-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać1
-
ArtykułyPortret toksycznego związku w ostatnich dniach NRD. Międzynarodowy Booker dla niemieckiej pisarkiKonrad Wrzesiński10
-
ArtykułyKsiążka: najlepszy prezent na Dzień Matki. Przegląd ofertLubimyCzytać8
Biblioteczka
2023-11-01
2022-06-06
2022-02-12
2021-11-22
2021-11-22
2021-09-28
Minimalistyczna prostota, dystans, ironiczne kąsnięcie rzeczywistości, momentami oczywiste i mało odkrywcze, momentami proste, acz błyskotliwe. Całościowo pozycja dość średnia, ale są perełki, które prezentują się naprawdę dobrze. Mocą tych wierszy jest silna puenta, która ma ton czarnego humoru i coś obnaża: cynizm ludzki, zakłamanie i inne negatywne cechy. Dużo utworów jest swoistym komentarzem politycznym, który odziera ze złudzeń, niektóre wadzą się z narodową religijnością, inne traktują o egzystencji.
Minimalistyczna prostota, dystans, ironiczne kąsnięcie rzeczywistości, momentami oczywiste i mało odkrywcze, momentami proste, acz błyskotliwe. Całościowo pozycja dość średnia, ale są perełki, które prezentują się naprawdę dobrze. Mocą tych wierszy jest silna puenta, która ma ton czarnego humoru i coś obnaża: cynizm ludzki, zakłamanie i inne negatywne cechy. Dużo utworów...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-08-11
2021-08-09
W porównaniu do Iwony Ślub jest bardzo dobry. Zestawiając te dwa dramaty można wprowadzić rozróżnienie gniot-dzieło, może nie arcydzieło, ale dzieło. Tym, co wypada korzystnie i sprawia, że tekst jest bardziej wartościowy, są przede wszystkimi dialogi - momentami lityczne, momentami mające w sobie tę absurdalność teatru absurdu, której zabrakło w słabej Iwonie. Przede wszystkim, na takim najprostszym poziomie odbioru, sztuka jest po prostu dużo bardziej ciekawa i wciągająca (co nie znaczy, że jest wybitnie ciekawa czy porywająca), czego nie dało się powiedzieć o nudnej, przewidywalnej i prostackiej Iwonie.
Tematycznie wciąż Gombro wadzi się ze swoimi demonami. Idzie tu o relacje między ludzkie oparte na formie, która jest zarówno narzucana, jak i przywdziewana. Chętnie przyjmujemy role, by poczuć się swobodnie i bezpiecznie. Nie zawsze jest to celowe działanie. Tak bywa, jest to wtedy cyniczny zabieg, ale nierzadko jest to automatyczny proces będący efektem sieci społecznych powiązań, z których nie zdajemy sobie sprawy.
Widzę tu też zachłyśnięcie się Gombrowicza postmodernizmem. Choć, nie zauważyłem, żeby ktoś zwracał na to uwagę, to w mojej ocenie ewidentnie pojawia się tu motyw alternatywnej rzeczywistości i jej kreowania, zaprzeczenia możliwości istnienia obiektywnego świata. Ile oczu i umysłów, tyle światów chciałoby się powiedzieć, co poniekąd jest efektem „formowania” otoczenia, które każdy postrzega inaczej.
No, muszę powiedzieć, że dramat dużo lepszy od Iwony, ale jednak tylko przeciętny.
W porównaniu do Iwony Ślub jest bardzo dobry. Zestawiając te dwa dramaty można wprowadzić rozróżnienie gniot-dzieło, może nie arcydzieło, ale dzieło. Tym, co wypada korzystnie i sprawia, że tekst jest bardziej wartościowy, są przede wszystkimi dialogi - momentami lityczne, momentami mające w sobie tę absurdalność teatru absurdu, której zabrakło w słabej Iwonie. Przede...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-07-30
"Nie możesz sam jeden stać, kiedy wszyscy klęczymy" - to bardzo dobre zakończenie, które spina w klamrę cały utwór i szerzej filozofię Gombrowicza. W całej rozciągłości zgadzam się z poglądami autora, jego anarcho-indywidualnistyczne spojrzenie na świat i człowieka zawsze było mi bliskie, jego destrukcja maskarady zawsze mi była bliska, obnażaniu fałszu zawsze było mi bliskie.
I naprawdę doceniam ten sprytny zabieg, w którym milcząca Iwona staje się zwierciadłem bohaterów, którzy patrząc w nią, w jej brzydotę, widzą swoją szkaradność, widzą swoje prawdziwe twarze, twarze, z których opadły maski i miast wielkopańskiego sznytu pojawiły się własne przywary (panicz, który niewiele znaczy i chodzi nakręcony jak marionetka, by podtrzymać dworskie rytuały, nieudana poetka królowa, król, który bez tytułu i korony jest nikim), a do tego spod maski savoirvivru, dworskiej dystyngowanej kultury, wychodzą na jaw grzechy (gwałt, morderstwo).
