-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2017-11-01
2017-08-08
To była całkiem interesująca lektura, głównie dlatego, że jakby na to nie patrzeć, to moje pierwsze zetknięcie się z literaturą podróżniczą. Opowieści, obiecane nam w tytule, suną płynnie poprzez śliskie kartki, uzupełnione pięknymi, kolorowymi zdjęciami. Cessanis ma niezłe pióro i czyta się go dobrze, bez zgrzytów czy niemile widzianej w takim przypadku nudy. A przecież przy opisach rozmaitych atrakcji łatwo przeszarżować. Cóż, nie w tej książce…
Nigdy czytałam żadnych tekstów Cessanisa, zdaje się, że jest mocno związany z National Geographic Traveler (w dziedzinie podróży jestem ignorantem niestety, ale może kiedyś coś się zmieni). Siłą rzeczy to moje pierwsze spotkanie z jego kunsztem pisarskim i przyznaję, że odwala tutaj niezłą robotę. Naprawdę potrafi rozniecić ciekawość, a jego pasja jest niemal namacalna. Potrafi pisać pięknie o miejscach, nie popadając przy tym w jakieś poetyckie tony. Wychodzi mu to bardzo zręcznie, naturalnie i bardzo to doceniłam podczas czytania. Poza tym, muszę przyznać, że autor podszedł do rzeczonych opowieści w sposób bardzo specyficzny. Nie dostaniemy tutaj szerokich opisów poszczególnych państw, a mnie się to wydawało oczywiste, że tak właśnie będzie. Miłe rozczarowanie, naprawdę.
Co jest więc z tą książką nie tak?
Okej, mój problem z tą książką jest taki, że nie mam zielonego pojęcia, komu mogłabym ją polecić z czystym sercem. Mam wrażenie, że odpowiedź powinna brzmieć: dla wszystkich, ale to wcale nie jest takie oczywiste. Coś jest w tym powiedzeniu, że jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego i choć jestem daleka od uważania, że „Opowieści z pięciu stron świata” są do niczego, to jednak trudno mi też powiedzieć, dlaczego ta pozycja miałaby być wartościowym nabytkiem w czyjejś biblioteczce.
Książka podzielona jest na kilkanaście rozdziałów. Każdy z tych rozdziałów to, rzecz jasna, inny zakątek świata, inna opowieść i klimat. Cessanis każdej z opowieści dał motyw przewodni. I tak na przykład o Chinach mówimy przez pryzmat smoków, święty żółw będzie naszym przewodnikiem po Wietnamie, a Stany Zjednoczone to pogadanka o Halloween i czarownicach z Salem. Jest też Peru i niesamowici mieszkańcy trzcinowych wiosek na jeziorze Titicaca – Indianie Uro. Dorzućmy do tego francuskie restauracje, tureckie, szklane paciorki i szwedzkie, drewniane koniki.
Historie są zarysowane wokół właśnie takich pojedynczych haseł. Kartki wypełnione są legendami i wierzeniami, i to jest naprawdę dobre, ale jest tego zdecydowanie za mało.
Owszem, laik może złapać bakcyla, może zachęci go to do jakiegoś głębszego poznania danej kultury. Jednak większość z rzeczy, które są tutaj wypisane to oczywiste oczywistości i mam wrażenie, że to za mało, że należało te historie poszerzyć, nadać im lepszy kontekst. Przy stylu pisania Cessanisa to byłaby czysta przyjemność. Mam ochotę to porównać do naprawdę znakomitych przystawek, ale z jakiegoś powodu wykopano mnie z restauracji, zanim podano danie główne. A przecież byłam grzeczna…
Okej, to tak z perspektywy laika. A co z tymi, którzy podróże mają we krwi? Ta książka do niczego im się nie przyda. No chyba, że jako element kolekcjonerski w ramach zbierania rozmaitych książek podróżniczych. Ale to tylko mój punkt widzenia, prawdopodobnie po prostu się nie znam.
Koniec końców, każdy może sięgnąć po „Cessanis na walizkach” (choć grozi przy tym brak pełnej satysfakcji). Nie będzie problemów ze zrozumieniem tekstu, nacieszymy oczy ładnymi zdjęciami, zmęczymy łapki dość ciężką książką (ok. 300 stron, a tonaż nieziemski ;D – twarda okładka plus gruby, śliski papier w środku). Książka może stać się jakąś inspiracją, ale według mnie oferuje minimum informacji. I wcale nie chodzi mi o to, żeby produkować rozdziały wypełnione informacyjnym chaosem (od tego są przewodniki – które chaos starają się ogarnąć), ale o ile więcej można by było opowiedzieć, pozostając przy tych motywach przewodnich.
Doszła właśnie do wniosku, że być może czepiam się, bo zwyczajnie mi się podobało i marzyłoby mi się więcej…
To była całkiem interesująca lektura, głównie dlatego, że jakby na to nie patrzeć, to moje pierwsze zetknięcie się z literaturą podróżniczą. Opowieści, obiecane nam w tytule, suną płynnie poprzez śliskie kartki, uzupełnione pięknymi, kolorowymi zdjęciami. Cessanis ma niezłe pióro i czyta się go dobrze, bez zgrzytów czy niemile widzianej w takim przypadku nudy. A przecież...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-01
Jako że od jakiegoś czasu przeżywam swoją pierwszą miłość do serii gier "Assassin's Creed", z ciekawości postanowiłam sięgnąć również po książki. Miałam farta, bo siostra akurat nabyła trzy pierwsze tomy, więc z lekkim sercem i generalnym rozbawieniem sięgnęłam po trzecią część: "Assassin's Creed. Tajemnicza krucjata." Postawiłam na taką kolejność, ponieważ to opowieść o Altairze i chciałam pozostać wierna chronologii.
Kiedy postanowiłam dobrać się do tej książki, cały czas miałam na uwadze fakt, że to przerobiony na powieść scenariusz gry. Jednak ciekawiło mnie, czy autor wykaże się odwagą i tchnie w opisywany świat życie i ducha. Nope. Nic z tych rzeczy. Ducha to ja ewentualnie miałam ochotę wyzionąć przy tej lekturze, więc to tyle jeśli chodzi o sferę duchową "Tajemniczej krucjaty".
Byłam bardzo dzielna, chciałam książkę doczytać do końca, ale poległam na siedemdziesiątej czwartej stronie. Świat tutaj jest płaski, jak przekonania ludzi w średniowieczu o kształcie naszej planety... Drętwota wydarzeń i postaci jest zbyt przytłaczająca, jak na mój gust.
Wydaje się, że bohaterowie tacy jak Altair, Malik czy Al Mualim są w porządku - w sensie, nie odbiegają charakterami od swoich pierwowzorów z gry video. Jednak nie ma w nich żadnej dynamiki, a przecież mamy w ręce uniwersum, które aż kipi przygodą i przelaną krwią. To powinno ekscytować, powinno wessać czytelnika i wypluć dopiero po tym, jak przeczyta ostatnią stronę tej historii. W każdym razie tak to sobie wyobrażałam.
Gra jest dynamiczna, główny wątek - mimo pewnej powtarzalności - z całą pewnością intryguje i wielu może zaskoczyć rozwojem wypadków. Miałam nadzieję, że książka nie tylko uporządkuje życie Altaira (co poniekąd zrobiła i za to daję mały plus), ale poprowadzi akcję tak, że nie będziemy się czuli, jakbyśmy przechodzili grę na nowo - a ja w pewnym momencie zaczęłam się bać, że Altair zacznie zbierać flagi...
Inną kwestią jest styl: prosty jak budowa cepa. I ja to naprawdę rozumiem... Chociaż nie, nie rozumiem. Nawet jeśli książka ma charakter czysto rozrywkowy i jest tylko dodatkiem, fanowskim gadżetem, to i tak wykonanie powinno stać na wyższym poziomie. Nie mam pojęcia, jak się sprawy mają z oryginałem, ale polski przekład jeszcze bardziej spłyca tę i tak już wystarczająco mocno przyschniętą kałużę...
I czy ktoś może mi wyjaśnić dlaczego tłumacz postanowił z "kreda" zrobić "Credo"?
Po kilku właśnie takich credach uznałam wyższość książki nade mną i poddałam się... Bez żalu. Mój wewnętrzny asasyn był już gotowy do akcji: "znajdź i zadaj ból tłumaczowi", dlatego postanowiłam odpuścić (i sobie, i jemu).
No. W każdym razie wszystko poszło nie tak, jak trzeba. Czy jeszcze kiedyś wrócę do książkowych asasynów? Może (pewnie w jakimś autobusie albo pociągu) ale bardzo bym chciała, żeby ktoś potraktował to uniwersum jak trzeba. Póki co zostaję przy grach, bo film też mnie mocno rozczarował. (Czy jest jakaś nadzieja na sensowny serial?)
Takie tam myśli na dziś.
Jako że od jakiegoś czasu przeżywam swoją pierwszą miłość do serii gier "Assassin's Creed", z ciekawości postanowiłam sięgnąć również po książki. Miałam farta, bo siostra akurat nabyła trzy pierwsze tomy, więc z lekkim sercem i generalnym rozbawieniem sięgnęłam po trzecią część: "Assassin's Creed. Tajemnicza krucjata." Postawiłam na taką kolejność, ponieważ to opowieść o...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-03-30
Mam problem z tą książką i to niemały. Bo z jednej strony to dobrze odrobiona praca domowa z historii i bardzo ciekawy materiał na naprawdę świetną historię, z drugiej zaś przytłacza mnie brak polotu oraz dziwna sztywność fabularna i językowa.
Komuda wcześniej był mi nieznany, „Imię bestii” to moja pierwsza styczność z jego twórczością. Nie ma co ukrywać: tytuł jest dość intrygujący, średniowieczny Paryż nęcący, a i François Villon jako główny bohater przyciąga jak magnes. Do tego kilka podszeptów życzliwej duszy i tak oto człowiek ląduje z książką w rękach, chociaż nie zamierzał.
Trzeba przyznać, że wydanie jest ładne, choć już stare. Trafiła mi się wersja z 2005 roku, kiedy to Fabryka Słów zafundowała nam klimatyczną, ciemną okładkę, całkiem fajnie współgrającą z zawartością książki. Do tego tomik pełen jest naprawdę świetnych ilustracji Huberta Czajkowskiego, dzięki którym opowieść zyskuje dodatkowego napędu (zerkasz na obrazek i zastanawiasz się, co to tam dalej będzie).
