-
ArtykułySztuczna inteligencja już opanowuje branżę księgarską. Najwięksi wydawcy świata korzystają z AIKonrad Wrzesiński2
-
ArtykułyNie jestem prorokiem. Rozmowa z Nealem Shustermanem, autorem „Kosiarzy” i „Podzielonych”Magdalena Adamus9
-
ArtykułyEdyta Świętek, „Lato o smaku miłości”: Kocham małomiasteczkowy klimatBarbaraDorosz3
-
ArtykułyWystarczająco szalonychybarecenzent0
Biblioteczka
2016-11-13
2016-11-11
Z roku na rok zwiększa się liczba osób, które decydują się na uprawianie biegów długodystansowych. Nie bez znaczenia jest tutaj systematycznie zwiększająca się ilość wszelkich biegów ulicznych i okolicznościowych organizowanych w wielu miastach na świecie. Idea takiej imprezy jest bardzo prosta – bierze w niej udział jak największa ilość osób, promując w ten sposób zdrowy tryb życia, a za razem sam sport. Nie trudno się wobec tego domyśleć, że w takim przedsięwzięciu bierze udział cała rzesza uczestników, zarówno zawodowych biegaczy długodystansowych, jak i zwyczajnych amatorów, którzy najzwyczajniej w świecie chcą się sprawdzić w tej działce.
Nie ukrywajmy, mało kto da radę przebiec 5 kilometrów bez wcześniejszego przygotowania. W przypadku biegaczy trenujących w klubach sportowych nie ma problemu. Amatorzy zaś mogą trenować pod okiem trenera personalnego, który na bieżąco będzie korygował ich błędy. Nie czarujmy się jednak – nie każdego stać na to, aby przez dłuższy czas, a nawet przez kilka tygodni poprzedzających wyścig opłacać taką osobę. Na szczęście w dzisiejszych czasach półki w księgarniach uginają się od wszelkich poradników dotyczących biegom ulicznym. Natomiast wszystkim zainteresowanym tą kwestią chciałabym polecić książkę autorstwa Brada Hustona i Matta Fitzgeralda – „Jak biegać szybciej. Od 5 kilometrów do maratonu”.
Obydwoje są świetnymi trenerami specjalizujących się w biegach długodystansowych. Spod ich skrzydeł wyszło wiele amerykańskich sław biegających na długich dystansach, w tym i członkowie kadry narodowej. Sylwetki niektórych z nich możemy poznać na kartach książki, ponieważ kończą niemal każdy jej rozdział. Zapewne niejeden z biegaczy długodystansowych chciałby u nich trenować. Co prawda nie jest to fizycznie możliwe, jednak trenerzy postanowili podzielić się swoim doświadczeniem z całym światem korzystając z możliwości wydania książkowego poradnika. Dzięki niemu każdy zainteresowany tym tematem może stać się swoim własnym trenerem, niejednokrotnie zaoszczędzając w ten sposób czas i pieniądze.
Pozycja jest bardzo przyjemna w odbiorze. Zasadniczo tworzy ją dwanaście rozdziałów poprzedzonych podziękowaniami, przedmową oraz wstępem. I to właśnie wstęp uświadamia czytelnikowi, że do bycia własnym trenerem nie potrzebne są żadne tytuły, czy też dyplomy – wystarczy sama determinacja i chęć zrobienia czegoś dla siebie samego.
W książce znajdziemy bardzo dużo teorii. Dowiemy się m.in. czegoś o bieganiu adaptacyjnym, bazie aerobowej, predyspozycjach do biegania długodystansowego, treningu mięśni, wytrzymałości specyficznej, tworzeniu odpowiednich planów treningowych wraz z realizacją ich w praktyce, znajdziemy również porady dotyczące postępowania w przypadku kontuzji, czy też powrotu do biegania po dłuższej przerwie. Dodatkowym atutem wydania jest wiele przykładowych planów treningowych rozpisanych na poszczególne tygodnie, w dużej mierze zamieszczonych w dwóch ostatnich rozdziałach(chociaż nie tylko) książki. Dzięki temu mamy już bazę treningową, którą możemy modyfikować w zależności od naszych potrzeb.
Biegać może każdy, zaczynając od kilkunastolatka, a kończąc na kilkudziesięciolatkach. W dodatku jest to dosyć tani sport, do którego w zasadzie potrzeba tylko odpowiedniego obuwia i sportowego stroju. Warto jednak uprawiać go z głową, aby nie przeforsować organizmu, czy wręcz nie nabawić się jakiejś kontuzji. Może warto przed sezonem biegowym sięgnąć po tą pozycję, aby nieco przygotować się do następnego biegu ulicznego? Myślę też, że przyda się ona niejednemu trenerowi chociażby po to, aby zdobyć inspirację do układania planów treningowych dla zawodników w różnym wieku i z różnym stażem sportowym.
Z roku na rok zwiększa się liczba osób, które decydują się na uprawianie biegów długodystansowych. Nie bez znaczenia jest tutaj systematycznie zwiększająca się ilość wszelkich biegów ulicznych i okolicznościowych organizowanych w wielu miastach na świecie. Idea takiej imprezy jest bardzo prosta – bierze w niej udział jak największa ilość osób, promując w ten sposób zdrowy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-10-14
Nadzwyczajny Rok Bożego Miłosierdzia powoli dobiega końca. Był to szczególny i wyjątkowy okres, z którym wiązało się wiele specjalnych łask, np. przechodząc przez specjalne „Bramy Miłosierdzia” w wyznaczonych kościołach można było uzyskać odpust zupełny, rozgrzeszenie mogły otrzymać kobiety, które dokonały aborcji, jak również skazańcy odsiadujący swoje wyroki w więzieniach. Rok Bożego Miłosierdzia miał nam uświadomić jak bardzo miłosierny wobec każdego z nas jest Bóg. Ale i my powinniśmy okazywać miłosierdzie względem siebie. Najprostszą ku temu receptą jest wypełnianie katechetycznych siedmiu uczynków miłosierdzia względem duszy(grzesznych upominać, nieumiejętnych pouczać, wątpiącym dobrze radzić, strapionych pocieszać, krzywdy cierpliwie znosić, urazy chętnie darować, modlić się za żywych i umarłych) oraz siedmiu uczynków miłosierdzia względem ciała(głodnych nakarmić, spragnionych napoić, nagich przyodziać, podróżnych w dom przyjąć, więźniów pocieszać, chorych nawiedzać, umarłych pogrzebać).
Nie jest jednak łatwą rzeczą wypełnić tych czternaście uczynków miłosierdzia. Często nawet nie bardzo wiemy jak się do tego zabrać. Czy we własnym środowisku, czy może lepiej wyjść poza nie, do szerszych kręgów społeczeństwa. Wydaje mi się, że niejakie wskazówki ku temu możemy znaleźć w niegrubej książce autorstwa księdza Stanisława Klimaszewskiego – „Uczynki miłosierdzia”, która ukazała się nakładem wydawnictwa PROMIC.
Kiedy pierwszy raz wzięłam do rąk powyższą pozycję i zaczęłam ją kartkować, w oczy rzucił mi się układ tekstu na stronach. Na górze każdej z kartek po jednej stronie widnieje tytuł rozdziału, po drugiej zaś opisywany uczynek miłosierdzia, bądź jedno ze świadectw opisujących czynienie dobra we współczesnym świecie, na które znalazło się miejsce w publikacji. Łatwo też dostrzec podział całości na cztery zasadnicze części – opis uczynków miłosierdzia względem ciała, uczynków miłosierdzia względem duszy, inne uczynki, które nie zostały sklasyfikowane przez Pismo Święte, a przecież można je zaliczyć do uczynków miłosierdzia oraz świadectwa zaczerpnięte z różnych czasopism.
Układ pierwszych trzech rozdziałów jest właściwie taki sam. Do każdego uczynku miłosierdzia zostały podane fragmenty z Pisma Świętego, które go obrazują. Następnie autor podaje przykłady wypełniania danego uczynku miłosierdzia na podstawie opisów dzieł pełnionych przez tak wyśmienite osoby, jak Matka Teresa z Kalkuty, czy też apostołka Bożego Miłosierdzia, siostra Faustyna Kowalska. Nie zabrakło tutaj też przykładów z naszego codziennego życia, które zostały przysłane w listach do licznych czasopism. Trochę inny charakter ma ostatni rozdział książki, świadectwa. Przytacza on liczne świadectwa ludzi, którzy spotkali się z okazywaniem miłosierdzia przez innych ludzi, a nawet sami starali się je czynić. Muszę przyznać, że ten rozdział szczególnie do mnie przemówił, i chociaż na co dzień unikam tego typu ewangelizacji, to tym razem przeczytałam każdy tekst z zapartym tchem.
Książka jest naprawdę wciągająca. Została napisana prostym, aczkolwiek przemawiającym do czytelnika językiem. Autor podaje liczne przykłady pełnienia miłosierdzia w swoim życiu i w otaczającym nas świecie, nawet zupełnie niezauważalnie. Osobiście kilka razy zatrzymywałam się przy niektórych fragmentach, ale tylko po to, aby zastanowić się, czy i w moim życiu znalazłoby się miejsce na taki czyn, gest. Bo czasami naprawdę potrzeba niewiele, aby iskra Bożego Miłosierdzia poszła dalej w świat. A ta książka jest tego najlepszym przykładem. Tym bardziej, że Rok Bożego Miłosierdzia powinien być tylko zaczątkiem wprowadzenia uczynków Bożego Miłosierdzia w nasze życie. Czy tak się stanie zależy tylko od nas, ale książka „Uczynki miłosierdzia” może okazać się doskonałym elementarzem pomagającym nam w tym.
Nadzwyczajny Rok Bożego Miłosierdzia powoli dobiega końca. Był to szczególny i wyjątkowy okres, z którym wiązało się wiele specjalnych łask, np. przechodząc przez specjalne „Bramy Miłosierdzia” w wyznaczonych kościołach można było uzyskać odpust zupełny, rozgrzeszenie mogły otrzymać kobiety, które dokonały aborcji, jak również skazańcy odsiadujący swoje wyroki w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-09-22
Lubię książki opowiadające o zwierzętach. W czasach mojego dzieciństwa dosyć popularna była książka autorstwa Marka Carwardine „Atlas zwierząt świata”. Również i ja posiadałam ją na półce z książkami. Była ona dosyć cienka, zawierała zaledwie 64 strony. Jednak dla kilku, kilkunastoletnich wtedy dzieci była to prawdziwa skarbnica wiedzy na temat zwierząt żyjących na naszej planecie. Nie było wtedy Internetu(przynajmniej w domach prywatnych, bo w biurowcach już mógł być), a podzielone na kontynenty zwierzęta działały na wyobraźnię zarówno tych młodszych, jak i tych starszych.
„Ilustrowany atlas zwierząt” wydany nakładem wydawnictwa Arti zamówiłam z ciekawości. Kiedy zobaczyłam tą pozycję wspomnienia odżyły, a ja zaczęłam automatycznie zastanawiać się, czy w dobie współczesnej globalizacji książki w dalszym ciągu potrafią rozbudzić ciekawość świata u młodego czytelnika. Tym bardziej, że pozycja ta skierowana jest przede wszystkim do najmłodszych czytelników.
Kiedy wreszcie wzięłam do ręki książkę, dosłownie „zapiałam” z zachwytu. Przepiękna okładka zachwyci nawet najbardziej wybrednego czytelnika. Znajdziemy na niej przecudne zdjęcia m.in. pandy wielkiej, żyrafy, żaby czy łosia. Uwagę zwraca też sam tytuł książki napisany wypukłą czcionką. Moją uwagę zwrócił też fakt, że okładka jest twarda, co nada trwałości tej pozycji, a przez to sprawi, że nie będzie miała jednego właściciela.
Z ciekawością zaglądam do środka. Już na początku wita wszystkich duża mapa świata. Ciekawy pomysł, ale myślę, że byłby jeszcze lepszy, gdyby na przykład podzielono ją na omawiane w książce terytoria, lub na strefy klimatyczne? Byłoby to wspaniałe uzupełnienie zamieszczonych na jednych z pierwszych stron charakterystyk ważniejszych stref klimatycznych na całym świecie. Dzięki temu najmłodsi dowiadują się, po czym poznać sawannę, pustynię, makię śródziemnomorską, prerię, tundrę, góry, lasy deszczowe, Arktyka i Antarktyda, tajga oraz ogólnie lasy. To według tych kryteriów, jak również samych kontynentów, przedstawione zostały najważniejsze zwierzęta zamieszkujące daną strefę.
