rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Jako że czytałam debiut B. A. Paris i był on całkiem dobrym rozpocząciem jej kariery, byłam ciekawa, jak rozwinie się warsztat autorki w kolejnej powieści. No i nie musiałam czekać zbyt długo, bo „Na skraju załamania” pojawiło się na półkach księgarni stosunkowo niedawno.


Ujmę to tak: gdybym przeczytała obie ksiązki tej autorki, powiedziałabym, że to właśnie „Na skraju załamania” powinno być jej debiutem, ponieważ tak bardzo odbiega poziomem od swojej poprzedniczki, że aż ciężko mi uwierzyć, że wyszło spod pióra tej samej osoby. Zamiast pójść o krok do przodu B.A.Paris cofa się i to hen daleko.
Historia być może byłaby interesująca, jednak już po pierwszych stronach mozemy dowiedzieć się, kto jest oprawcą. I wcale nie wymaga to nadzwyczajnego wysiłku. Wszystko mamy podane na tacy, wystarczy tylko dodać dwa do dwóch. Intryga wcale nie jest wymyślna, raczej wtórna i nawet nie próbowano jej ubarwić. Zamiast trzymać czytelnika w niepewności, sprawić, by się wahał w wyborze, poczuł niezdecydowanie, otrzymujemy mało ambitny kryminał z nieco irytującą bohaterką w roli głównej.


Oj tak, Cass czasem potrafiła podnieść ciśnienie. Książka pełna jest jej rozterek, przemyśleń, gdybań i przez długi czas kręcimy się w kółko, czytając praktycznie o tym samym. Zachowanie i postępowanie Cass miejscami jest dla mnie nielogiczne, zamiast wyjawić prawdę, milczy i wszystko ukrywa, choć tak naprawdę nie ma to w ogóle sensu. Sama sobie utrudnia życie, a także życie najbliższych, a później domaga się od nich zrozumienia. Do tego tylko ciągle histeryzuje i pozostaje bierna wobec tego, co się dzieje, zamiast wziąć sprawy w swoje ręce.


Jeśli ktoś czytał „Za zamkniętymi drzwiami” i ma co do niej mieszane odczucia, niech tę książkę sobie odpuści, bo dzieli je naprawdę ogromna przepaść. „Na skraju załamania” według mnie jest taką karykaturą dobrego kryminału i do tego mocno niedopracowaną. Historia idzie po najniższej linii oporu, nudna i przewidywalna fabuła, kreacja psychologiczna postaci wypada dosyć słabo. Zawiodłam się i to bardzo.

Jako że czytałam debiut B. A. Paris i był on całkiem dobrym rozpocząciem jej kariery, byłam ciekawa, jak rozwinie się warsztat autorki w kolejnej powieści. No i nie musiałam czekać zbyt długo, bo „Na skraju załamania” pojawiło się na półkach księgarni stosunkowo niedawno.


Ujmę to tak: gdybym przeczytała obie ksiązki tej autorki, powiedziałabym, że to właśnie „Na skraju...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nowa przejmująca LOVE STORY XXI WIEKU - tak głosi napis na okładce. Szczerze powiedziawszy, widząc taką opinię, podchodzę do książki z większą rezerwą. Bo wydaje się to zbyt pięknę, żeby było prawdziwe.

Nie wiem, na ile był to efekt miejscami zamierzony, na ile moje własne odczucia, ale jak dla mnie historia Alice Culvert oraz jej męża jest sucha, brakuje w niej emocji, przemyśleń bohaterów, ich przeobrażeń, zmian w myśleniu, jakichś wniosków, refleksji, do których można dojść w tak trudnej sytuacji - zwykłego dynamizmu. Bo mam wrażenie, jakby cały czas stali w miejscu. Autor podaje właśnie tylko te suche fakty, opisując (jak dla mnie) w obojętny sposób to, przez co przechodziła główna bohaterka, skupiając się raczej na samych wydarzeniach, problemach, z jakimi musieli się zmierzyć i to zarówno finansowe, ubezpieczeniowe czy te w życiu osobistym. Jak białaczka wpłynęła na małżeństwo Alice i Olivera, ich najbliższych oraz przyjaciół. I muszę przyznać, że jest w tym wszystkim coś autentycznego, jakaś taka naga prawda całego tego "procesu", pozbawiona sztucznej otoczki.

Historia mnie nie porwała. Częściowo winę za to zrzucam na bohaterów, ponieważ choćbym chciała, to nie mogłam się z nimi zżyć, współczuć im, poczuć jakiejś empatii...Nic, kompletnie nic, byli mi obojętni. Więcej czułam do bohaterów krótkich epizodycznych wstawek między rozdziałami, co chyba o czymś świadczy.Alice, jak wynika z blurbu, to kobieta pełna pasji, niezależna, ale my poznajemy ją tylko od momentu, kiedy choroba zostaje już zdiagnozowana, dlatego też brakło mi tutaj kontrastu jej osoby pomiędzy tymi dwoma okresami w jej życiu: przed i w trakcie. W ten sposób autor stworzyłby jej pełniejszy obraz. Oliver pod tym względem też nie wyróżnia się niczym szczególnym, jemu również brakło jakiejś głębi, choć mam wrażenie, że jego postać wypada nieco lepiej.

Charles Bock uwielbia się rozpisywać. I muszę powiedzieć, że w pewnym momencie stało się to nieco męczące. Jego zdania są długie, opisy obszerne, jakby chciał przekazać czytelnikowi absolutnie wszystko, nie pomijając absolutnie zadnego szczegółu, od pogody na dworze zaczynając i na ustach pielęgniarki kończąc. Doceniam to, naprawdę i nie widzę w tym nic złego, po prostu czasem czytanie przez to stało się nużące i zdarzało mi się przeskakiwać linijki tekstu.

Trudno ocenić książkę, gdzie historia oparta jest na prawdziwych wydarzeniach, a autor sam w nich uczestniczył i są to jego osobiste doświadczenia. Dlatego też w dużej mierze jest to moja subiektywna opinia, zawierająca to, co mi się podobało, a co troszeczkę mniej, co mi przeszkadzało i mogłoby wypaść lepiej.

Nowa przejmująca LOVE STORY XXI WIEKU - tak głosi napis na okładce. Szczerze powiedziawszy, widząc taką opinię, podchodzę do książki z większą rezerwą. Bo wydaje się to zbyt pięknę, żeby było prawdziwe.

Nie wiem, na ile był to efekt miejscami zamierzony, na ile moje własne odczucia, ale jak dla mnie historia Alice Culvert oraz jej męża jest sucha, brakuje w niej emocji,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Polska fantastyka jest za mało popularna, szczególnie że można u nas znaleźć kilka naprawdę dobrych perełek. Trylogia "Teatr węży" należy do tych niedocenionych, a szkoda, bo ma się czym pochwalić.


"Dwie karty" może pochwalić się wyjątkowym światem, unikalnym na swój sposób. Agnieszka Hałas zaprasza nas do Zmroczy, skąd bogowie odeszli setki lat temu, a równowaga utrzymana pomiędzy światami jest coraz bardziej zachwiana. Na jej straży stoją Srebrni magowie oraz stworzone przez nich golemy pełniące funkcje straży. Pojawia się tez Otchłań i demony. To wszystko tworzy naprawdę interesującą całość, z przyjemnością brnie się dalej. Autorka jednak nie przedstawia zbyt dokładnie świata Zmroczy, według mnie podała tyle, by zaintrygować i pokazać, że ma on o wiele więcej do zaoferowania, ale resztę zostawiła na później. U mnie pozostawiło to pewien niedosyt i chciałabym więcej. W zamian Hałas skupiła szczególną uwagę na przedstawienie Podziemi, podziemnych tunelów, gdzie żyją społeczne wyrzutki, ludzie i stworzenia spoza marginesu. A że jest to miejsce ciemne i ponure, historia również przyjmuje te cechy. W tle pobrzmiewają echa brudu, biedy oraz chorób, jest tu śmierć i szaleństwo. Tworzy to bardzo fajny, ponury klimat.

