-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński1
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel1
-
ArtykułyMagdalena Hajduk-Dębowska nową prezeską Polskiej Izby KsiążkiAnna Sierant2
Biblioteczka
2023-11-01
2022-02-12
2021-09-28
Minimalistyczna prostota, dystans, ironiczne kąsnięcie rzeczywistości, momentami oczywiste i mało odkrywcze, momentami proste, acz błyskotliwe. Całościowo pozycja dość średnia, ale są perełki, które prezentują się naprawdę dobrze. Mocą tych wierszy jest silna puenta, która ma ton czarnego humoru i coś obnaża: cynizm ludzki, zakłamanie i inne negatywne cechy. Dużo utworów jest swoistym komentarzem politycznym, który odziera ze złudzeń, niektóre wadzą się z narodową religijnością, inne traktują o egzystencji.
Minimalistyczna prostota, dystans, ironiczne kąsnięcie rzeczywistości, momentami oczywiste i mało odkrywcze, momentami proste, acz błyskotliwe. Całościowo pozycja dość średnia, ale są perełki, które prezentują się naprawdę dobrze. Mocą tych wierszy jest silna puenta, która ma ton czarnego humoru i coś obnaża: cynizm ludzki, zakłamanie i inne negatywne cechy. Dużo utworów...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-07-25
Dobra, surowa jak padlinie mięso, twarda i trudna proza podana w bardzo prostym, klarownym stylu. Pióro Coetzee urzeka lekkością, która kontrastuje z ciężarem przytaczanych historii.
Tytułowa hańba skłania do refleksji, czym rzeczywiście jest ten stan, jakie są jego konsekwencje, czy zhańbienie można naprawić. Hańba, jaką kryje się Lurie wydaje się nie być jednoznaczna, przynajmniej w mojej opinii. Skazany na ostracyzm społeczny bohater nie podejmuje próby obrony, choć ma możliwości. Pełen godności i odpowiedzialności za swoje czyny, przyjmuje najsurowszą karę i nie chcę od niej uciec, mimo że zarzuty nie do końca są słuszne, a przedstawiona historia przez jedną stronę nieco rozmija się z prawdą. Lurie tego nie prostuje. Czy dzięki temu odzyskuje przynajmniej część utraconej godności?
Zhańbiona zostaje też jego córka, choć jest tylko ofiarą. I znowuż czy rzeczywiście można tu mówić o hańbie? Może to hańbiący kryje się hańbą, a nie pohańbiony? Akcja otwiera dyskusję na temat społecznych norm i granic wyznaczania pewnych określeń, które nie zawsze są sprawiedliwie wyznaczane.
Ale nie to jest tu najistotniejsze. Bo tytułowa hańba przylegająca do bohaterów to jedynie kurtyna dla prawdziwej hańby, jaką jest tu całe tło rozgrywających się wydarzeń. Konflikt między społecznością, będący pozostałością po destrukcyjnym i hańbiącym apartheidzie.
Zgniłym owocem tej traumatycznej historii w dziejach RPA jest właśnie ów powstały świat. To surowe miejsce, w którym panują brutalne zasady rządzące światem. "Zhańbiona" Lucy postanawia nie walczyć z oprawcami, poddaje się im, akceptuje to, co się stało, by móc zostać na farmie, stać się członkiem społeczności, a oprawcy nie tylko pozostają bezkarni, ale wręcz ustalają reguły gry. Jednym z nich zamieszkuje z przyjacielem Lucy i jest na pełnej ochronce. Co więcej, "zhańbiona" Lucy jest gotowa do ślubu, by tylko móc czuć się pewnie i bezpiecznie, a przede wszystkim móc zostać w tym twardym zakątku RPA.
Jest tu jakaś paralela do historii. Choć Coetzee nie porusza wprost tematyk rasowej, nie przytacza koloru skóry bohaterów, możemy się tego wprost domyśleć. Biały człowiek zasiał spustoszenie w RPA, sprowadzając na czarnoskórych potworną tragedię. Teraz białą Lucy wkracza w ten dziki świat i decyduje się dźwigać brzemię zgniłego owoca, który stworzył biały człowiek. Akceptuje brutalne normy panujące na dalekiej prowincji, zepsutego świata oddalonego od bezpiecznego miasta. Lucy, a jednocześnie i Lurie - bezradny, który nie umiał zapobiec napadowi, staje się ponurym symbolem tej prawdziwej hańby, jaka odegrała się w przeszłości, a jednocześnie wyzwolicielem piętna. Decydując się na własne pohańbienie symbolicznie naprawia to, co zostało stworzone Apartheidem.
W jej historii widać pewne podobieństwo do losów psów z kliniki Bev, które wchodząc do pokoju, już z niego nie wyjdą. Lucy marząca o wieśniaczym życiu wchodzi w świat pełen przemocy i już z niego nie może wyjść. Nie może wyjść, bo trauma wydarzeń pozostanie na zawsze w pamięci, nie moze też wyjśc, bo inaczej nie zazna tu spokoju, musi przyjąć reguły tego brutalnego świata, by stać się jego częścią.
Ponura proza, która odziera ze złudzeń. Ukazuje zły świat i człowieka zdegradowanego. Nie ma tu oczywiście żadnej mowy o rasizmie i próbie przedstawienia czarnoskórej społeczności, jako tych złych. Złem jest tu apartheid, który stworzył taki świat, będący jedynie pozostałościami po nim. Złem jest tu przemoc, bezosobowa, uniwersalna, złem jest też poniekąd poddanie się przemocy. Czy próba oswojenia hańby akceptacją złego porządku może przejawem pozytywu? Na to już każdy musi odpowiedzieć sobie sam,bo pisarz odpowiedzi nie daje. W świetny sposób za to daje nam obraz ponurej natury człowieka, rzeczywistości zhańbionej, zepsutej, z której nie ma wyjścia poza ucieczką i poddaniem się, wycofaniem. Jednak pozostanie w niej jest również poddaniem, rezygnacją z wartością i akceptacją tego porządku.
Mocna i surowa rzecz. "Proza twarda jak spalona ziemia RPA" powiedział mój kolega, polecając mi tę książkę.
Dobra, surowa jak padlinie mięso, twarda i trudna proza podana w bardzo prostym, klarownym stylu. Pióro Coetzee urzeka lekkością, która kontrastuje z ciężarem przytaczanych historii.
Tytułowa hańba skłania do refleksji, czym rzeczywiście jest ten stan, jakie są jego konsekwencje, czy zhańbienie można naprawić. Hańba, jaką kryje się Lurie wydaje się nie być jednoznaczna,...