Cały świat został podzielony w książce na 15 terytoriów. Do każdego z nich prowadzi krótki wstęp, z którego czytelnik dowiaduje się podstawowych informacji na jego temat. Są tam umieszczone informacje przede wszystkim na temat stref klimatycznych i warunków naturalnych, gdyż to one są głównym wyznacznikiem, że na danym obszarze żyją takie, a nie inne gatunki. Tutaj poznajemy także główne gatunki zwierząt wraz z podstawowymi informacjami na ich temat, jak również prześliczne ilustracje, które je przedstawiają. I chociaż ilustracja to nie to samo co fotografia, to jednak muszę przyznać, że graficy bardzo się tutaj postarali, aby jak najbardziej przypominały rzeczywiste gabaryty zwierząt. Osobiście byłam nimi zachwycona, co nie często się zdarza.
Osobiście uważam, że książka jest najodpowiedniejsza dla dzieci z pierwszych klas szkoły podstawowej. Przepiękne ilustracje z pewnością zachwycą niejednego czytelnika. Piękny, kredowy papier sprawia, że pozycja jest w miarę trwała. Sam język przekazu informacji jest tak prosty, że najmłodsi bez problemu zrozumieją większość zamieszczonych w niej sformułowań. Dla bardziej dociekliwych i trochę starszych na końcu książki zamieszczono słowniczek z trudniejszymi słowami. Autorzy nie zapomnieli również o indeksie zwierząt, których opisy zamieścili w książce, dzięki czemu w miarę szybko można dotrzeć do interesującego nas gatunku. Jedyne czego mogę się przyczepić to tego, że zbyt mało gatunków opisano w pozycji. Ale to tylko dlatego, że naprawdę zachwycona jestem sposobem przekazania najmłodszym informacji o niektórych gatunkach zwierząt zamieszkujących naszą planetę.
Lubię książki opowiadające o zwierzętach. W czasach mojego dzieciństwa dosyć popularna była książka autorstwa Marka Carwardine „Atlas zwierząt świata”. Również i ja posiadałam ją na półce z książkami. Była ona dosyć cienka, zawierała zaledwie 64 strony. Jednak dla kilku, kilkunastoletnich wtedy dzieci była to prawdziwa skarbnica wiedzy na temat zwierząt żyjących na naszej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-09-29
Podobno Henryk Sienkiewicz już w okresie uczęszczania do szkoły pisał opowiadania, które zachwycały nie tylko jego szkolnych kolegów, ale przede wszystkim, nauczycieli. Niemal wszyscy wróżyli mu karierę literacką. I tak po 100 latach od jego śmierci możemy powiedzieć, że ich przypuszczenia sprawdziły się w 100%, a powieści Sienkiewicza nie schodzą z kanonu lektur na poziomie szkoły podstawowej, gimnazjum oraz szkoły średniej.
Byłam ciekawa, czy współczesna młodzież pisze równie ciekawie. Muszę przyznać, że jest to niezwykle trudne, ponieważ wydawnictwa nie są zbyt przychylne w ułatwieniu rozwinięcia skrzydeł młodszemu pokoleniu, a szczególnie tym, którzy nie ukończyli osiemnastego roku życia. Dlatego niezwykle ucieszyłam się, kiedy zobaczyłam książkę „Mały wojownik” napisaną przez zaledwie 17-letnią Weronikę Kroczka, a wydaną nakładem wydawnictwa Novae Res.
Opis na okładce, jak i zamieszczony tuż pod nim fragment książki, zapowiadały ciekawą opowieść o chłopcu imieniem Eryk i jego trzech przyjaciół, którzy zostali porwani do niewoli przez wrogich żołnierzy stacjonujących w górskim mieście, w którym mieszkali, czyli niejakim Krzykowie. Nie będę ukrywać, że lubię książki wojenne i byłam ciekawa, jak wyobraża sobie ten ciężki czas 17 latka. Tym bardziej przeżyłam głębokie rozczarowanie czytając kolejne strony tej zaledwie 127-stronicowej książki.
Akcja na początku książki jeszcze jakoś się toczy. Główny bohater książki, Eryk, wraz z rodzicami i młodszą siostrą Zuzią, a także najbliższymi sąsiadami usiłują się wydostać z opanowanej przez wojsko kamienicy. Od kilku lat trwa kolejna wojna, tym razem między Zjednoczonymi Państwami Północy, a Imperium Południa. Grupa, aby wydostać się z domu, musi przejść strychem do sąsiedniej kamienicy. Tam, w piwnicy znajdują rannego Janka, który ukrywał się ze swoim ukochanym psem – Błystką. Ponieważ chłopak był ranny, matka Eryka zaproponowała, aby pełnić przy nim dyżury. Podczas jednego z takich dyżurów dzieci zostają nakryte przez żołnierzy, a następnie wzięte do niewoli.
I w tym momencie kończy się logiczna i spójna koncepcja powieści, a na jej miejsce, niestety, wdarł się chaos. Czwórka dzieciaków nagle jest w jakimś mieście, obozie, gdzie właściwie nie ma zasad, to znów na statku, to znowu na pustyni. Po drodze ktoś się gubi, ktoś odnajduje, ktoś inny porywa Eryka, by nagle odnalazł się w porcie. Oj brakuje tutaj logicznego połączenia tych wątków, brakuje. Jednocześnie brak spójności sprawia, że książkę dużo ciężej się odbiera i nie ukrywajmy, dłużej czyta. Osobiście kilka razy wracałam od poprzednich scen, żeby zobaczyć dlaczego tak, a nie inaczej, a i tak nie otrzymałam satysfakcjonującej odpowiedzi. Same postacie są zaś bez tła emocjonalnego, czy też ogólnie, bez jakiejś głębszej charakterystyki.
Jestem szczerze rozczarowana tą pozycją, ponieważ liczyłam na prawdziwą eksplozję młodzieńczej wyobraźni. Tymczasem dostałam jakąś historyjkę bez opakowania, która znudziła mnie i zniechęciła już na początku jej czytania. Uwierzcie mi, nawet o wojnie, która może mieć miejsce w przyszłości można naprawdę ciekawie napisać, jeżeli użyje się wyobraźni i ciekawego sposobu przekazania. Tutaj niestety tego zabrakło. Jedyną rzeczą, która zasługuje według mnie na uznanie jest mapka przedstawiająca Zjednoczone Państwa Północy i Imperium Południa, tylko znowu nie rozumiem, dlaczego pojawiła się na początku i na końcu okładki? Raz zdecydowanie by wystarczył, chyba że ukazywałaby jakieś zmiany.
Książka „Mały wojownik” jest dopiero pierwszą częścią z całej serii, ale jeżeli autorka nie poprawi swojego warsztatu literackiego to, przykro mi mówić, nie zdobędzie wielkich rzesz fanów swojego talentu…
Podobno Henryk Sienkiewicz już w okresie uczęszczania do szkoły pisał opowiadania, które zachwycały nie tylko jego szkolnych kolegów, ale przede wszystkim, nauczycieli. Niemal wszyscy wróżyli mu karierę literacką. I tak po 100 latach od jego śmierci możemy powiedzieć, że ich przypuszczenia sprawdziły się w 100%, a powieści Sienkiewicza nie schodzą z kanonu lektur na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-09-23
Podróżowanie w czasoprzestrzeni zawsze fascynowało i fascynuje w dalszym ciągu ludzi. Chcieliśmy cofnąć się do przeszłości, aby zmienić niektóre wydarzenia w naszym życiu, jak również przenieść się do przyszłości, żeby zobaczyć co nas czeka. Powstało też wiele filmów na ten temat, jak na przykład słynna trylogia „Powrót do przyszłości”. Na razie takie podróżowanie w czasie jest jedynie mrzonką, nie wykluczone jednak, że kiedyś powstanie wehikuł czasu. Na przykład taki jak w „Arce czasu” autorstwa Marcina Szczygielskiego. Jej głównemu bohaterowi udało się przenieść do przyszłości, by następnie wrócić do czasów, w których faktycznie żył.
Wyobraźcie sobie, że macie zaledwie osiem lat i mieszkacie w zamkniętej murem dzielnicy, której nie wolno Wam opuścić. Nie chodzicie do szkoły, ponieważ wszystkie zostały zamknięte kilka lat wcześniej. Często nie macie co jeść, a strach o jutro na zawsze wkroczył w Wasze krótkie życie. W końcu nie macie też rodziców, a przynajmniej nie przy sobie. Ale macie dziadziusia, który dba o Was w tych trudnych chwilach, niekiedy przejmując rolę nauczyciela, a także książki wypożyczane z biblioteki w cenie 5 złotych na miesiąc. Tak najkrócej można przedstawić życie małego chłopca o imieniu Rafał, którego dzieciństwo przypadło na czasy II wojny światowej. Z powodu swojego żydowskiego pochodzenia zostaje zamknięty w getcie warszawskim wraz z dziadziusiem. Rodzice chłopca przepadli gdzieś w wojennej zawierusze, dla Rafała wyjechali jednak do Afryki. Pewnego razu bibliotekarka z biblioteki działającej na terenie getta wypożycza chłopcu „Wehikuł czasu”, książkę opowiadającą o podróżowaniu w czasoprzestrzeni. Rafał z zapałem czyta lekturę. Tymczasem sytuacja w getcie staje się coraz bardziej napięta, chłopiec z dziadkiem musi przenieść się do mniejszego pokoju. Dziadek, przeczuwając zbliżającą się zagładę, postanawia przeprowadzić chłopca na drugą stronę getta. Aby tego dokonać poświęca przedmiot swoich dochodów – skrzypce, dzięki którym zarabia na życie. Chłopiec zostaje ukryty w zniszczonym ogrodzie zoologicznym. Tam, będąc w gorączce, odbywa pierwszą podróż w czasie. Z czasem poznaje Emanuela i sąsiadkę z kamienicy, w której mieszkał w getcie – Lilkę, a także szopa-pracza o imieniu Miksiu oraz szakala Bursztyna. Dzieci wspierają się w przetrwaniu w tych trudnych czasach, niejednokrotnie podbierając warzywa z ogródków działkowych znajdujących się na terenie zoo. Emanuel buduje też arkę, którą dzieci chcą odpłynąć z opanowanej wojną stolicy. Tuż przed wypłynięciem Rafał wraca do getta, zobaczyć czy z dziadziusiem wszystko w porządku. Uspokojony dołącza do swoich przyjaciół. Ich wyprawa ma jednak zupełnie inny przebieg, niźliby się tego spodziewali.
Książka, chociaż porusza niezwykle trudny temat, napisana jest w sposób optymistyczny. Występuje w niej narrator pierwszoosobowy, dzięki czemu poznajemy rzeczywistość z perspektywy samego Rafała. Malec, chociaż jest bystry i inteligentny, wyraźnie nie do końca zdaje sobie sprawę z tragedii, której stał się świadkiem. Wszystko dzięki dziadkowi oraz wypożyczanych z biblioteki książek. Zresztą od dziadka i wnuka bije niesamowita miłość, jeden bardzo troszczy się o drugiego. Nawet po wydostaniu się z getta, Rafał nie przestaje myśleć o swoim opiekunie. Równie silna więź łączy go ze Stellą, a także Emanuelem i Lilką. Pozytywnie zaskoczył mnie koniec książki, kiedy okazało się, że wszyscy ocaleli, zaś po kilkudziesięciu latach pewien staruszek zobaczył w zoo siebie sprzed 70 lat, co uwierzytelniło fakt, że naprawdę odbył podróż w czasie.
Temat holokaustu jest niezwykle trudny do przekazania dorosłym, a co tu dopiero mówić o opowiedzeniu go dzieciom. Tymczasem Marcin Szczygielski mistrzowsko opracował ten temat. Język książki jest prosty i zrozumiały, trudniejsze słowa przystępnie wyjaśnione, zaś cała akcja ujmująca za serce. Nie da się jej przerwać czytać ot tak sobie, ponieważ od razu pojawia się pytanie: i co dalej? Dodatkowym atutem powieści są dwie mapki przedstawiające plan getta warszawskiego oraz ogrodu zoologicznego wraz z zaznaczonymi ważniejszymi miejscami dla Rafała, jak również trasami jego drogi. Dzięki temu mieszkańcy stolicy mogą wczuć się w głównego bohatera powieści. Bohatera, który na koniec okazuje się postacią autentyczną…
Podróżowanie w czasoprzestrzeni zawsze fascynowało i fascynuje w dalszym ciągu ludzi. Chcieliśmy cofnąć się do przeszłości, aby zmienić niektóre wydarzenia w naszym życiu, jak również przenieść się do przyszłości, żeby zobaczyć co nas czeka. Powstało też wiele filmów na ten temat, jak na przykład słynna trylogia „Powrót do przyszłości”. Na razie takie podróżowanie w czasie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-08-12
Pamiętam jak w dzieciństwie lubiłam, kiedy wieczorami rodzice czytali mi bajki na dobranoc. Nie zawsze jednak mieli na to czas. Kiedy obowiązki domowe nie pozwoliły im na chwilę usiąść przy mnie z książką , wtedy wkładali w magnetofon jedną z kaset, na których nagrane były bajki czytane przez lektorów. Ach, czego tam nie było? I „Jasiu z Małgosią” z piękną aranżacją muzyczną, i „Calineczka” szukająca swojego księcia z bajki, i „Brzydkie kaczątko”, które w końcu przemieniło się w pięknego łabędzia, i w końcu klasyka literatury rosyjskiej i angielskiej. Człowiek słuchał i zupełnie zapominał nie tylko o swoich dziecięcych kłopotach, ale nawet o tym, że powinien iść spać.