Troszeczkę słabiej wypada fabuła. Nie jest ona górnolotna ani monstrualna, intrygi oraz zagrożenia nie są przedstawione w tak poważny sposób, w jaki bym chciała. Opisane są zwięźle, kończą się zdecydowanie za szybko, czyli najzwyczajniej brakło tu porządnego rozwinięcia, które wniosłoby ze sobą napięcie. Dlatego też nie czułam żadnego niebezpieczeństwa, jakie prawdopodobnie powinnam. No i jeszcze to skakanie pomiędzy bohaterami tworzące miejscami coś na kształt opowiadań. Czym jednak nadrabia autorka? Tym, że nic tu nie jest jasne i proste. Co jakiś czas pojawiają się nowe wątki rozbudowujące fabułę, wprowadzające nowe niewiadome i wciągające czytelnika coraz bardziej w tę historię. Agnieszka Hałas stopniowo ją rozkręcała, a ja przepadłam w niej całkowicie.

Bohaterowie też niczego sobie. Nie nazwałabym ich pełnokrwistymi, aczkolwiek wykreowano ich umiejętnie, niektórych w sposób niejednoznaczny, dzięki czemu intrygują i czyta się o nich z nieskrywaną przyjemnością. Szczególnie, że sam koniec zapowiada poszerzenie palety postaci.

Cóż mogę powiedzieć? Jako debiut "Dwie karty" plasuje się bardzo wysoko. Wiadomo, jest tu kilka niedociągnięć, ale historia posiada cechy zapowiadające świat przynajmniej interesujący i wciągający, fabułę obiecującą w przyszłości coś większego, no i ciekawych bohaterów. Z czystym sumieniem polecam i mam nadzieję, że cykl stanie się u nas bardziej znany, bo naprawdę na to zasługuje.

Polska fantastyka jest za mało popularna, szczególnie że można u nas znaleźć kilka naprawdę dobrych perełek. Trylogia "Teatr węży" należy do tych niedocenionych, a szkoda, bo ma się czym pochwalić.


"Dwie karty" może pochwalić się wyjątkowym światem, unikalnym na swój sposób. Agnieszka Hałas zaprasza nas do Zmroczy, skąd bogowie odeszli setki lat temu, a równowaga...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Co się stanie, kiedy autorka powieści romantycznych przerzuci się w kierunku czegoś bardziej sensacyjnego? Co też z tego wyjdzie? Ja osobiście nie byłam przekonana, ale że na pani Agnieszce się nie zawiodłam, to i po Midasa sięgnęłam.

Jednak mam trochę mieszane uczucia do tej książki. Myślałam, że będzie tu nieco więcej wątku sensacyjnego, być może jakieś pościgi albo chociaż dochodzenia, nieczyste zagrywki. Niestety pod tym względem się rozczarowałam, bo chociażby samego śledztwa praktycznie tu nie ma. Słyszymy tylko w tle jakieś jego echa. Przy "Piętnie Midasa" skłaniałabym się raczej ku stwierdzeniu, że jest to powieści o zabarwieniu psychologicznym, swoją drogą świetnie poprowadzoną, pomieszaną z romansem i nutką sensacji. Agnieszka Lingas-Łoniewska wykonuje kawał dobrej roboty, szczegółowo opisując rozterki bohatera, jego czarne myśli i to jak ukształtowała go przeszłość.

Autorka pisze lekko i płynnie, nawet nie widać upływu kolejnych stron. Mam również wrażenie, że od czasu jej ostatniej przeczytanej przeze mnie powieści "Jesteś moja, Dzikusko" poprawiła nieco swój warsztat. Niestety miałam ten sam problem co wtedy, a mianowicie "Piętno Midasa" nie wywołało u mnie większych emocji. Potrafię wczuć się w jej bohaterów, ale do historii podchodzę raczej apatycznie. Nie było łez, nie było żadnego złamanego serca, praktycznie nic oprócz współczucia kierowanego do kilku postaci.

Jeśli chodzi o alternatywne zakończenia, to myślę, że zabieg ten był zupełnie zbędny. Oba były tymi typowymi, najbardziej przewidywalnymi i jak dla mnie można by raczej pokusić się o coś bardziej niespodziewanego, aniżeli "zaskoczyć" czytelnika dwoma różnymi finałami.

Jak dla mnie "Piętno Midasa" jest raczej książką przeciętną, pod pewnymi względami oryginalną, czyta się ją w miarę szybko i sprawnie, ale bez efektu "wow". Nie było tych zapowiadanych emocji, zadnego wulkanu uczuc,  raczej obojętnie według mnie.

Co się stanie, kiedy autorka powieści romantycznych przerzuci się w kierunku czegoś bardziej sensacyjnego? Co też z tego wyjdzie? Ja osobiście nie byłam przekonana, ale że na pani Agnieszce się nie zawiodłam, to i po Midasa sięgnęłam.

Jednak mam trochę mieszane uczucia do tej książki. Myślałam, że będzie tu nieco więcej wątku sensacyjnego, być może jakieś pościgi albo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O "Jak powietrze" było głośno swego czasu, ja sama skusiłam się na te książkę po części ze względu na samą reklamę i szum, jaki wywołała w blogosferze,  no i dzięki autorce, lubię wspierać rodzimych pisarzy. Na własnej skórze przekonałam się, że i u nas można znaleźć ładne perełki.

I przeczytałam. I byłam rozczarowana. Bo ta ksiazka nie jest dobra, ona jest średnia, bardzo średnia. Dla mnie nawet troszeczkę słaba, jeśli mam być szczera. Sam początek i pomysł na otwarcie historii był dla mnie świetny. Coś w miarę oryginalnego i interesującego, ale niestety czym dalej, tym gorzej. Zaraz po pierwszym spotkaniu młodych pojawiają się rozległe akapity opiewajace urodę tej drugiej osoby, zachwyty nad jej pięknem i tym, w jak wspaniały sposób wykonują codzienne czynności. W ciągu kilku dni pojawia się między nimi gorące uczucie i miłość. Dla mnie było tego zdecydowanie za dużo i przyłapałam się na tym, że niektóre fragmenty zwyczajnie omijałam.

No i oczywiscie nie moglo zabraknac lukru. Ta ksiazka jest tak przeslodzona, ze czasami mnie po prostu odrzucalo. Niby przeciwwagą są pojawiające się dramaty, ale jest to tak schematyczne oraz przewidywalne, ze tylko pogarsza sytuację. Poza tym autorka takim wątkom nie poswieciła zbyt wiele uwagi. W ogóle nie ma tu zbyt wielu wątków, oprócz tego głównego oczywiście, który byłby głębiej opisany. Ot, pisane po łebkach. Kiedy już pojawiły się cięższe tematy, to autorką zawaliła na całej linii. Rzuca po prostu czymś szokującym, byle coś było, ale w ogóle tego nie rozpisuje, jakby nie miało to większego znaczenia. Nie powiem, denerwowało mnie to, ponieważ zamiast poświęcić kilka akapitów tym ważniejszym i poważniejszym kwestiom, autorka wolała pisać o zachwycających się sobą nawzajem bohaterach albo nic niewnoszącymi i ciągnącymi się jak guma opisom.

Oliwia i Dominik byli całkiem sympatycznymi bohaterami i to właśnie oni stanowią plus tej powieści. Jednak miałam wrażenie, że są zbyt mało wyraziści, a dałoby się jakoś ich ubarwic. No i musze przyznać, że czasami zachowywali się wręcz jak dzieci, a nie dorośli, którymi są. Poza tym autorką w ogóle nie rozpisała postaci drugoplanowych. Przecież miały taki potencjał! Ojciec Oliwii i jego historia albo chociaz Patrycja, znajoma Dominika, zaslugiwala na większą uwagę, a jest o nich tak niewiele, ze prawie w ogole. Niektórym bohaterom autorka poświęciła zaledwie kilka linijek, choć miały znaczący wpływ na przebieg historii.