2021-06-13
2021-04-30
Mega słaby „Git” z ks. Antonim i nawet całkiem dobra „Symetria” nie umywają się do tej książki. Zło, naturalne, wręcz naturalistyczne zło w najczystszej postaci. Stasiuk jest tu genialny. Tworzy bardzo realistyczne obrazy, które przeszywają ciarami, brzydzą, straszą podczas lektury. Wszystko podane jest w tak naturalnym języku. Naprawdę ma się wrażenie, że historie opowiada git wydziabany git, co niejedną frajerską męskość splamił, a nie pisarz silący się na fajne dzieło. Wszystko jest naturalne, nie ma tu żadnej sztuczności, zero wymuszonej wulgarności. Poczucie grozy budzą nie sypiące się co chwile „kur…y” itp., a ten bezemocjonalny ton narratora, zło w czystej postaci. To jest tak dobre, że dawno nie widziałem/czytałem tak dobrego wczucia, takiej prawdziwości w przekazywaniu historii. Dozgonny szacunek autorowi za tak umiejętne, mistrzowskie wcielenie się w rolę gita. Zero przerysowania, zero sztampy. Tak wiem, że sam coś tam przegibał, ale odsiadka za dezercję raczej gitem go nie czyni, a pisze, jakby był co najmniej prowadzącym celę. Mistrzostwo.
Hebron, ziemia święta, skonfliktowana, gdzie ścierają się Palestyńczycy ze znienawidzonymi Izraelitami, co chyba delikatną aluzję do realiów więziennych i podziału ludzie-frajerstwo nawiązuje. Stasiuk daje nam ponurą wizję nawet nie tylko samego więzienia i realiów rządzących w kazamatach, ale też całego bandziorskiego życia. Przerażającego, a jednocześnie intrygującego i budzącego zainteresowanie, w którym mieszają się strony rzekomo sprawiedliwe (milicja staje się bandziorami) z bandziorami, są zależne od siebie i paradoksalnie nie mogą bez siebie istnieć.
Sama paka jawi się dla gitów jako owa ziemia święta, dla bandziorów jest świątynią, nie przeraża ich, traktują ją jak dom, wiedzą, że do niej trafią i się jej nie boją. Paka to sztywny świat dówch stron: mocnych i słabych, ludzi oraz frajerów. Ci pierwsi robią wszystko, by pokazać tym drugim, gdzie ich miejsce, nawet jeśli tego nie chcą, jest im żal. I w tym momencie Stasiuk daje wizję, w której ideologia więzienne jeszcze bardziej zniewala, niż metalowe kraty i lufy broni strażników. Git wchodzi w rolę, by podtrzymać rytuał, by zachować przynależność, gwałci, bo w tym świecie jest to jak jedzenie, bez tego nie przeżyjesz, spuszczą cię do wora, a pace będąc w worze, nie jesteś człowiekiem. Więc gity stają się więźniami swoich zasad, gwałcą, choć chce im się od tego wymiotować, ale muszą utrzymać status quo, by zyskać wolność, wolność w świecie zniewolenia. Tu rządzą sztywne zasady, a jak się im nie dostosujesz, szybko staniesz po drugiej stronie, z której wyjdziesz całkowicie zniszczony, albo nie wyjdziesz w ogóle.
Mega słaby „Git” z ks. Antonim i nawet całkiem dobra „Symetria” nie umywają się do tej książki. Zło, naturalne, wręcz naturalistyczne zło w najczystszej postaci. Stasiuk jest tu genialny. Tworzy bardzo realistyczne obrazy, które przeszywają ciarami, brzydzą, straszą podczas lektury. Wszystko podane jest w tak naturalnym języku. Naprawdę ma się wrażenie, że historie opowiada...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-05-12
Sprawnie napisana, ale jednak nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Nic nie zaciekawiło mnie w tej książce, z każdą stroną żmudnie wypatrywałem końca, na szczęście długie to „dzieło” nie jest, więc jakoś dałem radę. Nie przekonały mnie przekorne żarty dystansujące historię, lekko zirytował wręcz pretensjonalny, z nutka prawicowy ton o oddawaniu Niemiec Pakistańczykom, Turkom i innym przybyszom, bo przede wszystkim w histerii tej zapomniano o masowym oddawaniu Niemiec Polaczkom.
Nie sądzę, żebym cokolwiek z tej książki wyniósł, a już na pewno zapamiętał. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Mam dziwne przekonanie, że gdyby książkę tę napisał debiutant, a nie znany już i ceniony Stasiuk, żadne wydawnictwo nie chciałoby tego wydać. Jeśli tak ma wyglądać ta wspaniała z lekka reportażowo-podróżnicza proza Stasiuka, to marne to dla mnie zachęcenie do sięgnięcia po „Jadąc do Babadag”, książkę, która miała być następna w kolejności. Może to odroczę…
Sprawnie napisana, ale jednak nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Nic nie zaciekawiło mnie w tej książce, z każdą stroną żmudnie wypatrywałem końca, na szczęście długie to „dzieło” nie jest, więc jakoś dałem radę. Nie przekonały mnie przekorne żarty dystansujące historię, lekko zirytował wręcz pretensjonalny, z nutka prawicowy ton o oddawaniu Niemiec Pakistańczykom, Turkom i...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-04-18
Każdy ma swoje demony, chciałoby się rzec. Czytając pierwsze strony Instytutu, co chwila pojawiali mi się niezłomni polscy bohaterowie prawicy o wolność nieskazitelnej ojczyzny z wrogiem, głównie tym nieistniejącym, walczący i ciągle tłumaczący wszelkie zło w kraju nimi, mitycznymi, nie do końca zidentyfikowanymi – „nimi”. A kim są „oni” u Żylczyka? Ilu ludzi, tylu ich.
Każdy z nas ma swoich „ich”. Zamknięty od zewnątrz instytut jawi się tu jako symbol zamknięcia naszego umysłu, ograniczonej percepcji świata. Patrzymy na świat przez sztywne ramy, które sobie narzuciliśmy. Dlatego dla punkówy „nimi” są dresiki lub kibole, dla kibola cracovii kibole wisły, dla gościa od finansów zakamuflowani biznesmeni, a dla rozczytanej pani z bliblioteki nierealne, niecielesny byty będące pragnieniami, myślami itp. literackimi wyobrażeniami. Jesteśmy w swojej ocenie świata, jego percepcji, widzeniu, zamknięci przez swoje pragnienia, fobie, patrzymy na rzeczywistość jak przez kraty, jak zamknięci w więzieniu własnych wizji, niczym ci całkowicie odmienni od siebie ludzie w instytucie. Wszystko to prowadzi do odrzucenia, samotności, smutku.