Z czasem bajki słuchane ustąpiły miejsca czytanym, a te zaś bardziej dorosłym powieściom. Ale ostatnio zaczęłam zastanawiać się co czytają współczesne dzieci. I czy współczesne bajki są nagrywane na płyty CD, tak jak kiedyś nagrywano je na kasety? Tym sposobem trafiłam na audiobook zawierający nagranie książki napisanej przez panią Agnieszkę Mielech – „Emi i tajny klub superdziewczyn”. Spokojnie włożyłam kompakt do mojego odtwarzacza CD i czekałam na rozwój akcji.
Stanisława Emilia Gacek, zwana przez wszystkich zdrobniale Emi, to rezolutna, prawie 6 letnia dziewczynka, która uczęszcza do zerówki. Myli się jednak ten, kto uważa, że chodzi do przedszkola – jej zerówka mieści się w szkole podstawowej, dzięki czemu może się poczuć prawie jak uczeń. Emi mieszka z mamą i tatą w domu, czasami odwiedza ich też labrador ciotki dziewczynki, który zwie się Czekolada, a także przyjaciółka mamy wraz z znienawidzoną przez Emi Florą. Emi, jak każda dziewczynka w jej wieku, bardziej lubi trzymać sztamę z innymi dziewczynkami, niż z chłopcami. Dlatego pewnego razu wraz z innymi koleżankami z klasy postanawia założyć tajny klub superdziewczyn, którego została zresztą przewodniczącą. Od tego dnia dziewczynka patrzy na otaczający ją świat bystrym okiem, próbując złapać okazje ku rozwiązaniu jakiejś zagadki. Doskonałą ku temu okazją jest pojawienie się na jej drodze niejakiego profesora Kaganka, w którym dziewczynka widzi potencjalną osobę do czynienia zła na świecie.
Audiobook nie tylko bawi, ale przede wszystkim uczy dzieci zachowania się w różnych sytuacjach. Jest przeznaczony głównie dla dziewczynek, które podobnie jak główna bohaterka, mają po 6 – 7 lat. Emi podobnie jak większość dzieci w jej wieku chodzi do przedszkola, bawi się zabawkami, jeździ na „Zielone przedszkole”, wybiera sobie przyjaciół, ogląda „Epokę lodowcową”, marzy o MP3, tęskni za mamą, która wyjechała do Londynu w delegacje, a nawet przeżywa pierwszą miłość. Bardzo podoba mi się, że autorka obsadziła akcję książki właśnie w teraźniejszości, dzięki czemu dzieciom łatwiej będzie się odnaleźć w jej realiach. Jednocześnie założę się, że niejedna dziewczynka chciałaby nie tylko mieć taką przyjaciółkę jak Emilia, ale też należeć do tytułowego „tajnego klubu superdziewczyn”.
Ostatnimi czasy na polskim rynku książkowym zaczęły pojawiać się pozycje przeznaczone typowo dla chłopców, albo dla dziewczynek. Tematyka tych pierwszych głównie opiera się na pojazdach, sporcie i innych typowo męskich zajęciach. Książki dla dziewczynek są natomiast bardziej subtelne, poruszają takie tematy jak życie codzienne i wzajemne relacje w społeczeństwie. Dla mnie osobiście, wychowanej w dzieciństwie na uniwersalnych bajkach m.in. Braci Grimm i baśniach Hansa Christiana Andersena, taki trend jest zupełną nowością. Jednak ja lubię nowości, a takie książki jak ta uświadamiają mi, że nie trzeba ich się bać.
Pamiętam jak w dzieciństwie lubiłam, kiedy wieczorami rodzice czytali mi bajki na dobranoc. Nie zawsze jednak mieli na to czas. Kiedy obowiązki domowe nie pozwoliły im na chwilę usiąść przy mnie z książką , wtedy wkładali w magnetofon jedną z kaset, na których nagrane były bajki czytane przez lektorów. Ach, czego tam nie było? I „Jasiu z Małgosią” z piękną aranżacją...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-08-07
Ostatnio coraz częściej w prasie popularnonaukowej pojawia się motyw wyprawy na obcą planetę w celu zasiedlenia jej przez populację ludzką. Najbardziej ku temu realny jest Mars, na którym prawdopodobnie znajduje się tak niezbędna do ludzkiej egzystencji woda w zamarzniętej postaci. Jednocześnie w ludzkiej świadomości pojawia się pytanie – skąd wziął się człowiek? Jedni twierdzą, że stworzył nas Bóg bądź bogowie, inni są przekonani, że człowiek powstał na skutek ewolucji gatunku małp. Tymczasem autor książki „Wyprawa na Marsa”, Robert Wójcik, wysnuwa w niej śmiałą tezę, że nasz gatunek został stworzony przez dużo inteligentniejsze istoty, które istnieją gdzieś w czeluściach wszechświata i krążą po nim, w poszukiwaniu planet, gdzie ów dzieło miałoby najlepsze warunki bytu.
Akcja książki, a raczej coraz bardziej popularnego e-booka, rozpoczyna się w przyszłości, prawdopodobnie gdzieś w Stanach Zjednoczonych. Do niejakiego generała Johna Browna przychodzi dwójka ludzi: pułkownik lotnictwa przedstawiający się jako Crajm oraz profesor o żydowsko brzmiącym nazwisku Zimmermar, spec od Marsa. Oznajmiają oni generałowi o tym, że dzięki jego wiedzy, został wybrany jako członek badawczej misji, która ma zbadać czerwoną planetę, a nawet przygotować ją jako grunt dla następnych eskapad. Jednocześnie zastrzegają, że jest to prawdopodobnie podróż w jedną stronę. Zaskoczony generał zgadza się podjąć powierzone mu zadanie. Jednak zanim wyruszy na sąsiednią planetę musi nie tylko skompletować swoją załogę, ale również przejść specjalne szkolenie na usytuowanym w pobliżu pustyni poligonie. Jak się potem okaże, jest ono niezwykle przydatne, kiedy na obcej planecie przyjdzie im stoczyć walkę z tamtejszymi istotami. Dodatkowo generał dowiaduje się co nieco o innych uczestnikach lotu. Najbardziej szokuje go wiadomość, że jedną z ich misji jest rozmnożenie gatunku ludzkiego na Marsie… Plany planami, jednak rzeczywistość okazuje się bardziej skomplikowana. Mars okazuje się być zamieszkaną przez inną cywilizację planetą. Co ciekawe, owa cywilizacja doskonale znała przyszłość, wiedziała nawet, że na Marsa wyruszy eskorta, a wszystko to zapisała na ścianach jednej z jaskiń. Ponadto okazało się, że coś jakby ślimaki, atakuje przybyszów z Ziemi. Dzięki wirusowi wyhodowanego przez jedną panią biolog badaczom udaje się częściowo unieszkodliwić wrogów, a następnie w niezwykłych kulach w okrojonym składzie wracają na Ziemię do początków XX wieku na teoretycznie bezludną wyspę. Teoretycznie, ponieważ wyspa często jest napadana przez piratów, kolonistów, a nawet przybyszów z innej planety. Co więcej, z wyspy nie da się uciec, rozbitkowie wpadają również w dziwną pętlę czasu, w której co rusz przenoszą się do innej epoki. Nie przeszkadza im to jednak na rozwinięcie na wyspie wysoko rozwiniętej osady z systemami kanalizacyjnymi, uprawami, a nawet wiatrakiem generującym prąd.
Fabuła wyraźnie dzieli się na pięć części: rozmowa z generałem, szkolenie na pustyni, lot, pobyt na Marsie oraz życie na wyspie w Trójkącie Bermudzkim. Wszystkie te podzespoły spokojnie można rozdzielić i osobno czytać. W treści zachwycają opisy Marsa oraz życia na bezludnej wyspie. Chociaż w tym ostatnim widać wpływ lektury „Robinson Cruzoe” na autora. Robert Wójcik mistrzowsko przedstawia emocję ludzi będących w zamknięciu, działających pod presją, w końcu skazanych na samych siebie. Takich emocji dawno nie widziałam i sama nie przeżywałam. A już pomysł z przedstawieniem, że człowiek został stworzony przez kosmitów jest strzałem w dziesiątkę.
Być może w przyszłości ludzie polecą na Marsa lub inną planetę. Mam jednak nadzieję, że będzie ona bardziej przyjazna od tej, którą przedstawił w swojej wizji Robert Wójcik.
Ostatnio coraz częściej w prasie popularnonaukowej pojawia się motyw wyprawy na obcą planetę w celu zasiedlenia jej przez populację ludzką. Najbardziej ku temu realny jest Mars, na którym prawdopodobnie znajduje się tak niezbędna do ludzkiej egzystencji woda w zamarzniętej postaci. Jednocześnie w ludzkiej świadomości pojawia się pytanie – skąd wziął się człowiek? Jedni...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-07-26
Zofia Nałkowska jest kojarzona przez Polaków jako autorka psychologicznej książki „Granica”, czy też zbioru opowiadań przedstawiających piekło obozów koncentracyjnych „Medalionów”, ponieważ obydwie pozycje zazwyczaj przerabiane są jako lektury w szkole średniej. Jednak gdyby zapytać nas czy wiemy coś więcej o tej postaci, założę się, że bezradnie rozłożylibyśmy ręce. Pewnie nawet nie potrafilibyśmy podać roku jej urodzenia, ani śmierci. Nie ma się temu co dziwić, biografii Nałkowskiej nie poświęca się zbyt dużo miejsca w podręcznikach szkolnych. A już na pewno nie tyle, ile Adamowi Mickiewiczowi, Henrykowi Sienkiewiczowi, czy choćby żyjącej w tych samych latach Elizie Orzeszkowej. Wiemy, że Zofia Nałkowska istniała, znamy kilka jej dzieł, ale czy nie chcielibyśmy dowiedzieć się o niej czegoś więcej?
Iwona Kienzler postanowiła wgłębić się w biografię jednej z najbardziej tajemniczych pisarek początku XX wieku. Warto tutaj zaznaczyć, że autorka interesuje się historią, a w szczególności rolą kobiet wraz z ich niedocenionym, czy wręcz zapomnianym wpływom na losy i decyzje wielu mężczyzn rządzących państwami bądź będących wpływowymi politykami lub mężami stanu. I chociaż Zofia Nałkowska nie uwiodła żadnego władającego naszym państwem, to jej relacje z mężczyznami były niemniej pikantne, a ilość kochanków i adoratorów wcale nie mała. W ten sposób powstała książka „Nałkowska i jej mężczyźni” zawierająca biografię autorki „Granicy” ze szczególnym uwzględnieniem mężczyzn, z którymi miała styczność.
Zgodnie z chronologią, Iwona Kienzler, zaczyna swoją opowieść od ojca Zofii, Wacława Nałkowskiego, który z całą pewnością był pierwszym mężczyzną w życiu kobiety. Ten ziemianin i pasjonat nauk geograficznych w 1881 roku wyszedł za pochodzącą z Moraw Anną. Małżonkowie zamieszkali w Warszawie, a z ich związku urodziły się trzy dziewczynki – Celina, która umarła zaraz po urodzeniu, trzy lata po ślubie na świat przyszła Zofia, a cztery lata po niej Hania. Dziewczynki od małego wychowywane były w duchu sztuki, w ich domu często gościła elita literacka. Skutkiem tego Zosia już od najmłodszych lat wykazywała zdolności językowe, pisała tomiki poezji, a także pamiętnik, z którego możemy dowiedzieć się bardzo dużo na temat jej aktualnego stanu emocjonalnego.