Jeśli mam podsumować "Jak powietrze", powiedziałabym, że to historia nie do końca dopracowana. Według mnie skupia się na rzeczach niepotrzebnych, a te ważniejsze spycha na drugi, a nawet trzeci i czwarty plan. Lekka powiastka, ale bez zachwytów, czyta się w miarę szybko i lekko. Moich oczekiwań nie spełniła, zdecydowanie za słaba i zbyt przesłodzona.

O "Jak powietrze" było głośno swego czasu, ja sama skusiłam się na te książkę po części ze względu na samą reklamę i szum, jaki wywołała w blogosferze,  no i dzięki autorce, lubię wspierać rodzimych pisarzy. Na własnej skórze przekonałam się, że i u nas można znaleźć ładne perełki.

I przeczytałam. I byłam rozczarowana. Bo ta ksiazka nie jest dobra, ona jest średnia, bardzo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tę książkę miałam na swojej półce już od jakiegoś czasu, jakoś mnie do niej szczególnie nie ciągnęło, choć czytałam "Maybe someday", które stało się jedną z moich perełek. Colleen Hoover napisała już tyle powieści i każda z nich zjednuje sobie rzesze czytelników, więc czemu tyle zwlekałam z "Pułapką uczuć"? To chyba było moje wewnętrzne przeczucie.


Historia zaczyna się teoretycznie z przytupem, czyli wyolbrzymioną miłością, która pojawiła się po niecałym tygodniu i już odcisnęła ogromne piętno na naszych bohaterach. Nie lubię przesady, a uczucie pomiędzy Lake i Willem właśnie takie jest - mocno przesadzone. W ogóle nie poczułam tego, co pomiędzy nimi się rodziło, jedynie o tym czytałam i wnioskowałam. Później oczywiście pojawiają się kolejne dramaty, na jaw wychodzą skrywane tajemnice, czyli robi się bardziej dramatycznie. Jednak przez namnożenie się tylu wątków autorce trudniej się na nich skupić, jak dla mnie jest tego za dużo i Colleen Hoover za bardzo tu miesza, na siłę wciskając problemy. Pewnie ma to na celu wzbudzenie emocji, ale w moim przypadku to się w ogóle nie udało. Wzbudziło tylko moją niechęć.

Ratunkiem mogliby być bohaterowie. Mogliby, ale nie są. Nie są to złe postacie, ale mnie osobiście irytowały. Layken, gdy tylko pojawiają się problemy, zamiast stawić im czoło po prostu ucieka, płacze, znów ucieka i znów płacze. Spodziewałam się po niej trochę dojrzałości, niestety nic z tego. Była nierozsądna i pochopnie podejmowała decyzje. Jej relacje z Willem były zbyt zmienne, polegały głównie na ciągłych kłótniach, zbliżaniu się, by zaraz zrobić dwa kroki w tył. Sam Will na oczątku wzbudził moją sympatię, ale później jego niezdecydowanie mnie denerwowało.

Jednak trzeba przyznać, że "Pułapkę uczuć" czyta się lekko i szybko. No i oczywiście ogromny plus za Slam i poezję, które mnie urzekły i miały w sobie to coś. Autorka ładnie ukazała relacje łączące rodzinę, no i postać mamy Layken przemówiła do mnie w szczególny sposób.

Jak dla mnie historia Layken i Willa nie jest niczym zaskakującym, niczym zachwycającym, emocjonującym czy chwytającym za serce. Ot, taka sobie opowiastka, nie do końca dopracowana i z kilkoma niedociągnięciami. Do mnie w ogóle nie przemówiła i tej przygody kontynuować już nie będę.

Tę książkę miałam na swojej półce już od jakiegoś czasu, jakoś mnie do niej szczególnie nie ciągnęło, choć czytałam "Maybe someday", które stało się jedną z moich perełek. Colleen Hoover napisała już tyle powieści i każda z nich zjednuje sobie rzesze czytelników, więc czemu tyle zwlekałam z "Pułapką uczuć"? To chyba było moje wewnętrzne przeczucie.


Historia zaczyna się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Spodziewałam się historii science-fiction, no bo ludzkie roboty oraz niezbyt kolorowa wizja przyszłości właśnie to zapowiadały. Nic bardziej mylnego! "Data ważności" to historia skupiająca się wokół codziennych wydarzeń z życia Tanyi, począwszy od jej jedenastego do osiemnastego roku życia. Mamy tu swego rodzaju dojrzewanie, są pierwsze epizody miłosne, życie szkolne i rodzinne. Czyli praktycznie nic, co miałoby jakikolwiek związek z science-fiction. Od dawna nie czytałam niczego równie nudnego. Książka pozbawiona jest jakiejkolwiek akcji oraz dynamizmu, za to znajdziemy tu a nadto opisów z życia codziennego, kilka koncertów i myśli nastolatki.

Ale musimy jeszcze wziąć pod uwagę to, jaką bohaterka jest Tanya. Przyznam, ze od dawna nie spotkałam tak odpychającej, jak dla mnie, bohaterki. Uważa się za lepszą od innych, zadziera nosa, jest okropnie próżna. Jest zazdrosna o wygląd przyjaciółki i dlatego chce się zmienić, ma chłopaka, ale to nie przeszkadza jej umawiać się z innym, a ona nie widzi w tym niczego złego. I uważa jeszcze, ze to ona jest poszkodowana, bo ów chłopak nie chce jej wybaczyć. W ogóle nie przejmuje się losem swoich przyjaciół i kiedy oni tylko zejdą z planu, ona zaraz o nich zapomina... Nie, przez Tanye czytanie tej historii to istna katorga. Z pozostałymi bohaterami nie miałam tego problemu, choć również przyznam, że szału nie ma.

Świat przedstawiony jest opisany w bardzo oszczędny sposób, nie ma w nim nic interesującego oprócz wątku robotów, ale i tu bez szaleństwa. Mamy tylko szczątkowe informacje o tym, co ukształtowało przyszłość i jakies powody jej 'upadku', jednak bez większych konkretów. Pod tym względem historia jest naprawdę uboga i ciężko mi ją podpiąć do gatunku science-fiction.

Cóż, jak dla mnie "Data ważności" jest ogromną porażką i nie do końca rozumiem, co autor chciał przekazać, pisząc tę historię. Bohaterka wołająca o pomstę do nieba, brak jakiejkolwiek akcji i słabo opisany świat przyszłości - według mnie nie ma tu praktycznie nic wartego uwagi.

Spodziewałam się historii science-fiction, no bo ludzkie roboty oraz niezbyt kolorowa wizja przyszłości właśnie to zapowiadały. Nic bardziej mylnego! "Data ważności" to historia skupiająca się wokół codziennych wydarzeń z życia Tanyi, począwszy od jej jedenastego do osiemnastego roku życia. Mamy tu swego rodzaju dojrzewanie, są pierwsze epizody miłosne, życie szkolne i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedy książka oferuje taką okładkę, zapoznanie się z treścią w środku jest tylko kwestią czasu. Trzeba wziąć tylko po uwagę fakt, że ładna okłada nie zawsze idzie w parze z dobrą historią. I niestety tak się stało w przypadku "Pierwszego dotyku ognia".