Swoje prywatne i małe światy, niepowodzenia, tłumaczymy odgórnym wrogiem, który za sznurki pociąga, stając się paradoksalnie niewolnikiem tychże, zazwyczaj nieistniejących bytów. Układy, spiski, służby specjalne, masoneria, itp.
Jest to też książka o trudnej egzystencji, w której gubimy marzenia, stajemy się automatycznie powtarzającymi czynności ludzikami, którzy dawno zatracili dążenie do szczęścia i własnej samorealizacji, poprzestając na tym, co niezbyt łaskawie podsuwa nam los, na najprostszym minimalizmie. Życie jest jak ten instytut, trochę z przypadku, trochę na siłę, pozbawione horyzontów, ściśle sklasyfikowane w obrębie wytyczonych ram. I pokazuje to
Żulczyk w ciekawy i atrakcyjny sposób. Całość dobrze się czyta, akcja choć uśpiona i ograniczona wciąga, nieco przeraża, trochę intryguje. Sprawnie ten obrazoburca, co szarga autorytet wielkiego wodza, przywódcy narodu nieco do postaci z Czterdziestolatka podobnego, posługuje się symbolami i metaforami. Książka dobra.
Żulczyk daje pesymistyczny, wręcz brudny obraz życia składającego się z kolejnych pasm niepowodzeń, cierpień, kłopotów, rozpadu więzi. To dość przypadkowy teatr, w którym ludzie stają się marionetkami, których sznurkami sami nie pociągają. Egzystencja staje się przypadkowa i prowadzi do pułapek bez wyjścia, jak życie Agnieszki, które koreluje z Instytutem – więzieniem. Jest też i wyższy wyraz tej przypadkowości. To podział świata na dysydentów i podwładnych, który delikatną paralelę kapitalizmu stanowi, ale delikatną, bo zdaje się, zupełnie nie o to autorowi chodziło.
Książka jest dobrze napisana, a całości nie szkodzą sztampowe, wręcz tandetne obrazy postaci drugoplanowych jak punkówa Iga czy kibol Seba. W pewien sposób ten dość kiczowaty i stereotypowy szkic koresponduje z przesłaniem o naszym stereotypowym i krótkowzrocznym spojrzeniem na świat, więc chcąc, nie chcąc – staje się artystycznym zabiegiem i dopełnia całość.
Wbrew pozorom nie jest to zwykły thriller, a kawał dobrej literatury pięknej o kondycji człowieka i świata nam mówiącej, podanej w sosie, którego smak znamy choćby z filmów Finchera. Myślę, że skojarzenie z tym reżyserem dość dobrze oddaje klimat ten dobrej powieści, którą polecam, choć fanem książkowych thrillerów nie jestem.
Każdy ma swoje demony, chciałoby się rzec. Czytając pierwsze strony Instytutu, co chwila pojawiali mi się niezłomni polscy bohaterowie prawicy o wolność nieskazitelnej ojczyzny z wrogiem, głównie tym nieistniejącym, walczący i ciągle tłumaczący wszelkie zło w kraju nimi, mitycznymi, nie do końca zidentyfikowanymi – „nimi”. A kim są „oni” u Żylczyka? Ilu ludzi, tylu ich....
więcej mniej Pokaż mimo to2021-02-24
Dwa opowiadania o możliwościach poznania siebie i szerzej otaczającego świata utrzymane nieco w tonie znamiennym dla Szymborskiej powątpiewania w całkowitą możliwość zrozumienia tego, kim jesteśmy i gdzie żyjemy. Możemy się poznać jedynie na tyle, na ile się sprawdzimy – wypadałoby rzec. Funkcjonujemy w strefie codziennego komfortu, w której umiemy się poruszać, w której zbadaliśmy swój rytm, uczucia, zachowania, ale kiedy granice trzymające nas w bezpiecznej chmurce się rozpłyną, gubimy się w nowej rzeczywistości, nieznani sami sobie, niezrozumiani, z emocjami, których nie rozpoznajemy.
Nie zdaje egzaminu nauka, nie uczucia. Ta pierwsze nigdy nie pozwoli poznać do końca, bo bada tylko to, co zaistniało, bezradna jest wobec nieoczekiwanej sytuacji. Prawami poznanej nauki nie da się opisać tego, czego nie znaliśmy w momencie jej pobierania. Dlatego profesor popada w coś co można by nazwać psychologią tłumu, reagując na niebezpieczeństwo i sytuację nieznaną automatyzmami, mechanizmami sprowadzającymi się do naśladowania czyiś zachowań (stawanie bez celu w kolejce, zakup karpia itp.). Drugie otwierają oczy na nowego siebie. Tokarczuk przytacza piękny termin wykluwania się nowego „ja” ze skorupki „ja” starego, które już nigdy w obliczu nowych doświadczeń, nie zaistnieje. Rozum zasypia, gdy staje do konfrontacji z rzeczywistością nieznaną, a przez to makabryczną, a gdy rozum śpi, budzą się upiory, jak rzekłby klasyk.
Rozpocząłem swoją przygodę z noblistką od dwóch dość krótkich opowiadań. Dobry to początek, ale traktuję go jedynie jako preludium do właściwej twórczości Tokarczuk. Ten tom nie jest chyba zbyt reprezentatywny dla pisarki, choć nawet w tak krótkich formach widać sprawność prowadzenia narracji i ciekawie budującą się opowieść.
Dwa opowiadania o możliwościach poznania siebie i szerzej otaczającego świata utrzymane nieco w tonie znamiennym dla Szymborskiej powątpiewania w całkowitą możliwość zrozumienia tego, kim jesteśmy i gdzie żyjemy. Możemy się poznać jedynie na tyle, na ile się sprawdzimy – wypadałoby rzec. Funkcjonujemy w strefie codziennego komfortu, w której umiemy się poruszać, w której...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-03-25
2021-01-29
Ciekawa powieść, wciągająca, tajemnicza, poruszająca wiele wątków. Ciekawe refleksje na temat mocy aktu twórczego i przemijania, budowania pomników twardszych niżli ze spiżu sztuką pod pozorem sci-fi historyjki o powoływaniu życia przez literaturę. Ciekawie poruszył też autor motyw życia jako teatru i człowieka odgrywającego w nim jedynie ustalonej roli. Książka zmusza do refleksji o wolnej woli i przeznaczenia, o tym, że jako ludzie jesteśmy marionetkami w tym szalonym wirze, w tym również w kontekście ewentualnej wiary i boskiego planu. Osoby wierzące powinny poczuć się nieswojo, jeśli wnikliwie podeszli do lektury.