Samo „Imię Bestii” nie jest jednolitą powieścią, a trzema opowiadaniami, które łączy postać Françoisa Villona – średniowiecznego poety-łotra. Postać historyczna, ciekawa, a co ważniejsze niejednoznaczna – czyli idealna, by uczynić z niej głównego bohatera. No właśnie, wydawać się może, że wszystko jest na swoim miejscu, bez zgrzytów, ale okazuje się, że wcale tak nie jest. Bo posiadanie odpowiedniego bohatera oraz miejsca, w którym będzie rozgrywała się akcja, jak również dość ciekawe pomysły na fabułę to jednak nie wszystko.
Komudzie, w moim odczuciu, brakuje daru snucia opowieści. W zawartych w tym tomiku opowiadaniach jest akcja, ale nie ma życia, jest pomysł, ale nie ma tej iskry, która przerodziłaby się w eksplozję pochłaniającą uwagę czytelnika. Kreowane postaci są ciekawe w teorii (jako że część z nich to postaci historyczne), jednak w praktyce to marionetki, przy których ani na moment nie zapominamy o sznurkach tkwiących w rękach autora. Najwidoczniej nie dla mnie jest proza Komudy, bo o ile naprawdę doceniam ogrom pracy włożonej w przygotowanie materiału o Villonie oraz chęć oddania jak najwierniejszych realiów epoki, o tyle nie wyczuwam w tej historii serca.
Trzy opowiadania, trzy miasta i trzy różne historie z domieszką nadprzyrodzonych mocy i w ani jednej z nich nie znalazła się postać, która by mnie zaintrygowała. Nikomu nie kibicowałam, nikt mnie nie obchodził – a to przekłada się na to, że szybko zapomnę o „Imieniu Bestii” i z całą pewnością nie sięgnę po kolejne książki Komudy (a przynajmniej nie w najbliższej przyszłość). Do tego dochodzą drętwe dialogi, które mistrz marionetek wkłada w usta swoich laleczek w dość nieprzekonywujący mnie sposób. Nie wiem dokładnie z czego wynika to wrażenie. Język nie jest skomplikowany, więc może to kwestia uporczywych powtórzeń? Łacina w tekście? Spoko - tym bardziej, że z tyłu mamy obszerną notę autorską, gdzie wszystko zostaje nam wyjaśnione. Jednak…
No właśnie, przez cały proces czytania nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że Komuda lubi szpanować. Więc zamiast cieszyć się opowiadaną historią i na niej skupić najsilniejsze emocje, próbuje zakomunikować mi przez tekst, jak bardzo jest oczytany, jak solidnie się do wszystkiego przygotował, jak wielką wiedzę posiadł w danym zakresie. Ale nie o to przecież chodzi w opowieści. Nie chcę, żeby tekst (w momencie, kiedy go czytam) krzyczał do mnie o tym, jak bardzo zajefantastyczny jest autor. Wolę takie rzeczy uświadamiać sobie na końcu, kiedy zamykam książkę i nie mogę uwierzyć, że to już koniec, bo historia tak mnie wciągnęła. Wtedy mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że ktoś dosłownie pozamiatał mnie pod dywan i ja chcę jeszcze raz…
Natomiast jeśli przez ponad trzysta stron czuję, że autor nadyma się własną świetnością, to jednak coś musi być nie tak – i moim zdaniem zaczyna ocierać się to o pewnego rodzaju bucerę. Ale to tylko moje zdanie.
W sumie z trzech opowiadań najbardziej podobało mi się pierwsze: „Diabeł w kamieniu”. Najbardziej klimatyczne i chyba najmniej sztywno przegadane (choć może to sprawka tego, że poszło na pierwszy ogień i nie męczył mnie jeszcze styl autora). Poza tym naprawdę podoba mi się Paryż w tych opisach: śmierdzący, brudny, przeżarty występkiem, a do tego wszystkiego tajemnicza i majestatyczna katedra-widmo... Dobra, nie brzmi to w moim wykonaniu najlepiej, ale naprawdę dobrze mi się to czytało, mimo tego, że Villon nie zachwycił mnie ani trochę tak, jak się tego spodziewałam.
Podsumowując, chyba najbardziej żal mi zmarnowanego potencjału. Też mam historyczne zaplecze (że tak to ujmę), więc jak usłyszałam, że Paryż, i że Villon, to moja reakcja mogła być tylko jedna: dobra, biorę!
Wydawało mi się, że nie zapomnę tej wyprawy, że odetchnę tym najbardziej niesamowitym, zabobonnym średniowieczem, które ożyje w mojej wyobraźni i pochłonie mnie bez reszty. Niestety zabrakło tej magicznej iskry, dzięki której opowieść zaczyna faktycznie żyć. Pozostaje więc uczucie rozczarowania.
Tragedii może i nie ma, ale do zwykłego zadowolenia też mi daleko.
Mam problem z tą książką i to niemały. Bo z jednej strony to dobrze odrobiona praca domowa z historii i bardzo ciekawy materiał na naprawdę świetną historię, z drugiej zaś przytłacza mnie brak polotu oraz dziwna sztywność fabularna i językowa.
Komuda wcześniej był mi nieznany, „Imię bestii” to moja pierwsza styczność z jego twórczością. Nie ma co ukrywać: tytuł jest dość...
2013-09-27
Richard Bachman to pseudonim Stephena Kinga, którego pisarz używał w latach 1966-1973. Z opowieści wynika, że w tamtym czasie King pisał (i sprzedawał) opowiadania grozy do obleśnych świerszczyków w stylu Cavaliera albo Adama, natomiast Bachman pisywał powieści, „których pies z kulawą nogą nie chciał kupić’*.
Jak to ładnie ujęto na okładce książki, Bachman umarł na „raka pseudonimu” w 1985 roku, kiedy to autorstwo powieści Chudszy oficjalnie przyznano Kingowi. Tyle jeśli chodzi o względy formalne.
Blaze’a King napisał w 1973 roku. Niestety, nie był zadowolony z efektu końcowego, w rezultacie czego maszynopis wylądował w szufladzie i skazany został na wieloletnie zapomnienie (wyjęty z szuflady raz, przeczytany i znów odstawiony – tym razem do kartonu, złożonego w uniwersyteckiej bibliotece w Maine).
O powieści King przypomniał sobie dużo później i gdy chciał się jej ponownie przyjrzeć z bliska, okazało się, że nie może znaleźć owego, upchniętego w kartonowe pudło, maszynopisu. Szczęśliwie Blaze odnalazł się, choć w zupełnie innej bibliotece, i King mógł przystąpić do odświeżania starego pomysłu. Opatrzenie go nazwiskiem, którego używał przed laty jako pseudonimu wydawało mu się oczywiste. To tak w wielkim skrócie.
Z założenia miał to być kryminał, ale wydaje mi się, że kryminału w tej książce jest akurat najmniej. Owszem Clay Blaisdell (aka Blaze) to przestępca i to bez dwóch zdań: jest potężnie zbudowany, ma wielką dziurę w czole, dzieciństwo spędził w sierocińcu, odsiedział też więzienny wyrok za pobicie dyrektora wspomnianego sierocińca. Gdy poznał George’a Rackleya, wspólnie zajęli się kantowaniem i grubszymi oszustwami. Mniej więcej tak to właśnie wygląda.
George, który był mózgiem tej osobliwej, dwuosobowej grupy, podłapał pewien pomysł. Zrealizowanie go miało zakończyć zabawę w kanciarzy. Wystarczyło tylko porwać dzieciaka – dzieciaka, którego rodzice śpią na forsie i będą zdecydowani zapłacić każdą cenę. Namierzyli już nawet cel. Powstał jednak drobny problem – umarł George.
Problem z Blazem jest taki, że z żadnej strony nie przypomina typowego, amerykańskiego kryminału, czy nawet książki akcji (że się tak wyrażę ;D). Cała fabuła zamyka się w kilku dniach, ale jednocześnie czytelnik zostaje wyprawiony w podróż w czasie, poznając całą historię Claya. Tak naprawdę mam wrażenie, że wszystko co dzieje się jakby w głównym nurcie opowieści (książkowej teraźniejszości), stanowi jedynie dodatek, coś co autor musiał wymyślić, by móc opowiedzieć historię jednego człowieka. A zaręczam wam przyjaciele i sąsiedzi**, że w ogólnym rozrachunku Blaze to najsympatyczniejszy przestępca, jakiego znam. I przyznaję się bez bicia, popłakałam się na samym końcu.
Uwaga duży spoiler: Blaze ma problemy z głową. Jest powolny i raczej przygłupi. Najbardziej uderzające w tej powieści jest to, że gdy był małym chłopcem uczył się dobrze i lubił książki. Miał szansę wyjść na ludzi, ale jego ojciec – pijak – skopał go ze schodów, czego pamiątką było właśnie duże wklęśnięcie w czole.
Sąd zadecydował o tym, że Blaze’owi lepiej będzie w sierocińcu, ale od tamtego czasu chłopiec nie był już taki jak wcześniej.
Cała ta historia może wydawać się nieprawdopodobna. Zgodzę się tu z Kingiem, który stwierdził (odnośnie „Blaze’a” przed przeróbką): „Do stylu co prawda nie miałem specjalnych zastrzeżeń, ale sama fabuła przypominała mi, co kiedyś powiedział Oscar Wilde, a mianowicie, że dickensowskiego „Magazynu osobliwości” nie sposób czytać, nie płacząc przy tym ze śmiechu jak bóbr. Ja miałem tak samo podczas lektury „Everymana” Philipa Rotha, „Judy nieznanego” Thomasa Hardy’ego , a także „Córki opiekuna wspomnień” Kim Edwards – w pewnym momencie po prostu zaczynałem trząść się ze śmiechu, wymachiwać rękami i wołać:
– I jeszcze nowotwór! I jeszcze niech oślepnie! Tego jeszcze nie było!”***.
Głównemu bohaterowi przydarzyło się wiele nieszczęść. A kiedy już wydawało się, że los się do niego uśmiechnął, dość brutalnie świat obracał się przeciwko temu losowi. Z tego powodu można mieć wrażenie, że jest tego za dużo, a jego historia ma wzbudzić w czytelniku litość. Jednak mimo tego, nie wybuchałam kpiącym śmiechem i nie czułam przesytu.
Blaze wydaje się być bardzo naturalną postacią, a King z wprawą manipuluje emocjami czytelnika i sprawia, że po cichu człowiek marzy, żeby facetowi się udało. Z drugiej strony staram się stawiać sprawę jasno: przestępca to przestępca – nie ważne jak autorzy książek czy twórcy filmów próbują usprawiedliwiać ich czyny. Porywasz dziecko, zabijasz ludzi, kradniesz, oszukujesz – cokolwiek. Jesteś przestępcą.