Sam początek był świetny. Leila pokazała się jako twarda kobieta, której bolesna przeszłość tylko ją wzmocniła. Nie straszne jej było porwanie, potrafiła zachować zimną krew, kiedy sytuacja tego wymagała. Ale kiedy na scenę wchodzi Vlad, wszystko powoli zaczyna się sypać. Jako że mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową, a Leila jest wręcz oczarowana bezwzględnym wampirem, co jakiś czas mamy opisy opiewające świetny wyląd Vlada, mówiące jak seksowne są jego mięsnie i on sam. Wystarczył jeden jego dotyk, sama obecność, by z twardej kobitki zrobiły się ciepłe kluchy. No dobrze, może aż tak że nie jest, aczkolwiek Leila nieraz ulega urokowi wampira. Nie powiem, że trochę mnie to rozczarowało i sprawiło, że historia stała się nużąca.

Fabuła sama w sobie też niczego nowego nie wnosi. Raczej schematyczna opowiastka, niczym nie zaskoczy, niemniej jednak czyta się ją niezwykle przyjemnie i szybko. Niewiele tu akcji, gdyż jest ona zdominowana przez romans/erotyk, ale przy końcówce historia nabiera tempa. Jeśli chodzi bohaterów, to możemy tu mówić tylko o Leli i Vladzie, który jak na bohatera swojego gatunku wypada całkiem dobrze - mroczny, seksowny, pociągający. Ale jak dla mnie zbyt idealny, ma w sobie coś powtarzalnego.

"Pierwszy dotyk ognia" to typowy romans paranormalny (z naciskiem na romans) kierowany głównie do tej starszej młodzieży i dorosłych. Przyjemne czytadełko, banalne, na leniwe dni, polecane szczególnie paniom lubiącym tych zimnych drani, którzy ulegają urokowi naszej heroiny. Nie ma tu nic ambitnego, akcja też niczym nie zaskoczy.

Kiedy książka oferuje taką okładkę, zapoznanie się z treścią w środku jest tylko kwestią czasu. Trzeba wziąć tylko po uwagę fakt, że ładna okłada nie zawsze idzie w parze z dobrą historią. I niestety tak się stało w przypadku "Pierwszego dotyku ognia".

Sam początek był świetny. Leila pokazała się jako twarda kobieta, której bolesna przeszłość tylko ją wzmocniła. Nie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Tajemny ogień Christi Daugherty, Carina Rozenfeld
Ocena 7,4
Tajemny ogień Christi Daugherty, ...

Na półkach: ,

"Tajemny ogień" jest efektem współpracy dwóch pisarek, które spotkały się na paryskich targach książki. Cóż, pewnie już przez samą C.J. Daugherty wiele osób sięgnęło po ten tytuł, "Nocna szkoła" zrobiła niemałą furorę i podbiła serca czytelników na całym świecie. Jej fani z pewnością chcieli by zobaczyć, jak tym razem spisała się autorka. 

Przez pierwsze sto stron mamy rozlegle wprowadzenie i praktycznie rzecz biorąc niewiele się dzieje. Poznajemy świat zarówno Taylor jak i Sashy, ich codzienne problemy i próby odnalezienia się w nowej rzeczywistości. Być może właśnie dlatego "Tajemny ogień" tak mi się dłużył. Jakoś ciężko było  mi się wbić i naprawdę interesująco zaczęło się robić pod sam koniec, kiedy to akcja mocno się zagęściła i ruszyła z miejsca, niestety nie było tego dużo i skończyło się za szybko.

Taylor i Sacha charakterem niewiele się różnią od pozostałych bohaterów powieści młodzieżowych. Taylor to piątkowa uczennica, która pod wpływem przeżytych wydarzeń w końcu zaczyna się sprzeciwiać i protestować, pragnąc zmian. Do tego jeszcze dysponuje potężną mocą i to od niej zależą losy świata. Sacha z kolei to typ buntownika, który został pokrzywdzony przez los i wisi nad nim wyrok śmierci. Odcina się od otaczających go przyjaciół oraz rodziny, olewając wszystko, co się wokół niego dzieje. Szczerze powiedziawszy jestem już zmęczona czytaniem o bohaterach, którzy są piękni, a często tego nieświadomi, pozbawieni jakichkolwiek wad, a tutaj właśnie takich znalazłam. Dla mnie to się powoli robi męczące.

Historia jest dosyć schematyczna, korzysta z wielu znanych szablonów, nie było niczego, co mogłoby mnie zaskoczyć, a jednak z jakiegoś powodu brnęłam dalej. Czas biegł tu niezwykle wolno. Mimo że chłopakowi zostało kilka tygodni życia to tak rozwleczono wydarzania, że ucierpiało na tym napięcie, które prawie w ogóle nie istniało. Jednak trzeba przyznać że motyw alchemii, magii i czarownic był interesującym elementem, który dodawał historii pewnego smaczku, a autorki wprowadziły kilka ciekawych ogniw takich jak Zwiastuni czy sposób wykorzystania energii. Co nie zmienia faktu, że było tego za mało, jak w wielu innych aspektach.

"Tajemny ogień" nie jest książka złą. Mogłam sobie ponarzekać, ale całość nie przedstawia się w tak ciemnych barwach i jest to zaledwie wstęp. Wszystko powinno nabrać lepszych kolorów w drugim tomie. Sama historia ma potencjał i jeśli autorki poprowadzą ją na odpowiednie tory to efekt powinien być co najmniej zadowalający.

"Tajemny ogień" jest efektem współpracy dwóch pisarek, które spotkały się na paryskich targach książki. Cóż, pewnie już przez samą C.J. Daugherty wiele osób sięgnęło po ten tytuł, "Nocna szkoła" zrobiła niemałą furorę i podbiła serca czytelników na całym świecie. Jej fani z pewnością chcieli by zobaczyć, jak tym razem spisała się autorka. 

Przez pierwsze sto stron mamy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O tym autorze słyszała chyba znaczna część czytelników, dlatego ucieszyłam się, mając nareszcie okazję zobaczyć, co takiego reprezentuje Musso, że zjednuje sobie tyle osób. I przyznam teraz szczerze, nadal nie do końca rozumiem ten fenomen.

Wydarzenia "Dziewczyny z Brooklynu" rozgrywają się w ciągu trzech dni. I wydawać by się mogło, że to za mało, aby zmieścić tu wystarczająco dużo akcji, ale nie możecie się bardziej mylić. Guillaume Musso  wpycha tu jak najwięcej informacji, wydarzeń i zwrotów w fabule. Jest tego tak wiele, ze miejscami czułam przesyt, zaś innym razem niektóre akapity zwyczajnie przeskakiwałam, bo niczego nie wnosiły, a czasem wręcz nudziły. Zupełnie jakby autor nie potrafił zdecydować, o których informacjach warto wspomnieć, a które przemilczeć i usunąć. Niemniej jednak historia Anny i Raphaëla wciąga i ciężko się od niej oderwać, ciągle towarzyszy nam poczucie, żeby dowiedzieć się, co tak właściwie się stało, jaki to ma ze sobą związek. I w taki oto sposób nim się obejrzymy, a dobrniemy już do końca.

Ale wiecie, jaki miałam tu problem? Akcja, fakt, jest płynna, ale dzieję się tak, poniewaz bohaterowie wręcz ekspresowo rozwiązują zagadki. Gdy jakaś się pojawia, zaraz zostaje rozwiązana, wtedy pojawia się następna i schemat się powtarza. Co więcej, jest tu trochę za dużo przypadków i zbiegów okoliczności mających na celu zespoić ze sobą wątki i tajemnice, przez co "Dziewczyna z Brooklynu" staje się nieco wymuszona.

Już na samym początku zauważyłam, że autor lubi wyolbrzymiać zachowanie bohaterów, zbyt dramatyzować, jeśli chodzi o ich reakcje, przez co wychodzi z tego coś nienaturalnego. Widać to w postępowaniu Raphaël dowiadującego się o sekrecie Anny czy w niektórych działaniach Marca, przyjaciela głównego bohatera. Ogólnie rzecz biorąc, nie są to źle nakreślone postacie, jednak w ich kreacji znajduje się kilka rys, które mogą, acz nie muszą, przeszkadzać potencjalnemu czytelnikowi.