Rozumiem też, że miał to być z założenia teatr absurdu, więc gdzieś tam "głupota" i "prostota" zamierzona była, ale niestety, zachwytu nad tym utworem nie rozumiem. Nie czuję tu ani klimatu ionescowego, ani tym bardziej beckettowskiego. Dość nudny, słaby i przede wszystkim infantylny dramat.
"Nie możesz sam jeden stać, kiedy wszyscy klęczymy" - to bardzo dobre zakończenie, które spina w klamrę cały utwór i szerzej filozofię Gombrowicza. W całej rozciągłości zgadzam się z poglądami autora, jego anarcho-indywidualnistyczne spojrzenie na świat i człowieka zawsze było mi bliskie, jego destrukcja maskarady zawsze mi była bliska, obnażaniu fałszu zawsze było mi...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-07-25
Dobra, surowa jak padlinie mięso, twarda i trudna proza podana w bardzo prostym, klarownym stylu. Pióro Coetzee urzeka lekkością, która kontrastuje z ciężarem przytaczanych historii.
Tytułowa hańba skłania do refleksji, czym rzeczywiście jest ten stan, jakie są jego konsekwencje, czy zhańbienie można naprawić. Hańba, jaką kryje się Lurie wydaje się nie być jednoznaczna, przynajmniej w mojej opinii. Skazany na ostracyzm społeczny bohater nie podejmuje próby obrony, choć ma możliwości. Pełen godności i odpowiedzialności za swoje czyny, przyjmuje najsurowszą karę i nie chcę od niej uciec, mimo że zarzuty nie do końca są słuszne, a przedstawiona historia przez jedną stronę nieco rozmija się z prawdą. Lurie tego nie prostuje. Czy dzięki temu odzyskuje przynajmniej część utraconej godności?
Zhańbiona zostaje też jego córka, choć jest tylko ofiarą. I znowuż czy rzeczywiście można tu mówić o hańbie? Może to hańbiący kryje się hańbą, a nie pohańbiony? Akcja otwiera dyskusję na temat społecznych norm i granic wyznaczania pewnych określeń, które nie zawsze są sprawiedliwie wyznaczane.
Ale nie to jest tu najistotniejsze. Bo tytułowa hańba przylegająca do bohaterów to jedynie kurtyna dla prawdziwej hańby, jaką jest tu całe tło rozgrywających się wydarzeń. Konflikt między społecznością, będący pozostałością po destrukcyjnym i hańbiącym apartheidzie.
Zgniłym owocem tej traumatycznej historii w dziejach RPA jest właśnie ów powstały świat. To surowe miejsce, w którym panują brutalne zasady rządzące światem. "Zhańbiona" Lucy postanawia nie walczyć z oprawcami, poddaje się im, akceptuje to, co się stało, by móc zostać na farmie, stać się członkiem społeczności, a oprawcy nie tylko pozostają bezkarni, ale wręcz ustalają reguły gry. Jednym z nich zamieszkuje z przyjacielem Lucy i jest na pełnej ochronce. Co więcej, "zhańbiona" Lucy jest gotowa do ślubu, by tylko móc czuć się pewnie i bezpiecznie, a przede wszystkim móc zostać w tym twardym zakątku RPA.
Jest tu jakaś paralela do historii. Choć Coetzee nie porusza wprost tematyk rasowej, nie przytacza koloru skóry bohaterów, możemy się tego wprost domyśleć. Biały człowiek zasiał spustoszenie w RPA, sprowadzając na czarnoskórych potworną tragedię. Teraz białą Lucy wkracza w ten dziki świat i decyduje się dźwigać brzemię zgniłego owoca, który stworzył biały człowiek. Akceptuje brutalne normy panujące na dalekiej prowincji, zepsutego świata oddalonego od bezpiecznego miasta. Lucy, a jednocześnie i Lurie - bezradny, który nie umiał zapobiec napadowi, staje się ponurym symbolem tej prawdziwej hańby, jaka odegrała się w przeszłości, a jednocześnie wyzwolicielem piętna. Decydując się na własne pohańbienie symbolicznie naprawia to, co zostało stworzone Apartheidem.
W jej historii widać pewne podobieństwo do losów psów z kliniki Bev, które wchodząc do pokoju, już z niego nie wyjdą. Lucy marząca o wieśniaczym życiu wchodzi w świat pełen przemocy i już z niego nie może wyjść. Nie może wyjść, bo trauma wydarzeń pozostanie na zawsze w pamięci, nie moze też wyjśc, bo inaczej nie zazna tu spokoju, musi przyjąć reguły tego brutalnego świata, by stać się jego częścią.