Ciekawa powieść, wciągająca, tajemnicza, poruszająca wiele wątków. Ciekawe refleksje na temat mocy aktu twórczego i przemijania, budowania pomników twardszych niżli ze spiżu sztuką pod pozorem sci-fi historyjki o powoływaniu życia przez literaturę. Ciekawie poruszył też autor motyw życia jako teatru i człowieka odgrywającego w nim jedynie ustalonej roli. Książka zmusza do...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-02-15
* Opinia jest moją subiektywną interpretacją i może zawierać spojler fabuły.
Na pozór trzy całkowicie różne opowiadania, inne światy, inni bohaterowie. Mamy tu środowisko kawiarnianej inteligencji pochłoniętej ideologicznym fanatyzmem, spełnionego dramatopisarza i robotnika. Wszystkie trzy historie łączy kilka aspektów.
Wszyscy bohaterowie toczą grę i to zarówno z samym sobą, jak i z otoczeniem. Walka idzie o stanie się kimś innym, o wyrwanie się z tego, co jest.
Niedoceniona żona przekonana o własnej brzydocie, chcąc być piękną w oczach mężach, oddaje się w wir płomiennej ideologii, udając kogoś kim nie jest, by zaimponować. Powoli jednak zaczyna w niej coś pękać, nie umie już dłużej bronić Stalina i przestaje się tego wstydzić. Nie udaje jej się stać wyjątkową w oczach męża. Wzięty dramatopisarz stara się uciec od swojej sławy, zgrywa anonimowego nieudacznika, chcąc jeszcze raz zaznać prawdziwego życia, zwykłej rozmowy z człowiekiem, spojrzenia kobiety, która spojrzy na niego, a nie jego pieniądze i sławę, które będą przepustką do kariery. Monter, który nigdy nie zrobił niczego bezinteresownie, toczy grę z dziadkiem, by wyrwać spadek, udając kogoś kim nie jest, próbując zatuszować swoje słabości jak pijaństwo, kontakty z ladacznicami, awanturniczy tryb życia. Udaje też miłość, a żądza pieniędzy przełamuje w nim barierę i pcha do małżeństwa, w którym z trudem stara się o dzieci, bo brzydzi się swojej żony. Te się pojawiają, ale gra jest przegrana. Dziadek okazuje się bankrutem, jego włoskie liry w obliczu wojny straciły wartość.
Wszyscy grają kogoś, kim nie chcą, by osiągnąć spełnienie, korzyść osobistą. I wszyscy ponoszą klęskę. Żona nie zostaje liderką komunistów, nie imponuje mężowi, a jej małżeństwo się rozpada. Pisarz i tak w końcu zostaje rozpoznany, nie mogąc uciec od swej sławy, a monter zakłada rodzinę, której nie chce, a majątku i tak nie dostaje.
I tu pojawia się najmocniejsza strona tej książki. Wszyscy uzmysławiając sobie porażkę, porzucają swoją grę, co stanowi krok do osiągnięcia sukcesu. Żona nie chcąc już dłużej grać uwodzicielskiej i ponętnej, poznaje mężczyznę, nawiązuje z nim naturalny związek, w którym obydwoje akceptują siebie takimi, jakimi są. Nagle czuje się szczęśliwa i spełniona i odkrywa, że dla nowego męża jest piękna i tak się czuje. Pisarz odnajduje się przez chwilę w normalnej rozmowie z byłym kolegą, w której to już nie on, a kolega gra, chwaląc się swoim sukcesem. Czuje się z tego powodu wolny, a kolega przegrywa, kiedy dowiaduje się, że pisarz to ten sławny autor, czyli osoba z większym sukcesem na koncie niż on. Wreszcie monter, który niczego nie zrobił bezinteresownie, czuje się w końcu spełniony, kiedy wykonuje pracę dla kapitana, pracę, za którą nikt mu nie zapłaci dodatkowo, która nie przyniesie mu sławy, pracę, którą robi z chęci pomocy. Odczuwa szczęście, kiedy w oczach kapitana widzi wdzięczność, dumę z poświęcenia i zaradności. I to wystarcza mu za zapłatę.
Pojawia się u Millera podobnie jak w "Śmierci komiwojażera" motyw dążenia do osiągnięcia sukcesu materialnego narzuconego sztucznie, niekiedy przez otoczenie (presja społeczna by być ładnym i pożądanym, by być kimś), niekiedy przez siebie (dążenie do bogactwa lub sławy), jako niszczycielskiej siły. To kolejne potępienie skrajnego hedonizmu i kultu pieniędzy, a jednocześnie swego rodzaju apoteoza czystych relacji międzyludzkich jako panaceum na rozpadający się świat, w którym materializm wyznacza kierunek. Pisarz całe życie dążąc do bogactwa, kiedy odbiera czek i zdaje sobie sprawę, że ma tyle pieniędzy, że mógłby wykupić całą knajpę, w której siedzi, nagle zdaje sobie sprawę, że przestały go one cieszyć. Narzucony przez społeczeństwo pęd dążenia do nich daje pozorny cel w życiu, kiedy jednak się go osiągnie, szybko przychodzi refleksja, że pieniądze szczęścia nie dają.
Zdaje się, chce nam Miller powiedzieć, że prawdziwe szczęście jest w ludziach, można je znaleźć w czystych relacjach, czy to miłosnych, czy przyjacielskich. Pięknym jest się wtedy, kiedy jest się pięknym dla osoby bliskiej, a bogatym wtedy, gdy można sukces materialny dzielić z drugą osobą. Granie kogoś, kim się nie jest, by osiągnąć coś, co jest narzucone społecznie, nie przyniesie szczęścia. Niestety, wciąż o tym zapominamy w codziennym życiu. A powinniśmy częściej szukać nie kolejnego tysiąca na koncie, a ciepłego spojrzenia w oczach kogoś, komu np. pomogliśmy.
* Opinia jest moją subiektywną interpretacją i może zawierać spojler fabuły.