Tak na dobrą sprawę, to "Dziewczyna z Brooklynu" jest historią pełną akcji i miejscami być może zaskakującą, jednak jednocześnie niezbyt zobowiązującą, z rodzaju tych lżejszych i mało wymagających. Lekkie czytadełko, gdzie główne skrzypce gra historia i to na niej skupia się autor.

O tym autorze słyszała chyba znaczna część czytelników, dlatego ucieszyłam się, mając nareszcie okazję zobaczyć, co takiego reprezentuje Musso, że zjednuje sobie tyle osób. I przyznam teraz szczerze, nadal nie do końca rozumiem ten fenomen.

Wydarzenia "Dziewczyny z Brooklynu" rozgrywają się w ciągu trzech dni. I wydawać by się mogło, że to za mało, aby zmieścić tu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z Anną McPartlin spotkałam się już przy "Gdzieś tam, w szczęśliwym miejscu" i nie powiem, byłam mile zaskoczona jej twórczością. Jednak czytając "To, co nas dzieli" zauważyłam pewne podobieństwa i różnice w stylu autorki, które niekoniecznie mi przypadły do gustu i na które jestem teraz bardziej wyczulona.  Przede wszystkim kuły mnie w oczy dialogi - drętwe i takie zupełnie bez życia. Przy niektórych z nich miałam wrażenie, że zostały wstawione, bo tak, żeby po prostu powstał jakiś przerywnik między dłuższymi akapitami i czytelnik nie poczuł znużenia. Poza tym określenie "intensywna" albo "poruszająca" moim zdaniem nie pasuje za bardzo do tej książki. Nie wiem, czy to wina pani McPartlin czy to jednak ze mną jest coś nie tak i stałam się nieczuła, ale "To, co nas dzieli" we mnie nie wywołało większych emocji, o ile w ogóle jakiekolwiek się pojawiły. Co jest dla mnie niemiłym zaskoczeniem, ponieważ w "Gdzieś tam..." nie spotkałam się z takim problemem.

Również początek nie był dla mnie przekonujący. Skupiał się głównie wokół przyjaźni, którą dwie kobiety starają się naprawić oraz wprowadzeniu do ich życia codziennego, czyli niezobowiązująco i dla niektórych mało ciekawie. Trzeba jeszcze dodać, że autorka uwielbia się rozpisywać, wplatać dużo szczegółów i to jest jeden z powodów, przez które około połowa książki staje się wprowadzeniem do właściwej treści. Ale zapewniam, że później jest tylko lepiej, pojawiają się poważniejsze tematy, a powieść nabiera głębi. Można więc ją zaliczyć do tych życiowych, nieco refleksyjnych, ale nie przesadnie.

Jeśli miałabym podsumować te książkę, powiedziałabym, że to taki dobry średniaczek, którego nie zaszkodzi spróbować, aczkolwiek bez jakichś fajerwerków. Przyzwoita, z przesłaniem, dzięki niej czytelnikowi udziela się jej pozytywne nastawienie i zachęca do walki o to, co naprawdę w życiu ważne.

Z Anną McPartlin spotkałam się już przy "Gdzieś tam, w szczęśliwym miejscu" i nie powiem, byłam mile zaskoczona jej twórczością. Jednak czytając "To, co nas dzieli" zauważyłam pewne podobieństwa i różnice w stylu autorki, które niekoniecznie mi przypadły do gustu i na które jestem teraz bardziej wyczulona.  Przede wszystkim kuły mnie w oczy dialogi - drętwe i takie zupełnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Thrillery psychologiczne to ten typ literatury, który zaraz za fantastyką najbardziej mnie do siebie zachęca. Miałam okazję czytać już "Za zamkniętymi drzwiami" należące do tego gatunku, jednak tam ta część psychologiczna troszeczkę kulała i nie ukrywam, że był to jeden z głównych powodów mojego rozczarowania. Cenię sobie umiejętne nakreślone portrety psychologiczne bohaterów. I właśnie dlatego "Wybór" powinien być dla mnie idealnym, no cóż, wyborem. Samantha King wiele miejsca poświęca przemyśleniom głównej bohaterki, jej rozważania, emocje i ciągłe analizy sytuacji bardzo mi się podobały, ale do czasu. W pewnym momencie stało się to nużące, myśli Madeleine kilkakrotnie szły w to samo miejsce, te same pytania i wątpliwości - czułam, jakbym w kółko krążyła.

Początek bardzo mnie zaintrygował, był niepokojący i widać było, że zanosi się na coś dobrego. Niestety tylko pierwsza część (z czterech) może się poszczycić takim klimatem. Później robi się raczej przewidywalnie, historia zmierzała w kierunku, którego domyślałam się dosyć wcześnie i choć autorka starała się coś tam jeszcze namieszać, to i tak nie wychodzi z tego nic zaskakującego. Nie ukrywam jednak, że "Wybór" wciąga, czyta się go płynnie i szybko, w niektórych momentach może wzbudzić jakieś emocje.

To książka, którą niektórzy zakwalifikują jako jedną z tych z niewykorzystanym potencjałem. Świetny pomysł, ale z wykonaniem wyszło już troszeczkę słabiej. Jak dla mnie jest źle, "Wybór" do ideału ma daleko, co nie zmienia faktu, że jest to dobry średniak. Czy wart uwagi? Jeśli sami jesteście zainteresowani, to myślę, że to wystarczy.

Thrillery psychologiczne to ten typ literatury, który zaraz za fantastyką najbardziej mnie do siebie zachęca. Miałam okazję czytać już "Za zamkniętymi drzwiami" należące do tego gatunku, jednak tam ta część psychologiczna troszeczkę kulała i nie ukrywam, że był to jeden z głównych powodów mojego rozczarowania. Cenię sobie umiejętne nakreślone portrety psychologiczne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Connie Willis jest dosyć znaną pisarką za granicą i to z niemałym dorobkiem, więc patrząc na to wszystko, wyrobiłam już sobie przekonanie, że to autorka z doświadczeniem, także źle nie może być.

I źle nie było. Było średnio. Wiecie, widząc, ile książek ma na koncie Willis, spodziewałam się czegoś więcej, bo trzeba przyznać, że "Pojedynek na słowa" pod pewnymi względami jest niedopracowany i niestety to czuć. Po pierwsze, brakło mi tu konkretów. Wiemy, że to bliżej nieokreślna przyszłość, gdzie technologia przejęła kontrolę nad życiem człowieka, ale to w zasadzie tyle. Wiemy, że Briddey pracuje w Commspan, ale co ona tam dokładnie robi? Oprócz odrzucania telefonów i przekładania spotkań, oczywiście. Samemu EED równie nie poświęcono zbyt wiele uwagi. Odniosłam wrażenie, że Connie Willis po prostu miała jakiś pomysł i za wszelką chciała go jak najszybciej przelać na papier, nie czując potrzeby, żeby dodać więcej szczegółów, jakoś uzupełnić tę historię.

"Pojedynek na słowa" to komedia romantyczna w konwencji science-fiction, tak? Do końca nie jestem pewna, gdzie mogłabym zakwalifikować tę powieść. Znajdzie się tu humor sytuacyjny czy żarciki słowne i z tego, co zdążyłam zauważyć, niektórym spodobało się poczucie humoru autorki. Mnie jednak nie przekonało, miejscami wręcz irytowało. Samego "science" nie było tutaj wiele, powiedziałaby raczej, że to tylko dodatek. Connie Willis skupia się na problemie komunikacji w świecie technologii i tym, jak utrudnia ona wzajemne zrozumienie się.