Ponura proza, która odziera ze złudzeń. Ukazuje zły świat i człowieka zdegradowanego. Nie ma tu oczywiście żadnej mowy o rasizmie i próbie przedstawienia czarnoskórej społeczności, jako tych złych. Złem jest tu apartheid, który stworzył taki świat, będący jedynie pozostałościami po nim. Złem jest tu przemoc, bezosobowa, uniwersalna, złem jest też poniekąd poddanie się przemocy. Czy próba oswojenia hańby akceptacją złego porządku może przejawem pozytywu? Na to już każdy musi odpowiedzieć sobie sam,bo pisarz odpowiedzi nie daje. W świetny sposób za to daje nam obraz ponurej natury człowieka, rzeczywistości zhańbionej, zepsutej, z której nie ma wyjścia poza ucieczką i poddaniem się, wycofaniem. Jednak pozostanie w niej jest również poddaniem, rezygnacją z wartością i akceptacją tego porządku.
Mocna i surowa rzecz. "Proza twarda jak spalona ziemia RPA" powiedział mój kolega, polecając mi tę książkę.
Dobra, surowa jak padlinie mięso, twarda i trudna proza podana w bardzo prostym, klarownym stylu. Pióro Coetzee urzeka lekkością, która kontrastuje z ciężarem przytaczanych historii.
Tytułowa hańba skłania do refleksji, czym rzeczywiście jest ten stan, jakie są jego konsekwencje, czy zhańbienie można naprawić. Hańba, jaką kryje się Lurie wydaje się nie być jednoznaczna,...
2021-06-13
2021-05-12
Sprawnie napisana, ale jednak nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Nic nie zaciekawiło mnie w tej książce, z każdą stroną żmudnie wypatrywałem końca, na szczęście długie to „dzieło” nie jest, więc jakoś dałem radę. Nie przekonały mnie przekorne żarty dystansujące historię, lekko zirytował wręcz pretensjonalny, z nutka prawicowy ton o oddawaniu Niemiec Pakistańczykom, Turkom i innym przybyszom, bo przede wszystkim w histerii tej zapomniano o masowym oddawaniu Niemiec Polaczkom.
Nie sądzę, żebym cokolwiek z tej książki wyniósł, a już na pewno zapamiętał. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Mam dziwne przekonanie, że gdyby książkę tę napisał debiutant, a nie znany już i ceniony Stasiuk, żadne wydawnictwo nie chciałoby tego wydać. Jeśli tak ma wyglądać ta wspaniała z lekka reportażowo-podróżnicza proza Stasiuka, to marne to dla mnie zachęcenie do sięgnięcia po „Jadąc do Babadag”, książkę, która miała być następna w kolejności. Może to odroczę…
Sprawnie napisana, ale jednak nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Nic nie zaciekawiło mnie w tej książce, z każdą stroną żmudnie wypatrywałem końca, na szczęście długie to „dzieło” nie jest, więc jakoś dałem radę. Nie przekonały mnie przekorne żarty dystansujące historię, lekko zirytował wręcz pretensjonalny, z nutka prawicowy ton o oddawaniu Niemiec Pakistańczykom, Turkom i...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-04-30
Mega słaby „Git” z ks. Antonim i nawet całkiem dobra „Symetria” nie umywają się do tej książki. Zło, naturalne, wręcz naturalistyczne zło w najczystszej postaci. Stasiuk jest tu genialny. Tworzy bardzo realistyczne obrazy, które przeszywają ciarami, brzydzą, straszą podczas lektury. Wszystko podane jest w tak naturalnym języku. Naprawdę ma się wrażenie, że historie opowiada git wydziabany git, co niejedną frajerską męskość splamił, a nie pisarz silący się na fajne dzieło. Wszystko jest naturalne, nie ma tu żadnej sztuczności, zero wymuszonej wulgarności. Poczucie grozy budzą nie sypiące się co chwile „kur…y” itp., a ten bezemocjonalny ton narratora, zło w czystej postaci. To jest tak dobre, że dawno nie widziałem/czytałem tak dobrego wczucia, takiej prawdziwości w przekazywaniu historii. Dozgonny szacunek autorowi za tak umiejętne, mistrzowskie wcielenie się w rolę gita. Zero przerysowania, zero sztampy. Tak wiem, że sam coś tam przegibał, ale odsiadka za dezercję raczej gitem go nie czyni, a pisze, jakby był co najmniej prowadzącym celę. Mistrzostwo.