King nie popełnił tego grzechu. Jego bohater po prostu jest najsympatyczniejszym przestępcą jakiego znam – co nie znaczy, że nie potrafi odezwać się w nim brutalna strona. Fajnie, że autor nie próbuje usprawiedliwić Blaze’a, pokazuje jedynie jego drogę do punktu, w którym się znalazł i jego tok rozumowania.
Blaze to w gruncie rzeczy bardzo smutna książka o tęsknocie, by zawsze mieć kogoś u swojego boku, o złośliwości losu, o tym, że każdy chciałby mieć swoje bezpieczne miejsce w tym świecie. Jesteśmy świadkami, jak porwanie dla okupu staje się czymś więcej niż tylko kwestią wymuszenia pieniędzy.
Przyznaję szczerze, że wolę, gdy King pisze powieści wielowątkowe, w których historia opiera się na kilku bohaterach. Blaze jednak okazał się książką dobrą. Podoba mi się w niej styl prowadzenia historii – teraźniejszość bez problemu zmieszana z przeszłością tak, by nic się nie pomieszało i czytelnik się nie pogubił. Nie czuło się sztywnych granic; Blaze bardzo naturalnie w pewnych okolicznościach powracał do swoich konkretnych wspomnień, a umiejętne wtrącanie retrospekcji uważam za jedną z trudniejszych pisarskich umiejętności.
Co jeszcze? Atutem jest długość opowieści – 171 stron. Czcionka w sam raz dla takiej ślepej kury jak ja, no i zgrabne rozdziały. Nie ma dłużyzn, a książkę można pochłonąć słownie w jeden dzień (chyba, że ma się pozaczynanych milion innych rzeczy, jak ja…).
Jeśli więc ktoś ma ochotę poczytać historię człowieka, który z oszusta przerodził się w porywacza, jeśli zechce, by jego wyobraźnia zmarzła w wielkiej śnieżycy, w której dzieje się główna akcja, jeśli nie zrazi się, że kryminału w tej książce jest jak na lekarstwo – to Blaze będzie całkiem trafnym wyborem.
Co prawda określenie tej książki mianem „lekkiej”, nie do końca mi pasuje, ale zdecydowanie wcisnęłam ją do grona tych mniej wymagających.
W ogólnym rozrachunku Blaze dostaje 6/10, ale to dlatego, że znam Kinga i jego możliwości. A ta książka była po prostu dobra.
No i namotałam 🙂
_____________
*Bachman R., Blaze, s. 9;
** King często się tak wyraża ;D;
***Bachman R., Blaze, s. 10;
Przypisy ze stronami pochodzą z książki wydanej przez Prószyński i S-ka.
Richard Bachman to pseudonim Stephena Kinga, którego pisarz używał w latach 1966-1973. Z opowieści wynika, że w tamtym czasie King pisał (i sprzedawał) opowiadania grozy do obleśnych świerszczyków w stylu Cavaliera albo Adama, natomiast Bachman pisywał powieści, „których pies z kulawą nogą nie chciał kupić’*.
Jak to ładnie ujęto na okładce książki, Bachman umarł na „raka...
2013-07-25
„[…]tego lata otrzymaliście bezcenny dar: jesteście tu po to, żeby sprzedawać zabawę.”
King nie mógł lepiej podsumować swojej pracy. Motto to jest obecne w „Joyland” od początku do końca, jest przesłaniem autora, który mówi czytelnikowi, żeby się zrelaksował i po prostu przeczytał jego historię. Zresztą ten cel zdaje się przyświecać mistrzowi horroru za każdym razem, kiedy oddaje swoje książki w nasze ręce.
King włożył cytowane słowa w usta właściciela wesołego miasteczka, który przemawia do grupy nowych, sezonowych pracowników i zapewnia ich, że będzie to niezapomniana przygoda w ich życiu. Dla mnie to ładna metafora tego, co robi sam King, stając się w moich oczach największym kuglarzem z kuglarzy.
Ten, kto oczekuje mrożących krew w żyłach scen, nieziemskich potworów, czy choćby atmosfery grozy może się nieco rozczarować lekturą. „Joyland” to stonowana opowieść Devina Jonesa, który wspomina siebie z młodych lat. To historia o dojrzewaniu chłopaka, który cierpi na głębokiego weltschmerza z powodu rozstania z dziewczyną. Jak sam zauważa: dżentelmeni rzadko idą do łóżka z dziewczynami, nawet jeśli mają na to ochotę; a trzeba przyznać, że Devin dżentelmenem jest w każdym calu, o uroczych znamionach samca beta. Mimo swego rodzaju pierdołowatości i staczania się w otchłań rozpaczy (przejawiającej się czytaniem „Władcy Pierścieni” i słuchaniem Pink Flodydów) jest naprawdę fajnym i wiarygodnym bohaterem. Trudne chwile pomagają mu przetrwać przyjaciele i praca w wesołym miasteczku.
Mamy tu delikatnie zaznaczone wątki nadprzyrodzone: duch zamordowanej kobiety w tunelu strachów, czy chłopiec, który widzi przyszłość – jednak nie stanowią one głównych wątków i są jedynie dodatkiem. Nawet motyw morderstwa i szukanie sprawcy nie są najistotniejsze, bo tak naprawdę pomiędzy horrorem i kryminałem najważniejszy jest tu wątek obyczajowy, rozwój głównego bohatera i jego interakcje z innymi.
Były momenty, które naprawdę mnie wzruszyły: szczera relacja pomiędzy synem a ojcem, niepełnosprawny chłopiec z wielką pasją i chęcią życia. Dzięki temu „Joyland” bardziej przypomina „Zieloną Milę” i „Skazanych na Shawshank” niż „Lśnienie”, czy „To!”. Gro osób zapewne stwierdzi, że książka jest nudna i przewidywalna, bo intrygę nie tak trudno rozwiązać. Rozczarowanie może przysłonić to, co w książce jest istotnego i wartościowego, skazując ją na potępienie i miano powieści nieudanej. Łagodne oblicze Kinga nie wszystkich przekona i oczaruje, bo przecież są szufladki i pewne standardy, które autor powinien spełniać.
Ja jednak polubiłam się z „Joyland”. Nie jest to powieść wybitna – co to, to nie – ale za to przyjemna, lekka i na swój sposób optymistyczna. Zupełnie inna od tego, co do tej pory wychodziło spod ręki Kinga – a przynajmniej tego, co ja miałam możliwość przeczytać.
Ocena 8/10, w swojej kategorii oczywiście. Bo dobrze się czyta, jest dobrze napisana i generalnie jest dobra, ale to już sprawa gustu, rzecz jasna.
„[…]tego lata otrzymaliście bezcenny dar: jesteście tu po to, żeby sprzedawać zabawę.”
King nie mógł lepiej podsumować swojej pracy. Motto to jest obecne w „Joyland” od początku do końca, jest przesłaniem autora, który mówi czytelnikowi, żeby się zrelaksował i po prostu przeczytał jego historię. Zresztą ten cel zdaje się przyświecać mistrzowi horroru za każdym razem, kiedy...
2016-03-18
Pozwolę sobie zacząć opisem, który znajduje się na tylnej okładce mojego wydania tej powieści:
"Zazwyczaj przeprowadzka to początek nowego życia, ale dla rodziny Creedów stał się początkiem ich końca. Mistrz horroru Stephen King zaprasza czytelników na wycieczkę do piekła i z powrotem!
Nowy dom rodziny Ceedów w Ludlow był niewątpliwie dobrym miejscem - przytulną, przyjazną wiejską przystanią po zgiełku i chaosie Chicago. Wspaniała praca, mili sąsiedzi - i miejsce za domem, w lesie, pełne wzniesionych dziecięcymi rękami nagrobków, z napisem na bramie: CMĘTARZ ZWIEŻĄT..."
Okej, może najpierw drobne sprostowanie: mili sąsiedzi to w zasadzie jedno, stare małżeństwo, a z tą wycieczką do piekła i z powrotem to bym nie przesadzała. Prawdę mówiąc nie trafiłam nawet do przedsionka piekieł, cholera nie zdarzyło mi się nawet stanąć w kolejce w tamtą stronę...
Nie lubię rozczarowań, a już zwłaszcza tych, które wynikają z rzeczy, które lubię, a King jest jedną z tych "rzeczy", które lubię i to bardzo. To nie jest tak, że nie wiedziałam po co sięgam, to nie jest tak, że się nie spodziewałam, po prostu do ostatniego momentu (czyli, mniej więcej do połowy książki) miałam szczerą nadzieję, że fabuła rozwinie się inaczej. Niestety poszła w tak przewidywalnym kierunku, że straciłam radość z czytania i w rezultacie męczyłam tę książkę chyba z pół roku. A to zaowocowało ogólnym zastojem czytelniczym (epizodów z mangami nawet nie liczę).
"Cmętarz zwieżąt" może się podobać. Wiele osób uważają ten tytuł za swój ulubiony w dorobku Kinga i ja z gustami dyskutować nie będę, ale mój mózg nie potrafi zrozumieć, dlaczego? Co mi umknęło, że w moim odczuciu, to jednak z gorszych powieści mojego ukochanego pisarza...
Nie zrozumcie mnie źle, kocham w tej książce wymyślone scenerie. Zawsze byłam wielkim fanem ukrytych miejsc ze specyficzną atmosferą i King prześwietnie zilustrował cmentarz dla zwierząt, założony i utrzymywany przez dzieciaki z okolicy. Cudownie naszkicował aurę emocjonalną i w ogóle moja wyobraźnia śpiewała głośno: alleluja!, kiedy czytałam te opisy. A potem dostałam jeszcze więcej, wiatrołom, a za nim ścieżka owiana magią i tajemnicą, niebezpieczna - pełna mgły, duchów i zwodników. W tle pojawiają się Indianie i legendy o wendigo, no normalnie cud, miód i orzeszki. Moja wyobraźnia galopowała w miejsca, gdzie wszystko łączyło się ze sobą w jedną epicką historię, emocjonującą i przyprawiającą o prawdziwy zachwyt, no i dreszcze. A tu taki klops, Stephen brutalnie przypomniał mi, że to jego opowieść i niekoniecznie zgadza się z moją wizją.
Tak więc okazało się, że nie jestem w stanie zżyć się z żadnym bohaterem tej książki. Polubiłam całkiem Juda Crandalla, ale mimo, iż był istotną postacią mam wrażenie, że nadal można było go wyciągnąć bardziej na pierwszy plan.