Chociaż w oficjalnych biografiach pisarki jako jej mężowie figurują Leon Rygier, dla którego zdecydowała się przejść na kalwinizm oraz Jan Jur-Gorzechowski, to wokół Zofii obracało się dużo więcej mężczyzn. Nie da się ukryć, że Zofia Nałkowska była niezwykle urodziwą kobietą, która przykuwała uwagę płci przeciwnej. I to nie tylko z środowiska literackiego, ale ogólnie artystycznego. Najbardziej zaskoczyła mnie informacja o zażyłej znajomości Nałkowskiej z słynnym kompozytorem, Karolem Szymanowskim. A także o ciąży, którą pisarka miała utracić, a zwierzyć się temu jedynie swojemu pamiętnikowi.
Myli się jednak ten, kto twierdzi, że bierze do ręki erotyk zawierający pikantne smaczki z życia Nałkowskiej. Książka jest przede wszystkim ciekawą biografią pisarki, przedstawioną na tle jej znajomości z różnymi mężczyznami. Przedstawia dzieje naszego narodu w praktycznie pięciu okresach: rozbioru Polski, I wojny światowej, Dwudziestolecia Międzywojennego, II wojny światowej oraz PRLu. Iwona Kienzler w doskonały sposób przedstawia ówczesne realia, wplątując w nie postać Zofii Nałkowskiej.
Jedyne czego mi zabrakło, to jakiś zdjęć Zofii. Iwona Kienzler wiele razy na kartach książki wspomina, że pisarka się „starzeje”, jednak trudno to sobie wyobrazić patrząc na kobietę na twardej oprawcę. Niemniej sądzę, że jest to świetna pozycja na uzupełnienie wiadomości o autorce „Granicy”.
Zofia Nałkowska jest kojarzona przez Polaków jako autorka psychologicznej książki „Granica”, czy też zbioru opowiadań przedstawiających piekło obozów koncentracyjnych „Medalionów”, ponieważ obydwie pozycje zazwyczaj przerabiane są jako lektury w szkole średniej. Jednak gdyby zapytać nas czy wiemy coś więcej o tej postaci, założę się, że bezradnie rozłożylibyśmy ręce. Pewnie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-02-11
Książki biograficzne, tudzież autobiograficzne, są jednymi z tych, po które sięgam najchętniej. Dlaczego? Czasami w życiu znanych osób, bo zazwyczaj książki tego typu takich dotyczą, można znaleźć prawdziwe perełki. Jeżeli do tego dochodzi jeszcze fakt, że daną biografię zredagował tak wyśmienity autor, jakim jest Paweł Zuchniewicz, to nieprzeczytanie tej pozycji mogłam podpiąć pod kolejny „osobisty grzech”.
Pawła Zuchniewicza znam z jego wyśmienitych, fabularnych biografii Karola Wojtyły. Pamiętam jak książkę liczącą ponad 850 stron przeczytałam w ciągu jednego dnia. Nie inaczej było z innymi pozycjami. Dlatego kiedy zobaczyłam książkę „Zakochany mnich. Biografia o. Leona Knabita” nie mogłam się oprzeć i jej nie zamówić.
Zanim jeszcze dotarła ona do mnie, zaczęłam zastanawiać się kim w ogóle jest ten ojciec Leon, ponieważ ani jego nazwisko, ani imię nic mi nie mówiło. Na szczęście Internet roił się od informacji na temat mnicha. Pierwsza z nich i pierwsze zaskoczenie – ojciec Leon Knabit, pomimo swojego dość zaawansowanego wieku, prowadzi bloga o wierze. Nie dość tego, został jednym z laureatów prestiżowego konkursu „Blog roku 2011”. Zapowiadało się więc ciekawie.
Książkowa biografia została podzielona na kilka działów. W pierwszym z nich cofamy się do korzeni rodzinnych mnicha benedyktyńskiego. Dowiadujemy się z niego, że Stefan Knabit, bo tak brzmi jego świeckie nazwisko, urodził się 26 grudnia 1929 roku w Bielsku Podlaskim, z którego potem przeniósł się wraz z rodzicami do Siedlec. Fanek, bo tak pieszczotliwie nazywali go najbliżsi, był dobrym uczniem, miał kochający dom, wielu znajomych. W czasie okupacji został ministrantem, w tym samym roku zginął też jego ojciec. Kilka lat później podejmuje świadomą decyzję o oddaniu się służbie Bożej. Choć na początku tego nie planuje, z czasem postanawia wstąpić do zakonu bernardynów. Wkrótce trafia do klasztoru w opactwie tynieckim koło Krakowa. Przebywa w nim do dzisiaj z dziesięcioletnią przerwą, kiedy został skierowany do innego opactwa bernardyńskiego, w Lubiniu.
Z stron książki przemawia niezwykła energia opanowanego człowieka, który oddaje całe swoje życie Panu Bogu. Największą dla mnie niespodzianką jest oddawanie przez tego skromnego mnicha prawdziwej czci swoim rodzicom. W ani jednej jego wypowiedzi nie znalazłam słów „matka”, „ojciec”(oczywiście wyłączam tutaj tekst zredagowany przez pana Pawła Zuchniewicza), ale „mamusia”, „tatuś”. Świadczy to o ogromnym szacunku, jaki mnich ich darzy. To ważne świadectwo w dzisiejszych czasach, kiedy młodzież wyraża się o swoich rodzicach „stary”, „stara”.
Druga niespodzianka to niezwykle ciepło opisywana przyjaźń ojca Knabita, z Karolem Wojtyłą. Zaczęła się ona w czasach, kiedy Karol Wojtyła nie był jeszcze biskupem, a przetrwała aż do śmierci papieża. Na szczególną uwagę zasługuje opisanie wzajemnej relacji tej dwójki, zwłaszcza kiedy ojciec Leon znajdował się w Rzymie. Właściwie za każdym bernardyn razem miał przyjemność zostania zaproszonym do papieskich apartamentów, a nawet koncelebrowania Mszy świętej z Janem Pawłem II. W zamian to on był konferansjerem pobytu papieża Polaka w Krakowie.
Z postaci ojca Leona Knabita bije niebywały optymizm. Nie jest on stereotypowym mnichem siedzącym w klasztornych murach. Tak jak pisałam, prowadzi bloga, ma też na swoim koncie kilka programów telewizyjnych oraz książek teologicznych. Pomimo swojego wieku chodzi po górach oraz jeździ po świecie. Wiele można się od niego nauczyć, a przede wszystkim tego, że warto zaufać Bogu, bo owoce tego mogą być nieprzewidywalne.
Książki biograficzne, tudzież autobiograficzne, są jednymi z tych, po które sięgam najchętniej. Dlaczego? Czasami w życiu znanych osób, bo zazwyczaj książki tego typu takich dotyczą, można znaleźć prawdziwe perełki. Jeżeli do tego dochodzi jeszcze fakt, że daną biografię zredagował tak wyśmienity autor, jakim jest Paweł Zuchniewicz, to nieprzeczytanie tej pozycji mogłam...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-01-04
Jednym z ważniejszych wydarzeń w 2014, przynajmniej dla katolików w Polsce, była kanonizacja papieża Jana Pawła II. Przyćmiła ona wzniesienie na ołtarze innych osób, w tym jego poprzedników. Nie każdy z nas bowiem wie, że 19 października 2014 roku do grona osób beatyfikowanych dołączył też inny papież – Paweł VI. Ci, którzy znają biografię Jana Pawła II zapewne kojarzą tą postać, ponieważ to Paweł VI podniósł swojego wielkiego następcę, chociaż nie bezpośredniego, do godności kardynalskiej. Możemy nawet postawić hipotezę, że gdyby nie on, nie byłoby papieża – Polaka.
Zapewne mało jest osób, które mogłyby powiedzieć coś o postaci Giovanni’ego Battista Montini, bo tak brzmiało świeckie imię i nazwisko papieża Pawła VI. Może kilku z nas zerknęło przed beatyfikacją do Internetu w celu zwerbowania informacji o nim. Ale nie łudźmy się, także zasoby na temat papieża Pawła VI na polskim rynku, są bardzo niewielkie. Osobiście z jego biografią spotkałam się tylko w „Poczcie papieży”. Dlatego z niecodziennym entuzjazmem przyjęłam wiadomość, że pojawiła się biografia w całości poświęcona tej niezwykłej osobliwości. Nienabycie jej uważałam za osobisty grzech.
Otrzymałam więc w miarę cienką książeczkę ze zdjęciem uśmiechniętego Pawła VI na okładce. Dzięki temu można zobaczyć jak on wyglądał bez potrzeby zaglądania do Internetu, czy też innych źródeł. Wybrano takie zdjęcie papieża, w którym jego wzrok jest utkwiony przed siebie – sprawia to wrażenie czytelnika, że dostojnik Kościoła Katolickiego patrzy właśnie na niego, co wzbudza jeszcze większą sympatię do błogosławionego.
Treść książki otwiera opis wizualny postaci Pawła VI, który został niegdyś nakreślony przez francuskiego filozofa Jeana Guittona, który był jednym ze świeckich uczestników II Soboru Watykańskiego. Jak dla mnie jest to doskonały pomysł na rozpoczęcie książki biograficznej. Dlaczego? Ponieważ pozwala zobaczyć jak postrzegany był Giovanni Battista Montini przez osoby mu ówczesne.
Duże zaskoczenie wywarła na mnie opowieść zamieszczona zaraz po wstępie, która przedstawiała historię niejakiego Edgarda Leviego Mortary, syna włoskich Żydów, którego w chwili zagrożenia życia ochrzciła nieświadoma swojego czynu służąca rodziców, kilkunastoletnia Anna. Kiedy dowiedział się o tym miejscowy kapłan, postanowił odebrać chłopca rodzicom. Ich protesty na nic się stało, za to Edgard z czasem trafił pod opiekę samego papieża Piusa IX. Miało się to przyczynić do upadku Państwa Watykańskiego i późniejszej polityki papieża Pawła VI, jednak osobiście nie zauważyłam związku pomiędzy tymi dwoma sprawami. A może nie czytałam ze zrozumieniem?
Podoba mi się to, że autorka nie skupiła się tylko na biografii Pawła VI, tylko w opracowaniu sięga do jego przodków. Pozwala to zrozumieć w jakim domu wychowywał się mały Giovanni i jego rodzeństwo. Samego przyszłego błogosławionego poznajemy jako chorowitego chłopca, którego rodzice oddali pod wychowanie mamki w jednej z włoskich wiosek. Chłopiec jednak nigdy nie był w pełni zdrowy i co rusz zapadał na jakieś infekcje. W pewnym momencie musiał nawet przejść na nauczanie indywidualne, ponieważ stan zdrowia nie pozwalał mi na uczęszczanie do szkoły prowadzonej przez jezuitów. Pomimo ograniczeń dostał się jednak do seminarium, a dzięki przychylności przełożonego, mógł studiować w domu. Szybko okazał się zdolnym kapłanem, a w swojej karierze przez rok pełnił funkcję sekretarza Nuncjusza Apostolskiego w Polsce. Zresztą nasza ojczyzna była mu tak bliska, że chciał przyjechać do niej, już jako Paweł VI, na obchody 1000 lecia jej chrztu. Niestety, władze komunistyczne mu to uniemożliwiły.
Książka w bardzo przystępny sposób przybliża biografię błogosławionego. Bardziej skupia się na jego dorobku zanim został papieżem, niż na tym, kiedy zasiadł na Tronie Piotrowym. Ale to dobrze, bo chociaż papieżem był przez 15 lat, to jednak jego życie przed tą nominacją było równie interesujące. Plusem publikacji jest duża czcionka ułatwiająca czytanie. Brakowało mi natomiast w tym wszystkim jakich zdjęć papieża, bo jedno na okładce to zdecydowanie za mało(i tylko dlatego książka otrzymuje 5 punktów na 6 możliwych).
„Paweł VI” to doskonała biografia papieża. Jej autorka, Marta Wielek, w interesujący sposób przedstawiła jego życiorys. To dobra pozycja nie tylko dla studentów teologii, ale też wszystkich tych, którzy chcą bliżej poznać tą postać.