Hebron, ziemia święta, skonfliktowana, gdzie ścierają się Palestyńczycy ze znienawidzonymi Izraelitami, co chyba delikatną aluzję do realiów więziennych i podziału ludzie-frajerstwo nawiązuje. Stasiuk daje nam ponurą wizję nawet nie tylko samego więzienia i realiów rządzących w kazamatach, ale też całego bandziorskiego życia. Przerażającego, a jednocześnie intrygującego i budzącego zainteresowanie, w którym mieszają się strony rzekomo sprawiedliwe (milicja staje się bandziorami) z bandziorami, są zależne od siebie i paradoksalnie nie mogą bez siebie istnieć.
Sama paka jawi się dla gitów jako owa ziemia święta, dla bandziorów jest świątynią, nie przeraża ich, traktują ją jak dom, wiedzą, że do niej trafią i się jej nie boją. Paka to sztywny świat dówch stron: mocnych i słabych, ludzi oraz frajerów. Ci pierwsi robią wszystko, by pokazać tym drugim, gdzie ich miejsce, nawet jeśli tego nie chcą, jest im żal. I w tym momencie Stasiuk daje wizję, w której ideologia więzienne jeszcze bardziej zniewala, niż metalowe kraty i lufy broni strażników. Git wchodzi w rolę, by podtrzymać rytuał, by zachować przynależność, gwałci, bo w tym świecie jest to jak jedzenie, bez tego nie przeżyjesz, spuszczą cię do wora, a pace będąc w worze, nie jesteś człowiekiem. Więc gity stają się więźniami swoich zasad, gwałcą, choć chce im się od tego wymiotować, ale muszą utrzymać status quo, by zyskać wolność, wolność w świecie zniewolenia. Tu rządzą sztywne zasady, a jak się im nie dostosujesz, szybko staniesz po drugiej stronie, z której wyjdziesz całkowicie zniszczony, albo nie wyjdziesz w ogóle.
Mega słaby „Git” z ks. Antonim i nawet całkiem dobra „Symetria” nie umywają się do tej książki. Zło, naturalne, wręcz naturalistyczne zło w najczystszej postaci. Stasiuk jest tu genialny. Tworzy bardzo realistyczne obrazy, które przeszywają ciarami, brzydzą, straszą podczas lektury. Wszystko podane jest w tak naturalnym języku. Naprawdę ma się wrażenie, że historie opowiada...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-04-18
Każdy ma swoje demony, chciałoby się rzec. Czytając pierwsze strony Instytutu, co chwila pojawiali mi się niezłomni polscy bohaterowie prawicy o wolność nieskazitelnej ojczyzny z wrogiem, głównie tym nieistniejącym, walczący i ciągle tłumaczący wszelkie zło w kraju nimi, mitycznymi, nie do końca zidentyfikowanymi – „nimi”. A kim są „oni” u Żylczyka? Ilu ludzi, tylu ich.
Każdy z nas ma swoich „ich”. Zamknięty od zewnątrz instytut jawi się tu jako symbol zamknięcia naszego umysłu, ograniczonej percepcji świata. Patrzymy na świat przez sztywne ramy, które sobie narzuciliśmy. Dlatego dla punkówy „nimi” są dresiki lub kibole, dla kibola cracovii kibole wisły, dla gościa od finansów zakamuflowani biznesmeni, a dla rozczytanej pani z bliblioteki nierealne, niecielesny byty będące pragnieniami, myślami itp. literackimi wyobrażeniami. Jesteśmy w swojej ocenie świata, jego percepcji, widzeniu, zamknięci przez swoje pragnienia, fobie, patrzymy na rzeczywistość jak przez kraty, jak zamknięci w więzieniu własnych wizji, niczym ci całkowicie odmienni od siebie ludzie w instytucie. Wszystko to prowadzi do odrzucenia, samotności, smutku.
Swoje prywatne i małe światy, niepowodzenia, tłumaczymy odgórnym wrogiem, który za sznurki pociąga, stając się paradoksalnie niewolnikiem tychże, zazwyczaj nieistniejących bytów. Układy, spiski, służby specjalne, masoneria, itp.
Jest to też książka o trudnej egzystencji, w której gubimy marzenia, stajemy się automatycznie powtarzającymi czynności ludzikami, którzy dawno zatracili dążenie do szczęścia i własnej samorealizacji, poprzestając na tym, co niezbyt łaskawie podsuwa nam los, na najprostszym minimalizmie. Życie jest jak ten instytut, trochę z przypadku, trochę na siłę, pozbawione horyzontów, ściśle sklasyfikowane w obrębie wytyczonych ram. I pokazuje to
Żulczyk w ciekawy i atrakcyjny sposób. Całość dobrze się czyta, akcja choć uśpiona i ograniczona wciąga, nieco przeraża, trochę intryguje. Sprawnie ten obrazoburca, co szarga autorytet wielkiego wodza, przywódcy narodu nieco do postaci z Czterdziestolatka podobnego, posługuje się symbolami i metaforami. Książka dobra.