Zamiast interesujących postaci dostajemy rodzinę, w której niby wszystko jest w porządku, ale tak naprawdę to nie jest, więc musimy wywlec na zewnątrz wszystkie flaczki i pokazać, jak to główny bohater ma przykre życie. I wszystko byłoby okej, gdyby nie gigantyczne przegadanie, które działało mi na nerwy jak piasek na pustyni (że tak zacytuję serialowego "Alladyna"). Louis Creed jest beznadziejny w roli głównego bohatera - nudny w swoich wywodach i wkurzający w postępowaniu. Jego żona jest zresztą nie lepsza, ja rozumiem, że ma traumę, ale i tak to do mnie nie przemawia. Jest jeszcze dwójka dzieci, mały Gage - zbyt mały, żeby móc wykształcić u niego jakąś konkretną osobowość i Ellie, którą nawet dałoby się lubić, ale znowu, czegoś brakuje... Z całej rodziny najfajniejszy i najbardziej interesujący jest kot, ale niestety jego potencjał epicko zmarnowano i w zasadzie to mogłoby go równie dobrze nie być.
"Cmętarz zwieżąt" to jedna z pierwszych powieści Kinga i to czuć. Początek jest całkiem dobry i daje nadzieję na przyjemną, odmóżdżającą lekturę, ale niestety, właśnie gdzieś w połowie, człowiek dochodzi do wniosku, że ma dość. Mocne przegadanie daje się na tyle w kość, że zaczynałam przyłapywać się na myśleniu, żeby rzucić tę książkę w cholerę, bo nic a nic mnie nie obchodzą życiowe rozkminy głównego bohatera. Zaś finał jest szybki i absurdalny - nawet jak na standardy horrorów, które rządzą się swoimi prawami.
Styl nie jest tragiczny i można na kartkach książki znaleźć naprawdę ładne zdania - np. bardzo podobał mi się fragment, w którym King opisuje żałobę Juda po utracie żony. Zrobił to świetnie z wyczuciem, te fragmenty chyba najbardziej mnie poruszyły i dotknęły.
Niestety całość wypada bardzo blado i "Cmętarz..." zdecydowanie nie należy do moich faworytów w prozie mistrza horrorów.
Będę kiedyś musiała pomyśleć nad jakimś rankingiem, albo coś.
Najważniejsze, że mam tę książkę za sobą. Postawię ją na półce, niech stoi i patrzy, ma bardzo ładną okładkę, więc może. Może kiedy jeszcze do niej wrócę, ale raczej nie w ciągu najbliższych lat.
Pozwolę sobie zacząć opisem, który znajduje się na tylnej okładce mojego wydania tej powieści:
"Zazwyczaj przeprowadzka to początek nowego życia, ale dla rodziny Creedów stał się początkiem ich końca. Mistrz horroru Stephen King zaprasza czytelników na wycieczkę do piekła i z powrotem!
Nowy dom rodziny Ceedów w Ludlow był niewątpliwie dobrym miejscem - przytulną,...
2015-08-06
Czwarty z dziewięciu
Tak, to już czwarty tom “No. 6”. Trochę sponiewierany terminowo, poprzepychany z kąta w kąt, ale w końcu Studio JG oddało nam go do łapek i mam nadzieję, że więcej podobnych obsuw w terminach nie będzie (tak, tak, marzenia ściętej głowy) .
No dobrze, ale ja nie o tym. Przyjęłam zasadę, że mang nie będę recenzowała, więc właściwie nie będzie to recenzja, tylko słów kilka o… No właśnie, o czym?
Ano historia idealnego miasta od początku mi się podobała. Swoją przygodę zaczęłam od anime, które nie mam pojęcia jakim cudem znalazło się na liście rzeczy do obejrzenia. A że miało zdaje się jedenaście odcinków, pochłonęłam je mig w wolnej chwili wymagającej odmóżdżenia. Wrażenie po bliskim spotkaniu z produkcją było bardzo mieszane. Z jednej strony bardzo podobał mi się pomysł, główna intryga i fakt, że dało wyczuć się w tym wszystkim realne problemy postaci i otaczającego ich świata. Efekt popsuty był jednak pędzącą na złamanie karku fabułą oraz częsty i gęsty od kiczu fanserwis. Jak się okazało nie jest to tylko bolączka anime, no ale po kolei.
Odchudzony z kości na ości
Ten kto się interesuje wie, że anime “No.6” powstało na postawie mangi, ta zaś powstała na podstawie light noweli. Idąc tym tropem trzeba zauważyć, że trudno jest zmieścić dziewięć tomów w jedenastu dwudziestominutowych odcinkach, jak również ciężko jest streścić dziewięciotomową powieść w równie dziewięciotomowej mandze. Zresztą na koniec każdego tomu rysowniczka ubolewa, jak wiele scen musiała usunąć i jak bardzo musi popędzać fabułę do przodu. To jednak o czymś świadczy i wprowadza dodatkowy czynnik dezorientujący. Otóż po mangę sięgnęłam, bo byłam ciekawa na ile uzupełnia to, czego nie ma w anime i w sumie do tej pory chyba powinnam być rozczarowana. Bo jakoś nie zauważam tej różnicy, przynajmniej jeżeli chodzi o prowadzenie fabuły. Jest jednak duża różnica w charakterach głównego bohatera. Shion bardzo ucierpiał w animowanej wersji historii. Był wręcz nie do zdzierżenia. W mandze lubię skubańca coraz bardziej, nawet w tej jego momentami chorej naiwności. Mimo wszystko ma zadziora, którego Hinoki Kino (rysowniczka) potrafi świetnie uchwycić w kadrach. Ciepłe kluchy odchodzą gdzieś w dal i to jest bardzo na plus. Zresztą “No. 6” pełne jest krwistych bohaterów, których losy wciągają i pozwalają czytelnikowi się nimi przejmować.
Sam pomysł na główną intrygę jest interesujący, choć nie taki świeży. Antyutopie to temat przemaglowany na milion sposobów w popkulturze. Sukcesem jest zwrócenie na siebie uwagi w tym tłumie i porwanie ludzi za sobą. Ostatnio strasznie rozczarowałam się serią “Więzień labiryntu”, który gatunkowo jest zbliżony do “No. 6” i w tym zestawieniu, manga wypada zdecydowanie lepiej. Właściwie wszystko było by pięknie ładnie, gdyby nie…
A na imię jej Shion było…
Oczywiście Shion to chłopak. I spoko by było, gdyby nie jego pełne zagmatwania relacje ze Szczurem. Próbuję sobie poukładać, co mi tak naprawdę w tym przeszkadza, że nie potrafię dać tej mandze więcej niż pięć/sześć gwiazdek i dochodzę do wniosku, że nie dla mnie jest ten kiczowaty bełkot, który momentami uprawiają główni protagoniści tejże historii.
Znaczy tak, nieokreślona i w pewnym sensie balansująca na krawędzi relacja między Shonem a Szczurem jest w porządku, dopóki autorka nie zmusza ich do gestów i tekstów przyprawiających mnie o facepalma. To drobnostki: jakieś pocałunki na dobranoc, walc na środku pokoju czy deklaracje na wieczną przyszłość. W takich momentach bohaterowie ci całkowicie tracą swój urok, postawieni pod ścianą taniego boys love, czy coś w tym guście. Właściwie to zabawne, że historia sama w sobie jest prowadzona ładnie i ciekawie, a jak pojawia się jakaś żenująca scena, to mam ochotę nie kupować kolejnego tomu.
Tak więc doszłam do wniosku, że najbardziej lubię Shiona i Szczura jako osobne byty, żyjące we własnych (najlepiej oddzielnych) kadrach. Nie przepadam za fanserwisem i uważam, że ta historia mogłaby się spokojnie bez niego obejść. Uczucie wpychania go na siłę nie opuszcza mnie ani przez chwilę, kiedy tylko zaistnieje na kartach mangi.
Jestem ciekawa, jak tę specyficzną relację ujmuje powieść. Dymki kiepsko się sprawdzają, a kiepskie teksty są rodem z taniego romansu. Nie wiem nawet jak to inaczej ująć.
Przyjaciółka doszła ostatnio do wniosku, że Shion mógłby być spokojnie dziewczyną i to było jak olśnienie. Dlaczego nie można było z niego zrobić dziewczyny? Z jego charakterem byłby świetną heroiną, których w mangach (jak i literaturze) jest jak na lekarstwo. No ale jest jak jest i pozostaje jedynie przymykać oko na te wszystkie sugestywne wyznania i gesty, bo poza tym historia mnie wciąga, co jest dość paradoksalne, jak na mnie.
Czwarty z dziewięciu
Tak, to już czwarty tom “No. 6”. Trochę sponiewierany terminowo, poprzepychany z kąta w kąt, ale w końcu Studio JG oddało nam go do łapek i mam nadzieję, że więcej podobnych obsuw w terminach nie będzie (tak, tak, marzenia ściętej głowy) .
No dobrze, ale ja nie o tym. Przyjęłam zasadę, że mang nie będę recenzowała, więc właściwie nie będzie to...
2015-06-23
No i dobrnęłam do końca. Tak! Choć wiele razy byłam pewna, że nie przebrnę kolejnej strony. Z założenia będzie wzniośle, jak na finał przystało. Powinno być też epicko, ale nie będzie, bo autor przegrał walkę z samym sobą.
Droga do wyzwolenia
Brzmi patetycznie? Nawet całkiem, ale dla naszych bohaterów jest czymś ważnym i stanowi motyw przewodni całej serii. Wyzwolenie, ucieczka, walka z zakłamaniem i tym podobne hasła przyświecały Thomasowi i jego kompanom aż przez trzy tomy serii.
“Lek na śmierć” to ostateczne starcie, ostateczne odpowiedzi, ostateczne rozprawienie się z przeszłością, by móc spojrzeć z nadzieją w przyszłość.
(A teraz wróć i spokojnie skreśl całe poprzednie zdanie.)
Thomas wraz z resztą streferów znajduje się ponownie w rękach DRESZCZu. “Próby ognia” pozostawiły nas z pytaniami, co się stało z głównym bohaterem? Dlaczego został zamknięty? I co się przydarzyło jego przyjaciołom?
Jak nie trudno odgadnąć to kolejna próba, po której wszyscy, którzy przeżyli otrzymali możliwość odzyskania swoich wspomnień. Czy wszyscy z niej skorzystają i pomogą znienawidzonej organizacji opracować lek na Pożogę?
A teraz uwaga, w poniższym tekście z pewnością znajdują się spoilery.
W otchłani bezsensu
Jeśli oczekujecie, że ostatnia część trylogii przyniesie trzęsienie ziemi, a wraz z nim satysfakcjonujące rozwiązania fabularne, to myślę, że spora część z was się rozczaruje (muszę przyznać, że zaskakuje mnie wysoka ocena “Prób ognia” i “Leku na śmierć” na portalu lubimyczytac.pl). Książka nie wyjaśnia wielu kwestii, motając się wokół tematu, jak ogłupiała ćma lgnąca do światła. Postępowanie postaci bywa w moim odczuciu zbyt często nielogiczne i głupie, co po raz kolejny wynika z tego, że autor sztucznie próbuje podsycać atmosferę akcją.