Na pozór trzy całkowicie różne opowiadania, inne światy, inni bohaterowie. Mamy tu środowisko kawiarnianej inteligencji pochłoniętej ideologicznym fanatyzmem, spełnionego dramatopisarza i robotnika. Wszystkie trzy historie łączy kilka aspektów.
Wszyscy bohaterowie toczą grę i to zarówno z samym...
2020-10-01
"Amerykański sen" w pigułce podanej z groteskową otoczką. Głowacki przymruża oko i w zabawny sposób przytacza obraz Ameryki, w której to, co powszechnie uchodzi za sukces, jawi się jako przypadek lub efekt totalnej głupoty społeczeństwa schlebiającego najniższym gustom. Od majtek do milionera! Momentami można się naprawdę uśmiać.
"Amerykański sen" w pigułce podanej z groteskową otoczką. Głowacki przymruża oko i w zabawny sposób przytacza obraz Ameryki, w której to, co powszechnie uchodzi za sukces, jawi się jako przypadek lub efekt totalnej głupoty społeczeństwa schlebiającego najniższym gustom. Od majtek do milionera! Momentami można się naprawdę uśmiać.
Pokaż mimo to2020-07-22
Po lekturze poszedłem do kuchni, otworzyłem lodówkę, wyjąłem czteropak schłodzonego piwa i zawartość wszystkich puszek wylałem do zlewu. Żartuję, ale byłem bliski tego po seansie filmu. W tym przypadku najpierw sięgnąłem po dzieło Smarzowskiego, a dopiero dużo później wziąłem z biblioteczki pierwowzór, który długo czekał, aż do niego zajrzę.
Niestety, ale jestem rozczarowany. Smarzowski stworzył dzieło, naturalistyczny obraz, który kopał w krocze wizją przerażającej choroby, ohydą i brutalnym niewolnictwem, jakim jest uzależnienie od alkoholu. Naprawdę po filmie, nie miało się ochoty na sięganie po kufelek ulubionego piwka z obawy, że wpadnie się w wir tego koszmaru i wyjdzie się z "cywila". Zabrakło tego w książce. Na tle obrazu Smarzowskiego oryginał wypada blado, nijako, a widmo alkoholizmu nie tyle straszy, co bawi, nawet wydaje się on dość przystępny i całkiem rozrywkowy. Być może mój odbiór byłby inny, gdybym zaczął od powieści, a później dopełnił ją filmem. Tymczasem muszę powiedzieć, że rzadko się zdarza, żeby film nakręcony na podstawie książki był lepszy niż ona, ale tu zdecydowanie tak jest. Z kina wychodziłem wstrząśnięty, powieść odkładam na półkę, mówiąc "eeee, nuda".
Po lekturze poszedłem do kuchni, otworzyłem lodówkę, wyjąłem czteropak schłodzonego piwa i zawartość wszystkich puszek wylałem do zlewu. Żartuję, ale byłem bliski tego po seansie filmu. W tym przypadku najpierw sięgnąłem po dzieło Smarzowskiego, a dopiero dużo później wziąłem z biblioteczki pierwowzór, który długo czekał, aż do niego zajrzę.
Niestety, ale jestem...
2020-05-29
Geniusz! Konwickiego przeczytałem wiele, nie zawaham się powiedzieć, że jeszcze więcej przeczytałem o Konwickim, książek, recenzji, artykułów naukowych, przewertowałem wszystko co o Mistrzu napisano w Pamiętnikach Literackich i innych liczących się periodykach, zaliczyłem liczne wywiady z nim, a nawet samego Konwickiego refleksje o … kinie czeskim. Tak, sam nie wiem, skąd ten jego tekst wytrzasnąłem, ale dawno temu czytałem nawet i to. Wydaje mi się, że dość dobrze pozwoliło mi to poznać zarówno sposób uprawiania przez niego pisarstwa, jak i jego dość wyjątkową i niezbyt czarno-białą wrażliwość, która koreluje z taką też biografią.
Dlatego irytuje mnie próba zaszufladkowania tej książki, bo twórczość Konwickiego jest ciężko zaszufladkować. Wystarczy powiedzieć, że jest pisarzem, który rzekomo tworząc epikę, oddaje czytelnikowi dzieła, którym jakby przeanalizować szczegółowo wytyczne rodzajowe literatury z czasem akcji i jej charakterem, konstrukcją narratora i sposobem wprowadzania kolejnych scen, nadać miana liryki wypadłoby. O „nieepickich powieściach Konwickiego” przewrotnie pisał Jan Walc (polecam). Bo taki jest mistrz. Nietuzinkowy, łamiący wszelkie schematy, granice literackich norm i wznoszący się ponad przeciętność. Pewnie dlatego jest tak bardzo niedoceniany przez większość czytelników. Próba szufladkowania takiego wyjątkowego pisarza z góry jest skazana na niepowodzenie.
A tak jawią się te wszystkie opisy w stylu „Książka niezupełnie dla młodzieży” (LC), co jednak sugeruje, że w pewnej części tak, czy recenzje czytelników, że to książka niby dla dzieci, ale nie tylko. Nie ma w tym ani krzty prawdy, a czytelnik podchodzący do lektury uważnie, powinien doskonale o tym wiedzieć. Nie wystarczy bohaterem książki uczynić dzieciaka, by ta była dla dzieci. „Mały książę” to bardzo dojrzała literatura, a „Władcy much”, gdzie bohaterami są tylko dzieci, to książka, której dzieci absolutnie do ręki brać nie powinny, choć nie wiem, jak to możliwe, ale chyba dawniej była lekturą szkolną i to nie w liceum. Golding dość wyraźnie miażdży w niej tak dziecinny mit o dobrej naturze człowieka, o sielskim dzieciństwie i niewinnym czasie zabawy, dając nam jeden z najbardziej ponurych obrazów egzystencjalnych, być może właśnie dlatego, że bohaterami są dziećmi.
Konwicki już na początku zaznacza, że dla dzieci nie pisze. I wcale nie chodzi mi o ten przewrotny wpis wprost „Ta książeczka nie jest dla grzecznych dzieci” (pierwsze zdanie), a o zdanie bardziej dobitne, choć niebezpośrednie „Życie nie ma dla mnie żadnych zagadek. I właściwie mógłbym już spokojnie umrzeć. Bo co mnie może jeszcze spotkać? Nic” (s. 6). Już na wstępie chyli się Mistrz bardziej ku ciemnej filozofii Sartre’a, odzierając czytelnika ze złudzeń, jakoby życie ciągłym sensem przeniknione było, niżli do wszelkich twórców ezopowych, morałami do porządnego żywota zachęcających. Całą swoją biblioteczkę oddam temu, kto udowodni, że wmawianie uczniom podstawówki, że życie sensu nie ma, jest „dla dzieci”.
