzn jest znacznie większy niż samotnych kobiet. Badania Krzysztofa Pacewicza i Kantar wskazują, że przyczyną takiego stanu jest różnica w poziomie wykształcenia. Wyższe wykształcenie ma 58% kobiet w wieku 25-30 lat i tylko 38% mężczyzn w tej samej grupie. Do tego dochodzi także mniejsza mobilność mężczyzn, którzy rzadziej niż kobiety decydują się na wyprowadzę ze wsi i małych miast. Jeśli do tego dołożymy wyniki badań wskazujące, że kobiety mają bardziej liberalne poglądy niż mężczyźni w tym samym wieku, zyskujemy pewien ogląd sytuacji. Moim zdaniem rozmowy z incelami oraz przegrywami opisane w reportażu dobrze uzupełniają powyższą statystykę. Z większości wypowiedzi bije frustracja, niespełnienie, przekonanie o swoim gorszym położeniu i przeświadczeniu, że kobiety nawet nie spojrzą na przeciętnego faceta, a co dopiero na „przegrywa”, który nie ma już żadnej nadziei na poprawę swojego losu. Często przewija się także wątek zaburzeń psychicznych, chorowania na depresję oraz fobię społeczną, a także trudnego dzieciństwa.
Ze smutkiem czytałam zwierzenia, z których wynika, że do przegrywosfery docierają ludzie, którzy w realnym życiu nie mają z kim porozmawiać, nie mogą liczyć na wsparcie i wydaje się, że jedyne, co im zostało to przelewanie gniewu na klawiaturę. Ze zdziwieniem odnotowałam, że część mężczyzn była lub nadal jest w trakcie terapii, ale nie odczuwają oni pozytywnych rezultatów. To pokazuje, że „wyjście z przegrywu” to skomplikowana sprawa i nie wystarczy komuś polecić by po prostu wyszedł do ludzi, zaprosił dziewczynę na randkę czy pogadał z kumplem przy piwie. Do myślenia dała mi wypowiedź rozmówcy przypominającego, że nic go bardziej nie drażni niż takie rady, bo dla niego niezobowiązujący small talk z fryzjerką wydaje się niemożliwy do wykonania, a co dopiero poszukanie sobie znajomych. Zauważyłam też, że w relacjach mężczyzn kilkukrotnie przewija się wątek złych doświadczeń w szkole. To pokazuje, że codzienne złośliwości, przytyki oraz przemoc rówieśnicza mogą wpłynąć na człowieka tak negatywnie, że nawet w dorosłym życiu będzie to przywoływał i wciąż rozpamiętywał zachowania sprzed 10 czy 15 lat.
Autorki poruszają wiele wątków związanych ze środowiskiem inceli i przegrywów, również ten dotyczący przemocy wobec kobiet. Nie ukrywają, że same zostały parokrotnie zwyzywane lub wyrzucone z grup, zwłaszcza że otwarcie prowadziły swoje badania i nie wszystkim użytkownikom to się podobało. Przeraża mnie takie zacietrzewienie oraz nienawiść do kobiet. Najbardziej utkwiła mi głowie wypowiedź mężczyzny, który stwierdził, że popiera zakaz aborcji, bo skoro on ma ciężko w życiu, to kobiety też powinny tego zaznać. To jest oczywiście sparafrazowana wypowiedź, bo mizoginii nie przebierają w słowach, określając kobiety wieloma obrzydliwymi epitetami. Jeśli ktoś prezentuje taki światopogląd to naprawdę nic dziwnego, że jest samotny. W incelskich zakamarkach internetu popularne są jest także przekonanie, że wszystko zależy od genów i kobiety interesują się tylko „chadami” o określonym wyglądzie, bo chcą rozmnożyć się z dawcą najlepszego materiału genetycznego. Naukowcy nie znaleźli potwierdzenia tej hipotezy w badaniach, ale incele wiedzą lepiej.
"Przegryw: mężczyźni w pułapce gniewu i samotności" to dobrze napisany reportaż, którego lektura może przynieść wiele przemyśleń. Trzeba się jednak skonfrontować z zupełnie innym sposobem myślenia, który momentami mocno podnosi ciśnienie.