“Lek na śmierć” to kolekcja absurdu i braku realizmu. Ktoś może zapytać, o jakim realizmie piszę, skoro ten świat jest inny od naszego?
Otóż bohaterowie to w gruncie rzeczy nastolatkowie. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby “ratowanie świata” nie szło im tak banalnie prosto. Co z tego, że napotykają przeszkody, skoro Dashner, jako dobry wujaszek stwórca, te przeszkody pozwala im z łatwością przeskoczyć.
Jedna, skradziona karta pozwala im na dostęp do - zdaje się - niewyczerpalnego zasobu gotówki. Nie mają problemu z paliwem do swojego górolotu, a jeden ze znajomych okazuje się być wykwalifikowanym pilotem tego latającego cudeńka. O scenach ze związanymi strażnikami nie wspomnę, jak również bezproblemowym zaopatrzeniem się w broń.
Do tego pyskowanie i postępowanie z dorosłymi, jak ze skończonymi idiotami. Dashner dość dobitnie dał do zrozumienia, że świat dorosłych w jego wyobrażeniu składa się z nieporadnych, żałosnych jednostek, pozbawionych jakichkolwiek pozytywnych cech. Nie rozumiem tego, ale może to ja jestem dziwna.
Tak czy inaczej, zbyt dużo tu serii szczęśliwych przypadków. Piątka nastolatków kontra wyszkolona grupa uzbrojonych strażników? Zgadnijcie, kto wygrywa? Element zaskoczenia owszem jest ważny, ale nadal trąci to absurdem i zwyczajną pisarską fuszerką.
Miało być strasznie, niepokojąco a nie jest. Co z tego, że ludzie przemieniają się w krwiożercze monstra? Sam opis ich obrzydliwego stanu nie wystarczy, by wzbudzić emocje. Nie współczułam tym ludziom, właściwie to ich los mnie nie obchodził. A chyba nie o to chodziło?
Nie wybaczę też Dashnerowi tego, co zrobił z moim ulubionym bohaterem serii. Nie chodzi nawet o to, że zaraził go chorobą, nie chodzi też o to, że zginął. Chodzi o to, jak beznadziejnie opisano jego emocje, jak mało miejsca mu poświęcono, przez większość czasu właściwie w ogóle o nim zapominając. Niby nie powinnam się wściekać, bo autor dał się już poznać w swojej stylistyce, ale nie potrafię nie czuć złości, że traktuje swoje postaci tak powierzchownie i nie poświęca im należytej uwagi. Zupełnie jakby ich nie kochał - choć wiem, że to mocny i raczej niesłuszny zarzut, bo każdy pisarz kocha swoje literackie dzieci.
Zawiodło mnie też rozwiązanie wątku Teresy. Nie przepadałam za tą postacią, ponieważ autor uczynił ją zbyt idealną pod wieloma względami, ale to jak postanowił ją zniszczyć kompletnie mi się nie podoba. Naprawdę nie było go stać na nic lepszego?
Kwestię Thomasa - wybrańca - w ogóle pominę milczeniem. Zresztą nic z tego tak naprawdę nie wynikło, prócz tytułu The Chosen One.
Gorzki smak “Leku...”
Rozczarowanie. Ogromne. Gigantyczne wręcz. I nie, nie mam wrażenia, że przesadzam. “Więzień labiryntu” intrygował. Może nie był świetny pod względem stylu, ani specjalnie oryginalny z pomysłu, ale zdecydowanie wciągał i ciekawił. Kolejne książki to równia pochyła dla autora, ukazująca brak wyczucia i tendencję do pobieżnego prowadzenia akcji.
“Lek na śmierć” to bardzo słabe zakończenie. Właściwie do teraz nie mogę uwierzyć, że to wszystko zyskało takie, a nie inne rozwiązanie. Znaczy, owszem, fakt, że wynalezienie leku na Pożogę od samego początku wydawało się nierealne i to, że koniec końców próby zakończyły się fiaskiem, jest jak najbardziej w porządku. Jednak kulminacja akcji jest tak naciągana i kontrolowana przez Dashnera, że odchodziła cała ochota na czytanie. Jak zwykle nie ma tu miejsca na emocje i nie liczy się nikt inny, prócz Thomasa, którego po trzech książkach mam serdecznie dosyć. To naprawdę zła postać męska. Przykro mi panie Dashner.
Ocena 1/10 bez jakichś większych rozterek. I napiszę to: mam nadzieję, że filmy będą lepsze. No.
--------
http://rupieciarnia.xaa.pl/viewtopic.php?p=16036#p16036
No i dobrnęłam do końca. Tak! Choć wiele razy byłam pewna, że nie przebrnę kolejnej strony. Z założenia będzie wzniośle, jak na finał przystało. Powinno być też epicko, ale nie będzie, bo autor przegrał walkę z samym sobą.
Droga do wyzwolenia
Brzmi patetycznie? Nawet całkiem, ale dla naszych bohaterów jest czymś ważnym i stanowi motyw przewodni całej serii. Wyzwolenie,...
2015-06-02
Po długim procesie przechodzenia wraz z Thomasem i resztą Streferów przez to, co przyszykował dla nich DRESZCZ, wreszcie dotarłam do końca. Nie był to niestety przyjemny spacerek, tylko prawdziwy survival - droga męcząca, pełna pułapek i dłużąca się niemiłosiernie. Radzę, przed wyruszeniem w tę podróż, zaopatrzyć się w porządne bukłaki pełne orzeźwiającej, zimnej wody, inaczej grozi wam uschnięcie.
Poza murami labiryntu
Thomas i jego kompani dopiero co wydostali się z pułapki. Część Streferów zginęła w drodze ku wolności, ale nasi bohaterowie jakoś nie mają czasu zbytnio tego rozpamiętywać. Akcja drugiej części rozpoczyna się właściwie z tak zwanej “grubej rury”. Czasu na odpoczynek jest niewiele, a walka o przeżycie staje się jeszcze cięższa - przynajmniej z założenia…
Przyznaję, że byłam bardzo ciekawa, jaką wizję świata ma autor. Miałam też duże obawy, co do tego, jak ten świat przedstawi. Ostatecznie labirynt był czymś zamkniętym - przy czym można było pozwolić sobie na pewnego rodzaju nieścisłości. Otwarty świat to już nie to samo, a Dashner postanowił pójść po najmniejszej linii oporu, co doprowadziło go do narracyjnej i fabularnej klęski.
Posucha i spękana ziemia
Świat, który znamy nie istnieje. W większości został spalony przez zbytnią aktywność słońca. Do tego w mózgach ludzi rozwija się groźny wirus zwany Pożogą i tylko nieliczni są na niego odporni. Thomas i jego przyjaciele muszą przetrwać kolejny test. Dowiadują się, że są zarażeni wirusem i aby przeżyć, muszą dotrzeć do bezpiecznej przystani, by otrzymać lek.
Zarys fabularny wydaje się jak najbardziej w porządku, prawda? Nie jest nowatorski, nie powala oryginalnością, ale wydaje się być logiczny i całkiem na miejscu. Sprawy zaczynają się jednak nieco komplikować i sypać, gdy przyglądamy się szczegółom. I nie, to nie jest czepialstwo, te szczegóły - bynajmniej nie takie drobne - bardzo psują odbiór całości.
Pan Dashner nie radzi sobie ze scenami, gdzie mamy do czynienia z większą ilością bohaterów. Nie podołał zadaniu i chyba sam zdawał sobie z tego sprawę, ponieważ uciekał Thomasem od grupy jak tylko mógł. Zaowocowało to serią dziwnych, wręcz nienaturalnych zwrotów akcji, podczas których Tom przeskakiwał z miejsca do miejsca, z grupy do grupy - a przy okazji miał absolutnie niestrawialne wewnętrzne rozkminy. I tak oto dochodzimy do najpoważniejszego problemu powieści - posuchy emocjonalnej. Wszyscy bohaterowie tej książki zdają się wyprani z uczuć. Nawet jeśli autor sugeruje gniew, smutek, rozpacz, czy niepewność, w ogóle nie udziela się to czytelnikowi. Ani przez moment nie wierzyłam Thomasowi, że tęskni za Chuckiem i boli go jego nieobecność. W dodatku w wielu przypadkach jego rozmyślania się wykluczały. Ja wiem, że chłopak w gruncie rzeczy dorasta i szaleją w nim hormony, ale na litość gorzką, to było bardzo złe.
Tak jak już zaznaczałam, wiele postaci ma potencjał w charakterze. Niestety cała historia skupia się bardzo mocno na Thomasie i nie uświadczymy zbyt wielu scen ze Streferami. A szkoda, bo te sztamaki są o wiele ciekawsze niż zupełnie bezbarwny Thomas. Niestety nie oznacza to, że postaci drugoplanowe nie są papierowe.
Grzechem pana Dashnera jest również pobieżność i pisarskie niedbalstwo. Zaznaczałam już przy okazji “Więźnia labiryntu”, że autor nie wykorzystuje potencjału wykreowanego przez siebie świata. “Próby ognia” utwierdziły mnie w przekonaniu, że to nawet nie dziesięć procent tego, co mógłby nam opowiedzieć, a sama myśl, że pozbawił nas tak kosmicznej przygody napawa mnie smutkiem i złością.
I nie dość, że nie pokazuje nam świata, to jeszcze stwierdził, że może najzwyczajniej w świecie olać większość postaci, które uznał za nieważne dla ogółu. Opisuje, że grupa liczyła około dwudziestu osób, po czym morduje niepotrzebne jednostki, kwitując to stwierdzeniem, że Thomas nigdy nie zamienił ani słowa z tym chłopakiem. W pewnym momencie nasz główny bohater trafia do grupy składającej się z samych dziewczyn. Trafia w sam ich środek! I co? Tylko dwie z około dwudziestoosobowej grupy zasłużyły na to, by dostać imię. Śmiech na sali.
Pożoga
Książka pełna jest kiepskich rozwiązań i wątpliwych zachowań bohaterów. Naprawdę chciałabym móc napisać coś dobrego o tej powieści, ale chyba mi to nie wyjdzie. Oczywiście potencjał był i to nie mały, ale Dashnerowi albo się nie chciało zrobić tego porządnie, albo nie potrafił napisać tego lepiej. Nie wiem, trudno mi to zweryfikować.