Żulczyk daje pesymistyczny, wręcz brudny obraz życia składającego się z kolejnych pasm niepowodzeń, cierpień, kłopotów, rozpadu więzi. To dość przypadkowy teatr, w którym ludzie stają się marionetkami, których sznurkami sami nie pociągają. Egzystencja staje się przypadkowa i prowadzi do pułapek bez wyjścia, jak życie Agnieszki, które koreluje z Instytutem – więzieniem. Jest też i wyższy wyraz tej przypadkowości. To podział świata na dysydentów i podwładnych, który delikatną paralelę kapitalizmu stanowi, ale delikatną, bo zdaje się, zupełnie nie o to autorowi chodziło.
Książka jest dobrze napisana, a całości nie szkodzą sztampowe, wręcz tandetne obrazy postaci drugoplanowych jak punkówa Iga czy kibol Seba. W pewien sposób ten dość kiczowaty i stereotypowy szkic koresponduje z przesłaniem o naszym stereotypowym i krótkowzrocznym spojrzeniem na świat, więc chcąc, nie chcąc – staje się artystycznym zabiegiem i dopełnia całość.
Wbrew pozorom nie jest to zwykły thriller, a kawał dobrej literatury pięknej o kondycji człowieka i świata nam mówiącej, podanej w sosie, którego smak znamy choćby z filmów Finchera. Myślę, że skojarzenie z tym reżyserem dość dobrze oddaje klimat ten dobrej powieści, którą polecam, choć fanem książkowych thrillerów nie jestem.
Każdy ma swoje demony, chciałoby się rzec. Czytając pierwsze strony Instytutu, co chwila pojawiali mi się niezłomni polscy bohaterowie prawicy o wolność nieskazitelnej ojczyzny z wrogiem, głównie tym nieistniejącym, walczący i ciągle tłumaczący wszelkie zło w kraju nimi, mitycznymi, nie do końca zidentyfikowanymi – „nimi”. A kim są „oni” u Żylczyka? Ilu ludzi, tylu ich....
więcej mniej Pokaż mimo to2021-03-25
2021-02-24
Dwa opowiadania o możliwościach poznania siebie i szerzej otaczającego świata utrzymane nieco w tonie znamiennym dla Szymborskiej powątpiewania w całkowitą możliwość zrozumienia tego, kim jesteśmy i gdzie żyjemy. Możemy się poznać jedynie na tyle, na ile się sprawdzimy – wypadałoby rzec. Funkcjonujemy w strefie codziennego komfortu, w której umiemy się poruszać, w której zbadaliśmy swój rytm, uczucia, zachowania, ale kiedy granice trzymające nas w bezpiecznej chmurce się rozpłyną, gubimy się w nowej rzeczywistości, nieznani sami sobie, niezrozumiani, z emocjami, których nie rozpoznajemy.
Nie zdaje egzaminu nauka, nie uczucia. Ta pierwsze nigdy nie pozwoli poznać do końca, bo bada tylko to, co zaistniało, bezradna jest wobec nieoczekiwanej sytuacji. Prawami poznanej nauki nie da się opisać tego, czego nie znaliśmy w momencie jej pobierania. Dlatego profesor popada w coś co można by nazwać psychologią tłumu, reagując na niebezpieczeństwo i sytuację nieznaną automatyzmami, mechanizmami sprowadzającymi się do naśladowania czyiś zachowań (stawanie bez celu w kolejce, zakup karpia itp.). Drugie otwierają oczy na nowego siebie. Tokarczuk przytacza piękny termin wykluwania się nowego „ja” ze skorupki „ja” starego, które już nigdy w obliczu nowych doświadczeń, nie zaistnieje. Rozum zasypia, gdy staje do konfrontacji z rzeczywistością nieznaną, a przez to makabryczną, a gdy rozum śpi, budzą się upiory, jak rzekłby klasyk.
Rozpocząłem swoją przygodę z noblistką od dwóch dość krótkich opowiadań. Dobry to początek, ale traktuję go jedynie jako preludium do właściwej twórczości Tokarczuk. Ten tom nie jest chyba zbyt reprezentatywny dla pisarki, choć nawet w tak krótkich formach widać sprawność prowadzenia narracji i ciekawie budującą się opowieść.