W pierwszy dzień nowego roku skończyłam czytać reportaż o społeczności inceli i tzw. przegrywów, czyli mężczyzn przekonanych, że ze względu na rzekomo nieatrakcyjny wygląd, brak pieniędzy, dobrego zawodu i ogólnie pojętego powodzenia, nigdy nie stworzą związku z kobietą. Dokładne zdefiniowanie kim są incele i przegrywi, a także ustalenie czy można stosować te terminy...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wszystko wskazuje na to, że Ruth Ware zajęła pozycję jednej z poczytniejszych autorek thrillerów. Latem zeszłego roku po raz pierwszy zetknęłam się z jej twórczością, gdy sięgnęłam po powieść Pod kluczem, ale nie zachwyciła mnie na tyle, bym mogła dołączyć do fanów pisarki. Postanowiłam dać autorce kolejną szansę i tym razem wybrałam historię o dziennikarce, której trafia się zlecenie napisania relacji z rejsu luksusowym statkiem. Laura (Lo) Blacklock ma wrażenie, że wygrała los na loterii. Nie dość, że wreszcie załapała się na zlecenie polegające głównie na korzystaniu ze wszystkich udogodnień oraz rozmawianiu z innymi zaproszonymi gośćmi, to ma również nadzieję, że ten materiał umocni jej pozycję w redakcji.
Niestety od początku wszystko idzie nie tak jak powinno. Tuż przed rejsem Lo zastaje w swoim mieszkaniu włamywacza. Wprawdzie fizycznie nie dzieje jej się krzywda, ale kobieta straciła poczucie bezpieczeństwa i jeszcze nie zdążyła dojść od siebie, a już musiała stawić się na wycieczkę po Morzu Północnym. Pierwszej nocy na statku Lo słyszy coś dziwnego z kabiny obok. Najpierw jakby uderzenie, a potem dźwięk przypominający wyrzucenie czegoś za burtę. Kobieta wychodzi na taras i widzi rozmazane ślady przypominające krew. Alarmuje ochronę, opowiada o sąsiadce z kabiny dziesiątej, którą zdążyła poznać wieczorem, nalegając, by sprawdzono czy wszystko u niej w porządku. Okazuje się jednak, że pomieszczenie jest puste, a na liście gości nie ma żadnej tajemniczej kobiety, której mogło przydarzyć się coś złego. Laura nie daje się jednak przekonać i zaczyna swoje prywatne śledztwo.
Bardzo lubię kryminały i thrillery, których bohaterowie znajdują się w ograniczonej przestrzeni. Mimo że to dość często spotykany zabieg, moim zdaniem zazwyczaj sprawia, że napięcie rośnie, a czytelnik zaczyna się zastanawiać, kto z niewielkiej grupy bohaterów jest mordercą. Z tego powodu już na wstępie czułam się zaintrygowana historią wymyśloną przez Ruth Ware i nie mogłam doczekać się fragmentów, na podstawie których będę mogła pogłówkować czy rzeczywiście na statku doszło do zabójstwa. Niestety autorka nie poszła w ślady Agaty Christie, do której bywa porównywana, pisząc powieść o kolejnej neurotyczce niemającej nawet śladu instynktu samozachowawczego. Sądziłam, że Lo będzie prowadzić swoje prywatne śledztwo w jakiś sprytny, inteligentny sposób, ale okazało się, że kobieta po prostu postawiła na nogi całą obsługę i wkrótce już wszyscy pasażerowie wiedzieli, że dziennikarka poszukuje jakiejś tajemniczej kobiety. Bohaterka podejrzewa, że doszło do morderstwa, znajduje się na pełnym morzu bez możliwości ucieczki, więc bez ogródek przepytuje ludzi, wyraźnie dając znak, że interesuje się sprawą. Innymi słowy aż prosi się, by ktoś próbował ją skrzywdzić.