Kuleje również przekład, na co zwróciłam już uwagę przy okazji poprzedniej części. Prosty styl autora to jedno, ale zdania w stylu: “Thomas nie odpowiedział, z jego gardła wyrwał się jedynie milczący, udręczony szloch” (s. 305, Próby ognia, Słupsk 2014), to zdecydowanie co innego - czy tylko mi w tym zdaniu coś nie pasuje? (oO’)
Nie obyło się bez tłumaczeniowych wtop, a “Próby ognia” czytało mi się o wiele gorzej niż “Więźnia labiryntu”. To trochę źle rokuje na przyszłość. Czy “Lek na śmierć” podźwignie się z popiołów pożogi? To się okaże. Nie oczekuję już rewolucyjnego, powalającego na kolana zakończenia. Chciałabym tylko móc powiedzieć, że na koniec autor odwalił kawałek solidnej roboty, choć wydaje mi się, że nie powinnam się łudzić. Facet taki ma styl i czas się z tym pogodzić.
Ocena 2/10. Nie ma się co czarować, “Próby ognia” zupełnie się nie bronią. Nie dają nawet żadnych konkretnych odpowiedzi, nie zagęszczają atmosfery, nie budują klimatu. I ja wiem, że to literatura młodzieżowa, ale to żadne wytłumaczenie.
Po długim procesie przechodzenia wraz z Thomasem i resztą Streferów przez to, co przyszykował dla nich DRESZCZ, wreszcie dotarłam do końca. Nie był to niestety przyjemny spacerek, tylko prawdziwy survival - droga męcząca, pełna pułapek i dłużąca się niemiłosiernie. Radzę, przed wyruszeniem w tę podróż, zaopatrzyć się w porządne bukłaki pełne orzeźwiającej, zimnej wody,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-05-11
Moja przygoda z prozą Dashnera zaczęła się od filmu. Do “Więźnia labiryntu” w reżyserii Wesa Balla podchodziłam ostrożnie, z dużą dozą nieufności. Młodzieżowe filmy i literatura zbyt często popadają dziś w śmieszne skrajności, by sięgać po nie bez obaw o własne zdrowie psychiczne, a przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie. Film jednak mile mnie zaskoczył, sprawiając dodatkowo, że poleciałam do księgarni i od razu nabyłam wszystkie trzy części składające się na historię Thomasa i jego kompanów ze Strefy.
Z czym mamy do czynienia?
Wyobraźcie sobie sytuację, że budzicie się w kompletnych ciemnościach. Cały wasz świat się trzęsie i chybocze, zdajecie sobie sprawę, że znajdujecie się w jakimś cholernym, śmierdzącym pudle, a w dodatku kompletnie niczego nie pamiętacie - nawet swojego imienia. Tak właśnie rozpoczyna się “Więzień labiryntu”, książka gatunkowo podchodząca pod tematykę dystopii, fantastyki wymieszanej z science-fiction.
Główny bohater - Thomas - ma około szesnastu lat i trafia do Strefy - jak nazywają to miejsce jego mieszkańcy, których stanowią chłopcy w podobnym do Thomasa wieku. Całość otoczona jest ze wszystkich stron potężnymi murami, za którymi znajdują się groźne ścieżki labiryntu.
Nikt ze streferów nie ma pojęcia, dlaczego znalazł się w tym miejscu, nie pamięta też nic ze swojego przeszłego życia. Chłopcy nie przestają jednak poszukiwać wyjścia z pułapki zgotowanej im przez Stwórców - to jest kogoś, kto musiał ich tu przysłać i od tamtego momentu zapewnia im podstawowe środki ułatwiające przeżycie. Z resztą muszą sobie, lepiej lub gorzej, radzić sami.
Wkrótce po pojawieniu się Thomasa, w pudle dostarczona zostaje tajemnicza dziewczyna, by zapoczątkować groźnie brzmiący “KONIEC”.
Pomysł na fabułę, jak widać, nie jest taki najgorszy. Dashner potrafi nieźle trzymać w napięciu i dość zgrabnie wymyślił sobie całą intrygę, mnożąc pytania i nie odpowiadając na nie do końca w sposób jednoznaczny i oczywisty. W otoczeniu jakim jest labirynt i przy założeniu, że bohaterowie praktycznie nie mają żadnej wiedzy na temat tego, co kryje się poza nim, takie prowadzenie historii jest w miarę bezpieczne i wiarygodne. Jednak moim zdaniem autor nie wykorzystał w pełni potencjału, jakim dysponował przy kreowaniu świata. Może się czepiam, ale wydaje mi się, że wielu momentach pan autor poszedł na łatwiznę, co wychodzi brzydko na jaw przy okazji drugiego tomu. Ale o “Próbach ognia” innym razem.
Krew i kości opowieści.
Czym byłaby fabuła bez postaci? No właśnie i tu pojawiają się problemy. W Strefie żyje około pięćdziesięciu chłopaków z czego faktycznie poznajemy tylko kilku. Nie mówię, że autor miał nas poznać ze wszystkimi, ale jednak w tak małej społeczności trudno pozostać anonimowym, przez co czytelnik czuje się trochę oszukany. Wchodzimy w świat, ale Dashner nie pozwala nam się po nim do końca rozglądać. Mówi się trudno, ale i robi się smutno.
Te kilka postaci, które zaznaczają wyraźnie swoją obecność w książce, też nie powala na kolana głębią charakteru, acz trzeba przyznać, że swój potencjał mają.
Zacznę od głównego bohatera. Ostatnio doszłam do wniosku, że właściwie to nie lubię Thomasa. To znaczy, chłopak nie jest taki zły i denerwujący, uważam, że można było go znacznie gorzej wykreować, ale jest w nim sporo sztuczności i to mi przeszkadza. Mam wrażenie, jakby autor starał się uzyskać równowagę pomiędzy jego ogólną wspaniałością a normalnością/wadami. Zabieg ten jest dość karkołomny i nie wychodzi bohaterowi na dobre. Thomas jest w gruncie rzeczy bezbarwny i nudny. Wszystkie jego pomysły miałam i nadal mam ochotę kwitować: “tak, tak, wszyscy wiemy, że jesteś genialny i ci się uda”.
Minho - przywódca zwiadowców, badających labirynt - jest nieco bardziej wyrazisty. Ma specyficzne poczucie humoru i cięty język oraz cechy prawdziwego dowódcy. Kolejna istotna postać to Newt, były zwiadowca. To chyba w ogóle mój ulubieniec, póki co. Dość mądry i ogarnięty, aż szkoda, że Dashner nie daje mu więcej pola do popisu. Ta dwójka zaprzyjaźnia się z Thomasem, ale właściwie to nie do końca wiadomo na jakiej zasadzie. Znaczy okej, jest jedno zdarzenie, które zdecydowanie łączy Minho i Toma - jednak nie chce spoilerować. Niestety autor nie zamierza zbytnio wgłębiać się w uczucia i emocje bohaterów, przez co siłą rzeczy pozbawia ich naturalności i nie pozwala im żyć własnym życiem.
Z osób, które się jeszcze odznaczają w powieści, warto wymienić Chucka - taki promyczek słońca oraz jedyną dziewczynę w “Więźniu labiryntu” - Teresę. Ta ostatnia jednak kompletnie mnie nie rusza. Piękna i inteligentna, przez co fascynująca niczym rybka pływająca brzuszkiem do góry po powierzchni wody… To takie oklepane i wtórne do bólu. Główny zły Gally też został potraktowany po macoszemu. Skazany jest na nielubienie już za sam wygląd.
Dashner ucieka od głębszego opisywania uczuć, jego bohaterowie są płascy i mało intrygujący. Zastanawiam się czy to strach czy zwyczajne lenistwo kierowały autorem, kiedy obchodził sferę emocjonalną szeroki łukiem.
Co się tyczy przekładu...
Sztuczność to zapewne nie tylko wina Jamesa Dashnera. Polskie wydanie, które to trzymałam w łapkach, wypłynęło na wody naszego rynku z portu mało znanego mi wydawnictwa “Papierowy księżyc”. Nie mam pojęcia jak w innych książkach, ale w “Więźniu labiryntu” można znaleźć prawdziwe gramatyczne koszmarki. Niestety tłumacz był w niektórych momentach zbyt dosłowny, tak że doskonale potrafiłam wyobrazić sobie zdanie po angielsku, a przez to naprawdę cierpi płynność narracji. W oczy rzuciło się też kilka literówek, ale po sadze “Lodu i Ognia” chyba już żadne literówki nie są mi straszne. Co oczywiście nie znaczy, że pochwalam takie zaniedbania. Tak czy inaczej, kompletnego koszmaru nie ma, ale wierzę, że dało się tę książkę przetłumaczyć dużo lepiej.
Żeby nie być jednak tylko czepialską paskudą, muszę pochwalić pracę nad slangiem Streferów. Specyficzny język, jakim się posługują wyszedł dość zgrabnie, a powiedzenie: “zawrzyj twarzostan” stało się moim ulubionym cytatem z książki.
No więc naczepiałam się strasznie, a mimo to całość uważam za całkiem dobrą. Nie żałuję zakupu, ani chwil spędzonych z książką, którą pochłania się szybko i łatwo. Pomysł Dashnera działa na wyobraźnię, trzymając w napięciu, ale jednocześnie niesie ze sobą duży niedosyt. Jak już wspominałam, potencjał jest cudowny i ma się wrażenie, że pisarz jedynie musnął temat końcówkami palców, nie sięgając głębiej. Najwyraźniej nie chciał czy nie potrzebował tego robić, ale to tylko pogłębia mój zawód na tym polu.
Zobaczymy, co przyniosą “Próby ognia” a po nich część trzecia. Czy Dashner mnie zaskoczy niebanalnym rozwiązaniem intrygi, czy pozostawi na głodzie czytelniczym i z kowadłem na łbie? To się okaże.
Moja przygoda z prozą Dashnera zaczęła się od filmu. Do “Więźnia labiryntu” w reżyserii Wesa Balla podchodziłam ostrożnie, z dużą dozą nieufności. Młodzieżowe filmy i literatura zbyt często popadają dziś w śmieszne skrajności, by sięgać po nie bez obaw o własne zdrowie psychiczne, a przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie. Film jednak mile mnie zaskoczył, sprawiając...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-05-11
Akcja tomu obraca się wokół okoliczności śmierci matki Ichiga i z tego powodu w "Bleachu" robi nieco poważniej. Jest dość nostalgicznie, czasem trochę weltschmerzowato, ale generalnie da się to przeżyć. Zapomniałam dodać, że jedną z moich ulubionych postaci jest Tatsuki, przyjaciółka Inoue i koleżanka Ichiga, z którym zna się od najmłodszego smarka i dawała mu nawet wycisk na treningach w dojo. Te jej wspomnienia są urocze.