Zaś jeśli chodzi o bohaterów, to przyznam, że część z nich była naprawdę...wyjątkowa. Mówię tu o rodzinie Briddey, która jest tak cudaczna, że i mi zdarzyło się być zirytowaną ich zachowaniem i mieć ich dosyć. I nie jestem pewna czy to wada czy zaleta. Briddey zaś była zarówno sympatyczna, jak i nieznośna. Niezależna, realistka, ambitna, ale z drugiej strony ciągle uciekała, używając idiotycznych wręcz wymówek, nie potrafiła się postawić, zdarzało się, że nie mogła widzieć tego, co się działo pod jej nosem. C.B. jest za to miłym facetem, trochę może zbyt wyidealizowanym, ale czarującym. No i Meavy - jak dla mnie postać troszeczkę karykaturalna. Dziesięcioletnie dziecko-geniusz, który przewyższa niejednego dorosłego.

Tak sobie tu narzekam i wytykam każdy błąd, ale muszę powiedzieć, że mimo wszystko miło spędziłam czas z tą książką i w pewnym momencie się wciągnęłam w tę historię. Nie jest ona wybitna, ale ma w sobie coś przyjemnego, w pewnym sensie coś ujmującego. Podobał mi się sposób, w jaki została poprowadzona akcja i zwroty w fabule.

Wiecie, sięgając po "Pojedynek na słowa" bardziej nastawiałabym się na książkę skupiającą się wokół tematu, z jakim współcześnie mamy coraz większy problem.  Komunikacja międzyludzka idzie w złym kierunku i Connie Willis o tym wie i pisze.

Connie Willis jest dosyć znaną pisarką za granicą i to z niemałym dorobkiem, więc patrząc na to wszystko, wyrobiłam już sobie przekonanie, że to autorka z doświadczeniem, także źle nie może być.

I źle nie było. Było średnio. Wiecie, widząc, ile książek ma na koncie Willis, spodziewałam się czegoś więcej, bo trzeba przyznać, że "Pojedynek na słowa" pod pewnymi względami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Kolej podziemna" może poruszyć już samą kontrowersyjną tematyką, całą tą niesprawiedliwością ówczesnego świata. Swiata pełnego krzywd, gdzie "kolorowi" byli jedynie towarem i nie mieli żadnych praw, a śmierć niewinnych była na porządku dziennym. Przecież to miało taki potencjał emocjonalny! Chciałam, naprawdę chciała coś poczuć, ale styl autora mi to skutecznie uniemożliwiał. Całość napisano w tak bezpłciowy sposób, że sama siebie zaskoczyłam obojętnością, z jaką podchodziłam do opisanych wydarzeń. Czasami miałam wrażenie, jakbym czytała podręcznik. Zamiast czuć się częścią tej historii, byłam jedynie pobocznym i zdystansowanym obserwatorem.

Styl autora ubogi jest w uczucia bohaterów czy ich myśli, dlatego też ciężko było mi się do nich przekonać czy poczuć do nich sympatię. Współczułam im, ale nie było żadnych cieplejszych uczuć. Postacie były słabo zarysowane, nie wyróżniały się niczym szczególnym. Jedyne co zwróciło moją uwagę to przemiana Cory, jej przyswajanie się do świata, który funkcjonował całkowicie inaczej niż ten, z którym miała do czynienia dotychczas. Troszeczkę więcej uwagi poświęcono też Ceasarowi, ale pozostali tworzą tylko tło.

Skoro zawiodłam się również na bohaterach, nadzieję pokładałam w historii. No i niestety i tu się trochę rozczarowałam. "Kolej podziemia" spełnia się w roli książki dydaktycznej, obrazującej piekło niewolników w tamtych czasach i tego jak system dążący do materializmu potrafił zniszczyć jednostkę. Nieco słabiej to jednak wypada, jeśli weźmiemy pod uwagę fabułę, która w pewnym momencie zostaje rozszczepiona. Zamiast skupiać się wokół głównej osi, autor daje dłuższe wstawki wątków pobocznych odciągających od niej uwagę, przez co później czytanie stało się dla mnie nieco nużące.

"Kolej podziemia" należy do tego typu książek, których tematyka była w stanie przyćmić wszystko inne, a dokładniej rzecz ujmując, tylko na niej skupiła się cała uwaga Whiteheada, przez co traci ona w ostatecznym rozrachunku. Jak dla mnie nie była to aż tak dobra pozycja, jak niektórzy zachwalają, aczkolwiek z pewnością otwiera oczy i uświadamia człowieka, co czasami jest równie ważne.

"Kolej podziemna" może poruszyć już samą kontrowersyjną tematyką, całą tą niesprawiedliwością ówczesnego świata. Swiata pełnego krzywd, gdzie "kolorowi" byli jedynie towarem i nie mieli żadnych praw, a śmierć niewinnych była na porządku dziennym. Przecież to miało taki potencjał emocjonalny! Chciałam, naprawdę chciała coś poczuć, ale styl autora mi to skutecznie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Ludzie doskonali" zaintrygowali mnie swoim pomysłem na fabułę, który być może i zbyt oryginalny nie jest, ale za to nieraz nadrabia wykonaniem i wyobraźnią autora. Peter James wprost uwielbia zaskakiwać czytelnika kierunkiem, który obiera ta historia, lubi wodzić za nos, pozwala przypuszczać oraz snuć domysły. I choć niektóre jego rozwiązania były zwyczajnie przewidywalne, to jednak przyznaję, że nieraz byłam zaskoczona pomysłowością na poprowadzenie niektórych wątków. Co jest dużą rekomepnsatą za uboższą akcję, która przyzwoitego tempa nabiera dopiero pod koniec i w perspektywie całości jest tego troszeczkę za mało.

Muszę oczywiście wspomnieć o atmosferze tej książki, bo jest ona zdecydowanie na plus. Peter James w niezwykły sposób tworzy otoczkę niepokoju, od początku przeczuwa się, że coś jest nie tak, a w dalszych rozdziałach autor dorzuca kolejne cegiełki wzbudzające podejrzliwość, niejako alarmujące, że czeka nas coś jeszcze, co szczególnie widać w zachowaniu bliźniaków. Napięcie budowane jest stopniowo, z wyczuciem i towarzyszy nieprzerwanie aż do momentu kulminacyjnego.

Pomimo wspomnianych wyżej zalet, to szczerzę powiedziawszy coś mnie "gryzło" w tej powieści, coś, co nie pozwoliło mi zatracić się w tej historii. Jakoś nie mogłam się w nią wbić i nie do końca jestem pewna, co jest tego przyczyną. Źródła szukam w narracji i bohaterach, wobec których do samego końca pozostałam obojętna i którzy nie wzbudzili we mnie większych emocji. Od razu uprzedzam, że nie byli źle wykreowani, wręcz przeciwnie, według mnie ich postacie były bardzo przemyślane i zgrabnie przedstawione. Co nie zmienia jednak faktu, ze najzwyczajniej w świecie nie przekonali mnie do siebie.

Ostatecznie, "Ludzie doskonali" byli dobrą powieścią, miejscami naprawdę zaskakującą i pełną dobrego klimatu. Przyznaję, że nie była to jakaś szczególna przygoda, nie porwała mnie ze sobą, aczkolwiek czuję, że spełniła moje oczekiwani. Jest sprawnie napisana, zmusza do zastanowienia się, w jakim kierunku zmierza współczesna genetyka i myślę, że zaspokoi niejedno czytelnicze podniebienie.

"Ludzie doskonali" zaintrygowali mnie swoim pomysłem na fabułę, który być może i zbyt oryginalny nie jest, ale za to nieraz nadrabia wykonaniem i wyobraźnią autora. Peter James wprost uwielbia zaskakiwać czytelnika kierunkiem, który obiera ta historia, lubi wodzić za nos, pozwala przypuszczać oraz snuć domysły. I choć niektóre jego rozwiązania były zwyczajnie przewidywalne,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Choć to pierwsza książka Beaty Majewskiej, to mogliście się spotkać z jej twórczością znacznie wcześniej, kiedy pisała jako Augusta Docher. A jako że cenię sobie polskich autorów, po "Konkurs na żonę" sięgnęłam z nieukrywaną ciekawością. I od razu mówię - nigdy nie skreślajcie naszych rodzimych pisarzy, mogą Was nieraz zaskoczyć!