Konwicki po raz kolejny pokazuje świat w przededniu apokalipsy, co jest jednym z jego stałych kilku motywów, tworzących jednotematyczność. Jawi się ona tutaj dla młodego bohatera jako wybawienie. W Ziemię ma uderzyć meteoryt, co jak medialne i miejskie przepowiednie wieszczą, zniszczy świat. Młody Piotrek nawet nie chce czytać o tej nowinie, bojąc, się, że jak dowie się szczegółów, zweryfikuje je i okażą się nieprawdziwe, a chciałby tej zagłady: „Bo ja chciałbym, żeby ta plotka była prawdziwa. Nie muszę wam chyba wyjaśniać powodów. Znacie mój stosunek do życia. Wiecie o tej mojej straszliwej nudzie…”(s.26).
Konwicki jest mistrzem drobiazgów. W tak subtelny i drobny sposób potrafi pokazać wielkie emocje. „Małą apokalipsę” czytałem najprawdopodobniej dwanaście lat temu, jeśli mnie pamięć nie zwodzi, a do dziś widzę tę z pozoru błahą i nieistotną scenę, która została we mnie już chyba na zawsze, bo i dla mnie jest kluczowa dla utworu. Gdy znudzony życiem bohater otrzymuje propozycję dokonania samospalenia, nagle odżywa paprotka w jego mieszkaniu, która od lat była sucha i mimo podlewania i stosowania nawozów nie odbijała. Podobnie jest w „Zwierzoczłekoupiorze”. Cierpiący na bezsenność dzieciak, musi się użerać z hałasującymi sąsiadami, nudą i brakiem sensu, kiedy męcząc się w łóżku z zapadnięciem w sen myśli o zagładzie świata, nagle uspokojony zasypia. Znamienne. Śmierć jawi się jako wybawienie, a Konwicki umie o niej pisać, jak nikt inny.
To nie śmierć jest tu przerażająca, a rzeczywistość PRL-u i egzystencja w świecie w ogóle. Podobnie jak w innych powieściach „Kompleks polski”, „Mała Apokalipsa” czy „Wniebowstąpienie” bardziej przerażający od śmierci jest niepokój, nuda, stagnacja, brak perspektyw, ponura i szara rzeczywistość, monotonna codzienność, bylejakość Polski Ludowej, w której jedynym wyborem jest tytułowe ( z innej książki) „Nic albo nic”, co świetnie podkreśla wątek z możliwością wygrania miliona dolarów, których właściwie „… to nawet lepiej nie mieć miliona dolarów” (s.34). W rzeczywistości PRL-u i tak nie byłoby co z nimi zrobić, same kłopoty. Ten marazm życia ubarwiają jedynie prywatne cierpienia. Ponownie drąży Konwicki te same motywy, które przewijają się jak bumerang przez całą jego twórczość. Bo, jak napisał Fuksiewicz: „Jest bowiem Konwicki pisarzem jednego tematu”.
Przewartościowane zostaje tu stare porzekadło, wedle którego inteligentni ludzie się nie nudzą. Jest tu na odwrót. Ponadprzeciętnie inteligentny Piotr dysponujący rozległą wiedzą, nudzi się chronicznie. Właśnie dlatego, że dużo wie, dużo rozumie i dostrzega, że wszystko co go otacza, jest błahe, nijakie, niewartościowe, dlatego nie może go zainteresować. To subtelna analogia do rzeczywistości peerelowskiej, którą czyni Konwicki bardzo subtelnie, we właściwy sobie sposób. Łatwo jest napisać, że półki nagie, milicja bije ludzie, bieda i głód, ale prawdziwą sztuką jest napisać coś zupełnie na pozór niezwiązanego z tematem, co nawet wykracza poza miano metafory ze względu na swoje naprawdę luźne powiązanie z punktem odniesienia. Da się to jednak wyczuć, choć na pierwszy rzut oka, wydaje się, ze mamy do czynienia jedynie z kolejnym przemądrzałym smarkaczem. Jednak nie, jest w tym zamierzony sens wyższy.
Nie byłby jednak Konwicki sobą gdyby na takim mimo wszystko dość prostym antypeerelowskim manifeście poprzestał. Jest on bowiem przede wszystkim egzystencjalistą i to z ołowianem piórem, które tworzy wyjątkowo ciężkie nokauty. Złudzeń próżno u niego oczekiwać. I tak każdy w oczekiwaniu na apokalipsę przechodzi swoją własną apokalipsę. Klęski miłosne, rozbite przyjaźnie, strata pracy, zagrożenie głodu i biedy, bankructwo uniwersytetu mającego stanowić pomysł na nowe życie za Wielką Wodą, wiecznie niszczony samochód, nienasycenie głodu, czy wreszcie zdruzgotane marzenia o występie w filmie. Wszystko to na tle szarego peerelu, w którym jedynie osobiste cierpienia wypełniają jednobarwność otoczenia.
Klęska i niepowodzenie to jedyne co można zastać w tej rzeczywistości. Może zatem ucieczka do wyobraźni da ukojenie? Podróż do wyimaginowanej krainy, magiczne wydarzenia, bohaterska eskapada? Nawet w tej materii nie można zaznać spokoju. Jednak jest jeszcze gorzej. Są tacy, dla których ten świat niepowodzeń jawi się jako niedościgniony raj, jako szczyt marzeń, których nie da się spełnić.
Może zatem nie trzeba narzekać, tylko pomóc "fartolowi"? Może wszystko to kwestia spojrzenia? A może, gdy i tego chce się spróbować, to nie ma takiej możliwości? Nie trzeba komety, nie trzeba apokalipsy, bo ma każdy ma swoją własną i każdy spotka się ze swoim "Zwierzoczłekoupiorem". Czym lub kim jest? No zdradzić nie mogę, bo zepsuję sens czytania tej książki. A zakończenie naprawdę jest dobre i nieco zaskakujące.
Każdy ma swoją apokalipsę, swoją kometę. Zdecydowanie nie jest to książka dla dzieci.