Wyjątkowo fajna kreska przez dziewięć rozdziałów, dynamiczna walka o dumę z Hollowem, a na sam koniec genialny Isshin Kurosaki. Ojciec Ichiego jeden jedyny raz przestał grać głupa i dobrze mu z tym było ^^
Akcja tomu obraca się wokół okoliczności śmierci matki Ichiga i z tego powodu w "Bleachu" robi nieco poważniej. Jest dość nostalgicznie, czasem trochę weltschmerzowato, ale generalnie da się to przeżyć. Zapomniałam dodać, że jedną z moich ulubionych postaci jest Tatsuki, przyjaciółka Inoue i koleżanka Ichiga, z którym zna się od najmłodszego smarka i dawała mu nawet wycisk...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-05-11
Drugi tom mi się wlekł. Poznajemy lepiej Sado, ponieważ Kubo kontynuuje historię duszy chłopca siedzącej w papużce nimfie. Sama historia zła nie jest - w pewnym momencie nawet łapie za serce - ale źle mi się patrzy na Sado, który sprawia wrażenie ociężałego, naćpanego kretyna, mimo że taki naprawdę nie jest. Jak już wspominałam, w anime mi specjalnie nie przeszkadza, póki co, ale w mandze nie pałam do niego zbytnią sympatią.
W "Goodbye Parakeet, Goodbye My Sista" pierwszy raz pojawia się Kisuke Urahara - ekscentryczny właściciel sklepu z... właściwie to do końca sama nie wiem z czym XD Jego współpracownikami są: Tessai Tsukabishi, Jinta Hanakari i Ururu Tsumugiya. Osobiście nie znoszę Jinty. NIE-ZNO-SZĘ! Brrr...
Poza tym pojawia się coś takiego jak zmodyfikowana dusza i jest nawet śmiesznie, choć mówiąc szczerze, nie mogłam się doczekać, aż przez to przebrnę...
Ach, i zapomniałam dodać, że Ichigo cały czas zachowuje się jak amerykański gliniarz XD Te jego teksty czasami bolały. Nadal uwielbiam Rukię, jest cudowna. Póki co, najlepsza ^^
Drugi tom mi się wlekł. Poznajemy lepiej Sado, ponieważ Kubo kontynuuje historię duszy chłopca siedzącej w papużce nimfie. Sama historia zła nie jest - w pewnym momencie nawet łapie za serce - ale źle mi się patrzy na Sado, który sprawia wrażenie ociężałego, naćpanego kretyna, mimo że taki naprawdę nie jest. Jak już wspominałam, w anime mi specjalnie nie przeszkadza, póki...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-05-11
Wymęczyłam wreszcie pierwszy tom mangi. Nie, nie dlatego, że jest zły, ale dlatego, że ze dwa lata temu już raz czytałam początek "Bleacha" i teraz niesamowicie trudno mi się do tego wracało. Robiłam podchody kilkanaście razy i zawsze się nie udawało. Ale w końcu jest ^^
Punkt dla mnie. "The Death And The Strawberry" zasługuje na mocne osiem, w skali od 1 do 10. Kreska może i krzywa, dość twarda, że tak napiszę, ale bardzo pasująca do całości historii. Ichigo jest tu całkiem znośny, jeszcze nie razi zajebistością i człowiek nie ma ochoty mruczeć: "umrzyj".
Absolutnie w pierwszych rozdziałach zachwyca mnie Rukia, pokazana jako baba z jajami. Nie pierdzieli się z niczym i wali prosto z mostu co trzeba, a dodatkowo podkrada ciuchy siostrze Ichiga.
Co do fabuły - mamy tu do czynienia z historią o tym, jak Ichigo stał się shinigami. Warto nadmienić, że chłopak od początku jest wyjątkowy: widzi duchy i emanuje nieprzeciętnie potężną duchową energią, która jest jak wabik na przerażające monstra zwane Hollowami.
Powoli tez poznajemy rodzinę Ichiga (Karin <3) oraz jego przyjaciół. Akurat w pierwszym tomie mamy całkiem ładną opowieść o Orihime Inoue - koleżance z klasy Ichiego. Ostatni rozdział skupia się z kolei na Sado Yasutorze - kolejny trudny fragment do przebrnięcia, bo nie przepadam za tą postacią. Znaczy - w anime mi nie przeszkadza aż tak bardzo, ale w mandze odczuwa się to jakoś zupełnie inaczej XD
Nom. 8/10. I miejmy to już za sobą ^^
Wymęczyłam wreszcie pierwszy tom mangi. Nie, nie dlatego, że jest zły, ale dlatego, że ze dwa lata temu już raz czytałam początek "Bleacha" i teraz niesamowicie trudno mi się do tego wracało. Robiłam podchody kilkanaście razy i zawsze się nie udawało. Ale w końcu jest ^^
Punkt dla mnie. "The Death And The Strawberry" zasługuje na mocne osiem, w skali od 1 do 10. Kreska może...
2013-05-29
Okej, tom spodobał mi się bardziej, niż przypuszczałam - głównie dlatego, że mało w nim Ichiga i Ishidy. Zaczyna się strasznie. Naprawdę strasznie. Głupota obu panów warta jest przełożenia jednego i drugiego przez kolano, i spuszczenia im solidnego lania za to, co zrobili. Nie ma to jak zakładanie się o pierdoły, bo komuś się wydaje, że pozjadał wszystkie rozumy i ma się za nie wiadomo kogo... Uch, można zjeść sobie nerwy, czytając zwykłą mangę.
Na szczęście obyło się bez "Quincy pride", choć to oznacza, że będzie w kolejnym tomie, a to nie nastraja mnie pozytywnie oO'
W tomie piątym mamy za to historie Chada i Orihime jak zyskują swoje moce. I przyznaję, że czytało mi się to bardzo dobrze. Może dlatego, że razem z Chadem występowała Karin, a Orihime naprawdę zyskuje moją coraz większą sympatię. Muszę też wspomnieć o Tatsuki, która póki co, jest jedną z moich ulubionych postaci w ogóle. I tak wiem, że to żeńska wersja Ichiga, ale jakoś bardziej znośna (może dlatego, że nie jest przeświadczona o swojej zajebistośći?). Żałuję, bo wiem, że później jest zepchnięta na margines - a ja ją naprawdę lubię, ma babka jaja.
Okej, tom spodobał mi się bardziej, niż przypuszczałam - głównie dlatego, że mało w nim Ichiga i Ishidy. Zaczyna się strasznie. Naprawdę strasznie. Głupota obu panów warta jest przełożenia jednego i drugiego przez kolano, i spuszczenia im solidnego lania za to, co zrobili. Nie ma to jak zakładanie się o pierdoły, bo komuś się wydaje, że pozjadał wszystkie rozumy i ma się za...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-06-03
Tak, nareszcie skończyła się potyczka Ichiga z Ishidą, znaczy się, który z nich pokona więcej Hollowów. Czy wspominałam już, że jednego i drugiego przełożyłabym przez kolano i spuściła takie manto, że pamiętaliby do końca życia? Ekhm, tak. No więc generalnie w tomie mamy opowieść wyjaśniającą, czemu Uryuu tak bardzo nienawidzi shinigami (jego tekst: "Jestem Quincy i nienawidzę shinigami" jest mega-wkurzający). Generalnie męczyłam tę część okropnie i naprawdę byłam szczęśliwa, kiedy w końcu rozprawili się z tym wielkim menosem. Choć teraz z kolei zaczyna się psucie Rukii...
Wreszcie pojawiają się Renji i Byakuya. Wreszcie było dużo Urahary. I jeszcze zjawiła się Yoruichi na dokładkę <3
Kreska jest naprawdę fajna, choć pierwszy rysunek Byaku i Renjiego absolutnie mnie przeraził. Byli makabrycznie krzywi i śmieszni... Ale wszystko rekompensowały zabójcze miny Ichiga i świetne ujęcia twarzy Urahary <3 ^^
To by było chyba wsio.
Tak, nareszcie skończyła się potyczka Ichiga z Ishidą, znaczy się, który z nich pokona więcej Hollowów. Czy wspominałam już, że jednego i drugiego przełożyłabym przez kolano i spuściła takie manto, że pamiętaliby do końca życia? Ekhm, tak. No więc generalnie w tomie mamy opowieść wyjaśniającą, czemu Uryuu tak bardzo nienawidzi shinigami (jego tekst: "Jestem Quincy i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-06-06
Akcja ładnie się rozwija. Póki co - o dziwo - autor unika zbędnych dłużyzn, a nawet jak w czasie potyczki gadają, nie jest to ani trochę nudne.
Po tym tomie wiem już na pewno, że Urahara zalicza się do moich ulubionych postaci (choć w sumie wiedziałam to wcześniej, a lektura tylko utwierdziła mnie w przekonaniu). Absolutnie niesamowite jest jego poczucie humoru i granie głupa. Tym bardziej robi to wrażenie, gdy nagle Urahara zaczyna zachowywać się bardziej poważnie. Sceny, gdy trenuje Ichiga są naprawdę dobre i pozbawione głupiego gadania. Co więcej, są świetnie narysowane. Wtrącenia z Soul Society są miłym urozmaiceniem, tym bardziej, że po raz pierwszy pojawia się Ichimaru i Kenpachi.
Co jeszcze? Hmmm.
Tłumaczenia się nie czepiam, bom dobry człowiek. Póki co historia nabrała ładnego rozpędu i oby była utrzymana w tym tonie jak najdłużej - co skądinąd wiem, że jest tylko pobożnym życzeniem.
Akcja ładnie się rozwija. Póki co - o dziwo - autor unika zbędnych dłużyzn, a nawet jak w czasie potyczki gadają, nie jest to ani trochę nudne.
Po tym tomie wiem już na pewno, że Urahara zalicza się do moich ulubionych postaci (choć w sumie wiedziałam to wcześniej, a lektura tylko utwierdziła mnie w przekonaniu). Absolutnie niesamowite jest jego poczucie humoru i granie...
2013-06-06
Ach, wreszcie zaczęło się coś dziać. Co prawda od teraz Rukia będzie miała ciężkiego weltschmerza, ale całkowicie rekompensują to pojawiające się nowe postaci. Demoniczny jak demon Byakuya ;D i Renji, który wyjątkowo przypomina w tym tomie małpiszona. Jego walka z Ichigiem jest dość długa, ale generalnie nie boli. Dużo się dzieje i nawet gadki-szmatki przy naparzaniu się na miecze nie drażni jak zwykle. No więc, Ichi dostaje lanie, pozostawiony na ulicy, czeka na pewną śmierć i jest świadkiem jak Rukia odchodzi do Soul Society. Oczywiście główny bohater przeżyje, bo gdyby umarł, nie byłoby to zgodne z terminem głównego bohatera - biorąc pod uwagę liczbę tomów.