A wracając do tematu, to muszę przyznać, że niestety początek tej książki był dla mnie dosyć oporny. Swój udział w tym mieli główni bohaterowie, którzy mnie zwyczajnie irytowali oraz sama historia, która wydawała się dosyć denna, zbyt naiwna i naciągana. Ale czym dalej brnęłam, tym więcej pozytywnych odczuć się pojawiało i wypierało te negatywne. "Konkurs na żonę" należy do tego typu powieści, którym trzeba dać szansę na pokazanie swojego potencjału. Bo mamy go tutaj dużo, choć nie do końca został wykorzystany, jest to jednak dobre wprowadzenie do właściwej akcji.

Największy problem miałam z bohaterami, w szczególności z Łucją. To taka naiwna dziewczyna, tak łatwowierna, jej sposób myślenia i zachowanie nieraz wykraczały poza normy, jest zupełnie zaślepiona miłością do faceta, a trzeba dodać, że jest to miłość od pierwszego wejrzenia, z jej strony oczywiście. Z czasem jednak nabiera ona charakteru, ba, nawet zaczyna wzbudzać sympatię! Podobnie sytuacja wygląda z Hugo - na początku zimny, wyrachowany wręcz drań, który myśli tylko o tym, co zrobić, by móc jak najlepiej na tym wyjść. Jest samolubny oraz egoistyczny, ale wraz z rozwojem historii jego postać nabiera kolorów, a serce dochodzi do głosu.

Co mnie jednak w tym kuło, to relacje między tą dwójką. Brakło mi takiego uwypuklenia ich wzajemnych uczuć, głębszego pokazania tego, co się między nimi rodziło, co do siebie czuli. I mam tu na myśli głównie męskiego bohatera, bo to właśnie u niego następuje zmiana w tej sferze, to on się powoli otwiera na nowe doświadczenie. A czułam, że tę kwestię nie tyle pominięto, ile uproszczono i poświęcono jej za mało uwagi.

"Konkurs na żonę" zyskuje w oczach z każdą kolejną stroną, by zakończyć się w wielkim stylu, pozostawiając po sobie burzę emocji i apetyt na więcej. Historia dosyć szablonowa, jednak ukazana w nowy, świeży sposób. Jest kilka rzeczy, które można by poprawić, ale ostatecznie książka warta uwagi. Już nie mogę doczekać się kolejnej cześć i Wam również polecam sięgnąc po historię Łucji i Hugo.

Choć to pierwsza książka Beaty Majewskiej, to mogliście się spotkać z jej twórczością znacznie wcześniej, kiedy pisała jako Augusta Docher. A jako że cenię sobie polskich autorów, po "Konkurs na żonę" sięgnęłam z nieukrywaną ciekawością. I od razu mówię - nigdy nie skreślajcie naszych rodzimych pisarzy, mogą Was nieraz zaskoczyć!

A wracając do tematu, to muszę przyznać, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Naprawdę chciałam powiedzieć, że "Walka" była dobrą książką, że czytało mi się ją równie przyjemnie jak "Gracza". Niestety nie mogę, bo Vi Keeland zwyczajnie nie sprostała moim oczekiwaniom, mam wrażenie, że napisała coś, co miało być tylko dobre, tylko przeciętne. Fabuła nie wnosi nic nowego, jest tak banalna, że bardziej już nie można. I praktycznie jednowątkowa, gdzieś tam pojawią się jakieś inne kwestie, ale autorka tylko je liznęła, poświęcając im minimum uwagi. W ogóle wszystko jest tu takie proste i przewidywalne, kieruje się znanym nam dobrze schematem. Niby autorka wplotła tu jakieś dramaty, ale mimo to wrażenie cukierkowości odczuwa się praktycznie wszędzie, co mnie trochę odpychało. Zabrakło mi emocji, zabrało mi jakiejś akcji, czegoś, co tchnęłoby życie w tę historię.

Bohaterowie również typowi, nie wyróżniają się niczym szczególnym, choć Nico udało się trochę zaskarbić moją sympatię. Mimo że takich facetów jest teraz na pęczki w ksiązkach, autorce udało się wykreować taką postać, która przekona do siebie czytelnika. Miły, czuły, nie jest jak typowy pies na baby, szanuje kobiety, w tym Elle. No właśnie, Ellie... Należy do tej grupy, z którą się nie lubię. Mam wrażenie, że nie liczyła się z uczuciami niektórych ludzi, choć byli jej bliscy. Interesuje ją tylko Nico, jest nim wręcz zaślepiona, dlatego dosyć często zdarza się jej zachwycać nad jego cudownym ciałem. Co po jakimś czasie stało się niestety męczące.

Tym razem Vi Keeland mnie rozczarowała i to dosyć mocno. "Walka" jest powieścią banalną, prostą i przewidywalną. Nie wnosi zbyt wiele od siebie, ale napisana jest lekkim piórem z dawką humoru, więc jako lżejszy i mało wymagający przerywnik sprawdzi się idealnie. Jak dla mnie jest tu wszystkiego za mało, napisane bez wyczucia - niemały zawód po całkiem przyjemnym "Graczu".

Naprawdę chciałam powiedzieć, że "Walka" była dobrą książką, że czytało mi się ją równie przyjemnie jak "Gracza". Niestety nie mogę, bo Vi Keeland zwyczajnie nie sprostała moim oczekiwaniom, mam wrażenie, że napisała coś, co miało być tylko dobre, tylko przeciętne. Fabuła nie wnosi nic nowego, jest tak banalna, że bardziej już nie można. I praktycznie jednowątkowa, gdzieś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Sztyletem rodowym" rozpoczęłam swoją znajomość z panią Rudą, która oczarowała już niejednego czytelnika, zarówno pisząc tę trylogię, jak i historią Olgi i Otta. I za co można cenić Aleksandrę Rudę? Przede wszystkim za humor, bo tutaj jest go od groma, czasem może nawet trochę aż za dużo, zdarzało się, że niektóre żarty do mnie nie przemawiały, ale jednak nadawało to książce fajnego klimatu. Trzeba również wziąć pod uwagę fakt, że historia ma charakter przeważnie humorystyczny, jest mniej poważna i przez to traci polot.

Pierwszym, co rzuca się w oczy w "Sztylecie rodowym", jest paleta różnorodnych bohaterów. I chyba nie przesadzę, mówiąc, że całe to towarzystwo, z jakim będziecie mieć tutaj do czynienia, jest jednym z najbardziej wyrazistych i nietypowych. Mamy ponurego elfa emo Daezaela, opiekuńczego i troskliwego trolla Dranisza, skrytego kapitana Jaromira, zakochaną po uszy wojowniczkę Tisę, niezwykle irytującego Persika. Te postacie są tak nieprzeciętne, że niestety nasza główna bohaterka Mila usuwa się przy nich w cień, ginie w tłumie. W ogóle wydaje się ona nieco słabo zarysowana, co mnie trochę zdziwiło, bo w końcu to ona jest narratorem i powinna się jakoś wybić, a czułam się tak, jakbym miała do czynienia z narracją trzeciosobowa. Mila w ogóle nie wspomina o swojej przeszłości, nie mówi o swoich uczuciach, nie wyraża swojego zdania, czasem jest bierna wobec tego, co dzieje się wokół niej - przez to nie tylko ona, ale i narracja staje się płaska i jakaś taka bezuczuciowa, wręcz sucha.