Na dodatek Laura jest kolejną bohaterką thrillera, której wiarygodność zostaje podważona z powodu nadużywania alkoholu oraz przyjmowania leków. W żadnym momencie nie jest powiedziane, że kobieta ma problem alkoholowy, ale to bardzo rzuca się w oczy. Lo jest albo na kacu albo marzy o tym, żeby się napić. Drink na uspokojenie, na wyciszenie, na bezsenność, do towarzystwa itd. Wszyscy postrzegają dziennikarkę jako osobę niestabilną emocjonalnie, mającą mnóstwo własnych problemów do rozwiązania. Przyznam, że mnie znudziła taka kreacja głównej bohaterki thrillera. Mam wrażenie, że teraz obowiązkowo w prawie każdej nowej powieści należącej do tego gatunku, spotkam właśnie taką roztrzęsioną, niepewną własnych słów Laurę. Przyznam też, że nie zawsze rozumiałam jej emocje. O ile nie mam wątpliwości, że pewne wydarzenia mogły wytrącić ją z równowagi, tak zupełnie nie pojmuje natury jej związkowej dramy. Niby chce być ze swoim facetem, ale jednocześnie robi wszystko, żeby z nią zerwał. Autorce zapewne było to potrzebne do uwiarygodnienia fabuły. Bohaterka pokłóci się z partnerem, więc nikt nie będzie jej szukał, ale mogła wymyślić jakiś bardziej dojrzały pretekst do związkowych zawirowań.
Nie jestem również usatysfakcjonowana charakterystyką pozostałych bohaterów. Uważam, że motyw zamkniętej przestrzeni i ograniczonej liczby postaci działa wówczas, gdy czytelnik może coś powiedzieć na temat tych osób. W tym przypadku autorka nie zadbała o to, by pasażerowie lub obsługa statku zapadli w pamięć. Goście stanowią w większości zbiór zamożnych osób zdających się nie zwracać w ogóle uwagi na to, że na pokładzie mogło dojść do przestępstwa. Natomiast pracownicy to głównie trzymający się razem Norwegowie, którzy nie chcą współpracować z Lo. Jest też sprzątaczka z Polski o imieniu Iwona, która ledwie ogarnia język angielski i obawia się, że bohaterka chce ją oskarżyć o kradzież. Dziwnym zbiegiem okoliczności wśród zaproszonych dziennikarzy pojawia się również były partner Laury, ale i on nie ma szczególnej roli do odegrania. Rozwiązanie intrygi oraz zakończenie mają iście filmowy rys. Nie czyta się tego źle, ale po zastanowieniu można dojść do wniosku, że wiele scen jest naciąganych, a całość nie ma większego sensu.
Czy zatem powieść ma jakieś zalety? Dla mnie głównym atutem było miejsce akcji. Ruth Ware potrafi stworzyć intrygującą scenerię dla dość banalnych wątków. W Pod kluczem opisała wiktoriańską posiadłość przekształconą na smart dom, a tutaj umiejscowiła bohaterów w zminiaturyzowanej wersji luksusowego jachtu. Statek jest niewielkich rozmiarów, przez co wydaje się dziwny, klaustrofobiczny, przytłoczony przepychem z jakim został urządzony. Doceniam szczegółowe opisy kolejnych pomieszczeń oraz częste wtrącenia, że obiekt sprawia wrażenie niepokojącego, niestabilnego i przerysowanego w swym bogactwie. Autorka ma też tzw. lekkie pióro, więc książkę czyta się błyskawicznie. Nie mogę powiedzieć, że Kobieta z kabiny dziesiątej mnie znudziła, bo historia stanowi zwartą całość i byłam zaintrygowana, kiedy dałam się porwać akcji. Natomiast ilekroć odkładałam książkę, łapałam się na wyliczaniu, co mi w tej opowieści nie gra i dlaczego uważam protagonistkę za bardzo irytującą postać. Jak na razie nie zostałam fanką Ruth Ware, ale mam w swoich zbiorach inne jej książki, więc liczę, że jeszcze wszystko przede mną.
Wszystko wskazuje na to, że Ruth Ware zajęła pozycję jednej z poczytniejszych autorek thrillerów. Latem zeszłego roku po raz pierwszy zetknęłam się z jej twórczością, gdy sięgnęłam po powieść Pod kluczem, ale nie zachwyciła mnie na tyle, bym mogła dołączyć do fanów pisarki. Postanowiłam dać autorce kolejną szansę i tym razem wybrałam historię o dziennikarce, której trafia...
więcej Pokaż mimo to