10 lat Konwickiego nie czytałem, długa przerwa, wróciłem, by zacząć nadrabiać te pojedyncze braki z biblioteczki i otrzymałem mojego Konwickiego, tak dobrze poznanego i nie zawaham się powiedzieć ukochanego. Ta rozłąka nie zaszkodziła, być może nawet pisarstwo Tadzia dzięki temu smakuje mi jeszcze bardziej niż te dziesięć lat temu, kiedy to z wielką pasją i namiętnością zgłębiałem osobowość tego wyjątkowego literata. To wciąż dla mnie Mistrz pióra, który we właściwy sobie i niemożliwy do podrobienia sposób łączy ciekawe wydarzenia z naprawdę ponurym i niepozostawiającym złudzeń egzystencjalizmem, który bardzo często ukryty jest pod delikatnymi i wymagającymi skupienia do zauważenia - szczegółami. Nade wszystko jednak spowity iście liryczną metaforą całości. Nie ukrywajmy, Konwicki to pisarz mało rozrywkowy, to pisarz trudny i wymagający zaangażowania od czytelnika, dlatego między bajki proszę włożyć sobie frazesy o książeczce dla dzieci, czy najlepszym wypadku dla młodzieży.
Polecam!
Geniusz! Konwickiego przeczytałem wiele, nie zawaham się powiedzieć, że jeszcze więcej przeczytałem o Konwickim, książek, recenzji, artykułów naukowych, przewertowałem wszystko co o Mistrzu napisano w Pamiętnikach Literackich i innych liczących się periodykach, zaliczyłem liczne wywiady z nim, a nawet samego Konwickiego refleksje o … kinie czeskim. Tak, sam nie wiem, skąd...
więcej mniej Pokaż mimo to2008-05-15
2020-05-13
Dosyć banalna rzecz o przemijaniu, o odkładaniu pewnych spraw na wieczne jutro, które nigdy nie nastąpi, o śmierci, która równa jest wobec wszystkich, nienawidzących się znajomych, starych, młodych, reżyserów i aktorów. Wbrew temu, co piszą niektórzy, zakończenie jest bardzo przewidywalne, sygnalizuje je przecież już sam tytuł i wiele fantastycznych i nierealnych scen jak lot nad miastem niczym Margot nad Moskwą. Dialogi nie są najgorsze, ale niestety co najwyżej średnie, akcji jak na lekarstwo, postacie praktycznie niezarysowane, prawie nieistniejące, podobnie jak wydarzenia. Z mocnych stron obecność na kartach mistrza Konwickiego, ładny ukłon. No nic specjalnego nam tu Bart nie pokazał.
Dosyć banalna rzecz o przemijaniu, o odkładaniu pewnych spraw na wieczne jutro, które nigdy nie nastąpi, o śmierci, która równa jest wobec wszystkich, nienawidzących się znajomych, starych, młodych, reżyserów i aktorów. Wbrew temu, co piszą niektórzy, zakończenie jest bardzo przewidywalne, sygnalizuje je przecież już sam tytuł i wiele fantastycznych i nierealnych scen jak...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-04-12
„…wyjątkowość epifanii na tym polega, iż muszą być doświadczeniem rzadkim i ekstremalnym, świat wyłącznie z zachwytów się składający byłyby światem do gruntu zepsutym i kalekim, na każde arcydzieło przypadać muszą dziesiątki dzieł niekoniecznych, na każde oszołomienie – setka zniesmaczeń i tysiąc zniechęceń” (s. 255) rzekł Krzysztof Varga, otwierając jeden ze swoich felietonów. Trudno się z autorem nie zgodzić, banał ten jest tak oczywisty, że zaprzeczyć się mu nie da. Tym bardziej że Varga słów na wiatr nie rzuca i sam raczy nas egzemplifikacją tej tezy, bowiem jego „Tequila” niczym innym jak empirycznym potwierdzeniem tego jakże odkrywczego spostrzeżenia jest. Kto wie, być może nawet Varga celowo napisał „Tequilę”, żeby dać czytelnikowi owo zniesmaczenie, jeśli akurat dobre dzieło wcześniej czytał. Równowaga musi być zachowana.
Na szczęście felietonistyka Vargi mimo wszystko wypada lepiej, jak wspomniana opowieść o pankrokowcu cierpiącym katusze, bowiem garnitur na pogrzeb musiał włożyć, co zdaje się jest największym egzystencjalnym problem tego „dzieła” zniesmaczającego.
„Setka” to zbiór felietonów, które może jakoś odkrywcze w swych analizach rzeczywistości nie są, ale czyta się je dobrze, a nawet bardzo dobrze. Zgrabne zagrywki językowe Vardze wychodzą naprawdę nieźle, co miłą odmianą po lekturze „Tequili” jest. Raczy nas autor smaczną ironią, błyskotliwymi żartami i profesjonalną gra słów. Imponuje obeznanie pisarza w ogólnie pojętej kulturze, którą recenzuje na oczach czytelnika, marudząc nieco o jego kondycji, narzekając na brak merytorycznych debat i obojętność wobec literatury. Co więcej, wali siekierą w swoich kolegów po fachu, nie bojąc się ich reakcji, ruga Kalicińską i Witkowskiego i innych „tuzów” pióra. Obnaża ich warsztat i egocentryzm, wyrastając nieco na jedynego (choć zachwytów np. wobec Miłoszewskiego czy Twardocha nie brakuje), który jeszcze literaturę wielbi, który umie ją tworzyć i bezinteresownie, z miłości to robi. A jako, że dobrze się te teksty czyta, to i poparcie czytelnika z lekkością sobie zjednuje.
Wpada jednak Varga w pewną pułapkę. Samouwielbienie to rzecz mocno przebijająca się z tych felietonów, a kreacja niepokornego literata-erudyty jest tak silna, że zaczyna autor zjadać swój ogonek. Bardzo Varga chce być krytycznym wobec pisarzy, by pokazać, że trendom to on się nie kłania, wszak jest niepokorny niczym lider „bendu” z „Tequili” rzeczonej. I tak, siada pisarz np. na Stachurę, co niczym dziwnym nie jest, wszak nie obowiązuje żaden nakaz kochania i wielbienia każdego pisarza, co jest oczywiste. Problem jednak w tym, że stawiane zarzuty są nieco nielogiczne, nieco na wyrost, nieco sztuczne i na siłę wymyślane, by ów status niezależności zachować.