Kiedy czytałam pierwsze strony, czułam, że to będzie dobra fantastyka. I wydawać by się mogło, że znajdzie się tu coś nowego, ale niestety jest to typowe uniwersum z fantastycznymi stworzeniami, niezbyt rozbudowane z zaledwie garścią własnej twórczej inwencji. Jeśli zaś chodzi o fabułę, to trochę się rozczarowałam, szczególnie że jest ona przeważnie jednowątkowa. Historia kręci się wokół podróży nietypowej drużyny po prowincjach i niewiele się tutaj dzieje, na akcje składają się pojedyncze epizody z ich objazdów, reszta to takie trochę zapychacze, gdzie widzimy jak bohaterowie poznają się nawzajem. Ciekawie robi się dopiero na końcu, gdzie wszystko gęstnieje i nabiera tempa i aż się prosi o to, by natychmiast wziąć w ręce kolejny tom. Co jednak mogę powiedzieć, to to że nie da się oderwać od tej powieści, naprawdę, przez nią się po prostu płynie.

"Sztylet rodowy" nie jest idealny, jak dla mnie to nawet przeciętny, ale czy to za sprawą bohaterów czy też poczucia humoru autorki, książkę czyta się błyskawicznie i niezwykle przyjemnie. Historia idealna na niezobowiązujące wieczory, o dziwo, bardzo wciągająca i niejednej osobie umili czas. Mam tylko nadzieję, że na kontynuację nie będę musiała długo czekać.

"Sztyletem rodowym" rozpoczęłam swoją znajomość z panią Rudą, która oczarowała już niejednego czytelnika, zarówno pisząc tę trylogię, jak i historią Olgi i Otta. I za co można cenić Aleksandrę Rudę? Przede wszystkim za humor, bo tutaj jest go od groma, czasem może nawet trochę aż za dużo, zdarzało się, że niektóre żarty do mnie nie przemawiały, ale jednak nadawało to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po tej książce spodziewałam się czegoś lepszego, szczególnie, że Kirsty Moseley zdążyła już pojawić się na naszym rynku i zjednać sobie czytelników głównie dzięki "Chłopakowi, który zakradał się do mnie przez okno". Zacznijmy więc może od tego, co mnie tu najbardziej raziło. "Nic do stracenia" mogłoby być dobrą historią, gdyby nie była tak naciągana i...trochę odrealniona. Mam wrażenie, jakby autorka na siłę próbowała zrobić z tego cukierkowatą opowiastkę, o tym, jak jeden wspaniały chłopak może uratować drugą wspaniałą dziewczynę. I tak na dobrą sprawę mogłabym na to przymknąć oko, ale w momencie gdy widzę, jak Anna od razu (dosłownie!) otwiera się na Ashtona, mimo że przez lata nie dopuszczała do siebie nikogo innego, a on się w niej zakochuje po niemal kilku dniach znajomości, to książka traci swój urok, a sama historia staje się płytsza i mało autentyczna.

Bohaterowie również mnie niemiło zaskoczyli. Oczywiście z wyglądu idealni, cały czas przyciągają uwagę płci przeciwnej. I właśnie to mnie irytowało. Kiedy po raz kolejny czytałam, jak Anne próbowali poderwać kolejni faceci, a tłum dziewczyn ślinił się na widok Ashtona, to odechciewało mi się czytać. Dziwiło mnie zachowanie głównej bohaterki, szczególnie w drugiej połowie, bo w ogóle nie zachowywała się jak osoba, która przeszła piekło, tylko w początkowych stronach widać jej załamanie, później ono niemal znika. Co do Ashtona, autorka przedstawiła go jako zakochanego po uszy idealnego chłopaka, starającego zjednać sobie ukochaną i przekonać ją do siebie.

Jednak muszę przyznać, że ksiązkę przeczytałam niemal błyskawicznie. Autorka w jakiś sposób przekonała mnie do czytania kolejnych rozdziałów, zasiała jakieś ziarno wątpliwości, dzięki czemu "Nic do stracenia" pochłonęłam w ciągu jednego dnia i nie byłam w stanie się od niej oderwać. Akcja jednak nie była dynamiczna, wszystko skupia się tu na relacji dwójki bohaterów, a choć jest wzmianka o Carterze i jakimś niebezpieczeństwo, to jednak wątku sensacyjnego tutaj nie znajdziecie.

Oj, ciężko mi napisać coś pozytywnego o powieści Kirsty oprócz tego, że czytało mi się ją bardzo szybko i w pewnym stopniu nawet przyjemnie. Ale nic poza tym. Brakuje tu autentyzmu, czyli czegoś co bardzo sobie cenię, jest zbyt cukierkowo - mnie to nie przekonało. Najwidoczniej to nie moja bajka.

Po tej książce spodziewałam się czegoś lepszego, szczególnie, że Kirsty Moseley zdążyła już pojawić się na naszym rynku i zjednać sobie czytelników głównie dzięki "Chłopakowi, który zakradał się do mnie przez okno". Zacznijmy więc może od tego, co mnie tu najbardziej raziło. "Nic do stracenia" mogłoby być dobrą historią, gdyby nie była tak naciągana i...trochę odrealniona....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Mroczna toń" jest thrillerem, a dokładniej thrillerem psychologicznym. Sięgając po książkę tego gatunku, czytelnik oczekuje czegoś więcej niż tylko dobrze poprowadzonej fabuły i klimatu. Spodziewa się ciekawie skonstruowanych postaci, analizy osobowości, postaci, które choć w minimalnym stopniu przykują uwagę. I tutaj niestety mi tego zabrakło. Bohaterowie w tej historii są słabo zarysowani, brak im głębi, chyba tylko trójka z nich się wyróżnia na tle innych i ma w sobie jakikolwiek potencjał, co jednak smutne, są to postacie poboczne. Kyra w ogóle mnie do siebie nie przekonuje. A narracja prowadzona z jej punktu widzenia nieraz jest chaotyczna. Dzieje się tak głównie na początku, w momentach, gdy kobiecie wracają wspomnienia i nie ma w żaden sposób zaznaczonych przeskoków w czasie, co nieraz mnie zdezorientowało.

Na podobnym poziomie jest klimat. Thriller sam w sobie ma być klimatyczny, musi posiadać specyficzną atmosferę, powinno być napięcie, jakieś zagadki... A tutaj całość wypadła raczej płasko, mało intensywnie. Pierwsza połowa była dla mnie z lekka mdła, dopiero dalej coś tam drgnęło. Dialogi również nie pomagały - według mnie były zbyt sztywne i nieco mnie to raziło. Na plus zasługuje za to późniejsze poprowadzenie fabuły oraz zwroty akcji, bo tutaj autorka się postarała. "Mroczną toń" czytało mi się szybko, w miarę przyjemnie, ale brakło mi czegoś, co pozwoliłoby mi mocniej wbić w tę powieść, tak bym nie mogła się od niej oderwać, by dłużej zapadła na pamięć.

Cóż więcej mogę powiedzieć? Jako thriller psychologiczny książka wypada raczej blado, ale jako sam thriller pod względem fabuły, choć niektórzy powiedzą, że przewidywalnie, ja osobiście uważam, że prezentuje się lepiej i w miarę przyzwoicie. Tym, którzy już mieli okazję czytać o bohaterce z amnezją próbującej rozwikłać zagadkę, raczej odradzam, zawiedziecie się, ale pozostałym niezbyt wymagającym czytelnikom, chcącym

"Mroczna toń" jest thrillerem, a dokładniej thrillerem psychologicznym. Sięgając po książkę tego gatunku, czytelnik oczekuje czegoś więcej niż tylko dobrze poprowadzonej fabuły i klimatu. Spodziewa się ciekawie skonstruowanych postaci, analizy osobowości, postaci, które choć w minimalnym stopniu przykują uwagę. I tutaj niestety mi tego zabrakło. Bohaterowie w tej historii...

więcej Pokaż mimo to