Ichiego z bruka zgarnia Urahara. Lekko szurnięty właściciel sklepu oferuje chłopakowi, że przez dziesięć dni będzie go trenował, a potem pomoże mu się dostać do Soul Society, by mógł uratować Rukię przed wyrokiem, jaki na nią zapadł za złamanie prawa. Hmm, trening jest nietypowy, przede wszystkim ze względu na trenera. Urahara to mistrz w nie mówieniu najistotniejszych rzeczy, zatajania bardzo ważnych faktów, kombinator i wredna podłota, która udaje głupka. Arcymistrz beztroskiego tłumaczenia rzeczy ostatecznych: "If that reaches all the way to your chest, it'll make a hole in your chest and you'll become a hollow. The end" po czym następuje serduszko, a na obrazku widzimy durnowatą, ucieszoną mordę Urahary <3
Ishida jak zwykle jest wkurzający. Do akcji wrócili też Chad i Orihime, których ma trenować kot Yoruichi. Dzieje się fajnie, tempo się zwiększyło i nie powiewa nudą. Póki co, jeden z lepszych tomów ^^
Ach, wreszcie zaczęło się coś dziać. Co prawda od teraz Rukia będzie miała ciężkiego weltschmerza, ale całkowicie rekompensują to pojawiające się nowe postaci. Demoniczny jak demon Byakuya ;D i Renji, który wyjątkowo przypomina w tym tomie małpiszona. Jego walka z Ichigiem jest dość długa, ale generalnie nie boli. Dużo się dzieje i nawet gadki-szmatki przy naparzaniu się na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-06-09
Póki co historia nie traci rozpędu i to mi się podoba. Nie ma zbędnych dłużyzn i generalnie akcja zgrabnie płynie do przodu. Pojawiają się nowe postaci: Ichimaru, Ganju, Kūkaku i Aizen - sprawiający wrażenie najniewinniejszego człowieka pod słońcem. Jedno co mnie wkurza to głupota głównego bohatera. Znaczy, ja naprawdę rozumiem zamysły i to, że piętnastolatek nie ma oleju w głowie, ale to co Ichigo czasem odpierdziela to witki człowiekowi opadają i mózg domaga się spaceru. Poza tym wszystko jest naprawdę świetne: bardzo fajna kreska, postacie rysowane z ciekawych perspektyw, zabójcze miny Ichiego i reszty bandy, ładnie narysowana Jej Kotowatość Yoruichi <3
Co do fabuły: Ichigo, Inoue, Chad i Ishida trafiają wreszcie i nareszcie do Soul Society. Misja bojowa: "Na ratunek Rukii" jest jak najbardziej w toku, choć Ichigo zdaje się nader często zapominać, po co przenieśli się do Miasta Dusz. No ale kto by się tym przejmował? Na pewno nie postać ociekająca zajebistością ;]
I ja wiem, że powinnam to traktować z przymrużeniem oka, ale nie mogę sobie darować tej odrobiny złośliwości i marudzenia.
Póki co historia nie traci rozpędu i to mi się podoba. Nie ma zbędnych dłużyzn i generalnie akcja zgrabnie płynie do przodu. Pojawiają się nowe postaci: Ichimaru, Ganju, Kūkaku i Aizen - sprawiający wrażenie najniewinniejszego człowieka pod słońcem. Jedno co mnie wkurza to głupota głównego bohatera. Znaczy, ja naprawdę rozumiem zamysły i to, że piętnastolatek nie ma oleju w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-06-19
Dobra, kolejny tom był nieco nużący, nie porwał mnie jak kilka przed nim. Prawdę mówiąc, myślałam, że Kūkaku nigdy już ich nie wystrzeli z tej cholernej armaty. Wreszcie jednak po wielu zmaganiach między bohaterami (patrz Ganju-Ichigo), kobiecinie udaje się wysłać ich w stronę siedzib Shinigami. W skutek kolejnych nieporozumień grupa ulega rozpadowi. Bohaterowie podzieleni w pary (prócz biednego Chada), spadają w różne części Seireitei.
Ichigo i Ganju natykają się na Ikkaku i Yumichikę. O ile Pana Lalusia lubię, o tyle nie przepadam za Ikkaku. Przyznaję jednak, że jego walka z Ichigiem była naprawdę świetnie narysowana. Zresztą już od jakiegoś czasu jakość rysunku jest naprawdę dobra i w zasadzie nie ma się pod tym kątem czego czepiać. Uwielbiam miny Ichiga, albo ledwie szkice zdezorientowanych (i/lub zszokowanych) Chada, Ishidy i Inoue ^^ Bardzo podoba mi się też Kūkaku, którą nie szpecą nawet te jej nienaturalnie wielkie cycki. Lubię jej wyraz twarzy, Kubo rysuje ją z prawdziwym zadziorem.
Nom. To chyba tyle, co do tomu 10.
Dobra, kolejny tom był nieco nużący, nie porwał mnie jak kilka przed nim. Prawdę mówiąc, myślałam, że Kūkaku nigdy już ich nie wystrzeli z tej cholernej armaty. Wreszcie jednak po wielu zmaganiach między bohaterami (patrz Ganju-Ichigo), kobiecinie udaje się wysłać ich w stronę siedzib Shinigami. W skutek kolejnych nieporozumień grupa ulega rozpadowi. Bohaterowie podzieleni...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
To co boli w "Sprzedawcy strachu" to fakt, że sam pomysł miał fajny potencjał. Temat przecież jest nośny i rozległy, więc można dać mu się porwać, wsiąkając w filmowy świat kingowych ekranizacji na wiele, wiele godzin. Dlaczego tak się nie stało?
Odpowiedź jest banalnie prosta.
Autor poszedł po najmniejszej linii oporu i w mojej opinii odwalił zwyczajną fuszerkę. O samych książkach Kinga można by pisać dużo i namiętnie, a dodając do tego ekranizacje (nie ważne czy te bardzo dobre, czy te bardzo złe) powinniśmy otrzymać tekst wciągający, kipiący energią.
Robert Ziembiński pisze przeiceż we wstępie, że jego książka to próba stworzenia "czegoś na kształt biografii pisarza, opowiadanej przez pryzmat adaptacji jego dzieł, oraz małą historię kina grozy (i nie tylko) w pigułce" (s.23). I owszem można tu znaleźć pewne wątki biograficzne, można znaleźć trochę informacji o kinie i na upartego dopatrzeć się nawet zarysu jakiejś jego ewolucji, ale szczerze? Nie jest to nic, czego nie jesteśmy w stanie dowiedzieć się obecnie z internetu (a dodajmy, że "Sprzedawca..." został wydany w 2014 roku). Co więcej autor nie sili się, by zgłębić temat - bierze na tapetę kolejne filmy i seriale, opowiada o nich beznamiętnie, czasami przytaczając jakieś ciekawostki czy anegdotki, które mają ożywić tekst, ale wypada to naprawdę słabo i nie ratuje sytuacji.
Brakuje mi tutaj chęci zrobienia czegoś więcej, wyjścia poza sztywne ramy wypluwania z siebie kolejnego opisu, byle tylko odhaczyć następny tytuł na liście. Taki osąd może wydawać się niesprawiedliwy, ale ja oczekiwałam czegoś więcej. Nie widzę tutaj ani próby budowania biografii Kinga, ani przedstawienia rzetelnego obrazu zmian zachodzących w kinie. Bo stwierdzenie, że coś zmieniło amerykańskie kino to za mało, kiedy na wstępie obiecuje się więcej. Wszystko tutaj to fakty znane i nie czuję, że autor musiał się specjalnie wysilić, żeby je zebrać i uporządkować. A szkoda, bo potencjał na ciekawą opowieść był i to bardzo duży.
Jest jeszcze coś, co mnie niesamowicie drażniło w tej książce. Bo o ile mogę wybaczyć ubogą treść, choć oczekiwałam po książce dużo więcej (widocznie taki był koncept Ziembińskiego, spoko), to absolutnie nie mogę zignorować kiepskiego stylu.
Są momenty, które czyta się całkiem dobrze, ale niestety zdarzają się stylistyczne wpadki i toporne zdania, które - ma się wrażenie - są pozostałościami innych zdań, ale ktoś źle je pozmieniał i nie wszystko dobrze poprawił. Plus naprawdę spora ilość literówek. Ziembiński jest pisarzem i dziennikarzem - to było moje pierwsze spotkanie z jego piórem i przyznaję, zadziwił mnie fakt, że znalazłam w tekście tyle błędów. Obstawiam, że książka nie uświadczyła korekty, co jest smutne i boli. Jeśli korektą jednak ktoś się zajął (a takiej informacji brakuje na odwrocie karty tytułowej) to zasługuje na ocenę mierną.
Czy warto sięgać po "Sprzedawcę strachu"? Jeśli nie macie zielonego pojęcia o adaptacjach, projektach i inspiracjach Stephena Kinga to wydaje mi się, że można od tej książki zacząć swoją przygodę z tym tematem. Oczywiście jeśli nie macie pod ręką internetu, względnie nie chce wam się szperać w jego odmętach w poszukiwaniu informacji na własną rękę.
Ktoś, kto zna twórczość Kinga na wylot, żywo interesuje się kinem i dawno już zgłębił tajniki romansu mistrza literatury grozy z dużym i małym ekranem, nie znajdzie tutaj niczego dla siebie. Szkoda marnować czas i nerwy (bo stylistyka i literówki bolą).
A szkoda, bo gdyby Ziembiński pokusił się o ciekawą analizę książek i ich filmowych adaptacji, mogłoby wyjść coś naprawdę ciekawego i wartościowego. A tak mamy w sumie niepotrzebną pozycję, która funkcjonuje chyba tylko dlatego, że nazwisko King sprzedaje się samo z siebie (proszę,spójrzcie tylko jak wygląda okładka...).
Nie wątpię, że Ziębiński naprawdę lubi prozę Kinga, nie wątpię, że pisanie tej książki sprawiało mu frajdę. Wykonanie jednak każe mi wątpić w sens powstania tego dzieła, bo wystarczyło włożyć odrobinę więcej wysiłku, by powstało coś naprawdę fajnego i przede wszystkim ciekawego.
To co boli w "Sprzedawcy strachu" to fakt, że sam pomysł miał fajny potencjał. Temat przecież jest nośny i rozległy, więc można dać mu się porwać, wsiąkając w filmowy świat kingowych ekranizacji na wiele, wiele godzin. Dlaczego tak się nie stało?
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toOdpowiedź jest banalnie prosta.
Autor poszedł po najmniejszej linii oporu i w mojej opinii odwalił zwyczajną fuszerkę. O samych...