Jednym z ważniejszych wydarzeń w 2014, przynajmniej dla katolików w Polsce, była kanonizacja papieża Jana Pawła II. Przyćmiła ona wzniesienie na ołtarze innych osób, w tym jego poprzedników. Nie każdy z nas bowiem wie, że 19 października 2014 roku do grona osób beatyfikowanych dołączył też inny papież – Paweł VI. Ci, którzy znają biografię Jana Pawła II zapewne kojarzą tą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-10-17
Mało znam osób, w których rodzinie bądź wśród znajomych nie pojawiły się osoby cierpiące na demencję starczą, bądź chorobę Alzheimera. A nawet jeżeli tak nie jest, to z całą pewnością słyszały o nich, chociażby poprzez oglądanie serialu „Klan”, w której nestor rodu, Władysław Lubicz, zmagał się z Alzheimerem. Obydwie jednostki chorobowe charakteryzują się znacznymi zmianami osobliwości osób nich dotkniętych, a także stopniowo prowadzą do zanikania pamięci najpierw krótkotrwałej, a następnie długotrwałej. Chociaż z tym zanikiem pamięci długotrwałej różnie bywa, bowiem słyszy się o przypadkach, w których chorzy dotknięci potocznie zwaną sklerozą do ostatnich chwil świadomości wspominali wczesne dzieciństwo. Niemniej jednak każdy chory niedołężnieje, stając się tym samym nieporadnym jak dziecko. Tym samym na rodzinę spada obowiązek zapewnienia jej należytą opiekę, która z czasem przybiera postać opieki nad niemowlakiem.
Ken Abraham jest jednym z pisarzy amerykańskich, a jego trzynaście książek znalazło się na liście bestsellerów „New York Timesa”. Kiedy jego mama zaczęła się dziwnie zachowywać, np. widzieć ludzi, których tak naprawdę nie było, uznał to jedynie za atrybut jej podeszłego wieku. Z czasem jednak problem zaczął narastać na sile. W końcu u kobiety stwierdzono demencję, czyli spowolnione uszkodzenie mózgu obniżające sprawność umysłową osoby jej dotkniętej. Dla Kena powoli zaczyna docierać, że role społeczne w jego rodzinie powoli będą się odwracać i to on mimowolnie będzie stawał się rodzicem, czy też bardziej opiekunem, dla swojej matki. Co zresztą jest typowe dla rodzin ludzi dotkniętych demencją, czy też chorobą Alzheimera.
Książka „Kiedy twój rodzic staje się twoim dzieckiem” przedstawia stopniowy, chronologiczny etap przemiany matki w dziecko. Po początkowych dziwnych objawach rodzina zabiera kobietę do lekarza, który stawia diagnozę – demencja. Na początku nie jest źle. Minnie, bo tak miała na imię, mieszka samodzielnie w domu, który dzieliła z wiele lat ze swoim nieżyjącym też mężem, robi zakupy i gdyby nie ciągłe telefony do swoich synów (z powodu uszkodzenia pamięci krótkotrwałej kobieta nie pamiętała, że przed chwilą wykonywała tą samą czynność), wszystko byłoby w jak największym porządku. Jednak z czasem choroba coraz bardziej daje o sobie znać – Minnie coraz częściej zapomina co przed chwilą robiła, staje się agresywna, przestaje kontrolować swoje potrzeby fizjologiczne i łaknienie oraz znacznie pogarsza się jej sprawność fizyczna. W końcu, dla jej własnego bezpieczeństwa, rodzina umieszcza ją w domu opieki starców. I chociaż i tam zdarzają się jej wypadki, to jednak jest to dużo bezpieczniejsze miejsce, niż jej własny dom. Co więcej, w ostatnich tygodniach swojego życia została otoczona opieką, jakiej raczej nie zapewniłaby jej rodzina.
W pozycji widzimy kolejne stopnie przemiany Minnie, ale jest jedna rzecz, która oparła się działaniu czasu – to miłość kobiety do muzyki oraz pełne oddanie Bogu. Nie wiedzieć dlaczego, nawet kiedy nie rozpoznawała już swoich bliskich, potrafiła bezbłędnie zagrać wybrany utwór muzyczny, najczęściej ze słuchu. Jak wiemy z biografii Minnie, w przeszłości była bardzo zaangażowana w sprawy grupy religijnej, do której należała, niejednokrotnie grywała na organach podczas nabożeństw kościelnych. Być może Bóg sprawił, że w tej kwestii jej umysł został jak najdłużej sprawny.
Ken w swojej książce pokazał codzienne życie osoby dotkniętej demencją. Starał się je jednak przedstawić tak, aby nie przerazić czytelnika. Sytuacje napisane są z humorem, aczkolwiek nie wyśmiewają niedomagań staruszki. Przedstawione jest też życie w Domu Spokojnej Starości, nie jako typową umieralnię, ale miejsce, w którym też jest życie.
Książka może być doskonałym poradnikiem dla bliskich i znajomych osób dotkniętych demencją czy też chorobą Alzheimera. Zawiera szereg porad i wskazówek jak z nimi postępować w danej sytuacji. Co więcej, zawiera informacje na co zwrócić uwagę podczas obserwowania seniorów, bo najczęściej sami możemy z ich zachowania wyłapać, że coś jest nie tak. Nie oznacza to jednak, że unikniemy wizyty u lekarza, bo żaden poradnik nim przecież nie jest.
Mało znam osób, w których rodzinie bądź wśród znajomych nie pojawiły się osoby cierpiące na demencję starczą, bądź chorobę Alzheimera. A nawet jeżeli tak nie jest, to z całą pewnością słyszały o nich, chociażby poprzez oglądanie serialu „Klan”, w której nestor rodu, Władysław Lubicz, zmagał się z Alzheimerem. Obydwie jednostki chorobowe charakteryzują się znacznymi zmianami...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-09-11
Niemal od zawsze obracam się w środowisku osób niepełnosprawnych. Jednak w przeciwieństwie do większości z nich nie obwiniam wszystkich dookoła za moje kalectwo, ani nie jestem wściekła, że czegoś przez to nie mogę zrobić. A mogłabym, bo moja choroba zabrała mi najpiękniejsze chwilę, jakie mogłam przeżyć w moim życiu. Późno zaczęłam zawierać prawdziwe przyjaźnie, do dzisiaj miewam kłopoty w kontaktach interpersonalnych. A jednak nie mam o to do nikogo pretensji, a już na pewno nie do dziecięcego porażenia mózgowego, z którym się zmagam od urodzenia. Mimo wszystko staram się żyć pełnią życia i brać z niego wszystko co najlepsze.
Długo szukałam niepełnosprawnego optymisty, który nie zważając na przeciwności losu, brnie do przodu. Po przeczytaniu licznych blogów moich rówieśników oraz częstym przebywaniu w środowisku osób niepełnosprawnych poczułam się niczym literacki Don Kichot. Zdarzały się co prawda perełki, które żyły pełnią życia, ale większość z nich okazała się zgorzchniałymi marudami uważającymi, że albo wszystko im się należy z powodu ich stanu, albo wszystko i wszyscy dookoła są bee, bo coś poszło nie po ich myśli. Nie napawało mnie to optymizmem, czułam się przy nich wszystkich przybyszem z innej planety. Aż wreszcie trafiłam na autobiograficzną książkę Jeana-Baptiste Hibona – „Pijany z radości. Opowieść o życiu spełnionym”. Po jej przeczytaniu nabrałam przekonania, że jednak nie wszystko ze mną jest nie tak.
Autor urodził się 18 grudnia 1972 roku, miesiąc przed terminem. Podczas akcji porodowej nieszczęśliwie owinął się trzy razy pępowiną, co spowodowało niedotlenienie mózgu, a w konsekwencji wystąpienie dziecięcego porażenia mózgowego i atetozy. Od małego jego rodzice walczyli nie tylko o doprowadzenie synka do jak największej sprawności, ale i jego integracji ze społeczeństwem. Jak każde inne dziecko Jean w wieku sześciu lat poszedł do zerówki, potem do szkoły podstawowej, gimnazjum i liceum. O ile szkoła podstawowa i gimnazjum do których chodził były zwyczajne, o tyle ze względu na swoje ograniczenia Jean wybiera specjalne liceum dla osób niepełnosprawnych. W tamtych czasach(80 lata) komputery przenośne nie były jeszcze tak powszechnie znane, toteż chłopak zmuszony był używać przez cały ten czas nieporęcznej maszyny do pisania. Czasami z pomocą przychodzili szkolni koledzy, którzy przez kalkę robili dla niego notatki z lekcji.
Joan miał dwa marzenia: zdobyć prawo jazdy oraz zostać psychoterapeutą. Chociaż na początku nie spotkał się z aprobatą swoich pomysłów, to jednak nie poddał się i wytrwale dążył do ich spełnienia. Kiedy komisja lekarska orzekła, że nie będzie w stanie prowadzić samochody, zaradny osiemnastolatek zapisał się na kurs prowadzenia gokartów dla niepełnosprawnych. Dzięki temu zdobywa umiejętności, które pomagają mu zdobyć upragnione uprawnienie. Ze studiami było podobnie. Chociaż zaraz po maturze poradzono mu pójście na studium informatyczne, on czuł, że to nie jest to. W końcu złożył papiery na upragnioną psychologię, na której jego sekretarką była własna mama.
Jako nastolatek chłopak przeżył poważny kryzys religijny, zaczął obwiniać Boga o swój stan zdrowia. Jednak rozmowa z pewnym księdzem zmieniła jego spojrzenie na świat. Kaleki młodzieniec zaczął inaczej patrzeć na swoje życie. Z czasem spotkał kobietę, która pokochała go takim, jaki jest. Wspólnie postanowili przeżyć resztę swojego życia.
Czytając „Pijanego z radości” chwilami miałam wrażenie, że czytam o swoim życiu. Tak samo jak główny bohater staram się brać z życia wszystko co najlepsze, nie zważając na to, co mówią o mnie inni, ani nie użalając nad sobą. To nasze życie i mamy je prawo przeżyć tak samo godnie jak nasi sprawni rówieśnicy. A z samym głównym bohaterem bardzo chętnie bym się spotkała i uścisnęła mu dłoń. Bo znalazłam w nim bratnią duszę z podobnym światopoglądem jak ja. Samą pozycję czyta się dosłownie jednym tchem, bo historia Jeana naprawdę wciąga czytelnika. To bez wątpienia jedna z lepszych pozycji o niepełnosprawnych, jakie dane mi było przeczytać.
Niemal od zawsze obracam się w środowisku osób niepełnosprawnych. Jednak w przeciwieństwie do większości z nich nie obwiniam wszystkich dookoła za moje kalectwo, ani nie jestem wściekła, że czegoś przez to nie mogę zrobić. A mogłabym, bo moja choroba zabrała mi najpiękniejsze chwilę, jakie mogłam przeżyć w moim życiu. Późno zaczęłam zawierać prawdziwe przyjaźnie, do dzisiaj...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-08-08
O istnieniu Ignacego Loyoli, żyjącego na przełomie XV i XVI wieku, słyszał praktycznie każdy katolik. Jednak czy jesteśmy w stanie powiedzieć o nim coś więcej? Na przykład w jakim kraju żył, albo czego dokonał? Znawca teologii albo hagiografista z pewnością coś będzie o nim wiedział, ewentualnie parafianin z parafii pod wezwanie świętego Ignacego Loyoli, ale co z wiedzą przeciętnych wiernych? Już dawno odkryłam, że jest to jeden z tych świętych, o których słyszeliśmy, ale praktycznie nic o nich nie wiemy. A najlepszą formą na dokształcenie jest odpowiednia lektura.
Nie przesadzę, kiedy napiszę, że bardzo się ucieszyłam widząc pozycję książkową autorstwa hiszpańskiego historyka i teologa, Joségo Ignacio Tellechea Idígarosa, poświęconą Ignacemu Loyoli – „Ignacy Loyola. Sam i na piechotę”. A jeszcze bardziej ucieszył mnie fakt, że jest to powieść biograficzna. W ten niezwykle przystępny sposób poznałam żywot między innymi Jana Pawła II, Maksymiliana Marii Kolbe, a nawet świętego Józefa i Antoniego. Przyszedł więc czas na poznanie życia jednego z najbardziej tajemniczych świętych – Ignacego Loyoli.
Wstęp do lektury trochę mnie nużył. W pewnej chwili chciałam go nawet pominąć i przejść do konkretów. Autor miał co prawda ciekawy pomysł na przeniesienie oświeceniowej postaci do współczesnego świata, jednak w pewnym momencie mam wrażenie, że sam pogubił się w tym co pisze. A może po prostu nie miał pomysłu w jakie słowa ująć to co myśli i pisał trochę na siłę? W każdym razie uważam, że można było go trochę przykrócić, pomijając długie, aczkolwiek niezbyt niezbędne opisy.