Dwa opowiadania o możliwościach poznania siebie i szerzej otaczającego świata utrzymane nieco w tonie znamiennym dla Szymborskiej powątpiewania w całkowitą możliwość zrozumienia tego, kim jesteśmy i gdzie żyjemy. Możemy się poznać jedynie na tyle, na ile się sprawdzimy – wypadałoby rzec. Funkcjonujemy w strefie codziennego komfortu, w której umiemy się poruszać, w której...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-01-29
Ciekawa powieść, wciągająca, tajemnicza, poruszająca wiele wątków. Ciekawe refleksje na temat mocy aktu twórczego i przemijania, budowania pomników twardszych niżli ze spiżu sztuką pod pozorem sci-fi historyjki o powoływaniu życia przez literaturę. Ciekawie poruszył też autor motyw życia jako teatru i człowieka odgrywającego w nim jedynie ustalonej roli. Książka zmusza do refleksji o wolnej woli i przeznaczenia, o tym, że jako ludzie jesteśmy marionetkami w tym szalonym wirze, w tym również w kontekście ewentualnej wiary i boskiego planu. Osoby wierzące powinny poczuć się nieswojo, jeśli wnikliwie podeszli do lektury.
Ciekawa powieść, wciągająca, tajemnicza, poruszająca wiele wątków. Ciekawe refleksje na temat mocy aktu twórczego i przemijania, budowania pomników twardszych niżli ze spiżu sztuką pod pozorem sci-fi historyjki o powoływaniu życia przez literaturę. Ciekawie poruszył też autor motyw życia jako teatru i człowieka odgrywającego w nim jedynie ustalonej roli. Książka zmusza do...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-01-13
Z dużym dystansem podchodziłem do lektury. Zajawki książki powielające mity o pastowym stylu nie zachęcały mnie. Myślałem sobie co, to w ogóle znaczy. Że nudna i mdła jak sucha pasta rozsmarowywana na czerstwym chlebie? Zajrzałem do specjalisty, który wie wszystko. Google podpowiedział, że to nowy typ sztuki internetowej, że krótkie formy, które można szybko powielić przez "kopiuj + wklej", czyli paste, ble ble. Szok. Szybko zorientowałem się, że chodzi tu raczej o jakąś hipsterską nowomowę i tworzenie diamentów z gówna, jakby Witkacy rzekł. Jakieś memowe krótkie zdania do rangi sztuki podnoszone.
Biorąc książkę do ręki, którą polecił kolega, bo sam bym się nią nie zainteresował, byłem więc nastawiony na "nie". Myślałem sobie "literacka hipsteriada stworzona dla hipsterów, recenzowana przez hipsterów, by wyrwać kasę od hipsterów", ale nie było tak źle.
Co prawda żadna to "opowieść w stylu pastowym" i nie dajcie się na tę nowomowę hipsterską złapać, bo to ewidentnie dorabianie na siłę ideologii, nowej jakości, stylu itp., czyli zwykły chwyt marketingowy. Dawniej nazywało się to po prostu luźnym, gawędziarskim stylem, ale dawniej książkami mało kto się interesował, więc wydawcy i artyści sięgnęli do nowomowy, by przyciągnąć dzieci internetu, co to z memów budują swój światopogląd, a jak "pastowy" i "memiarski" styl, to może i kupią, a może nawet przeczytają.
Więc jest to zwykła luźna gawęda, która żadną literaturą piękną nie jest. Na studiach wmawiano nam, że książki tego typu należą do nurtu "literatury masowej" i reprezentują "popkulturę", ale na studiach uczyła mnie pani profesor, co książek przeczytała pewnie z milion, ale nie mam pewności, czy umiała obsługiwać internet, więc i na hipsterskie mody złapać się nie dała, za co szacunek pani profesor.
Niemniej, książkę czyta się fajnie, niezobowiązujący, naprawdę śmieszny (no śmiałem się parokrotnie na głos) obraz sukcesu polskich i nie tylko imigrantów z delikatnym paralelicznym pytaniem, czy malutkie polskie miasteczko ze swoimi problemami rzeczywiście tak bardzo różni się od rzeczwyistości emigracyjnej wielkiej UK.
Czyta się to dobrze i przyjemnie, ale powiedziałbym, że jest to raczej typowo rozrywkowa lektura, która nie obfituje w jakieś wymagające metafory, wyszukany styl czy poetyckie opisy. Prosta gawęda, która bawi, a przy okazji przekazuje nieco prawdy o emigracji tzw. zwykłych Polaków i ich osiągniętym sukcesie, którym chwalą się przy bożonarodzeniowych stołach.