Pisze Varga o Stachurze: „Od niego uczyli się, że zachwycać się każdą chwilą należy, od niego pobierali lekcje wolności w zniewolonym kraju, która to lekcja polegała na wałęsaniu się po kraju w złachanych ciuchach, z plecakiem, chlebakiem i gitarą. Od przyszłego samobójcy dowiadywali się, że życie jest cudem. Dla ścisłości: ten apologeta wolności właściwie nie zauważył, że żyje w kraju z wolnością rozwiedzionym, istnienia PRL-u nie zanotował, polityki nie tykał” (s. 322). Rozumiem, że wolność można cenić, tylko wtedy, gdy wolnym się jest? Niewolnik o wolności śnić nie może, wielbić jej ponad wszystko i jak zbawienia oczekiwać, nie powinien? Pominę już fakt, że wolność to wartość o kilku znaczeniach, a zazwyczaj zaczyna się ona w umyśle, o czym świetnie przekonał nas Kerouac, a do którego myśli owy Stachura nawiązuje wyraźnie, i przyjmę logikę Vargi, który w ten sposób sobie strzela samobója. Bo jeśli wolności w zniewolonym kraju nie wolno wychwalać, to chyba tak samo wolności artystycznej nie wypadałoby wychwalać i od religijnych zabobonów jej chronić, co Varga czyni namiętnie, żyjąc w Polsce, gdzie owa wolność artystyczna przez kościół mocno nadszarpywana jest, a autor dużo czasu temu poświęca. Wreszcie nie wypadłoby krytykować narcyzmu Stachury, będąc jednocześnie narcyzmem dorodnym. Gombrowicz w jednym ze swoich „Dzienników” rzekł coś na kształt, że gloryfikowanie indywidualizmu jest największą walką o wolność, dlatego twórczość Manna więcej ma wspólnego z walką z komunizmem, niżli najbardziej zajadły manifest antykomunistyczny. Pięknie powiedziane, szkoda, że Varga nie rozumie, że wolność to nie tylko głośne pisanie na łamach Wyborczej, że Kaczyński jest be, choć w istocie be jest. Taki Stachura dla kreacji wolnego ducha zrobił więcej, niż Varga zrobić może kiedykolwiek. Dla wolności ducha, który potrafi się wzbić ponad przyjęte schematy, ponad utarty model życia kształtowany przez kościół, szkołę, władzę, te czy inne autorytety, dla wolności ducha, który odrzucić potrafi moralne nakazy, jak żyć, dla wolności ducha, który umie odrzucić z nas, to co w nas, nie z nas, jakby rzekł Gombrowicz, do zdjęcia maski namawiając i wcale przy tym o dyktacie konkretnego rządu nie wspominając. Wybaczcie, że jeszcze raz tego Mistrza przywołałem.
To, że teksty napisane są sprawnie, literacko i artystycznie dobrze, to wielka zaleta tej książki, jednocześnie wada. Bo felietony byłyby świetne (poza drobnymi wyjątkami), gdyby czytać je oddzielnie, autonomicznie. Lektura całej książki odziera je jednak ze swojej doskonałości. Bo, to co brzmi dobrze, z czasem się przejada. Im więcej tekstów się czyta, tym bardziej dostrzega się, że ich konstrukcja bazuje na stałych motywach. Felietony są schematyczne, zagrywki językowe powielane i jedynie dostosowywane do tematyki. To, co z początku fascynowało, zaczyna nudzić, a nawet irytować. Sztampowość uderza w oczy.
Najgorsze jest to, że im bardziej się to odkrywa, tym więcej słabnie poczucie zaufania wobec autora. Dostrzega się pewne konstrukcje, które z założenia mają dobrze brzmieć, szokować, być atrakcyjnymi, w rzeczywistości jednak są sztuczne, co podkreśla np. to zdanie (jedno z tysiąca podobnych) „Tym bardziej że punk rocka dziś tylko ludzie po pięćdziesiątce grają” (s. 340). W tej złotej myśli Varga pokazuje nam nie tylko, że od czasów „Tequili” niewiele się zmieniło i dalej bladego pojęcia o punk rocku i scenie niezależnej nie ma ów niepokorny autor, ale również, że jego dobrze brzmiące slogany oderwane od rzeczywistości są i bardziej mu zależy, by stworzyć chwytliwe zdania, niż przekazać coś czytelnikowi.
No i tak stopniowo traci się zaufanie do Vargi i odkrywa jego sztuczność. Jest hochsztaplerem, który mocno sili się na dobrze brzmiące teksty, jednak nie zawsze coś wnoszące. Poczucie zaufania do autora kruszą też pewne zaprzeczenia, których podczas uważnej lektury można dostrzec. Dla przykładu, raz, przy okazji premiery listów Broniewskich, pisze Varga, że praktycznie to unika tej formy literackiej, bo w intymne życie wchodzić nie lubi, a i nauczyli go, że cudzych wiadomości się nie czyta, by innym razem przy okazji premiery biografii Vonneguta wyznać, że biografie to czyta pasjami, ale więcej, on ochoczo sięga również po dzienniki i korespondencje pisarzy…
Niemniej, dla tych, którzy lubią wadzić się z „polaczkowatością”, religijnym fanatyzmem, brodzeniem w przeszłości i ciągłym doszukiwaniem się roli ofiary, będzie to dobra lektura, bo to Vardze przychodzi z łatwością i jest naprawdę dobre. Trzeba przyznać, że zgrabnie i w atrakcyjny sposób rozprawia się Varga z kompleksem polskim i narodową mitomanią. Ocena 6 jest wg. mnie sprawiedliwa. Podkreśla umiejętności pisarskie autora, a jednocześnie minusuje sztuczne kreowanie siebie i granie nic niewnoszącymi konstruktami, by przypodobać się nieuważnemu czytelnikowi, który dałby się złapać na fajnie brzmiące owe konstrukty.
„…wyjątkowość epifanii na tym polega, iż muszą być doświadczeniem rzadkim i ekstremalnym, świat wyłącznie z zachwytów się składający byłyby światem do gruntu zepsutym i kalekim, na każde arcydzieło przypadać muszą dziesiątki dzieł niekoniecznych, na każde oszołomienie – setka zniesmaczeń i tysiąc zniechęceń” (s. 255) rzekł Krzysztof Varga, otwierając jeden ze swoich...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie wiem, jak pan profesor to zrobił, ale opisał narrację obecnego rządu w czasach, kiedy połowa obecnie rządzących ssała jeszcze mleko matki, ale jak widać wraz z nim wyssali sznyt peerelowskiej propagandy.
Nie wiem, jak pan profesor to zrobił, ale opisał narrację obecnego rządu w czasach, kiedy połowa obecnie rządzących ssała jeszcze mleko matki, ale jak widać wraz z nim wyssali sznyt peerelowskiej propagandy.
Pokaż mimo to