Główna część biografii świętego została podzielona na trzy części. Pierwsza z nich opowiada o pierwszych latach życia Iñiga z Loyoli, aż do czasu jego przemiany chrześcijańskiej. Napisałam Iñigo z Loyoli, ponieważ imię Ignacy zostało przyjęte wraz z podjęciem studiów teologicznych przez mężczyznę. Loyola to natomiast niewielka hiszpańska miejscowość, w której urodził się i żył przyszły święty Kościoła Katolickiego. On sam jednak nie był Hiszpanem, ale Baskiem. Najmłodszy z kilkanaściorga rodzeństwa, wychowany przez mamkę, która nawet nie znała daty urodzenia chłopca, wiódł dość hulaszcze życie. Interesowały go przede wszystkim wojny oraz książkowe romanse rycerskie. Wszystko zmieniło się, kiedy któregoś dnia został ciężko ranny. Leżąc w łóżku zaczął czytać książki o Synu Bożym. To skłoniło go do zmiany życia niepokornego młodzieńca.
Druga część opowiada o początkach działalności Iñiga, który szybko odkrywa, że bez wykształcenia daleko nie zajdzie. Najpierw jednak wyrusza w pieszą pielgrzymkę do Jerozolimy, gdzie realizuje misję nawracania pogan. Po powrocie do kraju zaczyna studia filozoficzne, które, pomimo nieznajomości języka, kończy w Paryżu. Zaprzyjaźnia się tam między innymi z Franciszkiem Ksawerym. Razem zakładają Towarzystwo Jezusowe, które daje początek zgromadzeniu jezuitów. Mimo natłoku zajęć Ignacy dalej pielgrzymuje na piechotę po Europie, skupiając się na szpitalach i zaułkach dla najbardziej potrzebujących. W ten sposób obiera program działania Towarzystwa Jezusowego.
Trzecia część to stabilizacja zgromadzenia. Jednocześnie zostają podane najważniejsze jego założenia, które po latach wciąż są aktualne. Jego założyciel osiada w Rzymie i tam prowadzi swoją działalność. Coraz bardziej podupada na zdrowiu, zaczynają go męczyć bóle żołądka. W końcu umiera w ciszy swojej celi 31 lipca 1555 roku. Chwilę po jego zgonie do pomieszczenia wbiega jeden z jego uczniów, Polanco, z błogosławieństwem od samego papieża. Niestety, jest już za późno.
Dzięki książce poznajemy sposób powstania zakonu jezuitów, ale nie tylko. Jest to przede wszystkim opowieść o niezwykłej przemianie wewnętrznej niepokornego człowieka, który w chwili zagrożenia życia odnalazł Boga. Oraz o niezwykłej pieszej wędrówce po kontynencie europejskim.
O istnieniu Ignacego Loyoli, żyjącego na przełomie XV i XVI wieku, słyszał praktycznie każdy katolik. Jednak czy jesteśmy w stanie powiedzieć o nim coś więcej? Na przykład w jakim kraju żył, albo czego dokonał? Znawca teologii albo hagiografista z pewnością coś będzie o nim wiedział, ewentualnie parafianin z parafii pod wezwanie świętego Ignacego Loyoli, ale co z wiedzą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-07-08
Niezwykle szanuję sobie postać emerytowanego kardynała krakowskiego, księdza Franciszka Macharskiego. Niejednokrotnie miałam okazję spotkać go osobiście, czy to podczas Mszy świętej, którą sprawował w kaplicy na Leskowcu, czy to podczas obchodów Wielkiego Tygodnia, albo odpustowych w sanktuarium w Kalwarii Zebrzydowskiej, raz nawet widziałam go w sosnowieckiej katedrze, kiedy wraz z innymi dostojnikami Kościoła katolickiego przybył na inaugurację sakry biskupiej Grzegorza Kaszaka. Szedł spokojnie z innymi purpuratami w pochodzie zmierzającym do bazyliki położonej w centrum stolicy Zagłębia. Wyróżniała go nie tylko wysoka postura, ale i zdecydowany krok oraz niebiański uśmiech na twarzy. Od dawna chciałam poznać jeszcze głębiej tego niezwykłego kapłana, dlatego skusiłam się na książkę Huberta Wołącewicza – „Kardynał Franciszek Macharski”.
Jest to jedna z lepszych pozycji biograficznych w mojej domowej biblioteczce. Jej niewielka objętość(liczy zaledwie 208 stron) sprawia, że czyta ją się bardzo szybko i przyjemnie. Nie oznacza to jednak, że sylwetka tego niezwykłego człowieka została przedstawiona pobieżnie. Wręcz przeciwnie.
Już sama okładka wzbudza pozytywne emocje w czytelniku. Łagodne oblicze księdza Franciszka, które spogląda na czytelnika zza szklanych okularów. Co ważne, przedstawiony wizerunek nie jest portretem kardynała z czasów jego młodości, ale przedstawia go takiego, jakim go znamy – starszego pana o twarzy pokrytej zmarszczkami, z charakterystycznie zaczesanymi siwymi włosami i w okularach. Poza tym skromny tytuł książki – „Kardynał Franciszek Macharski”. I nic więcej. Okładka tak samo skromna jak bohater pozycji.
Lekturę można podzielić na kilka części. Pierwsza z nich, prolog, przedstawia ogólny zarys życia następcy Karola Wojtyły na krakowskim tronie. Dowiadujemy się z niej m.in. kim byli rodzice krakowskiego kardynała, wiele ciekawostek z czasów jego szczęśliwego dzieciństwa, które bezwzględnie przerwał wybuch II wojny światowej, jego lata kapłańskie. Ta część obfituje w masę przypisów, które pozwalają jeszcze lepiej zrozumieć przedstawianą sylwetkę.
Druga część książki to wspomnienia wielu osobliwości, zarówno z świata duchownego, jak i świeckiego, którzy doskonale znają kardynała Macharskiego i mieli przyjemność obcowania z nim. Wśród wypowiedzi znajdziemy świadectwa m.in. księdza prałata Andrzeja Fryźkiewicza, profesora Pawła Toranczewskiego, księdza kardynała Stanisława Nagyego, Marka Fryźlewicza, księdza profesora Adama Kubisia, profesora Franciszka Ziejki, księdza arcybiskupa Mariana Jaworskiego, profesora Andrzeja Zolla, Adama Bujaka, klaryski siostry Anny, profesora Stanisława Hodorowicza, profesorów Ireny Popiołek-Rodzińskiej i Stanisława Rodzińskiego, profesora Henryka Kubiaka, oraz dzieci Barbary i Piotra Baltów, Marysi i Jasia. Szczególnie świadectwa tych najmłodszych ukazują prostotę kardynała Macharskiego.
Epilog zawiera genezę książki i doskonale ukazuje czytelnikowi motywy jej powstania. Następnie zamieszczono podziękowania dla osób, dzięki którym możliwe było napisania biografii. Dopiero z tej strony dowiadujemy się, jak wiele postaci było w nie zaangażowanych. Po podziękowaniach znajdziemy skróconą wersję życiorysu Franciszka Macharskiego. To ważne, ponieważ nie zawsze znajdziemy czas, aby wrócić do wstępu książki.
Bardzo ważnym elementem okazały się zamieszczone ważniejsze i ciekawsze przemówienia kardynała, przedstawiające fundamenty jego nauczania. Wśród nich znajdziemy również list napisany przez papieża Jana Pawła II z okazji 20 rocznicy objęcia przez Franciszka Macharskiego funkcji kardynała krakowskiego. I na koniec, prawdziwa wisienka, czarnobiałe zdjęcia małego Niusia(jak w domu pieszczotliwie nazywano Franciszka). Aż w oku łza się kręci, kiedy widzimy słodkiego niemowlaczka w wózku. Niemowlaka, który został kardynałem.
Książka napisana została prostym, ale niezwykle ciepłym językiem. W piękny sposób ukazuje postać emerytowanego już kardynała Franciszka Macharskiego. Nie periodyzuje go, a ukazuje jego piękne wnętrze. I to jest w niej najpiękniejsze.
Niezwykle szanuję sobie postać emerytowanego kardynała krakowskiego, księdza Franciszka Macharskiego. Niejednokrotnie miałam okazję spotkać go osobiście, czy to podczas Mszy świętej, którą sprawował w kaplicy na Leskowcu, czy to podczas obchodów Wielkiego Tygodnia, albo odpustowych w sanktuarium w Kalwarii Zebrzydowskiej, raz nawet widziałam go w sosnowieckiej katedrze,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-07-10
Po przeczytaniu w ubiegłym roku „Syberiady polskiej” czułam pewien niesmak żałując, że tak mało jest pozycji poświęconych życiu we współczesnej Syberii. Dużo się bowiem mówi o deportacjach w tamte tereny w okresie zaborów oraz II wojny światowej. Mało natomiast poświęca się w światowej literaturze miejsca potomkom deportowanych, ich życiu we współczesnym świecie. Nic nie pisze się też o kartelach, ani zbrodniach w tamtej, zapomnianej już nieco części Rosji. Nikołaj Lilin, mieszkający w Mediolanie właściciel galerii sztuki, swoje dzieciństwo spędził na ukraińsko - mołdawskim pograniczu. Dorastał w warunkach, gdzie nie było miejsca na sentymenty, a liczył się rygor i autorytet miejscowych przestępców. Po latach zawarł swoje wspomnienia w książce „Syberyjskie wychowanie”, która niedawno pojawiła się w polskich księgarniach.
Zupełnie nie wiedziałam czego spodziewać się po autobiograficznej powieści. Tym bardziej, że okładka raczej przeraża – na pierwszym planie czyjaś dłoń trzymająca pistolet, w oddali widzimy jakąś zamazaną postać leżącą na ziemi. I jeszcze opis informujący, że książka opowiada o obrazie gangów działających na Wschodzie. Jednak pod wypisanym czerwonym drukiem tytułem znajduje się inna opinia: „Wspaniała, pouczająca”. I to właśnie ona bardziej pasuje do tej pozycji. Ale najlepiej przekonamy się o tym, kiedy ją otworzymy.
Akcja zaczyna się wprowadzeniem czytelnika w świat, który zapewne znał jedynie z książek. Nikołaj przychodzi na świat w lutym 1980 roku w Naddniestrzu. Wychowuje się w bardzo surowych warunkach, wśród nacji nazwanej Urkami, gdzie po ulicach miasteczkach chodzą młodociane gangi, które mają niezbyt dobry wpływ na chłopca. Nikołaj chce być taki jak oni. Musi więc przyjąć ich surowy kodeks. Od zawsze interesuje się balistyką, swój wolny czas poświęca również na rysowanie otaczającej go rzeczywistości. Tak jak swoi rówieśnicy chodzi do szkoły, ogląda kreskówki w telewizji, chodzi nad rzekę. Od zawsze sprawia też swoim rodzicom wiele trosk i zmartwień. Bardzo często drażni się z miejskimi milicjantami, wdaje się w bójki, szamotaniny. Pewnego razu trafia nawet do więzienia dla nieletnich, gdzie jest świadkiem tworzenia się wewnętrznych gangów oraz gwałtów na słabszych. On osobiście nie bierze udziału w tym ostatnim, ale i nie robi nic, aby temu zapobiec. Nie jest jednak do końca zepsutym dzieckiem – porusza go los upośledzonych umysłowo Borysa i Ksiuszy. Pierwszy z nich zostaje zastrzelony z karabinku maszynowego, kiedy bawi się swoim zwyczajem w maszynistę pociągu. Ksiusza umiera kilka lat po brutalnym gwałcie, jaki na niej dokonano. Przyjaźni się też z „dziadkami”, starszymi ludźmi którzy ze względu na swoją przeszłość budzą respekt wśród młodzieży.
Autor w rewelacyjny sposób przedstawia wpływ budzących respekt grup młodzieżowych na młodszych od siebie. Zawsze jest bowiem tak, że dana grupa pociąga za sobą innych. Często zdarza się jednak tak, że przynależność do niej kończy się tragicznie. Tak było i w przypadku Nikołaja – w pewnym momencie za swoje rozboje trafia przed wymiar sprawiedliwości. Nie należy za to obwiniać jego rodziców. Widać że dbają oni o syna, nie mają jednak wpływu na dorastającego nastolatka, który chodzi własnymi ścieżkami i potrafi wymknąć się z domu nawet w środku nocy. Udowadnia również, że można opuścić każdą subkulturę, czy też sektę, jeśli się naprawdę tego chce.
„Syberyjskie wychowanie” to świetny debiut Nikołaja Lilina, przedstawiające jego niesamowite wspomnienia z czasów dzieciństwa. Niektóre historie zadziwiają, inne bulwersują. Dzięki temu książkę szybko się czyta i jest w miarę łatwa w odbiorze. Warto podkreślić, że została przetłumaczona na wiele języków. Dobrze, że wśród nich znalazł się też język polski.