Zawiedzeni będą ci, co szukają literatury poważnej i wysokich lotów, ale ci, co chcą się rozerwać i dobrze bawić, na pewno nie pożałują. Bo książka jest fajna. I to jest właśnie sedno zagadnienia. Dokładnie "fajna", słowo, które średnio pasuje do literatury pięknej, tu sprawdza się idealnie. A jako że jest fajna, to pewnie sięgnę też po "Edukację", by kiedyś, bez większego intelektualnego zaangażowania, prześledzić dalsze losy bohatera i nieco się rozerwać.
Z dużym dystansem podchodziłem do lektury. Zajawki książki powielające mity o pastowym stylu nie zachęcały mnie. Myślałem sobie co, to w ogóle znaczy. Że nudna i mdła jak sucha pasta rozsmarowywana na czerstwym chlebie? Zajrzałem do specjalisty, który wie wszystko. Google podpowiedział, że to nowy typ sztuki internetowej, że krótkie formy, które można szybko powielić przez...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-11-23
2020-11-17
* recenzja może zawierać elementy spojleru, wplotłem w niej moje osobiste interpretacje wierszy.
"Ludzie na moście" to wcześniejszy tomik od tych, które uprzednio zgłębiłem niezwykle starannie ("Dwukropek", "Koniec i początek"), i jednocześnie dużo słabszy od nich, choć wcale nie zły. Widać myśl Szymborskiej dojrzewała i stawała się bardziej wytrawna wraz z wiekiem, jak dobre wino.
Nie jest to tak dobry zbiór jak wymienione powyżej. Ma on kilka słabych elementów, ale nie brakuje mu mocnych pereł.
Mówi się o Konwickim, że był pisarzem jednego tematu. Taką poetką jest też w moim odczuciu Szymborska. Nie chodzi oczywiście o tematykę sensu stricte, bo tej jest od groma. Uważam, że tworzy ona wręcz katalog codzienności, do którego niczym do śmietnika wrzuca z pozoru niepotrzebne nikomu skrawki rzeczywistości, zaobserwowanych scenek, dialogów. Tak, jak pozbywamy się ze swojego pokoju starych i zniszczonych fotografii, zapisanych zeszytów. Oczywiście w żaden sposób, nie chcę powiedzieć, że poezja ta to zbiór śmieci. Przez gardło, by mi to nie przeszło. Ale tematycznie budzi to takie skojarzenie. Z pozoru bałagan, jakiś pan siedzi nad rzeką, gdzie indziej przebiegł kot, ktoś biegnie po moście, rzeką płynie czółno.
Celowo dodałem "z pozoru niepotrzebne". Bo w istocie i w swej rzekomej prostocie kryją bardzo głębokie myśli filozoficzne. I właśnie tym mnie pisarka ujęła, tym swobodnym, prostym, a jednocześnie oksymoronicznie głębokim przekazem.
Owa jednotematyczność to stałe drążenie motywy ogromnego i niemożliwego do poznania świata i miejsca w nim małego, przypadkowego i niewiele znaczącego wobec wszechświata człowieka, który ma swoje otoczenie. I problem nawet nie w tym, że się w nim gubi, ale w nieświadomości tego błądzenia, w braku chęci do wyjścia z niego.
Człowiek zajmuje się rzeczami, które powinny zajmować go najmniej, a pomija to, co być może najistotniejsze i dałoby mu ukojenie, a może nawet nadałoby mu sensu. W pogoni za niczym tracimy coś. Jak to kiedyś mój kolega napisał: "trwamy w tym półżyciu, a bagno wciąga coraz głębiej". No coś w tym jest i chyba pasuje. Bo poezje Szymborskiej są moim zdaniem, choć nie jest to chyba zbyt popularne spostrzeżenie, bardzo pesymistyczne, przy całym oddaniu hołdu pięknu świata, natury, ich nieograniczonych możliwości.
A skoro przy możliwościach, to chciałbym zacząć od wiersza o tytule "Możliwości" właśnie. W moim odczuciu to najważniejsze dzieło tego tomiku, zdecydowanie wygrywające batalię z tytułowym wierszem, który stanowi jedynie jakby podsumowanie wszystkich wersów znajdujących się w zbiorze i chyba nie bez przypadku znalazł się na końcu.
Wspomniałem, że są tu perły. I "Możliwości" nimi są, a może nawet tylko dwa, niepozorne wersy, niby o niczym, a o wszystkim. Zdecydowanie ujęła mnie konstatacja: "Wolę zera luzem niż ustawione w kolejce do cyfry". W tym właśnie zamyka się sedno poezji Szymborskiej. Która ceni to co małe, to co niby nieznaczące, ale to co nasze, to właśnie te małe rzeczy, a nie bogactwa czy inne przyziemne głupoty tego świata. Ceni indywidualizm i oryginalność, a nie masę. Lepiej być zerem, ale swoim zerem, poszukującym i cieszącym się z tego, niż zatraconym w poczuciu beznadziei błyszczącym milionem. Wyborów (możliwości) jest wiele. Problem człowieka tkwi w tym, że dokonuje niewłaściwych decyzji, pcha się tam, gdzie na ma dla niego miejsca, tam gdzie ukojenia nie znajdzie, tam gdzie jedynie głupotami zajmie swoje myśli. A zdecydowanie "Wolę czas owadzi od gwiezdnego". Ja też. Rozbudzone ambicje kultury materialnej niszczą sens.