Po przeczytaniu w ubiegłym roku „Syberiady polskiej” czułam pewien niesmak żałując, że tak mało jest pozycji poświęconych życiu we współczesnej Syberii. Dużo się bowiem mówi o deportacjach w tamte tereny w okresie zaborów oraz II wojny światowej. Mało natomiast poświęca się w światowej literaturze miejsca potomkom deportowanych, ich życiu we współczesnym świecie. Nic nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-06-10
Podczas Mszy pogrzebowej Jana Pawła II, na Placu Świętego Piotra rozentuzjowany tłum wiernych wykrzykiwał „Santo Subito”, co w dosłownym tłumaczeniu oznaczało „Święty natychmiast”. Tak bardzo chcieliśmy, aby Jan Paweł II, który przecież czynił cuda już za swojego życia, orędował za nami również w Niebie. I chociaż wiedzieliśmy, że i bez kanonizacji przekroczył Bramy Raju, to jednak z niecierpliwością czekaliśmy na moment włączenia go w poczet świętych.
Papież Benedykt XVI nie posłuchał wołania tłumu i nie odstąpił w tym przypadku od ogłoszenia nowego błogosławionego, a następnie świętego, bez powołania specjalnej kapituły, która badała życie, a przede wszystkim cuda, jakie się działy za wstawiennictwem Jana Pawła II. Jedyne co zrobił, to pominął proces przygotowawczy z 5 lat do zaledwie miesiąca. Dzięki temu już 1 maja 2011 roku, czyli zaledwie 6 lat po śmierci Karola Wojtyły, papież został włączony w poczet błogosławionych. Stało się to dzięki potwierdzonemu wyleczeniu francuskiej zakonnicy Marie Simon-Pierre Normand z choroby Parkinsona za jego pośrednictwem. W tym dniu podświadomie czuliśmy, że kanonizacja naszego rodaka jest tylko kwestią czasu.
Kiedy w pogodny majowy dzień na Placu Świętego Piotra trwały uroczystości beatyfikacyjne, w położonej na drugiej stronie kuli ziemskiej Kostaryce był środek nocy. Nie przeszkodziło to jednak umierającej na zaawansowanego tętniaka wrzecionowatego Floribeth Morze Diaz oglądać transmisji tego wydarzenia na ekranie swojego telewizora. Podczas Mszy świętej sparaliżowana, przykuta do zdziwieniu innych, Floribeth bez problemu wykonuje to polecenie. Kilka dni później okazuje się, że tętniak nie tylko znika bez śladu, ale i nie powoduje żadnych zmian w strukturze mózgu. Ten cud stanowi podstawę kanonizacji Jana Pawła II.
Reporter radia RMF FM, Paweł Żuchowski, postanawia dokładnie zbadać tą sprawę. W tym celu udaje się do Kostaryki, gdzie mieszka uleczona kobieta. Po drodze spotyka się między innymi z proboszczem parafii, do której należy rodzina oraz jej sąsiadami. Wszyscy opowiadają o niezwykłej wierze, jaką posiada cała rodzina Diaz. Reportera zdziwiła wiedza mieszkańców kraju nie tylko na temat papieża Jana Pawła II, ale i kraju z którego pochodzi. Jednak z samą uzdrowioną nie udaje mu się spotkać. Akurat tego dnia zostaje zaproszona do poprowadzenie wykładu na temat cudu jakiego zaznała w innym mieście. Zaczyna się wyścig z czasem. Na szczęście udaje się złapać całą rodzinę w jednej z przydrożnych knajp. Tam Paweł przeprowadza z Floribeth wywiad. Kobieta szczerze opowiada o swojej chorobie i cudzie, jakiego doznała. Wtórują jej mąż i jeden z synów. W ten sposób powstaje niezwykła książka „Uzdrowił mnie Jan Paweł II”.
Co do kompozycji, to jest to typowa książka reportażowa. Wydaje mi się nawet, że chwilami opis wyprawy przyćmiewa samą historię cudu, który się wydarzył. Mimo to książkę czyta się szybko i przyjemnie. Uzupełniają ją zdjęcia nie tylko rodziny Diaz, ale i np. lokalnych bazarków.
27 kwietnia 2014 roku byliśmy świadkami bezprecedensowej sytuacji – otóż dwóch błogosławionych papieży, Jan XXIII i Jan Paweł II, zostali zaliczeni w poczet świętych. Przed samą Mszą świętą do ołtarza podeszła niepozorna kobieta z zarzuconą na głowę czarną chustą. W rękach niosła relikwiarz z krwią Jana Pawła II. Patrząc na nią trudno sobie wyobrazić, że miała nie dożyć tej chwili. A jednak cuda się zdarzają. I pozwalają włączyć kolejne osoby w poczet oficjalnych świętych i błogosławionych.
Podczas Mszy pogrzebowej Jana Pawła II, na Placu Świętego Piotra rozentuzjowany tłum wiernych wykrzykiwał „Santo Subito”, co w dosłownym tłumaczeniu oznaczało „Święty natychmiast”. Tak bardzo chcieliśmy, aby Jan Paweł II, który przecież czynił cuda już za swojego życia, orędował za nami również w Niebie. I chociaż wiedzieliśmy, że i bez kanonizacji przekroczył Bramy Raju,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-06-07
Na polskim rynku książek pojawia się coraz więcej pozycji poświęconych Janowi Pawłowi II. Co ważniejsze, obok tych przeznaczonych głównie dla dorosłych, pojawiają się i książki biograficzne napisane z myślą o najmłodszych. Autorzy prześcigają się w pomysłach, jak przekazać kilkuletnim dzieciom historię opowiadającą o tym wielkim Polaku tak, aby jak najlepiej ją zrozumiały. Wśród nowości poświęconym temu zagadnieniu na księgarskich półkach pojawiła się najnowsza książka pisarki Justyny Kiliańczyk-Zięby – „Za rękę z Papieżem”.
Pierwsze co przykuło moją uwagę w książce to jej okładka. Zazwyczaj jest mi zupełnie obojętne co się na niej znajduje, bo bardziej zależy mi na samej treści, jednak teraz skupiłam się na niej dłużej. Po pierwsze niezwykle szanuję wydawnictwa, które wydają swoje książki w twardych oprawach. Wiadomo, że taka pozycja dłużej „pożyje”. „Za rękę z Papieżem” zdecydowanie do takich należy. Po drugie niezwykle spodobała mi się strona tytułowa. Ilustracja na niej przedstawia Karola Wojtyłę z czułością patrzącego na małego chłopca i wzajemnie. W tle widać Bazylikę Świętego Piotra w Watykanie oraz Bazylikę Najświętszej Maryi Panny w odległych Wadowicach. Wszystko to jest utrzymane w pastelowych tonacjach, co sprawia w czytelniku napływ szeregu pozytywnych emocji. Jedyne co mi nie pasowało to tytuł napisany czerwonymi literami na tle niebieskiego nieba. Jakoś mi się to ze sobą gryzło i nie współgrało.
Zachęcona przez przepiękną okładkę zgłębiłam się w samej lekturze. Książka przedstawia najważniejsze zagadnienia związane z papieżem Janem Pawłem II, przedstawione z perspektywy małego chłopca. Karolek, bo tak ma on na imię, urodził się 18 maja w Wadowicach. Nie jest on jednak samym papieżem, a współcześnie żyjącym drugoklasistą, który kocha broić i płatać figle. Ma też nieprzewidywalne pomysły na życie. Oraz kochającą babcię, która była koleżanką Karola Wojtyły i znała go osobiście. To ona odkrywa przed wnuczkiem kolejne rozdziały życia jej kolegi, uczy modlitwy, a nawet zamawia dla Karola dyplom ze specjalną papieską dedykacją i błogosławieństwem z okazji dnia jego Pierwszej Komunii Świętej. Karolek oczywiście nie wszystko rozumie i pojmuje słowa babci w swój dziecinny sposób, jednak czyni to książkę jeszcze bardziej dostępną dla najmłodszych.
Książkę przeczytałam w półgodziny. Sprawiła to nie tylko jej objętość(niecałych 80 stron), ale i sam przekaz. Zdania są proste zarówno w treści, jak i logice. Myślę, że bez problemu przeczytają ją dzieci, które dopiero co posiadły tą umiejętność. Litery są duże, a zdania niezbyt długie. Sama treść napisana jest w formie narracji pierwszoosobowej, co pozwala czytelnikowi wczuć się w postać głównego bohatera – małego Karolka. Język i składnia zdania przypominają te, którymi posługują się ośmioletnie dzieci. Trochę żałuję, że w książce brakuje pewnej chronologii, co sprawia, że w pewnym momencie tworzy się pewien rozgardiasz. Na szczęście wszystkie najważniejsze wydarzenia związane z życiem i osobą Jana Pawła II zostały w niej zawarte.
Muszę jeszcze się wypowiedzieć na temat ilustracji wykonanych przez Jona Junga. Osobiście dosyć sceptycznie podchodzę do umieszczania rysunków na każdej kartce książki, ponieważ sama wiem, że wiele czytelników rozprasza się wtedy i po prostu czyta bez zrozumienia. Jednak w przypadku książki Justyny Kiliańczyk-Zięby ilustracje nadają powieści rozwoju wątków. Są przepiękne, podobnie jak okładka, utrzymane w pastelowych barwach. Na wielu z nich pojawiają się zabawne komentarze, napisane jakby ręką dziecka. W tej wyjątkowej sytuacji muszę napisać, że rysunki są kolejnym atutem tej pozycji.
Wydawnictwo „Znak” wraz z panią Justyną Kiliańczyk – Ziębą oraz Joną Jungiem wykonali kawał dobrej roboty. Książka jest rewelacyjna, w prosty i przejrzysty sposób przedstawia najmłodszym zagadnienia związane z osobą Jana Pawła II. Zapewniam, że niejedno dziecko się w niej po prostu zakocha!
Na polskim rynku książek pojawia się coraz więcej pozycji poświęconych Janowi Pawłowi II. Co ważniejsze, obok tych przeznaczonych głównie dla dorosłych, pojawiają się i książki biograficzne napisane z myślą o najmłodszych. Autorzy prześcigają się w pomysłach, jak przekazać kilkuletnim dzieciom historię opowiadającą o tym wielkim Polaku tak, aby jak najlepiej ją zrozumiały....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-05-21
„1001 rzeczy…” to seria książek wydanych przez „wydawnictwo M”, które przedstawiają tytułowe 1001 ciekawostek dotyczących danego zagadnienia. Jak dotąd dotarłam do dwóch tematów, które poruszył cykl: o Janie Pawle II oraz o siostrze Faustynie i Bożym Miłosierdziu. „1001 rzeczy, które warto wiedzieć o Janie Pawle II” jeszcze nie czytałam, ale za to tuż po kanonizacji Jana Pawła II, która miała miejsce 27 kwietnia bieżącego roku, trafiła do mnie książka Andrzeja Witko oraz księdza Piotra Szwedy – „1001 rzeczy o Miłosierdziu Bożym i św. Faustynie”.
Wzięłam do swoich rąk dosyć grubą, liczącą 324 strony książkę w miękkiej okładce przedstawiającej Jezusa Miłosiernego. Być może przeszkadzała mi w tym miejscu zbyt duża czcionka w porównaniu do wydania poświęconego Janowi Pawłowi II, ale dało się to jednak znieść. Nie do przełknięcia było natomiast dla mnie tło okładki. Nie wiem dlaczego, ale fiolet przechodzący w czerń jakoś mnie nie zachwycił.
Wracając jednak do treści książki, bo to ona jest celem naszego czytania i odbioru publikacji, to została ona podzielona wyraźnie na 5 części. Pierwsza poświęcona jest życiorysowi Heleny Kowalskiej, i to chyba ona najbardziej mnie zaciekawiła. Druga ogólnie przedstawia zagadnienie Miłosierdzia. Trzecia skupia się już na Miłosierdziu Bożym. Czwarta poszerza swoją tematykę o Miłosierdzie Boże według świętej Faustyny. Piąta część przedstawia natomiast postaci, które w swoim życiu kierowały się Miłosierdziem Bożym. Wśród nich znajdziemy między innymi świętego Jana Pawła II, błogosławionego księdza Michała Spoćko, księdza Józefa Andrasza, świętego brata Alberta, świętego księdza Zygmunta Gorazdowskiego oraz błogosławioną Matkę Teresę z Kalkuty. Każda z tych części zaś jest podzielona na podrozdziały, które w miarę szybko pomagają odnaleźć odpowiedzi na nurtujące nas pytania dotyczące na przykład określenia miłosierdzia, prawa do Miłosierdzia Bożego, czy też pełnienia Miłosierdzia.
Sam układ książki bardzo mi się podoba. Poszczególne jej fragmenty nie są ułożone w ścisły porządku, toteż czytelnik sam decyduje który z nich przeczyta. Każda ciekawostka na temat Miłosierdzia Bożego, czy też siostry Faustyny Kowalskiej, jest osobnym fragmentem książki. Tak jak to już wcześniej pisałam – najbardziej podobały mi się informacje na temat życiorysu świętej sekretarki Pana Jezusa. Chociaż znam w miarę dobrze jej biografię, to jednak pewne rzeczy były dla mnie nowością. Trochę rozczarowała mnie za to ostatnia część książki, której poświęcono sylwetki ludzi kierujących się w swoim życiu Miłosierdziem. Osobiście nie przywiązywałabym aż takiej wagi do samej biografii tych osób, a bardziej skupiłabym się na ich miłosiernych czynach. Co do trzech środkowych rozdziałów, to w miarę prosto i przejrzyście przedstawiają poruszane zagadnienia. Chwilami było za dużo informacji, przynajmniej jak dla mnie, co powodowało, że czułam niejaki przesyt informacji. Niektóre z nich były natomiast tak napisane, że musiałam je czytać po kilka razy, aby zrozumieć ich treść. Chętnie wyrzuciłabym też z książki niektóre informacje, zwłaszcza te, które nie do końca są potrzebne do zrozumienia istotnych kwestii związanych z Bożym Miłosierdziem. A już na pewno skróciłabym część tekstu do niezbędnego minimum, które jednak nie pozbawiałoby czytelników poznania zagadnienia.
Ogólnie książka przypadła mi do gustu i poruszyła wiele nieznanych mi zagadnień. Sporo się też dowiedziałam rzeczy, których na próżno szukałabym w innych książkach, czy też podczas kazań na Mszach świętych. Chociaż chwilami czytanie niej dosłownie mi się dłużyło, to jednak nie żałuję, że nie poddałam się i w dwa dni przeczytałam ją od deski do deski. A w najbliższym czasie planuję zabrać się za siostrę książki, czyli pozycję „1001 rzeczy, które warto wiedzieć o Janie Pawle II”.
„1001 rzeczy…” to seria książek wydanych przez „wydawnictwo M”, które przedstawiają tytułowe 1001 ciekawostek dotyczących danego zagadnienia. Jak dotąd dotarłam do dwóch tematów, które poruszył cykl: o Janie Pawle II oraz o siostrze Faustynie i Bożym Miłosierdziu. „1001 rzeczy, które warto wiedzieć o Janie Pawle II” jeszcze nie czytałam, ale za to tuż po kanonizacji Jana...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-04-11
Papież Franciszek potrafi zaskakiwać. Pokazał już to podczas pierwszego błogosławieństwa, kiedy z przemiłym uśmiechem oznajmił, że został powołany z „końca świata”. Coś w tym jest – przecież Argentyna, skąd pochodzi, leży na drugim końcu kuli ziemskiej. Ten przydomek przylgnął do niego na stałe, podobnie jak do Jana Pawła II przylgnęło określenie „papież z dalekiego kraju”. Ja bym go jeszcze nazwała Franciszek – prekursor: jest pierwszym jezuitą, który został Biskupem Rzymu, pierwszym papieżem z Ameryki, a nawet pierwszym papieżem Franciszkiem.
Imię zakonne, podobnie jak imię nadane nam przez rodziców, powinno zobowiązywać. Niemal od razu po usłyszeniu imienia nowego papieża wielu z nas zastanawiało się, kogo obrał on sobie za patrona – świętego Franciszka z Asyżu, czy może świętego Franciszka Ksawerego. Wkrótce okazało się, że bliżej mu do Bożego Biedaczyny – już od pierwszych dni pontyfikatu ubiegał się o „kościół ubogi”, w którym nie liczy się pieniądz i luksusowe apartamenty wysoko postawionych rangą księży, a zwykły człowiek.
Niemiecki jezuita, Hans Woldenfels, podjął się niezwykle trudnego zadania napisania książki, która opowiadałaby właśnie o teologii życiowej argentyńskiego kardynała - Jorge Mario Bergoglio. Ale to co wydaje się być trudne czasami do zrealizowania, okazuje się w pewnym momencie być pasją zbierania faktów na określony temat. Po autorze pozycji widać, że kwestia „ubogiego kościoła” obecnego Ojca Świętego pochłonęła go bez reszty. Dzięki temu powstała książka „Na imię mu Franciszek. Papież ubogich”.
Sam tytuł książki jest mylący – czy według jej autora papież przygarnia każdego bezdomnego? To też, ale przede wszystkim chodzi tutaj o ubogi wymiar Kościoła Katolickiego i księży, którzy mają prowadzić swoją owczarnię ku zbawieniu. Księży, którzy mają dawać innym przykład swoją skromnością i brakiem przywiązania do wszelkich rzeczy materialnych, tutaj, na ziemi. Niestety, księża coraz częściej „kłują w oczy” wiernych drogimi, luksusowymi samochodami oraz wakacjami za granicą. Papież Franciszek niemal od razu postanowił walczyć z tym upadkiem moralności księży i kościoła, a Hans Woldenfels skrupulatnie opisał tą walkę.
Pozycja jest niejako streszczeniem programu założeniowego pontyfikatu papieża Franciszka. Składa się z sześciu rozdziałów, posłowia oraz dwóch załączników. W pierwszym rozdziale, zatytułowanym „Źródła duchowe – inspiracje jezuickie” poznajemy pokrótce życiorys Jorge Mario Bergoglio. Mnie jednak najbardziej podobało się w nim opisanie papieskiego herbu, z którego dowiedziałam się wielu ciekawych informacji. W drugim rozdziale, „„Nowej równowadze” kościoła” poznajemy najważniejsze założenia zawarte w programie pontyfikatu, takie jak język, gesty, czy też odpowiedzialność i podejmowanie decyzji. Trzeci rozdział poświęcony jest mistyce papieża Franciszka, czwarty „nowej ewangelizacji” w szerokim tego słowa znaczeniu. Piąty opowiada o nowym Kościele Katolickim widzianym oczami Ojca świętego, natomiast szósta uświadamia nam jak ważnym elementem naszego życia jest nasze własne imię, nie ważne czy to nadane nam przez rodziców, czy też to, które przyjęliśmy podczas ślubów zakonnych. Posłowie odnosi się do problemów współczesnego Kościoła. Jako załączniki, które są doskonałym uzupełnieniem całości, zostały dodane „Interwencja kardynała Giacomo Lercaro na rzecz ubogich(1962)” oraz „Pakt Katakumb – Pakt na rzecz Kościoła służebnego i ubogiego”.
Wbrew pozorom książkę czyta się bardzo przyjemnie. Napisana jest przyjaznym językiem, nie zawiera zbyt dużej ilości słów, których czytelnik może po prostu nie znać. Nie wiem na ile to jest zasługa tłumacza, a na ile oryginalnego autora, ale z całą pewnością ułatwia to zrozumienie czytanego tekstu, bez konieczności zaglądania do słowników i encyklopedii. Podobało mi się też wplecenie słów papieża w tekst, przez co nabrał on pewnego rodzaju potwierdzenia. To prawdziwa sztuka znaleźć odpowiedni cytat innej osoby, który byłby zarazem doskonałym argumentem stawianych przez nas tez.
Papież Franciszek potrafi zaskakiwać. Pokazał już to podczas pierwszego błogosławieństwa, kiedy z przemiłym uśmiechem oznajmił, że został powołany z „końca świata”. Coś w tym jest – przecież Argentyna, skąd pochodzi, leży na drugim końcu kuli ziemskiej. Ten przydomek przylgnął do niego na stałe, podobnie jak do Jana Pawła II przylgnęło określenie „papież z dalekiego kraju”....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Zapewne niejeden nauczyciel, wychowawca kolonijny, osoba pracująca w świetlicach, czy nawet rodzic miał styczność z sytuacją, kiedy podopieczni nudzili się niesamowicie, zaś jemu samemu brakowało pomysłów na wypełnienie im czasu wolnego. Co prawda w dzisiejszych czasach dzieci najlepiej zajmują się wszelkiego rodzaju urządzeniami elektronicznymi, takimi jak komputery, telewizory, gry wideo, czy choćby telefony komórkowe posiadane właściwie przez każdego z nich, nie od dzisiaj jednak wiadomo, że najlepszym sposobem na integrację są wspólne gry i zabawy. Nie zastąpi ich żadna gra na tablecie, nawet jeżeli jest toczona z realnym przeciwnikiem siedzącym po drugiej stronie ekranu. Jednocześnie prowadzący zabawę musi wykazać się kreatywnością i pomysłowością, aby trafić w gusta młodych uczestników zabawy.
Niestety coraz więcej gier i zabaw ruchowych odchodzi w zapomnienie na rzecz gier komputerowych. To, co niegdyś skupiało na podwórkach całe rzesze dzieciaków, powoli zostaje zatarte przez ząb czasu. Ostatnio jednak na polskim rynku wydawniczym pojawiła się „Wielka księga gier i zabaw” wydana w postaci poradnika nakładem wydawnictwa NOWIK.
Ta praca zbiorowa zawiera ponad 130 propozycji gier i zabaw adresowanych dla dzieci w różnym wieku. Są one na tyle elastyczne, że można je przeprowadzić właściwie wszędzie: w domu, szkole, na wakacjach, czy też świeżym powietrzu. Wiele z nich można zmodyfikować, dzięki czemu można dopasowywać do aktualnych warunków lokalowych, czy też wiekowych.
Całość została podzielona na kilka kategorii, według których możemy odnaleźć interesującą nas zabawę. Wśród kategorii znajdziemy propozycję na zabawy w klasie, zabawy na świeżym powietrzu, wyścigi, sztafety, biegi, polowanie i chowany, zabawy podczas imprez, zgadywanki i zabawy, zabawy manualne, zabawy z użyciem papieru i ołówka, zabawy słowne, gry strategiczne, zabawy stolikowe, zabawy i gry karciane czy też zabawy i gry z wykorzystaniem kostek.
Do każdej kategorii zostało przypisanych po kilka, kilkanaście propozycji gier i zabaw. Wśród nich znajdziemy dobrze znane zabawy takie jak berki, chowane, karcianą wojnę, czy kółko i krzyżyk, ale też wiele takich, o których nie mamy pojęcia. Dużym atutem poradnika jest to, że każda zabawa została dokładnie rozpisana tak, aby prowadzący wiedział, jak ona ma przebiegać. W zasadzie nie spotkałam się z przykładem, który nie zostałby szczegółowo opracowany. Co więcej, w wielu przypadkach(zwłaszcza w grach stolikowych oraz w tych z użyciem kartki i papieru) dołączono ilustracje instruktarzowe, które jeszcze bardziej obrazowo wyjaśniają omawianą zabawę. Jest to duży plus, zwłaszcza dla młodszego pokolenia wychowawców, które dorastało już w erze sprzętu elektronicznego. Bardzo mi się podobały informacje zamieszczone na samym początku każdej z zabaw. Znajdziemy tam ilość osób potrzebnych do jej przeprowadzenia, poziom zabawy(łatwy, średni i trudny) oraz potrzebne materiały. Dzięki temu możemy szybko stwierdzić, czy nadaje się ona dla naszych podopiecznych, czy możemy ją przeprowadzić od razu, czy też musimy sobie wcześniej przygotować odpowiednie rzeczy. Do wielu zabaw przypisano też wiele propozycji na różne ścieżki edukacji szkolne jak również porady dla ich uczestników.
Wiele propozycji gier i zabaw wykorzystałam już w praktyce. Sama jestem animatorem czasu wolnego na świetlicy, dzięki czemu często pracuję z dziećmi. Przyznam szczerze, że wielokrotnie brakowało mi już pomysłów na zajęcie czymś moich podopiecznych, a dzięki tej pozycji zyskałam wiele nowych inspiracji. Zdecydowanie jest ona godna polecenia każdemu, kto pracuje z młodymi ludźmi.
Zapewne niejeden nauczyciel, wychowawca kolonijny, osoba pracująca w świetlicach, czy nawet rodzic miał styczność z sytuacją, kiedy podopieczni nudzili się niesamowicie, zaś jemu samemu brakowało pomysłów na wypełnienie im czasu wolnego. Co prawda w dzisiejszych czasach dzieci najlepiej zajmują się wszelkiego rodzaju urządzeniami elektronicznymi, takimi jak komputery,...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to