Kolejna osobliwością poetki obok niezwykłego kunsztu filozoficznego zamkniętego w prostych słowach, jest fakt, przynajmniej dotyczący tego tomu, że wybierając pojedyncze wersy z poszczególnych wierszy, można stworzyć odrębny, autonomiczny i stanowiący podsumowanie całego zbioru.
Myśl wytyczona w "Możliwościach" koreluje z wnioskami wysnutymi we wcześniejszym wierszu, kolejnej perle "Pisanie życiorysu". Traktuje on o tym, że poniekąd zapomnieliśmy, jak to jest boso chodzić po naukę. Nie skupiamy się na tym co istotne, wciąż dobudowujemy niepotrzebne otoczki, nie czerpiemy ze źródeł, nie cenimy doświadczenia empirycznego, tracąc czas na czyjeś wyobrażenia, opinie, ślepo biegnąc za wytyczonymi trendami. Znowuż pojawia się prymat materializmu nad duchowością i emocjonalnością. Świetnie zawiera to poetka w wersach "Raczej cena niż wartość, i tytuł niż treść. Raczej już numer butów, niż dokąd on idzie, ten za kogo uchodzisz. Do tego fotografia z odsłoniętym uchem. Liczy się jego kształt, nie to, co słychać. Co słychać? Łomot maszyn, które mielą". Kunszt. Przez duże K.
Trudno nie zauważyć, że sięgnęła tu pisarska do spuścizny Gombrowicza. Z tą jednak różnicą, że nie skupia się na tym, że gębę nam ktoś maluję, a za to, że my chętnie tę maskę sobie założymy i że, wszystko co w nas, nie jest z nas, jak rzekłby Głowiński. Z aprobatą akceptujemy to za nagrodę w postaci np. dobrej pracy czy awansu.
I tak trwamy w tej ślepej pogoni za tym, co dawno oderwało się od istoty i nie dostrzegamy tego, co w tym złożonym wszechświecie jest, a może raczej przynajmniej powinno być nasze. Nawet majestat śmierci nie pozwala nam oderwać się od tego bagna, które wciąga nas w odmęty nieczłowieczeństwa. Mówi o tym "Pogbrzeb", czyli spontaniczny zlepek zasłyszanych rozmów na cmentarzu, rozmów o... właśnie - o niczym, o nieważnych przyziemnych sprawach.
Ludzkie egzystencje stają się przypadkowe, złudne. Ślepy pęd niszczy i nie pozwala zrozumieć sensu. "...w tym samym biegu nigdy nie dobiegającym drogą bez końca, wiecznie do odbycia i wierzą w swoim zuchwalstwie, że tak jest rzeczywiście".
A to dowód, że można stworzyć oddzielny wiersz z dosłownie kilku wersów pochodzących z innych:
"Wolę zera luzem
niż ustawione w kolejce do cyfry. ("Możliwości)
Jesteśmy dziećmi epoki, ("Dzieci epoki")
epoka jest polityczna.
Raczej cena niż wartość ("Pisanie życiorysu")
i tytuł niż treść
w tym samym biegu nigdy nie dobiegającym" ("Ludzie na
moście")
Niech to będzie moje podsumowanie tego tomiku.
* recenzja może zawierać elementy spojleru, wplotłem w niej moje osobiste interpretacje wierszy.
"Ludzie na moście" to wcześniejszy tomik od tych, które uprzednio zgłębiłem niezwykle starannie ("Dwukropek", "Koniec i początek"), i jednocześnie dużo słabszy od nich, choć wcale nie zły. Widać myśl Szymborskiej dojrzewała i stawała się bardziej wytrawna wraz z wiekiem, jak...
Nie wiem, jak pan profesor to zrobił, ale opisał narrację obecnego rządu w czasach, kiedy połowa obecnie rządzących ssała jeszcze mleko matki, ale jak widać wraz z nim wyssali sznyt peerelowskiej propagandy.
Nie wiem, jak pan profesor to zrobił, ale opisał narrację obecnego rządu w czasach, kiedy połowa obecnie rządzących ssała jeszcze mleko matki, ale jak widać wraz z nim wyssali sznyt peerelowskiej propagandy.
Pokaż mimo to