-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant12
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać410
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
Biblioteczka
Requiem dla Brooklynu.
Według mnie istnieją dwa typy dobrej literatury. Jeden objawia się tym, że nie możesz oderwać się od książki, ściskasz i przytulasz ją do siebie, pożerasz bezwiednie stronę po stronie, bo to jest silniejsze, a wszystko wokół przestaje istnieć (przykład: Stephen King). Drugi wymaga przystanków, odpoczynku, zapalenia kilku papierosów, przemyślenia pewnych spraw, ponieważ nie jesteś w stanie na raz przyswoić i przetworzyć tak wielkiego ładunku trudnych, nierzadko skrajnych emocji. "Piekielny Brooklyn" zalicza się do tego drugiego typu, który można by określić: "ryje psyche". W swojej biblioteczce mam specjalną (możliwe, że najukochańszą, to zależy od nastroju) półkę o takiej nazwie. Znajdują się na niej dzieła Anthony’ego Burgessa, Williama S. Burroughsa, Cormaca McCarthy’ego, Nicka Cave’a czy Sarah Kane. Do tego zaszczytnego grona dołączył Hubert Selby Jr, wcześniej znany mi tylko z faktu, że to właśnie jego pióro umożliwiło Aronofsky'emu popełnienie jednego z filmowych arcydzieł, jakim jest "Requiem dla snu".
A więc witamy w Brooklynie, gdzie wszędzie czuć zapach zgnilizny i rozkładu ludzkiej moralności. Banda pokręconych bohaterów: młodociani przestępcy-zboczeńcy (z hultajem Vinniem na czele), transwestyci i homoseksualiści (najlepiej chyba napisana postać - nie rozstająca się z benzedryną i marihuaną, "ciota o ambicjach intelektualnych", Georgette), cichodajki i dziwki pełną gębą (Tralala, złodziejka i prostytutka, która stacza się na ostatnie dno)... Najznakomitszy sort patologii i dewiacji podsycanych wybuchową mieszanką alkoholu i narkotyków. Ostatnia część, "Koda", stanowi zestaw krótkich scen ukazujących konkretne zachowania ludzi całkiem wyzutych ze współczucia, wzajemnego zrozumienia, o szacunku nie wspominając. Ale to wszystko to po prostu gorączkowe próby przetrwania w bezlitosnym Brooklynie lat '50 XX wieku, gdzie w każdym zaułku czai się diabeł.
Brooklyn sam w sobie jest uczestnikiem dramatu. Urodzony i wychowany w tej najludniejszej dzielnicy Nowego Jorku autor opisuje to, co, jako zmagający się z ciężką chorobą i biedą wyrzutek, miał okazję zaobserwować. Co czyni lekturę jeszcze bardziej ciekawą, w swoim przekazie doprawdy brutalnie rozprawia się z regułami sztuki pisarskiej. Zupełnie bezceremonialnie traktuje gramatykę i interpunkcję: zdaje się, że im szybsze tempo wydarzeń, tym mniej kropek i przecinków. Gdy wpadnie w trans, zapomina nawet o akapitach, a zamiast apostrofów używa ukośników, bo znajdują się w wygodniejszym miejscu na klawiaturze (to fakt, o którym wspomina w posłowiu tłumacz, Maciej Potulny). Żadnych ozdobników, wyłącznie realizm. Porywający strumień świadomości. Nie chcąc przerywać go i nie pozwalając czytelnikowi odetchnąć ani na chwilę, nie pozwalając choćby na mrugnięcie powiek, dialogów w żaden sposób nie oddziela autor od reszty tekstu, przez co często nie wiadomo, kto wypowiada daną kwestię - z Brooklynu dobiega nas tylko zbiorowy, a więc bezosobowy zgiełk. Nie ma miejsca na litość, bo nie ma nad kim się litować.
Może zdarzyć się, że w czytelniku załączy się jakiś odruch obronny, i zapyta czytelnik sam siebie: czy to nie jest przypadkiem jedno wielkie przegięcie? Celowa kontrowersja, szok dla szoku? Można sobie to i tak tłumaczyć. Można oszukiwać się, że to nie jest prawda.
Literatura dająca w pysk. Prawdziwa perełka dla tych, którzy, jak ja, uwielbiają dostawać w pysk. Jak wygląda amerykański sen? Nie wiem. Za to dzięki lekturze "Piekielnego Brooklynu" mam niezwykle ostry obraz tego, jak wygląda amerykański koszmar.
Requiem dla Brooklynu.
Według mnie istnieją dwa typy dobrej literatury. Jeden objawia się tym, że nie możesz oderwać się od książki, ściskasz i przytulasz ją do siebie, pożerasz bezwiednie stronę po stronie, bo to jest silniejsze, a wszystko wokół przestaje istnieć (przykład: Stephen King). Drugi wymaga przystanków, odpoczynku, zapalenia kilku papierosów, przemyślenia...
"Requiem for a dream" - cóż to za niezwykły tytuł. Zamykający w sobie całą treść i całe znaczenie powieści. Requiem dla snu, który jako jedyny może przynieść ukojenie, lecz, choć tak wyczekiwany, nie przychodzi. Requiem dla marzeń, które się nigdy nie spełnią. Requiem dla jakiejkolwiek próby ucieczki w cudowną nierzeczywistość.
Sara łyka garście tabletek odchudzających, by wcisnąć się w ukochaną, piękną czerwoną sukienkę i spełnić swój nowy życiowy cel: wystąpić w telewizji. Harry, Tyrone i Marion, ogarnięci wizją szybkiego zysku ze sprzedaży heroiny, od czasu do czasu, dla relaksu "walą sobie po działeczce". Wszyscy mieli wielkie plany, wszyscy mieli dobre chęci. Wszyscy "wiedzieli że w każdej chwili mogą przestać jeśli tylko zechcą. Gdyby kiedykolwiek zechcieli przestać". Czas płynie. Lato nagle się kończy i przychodzi zima. Sara nie zauważa nawet, że jej pomiętą sukienkę broczą plamy. Harry, Tyrone i Marion pewnej nocy budzą się bez pieniędzy, bez towaru i na głodzie. "Każdy dzień obnażał coraz więcej faktów przed którymi nie dało się już uciec więc choroba dokonywała natychmiastowej i automatycznej racjonalizacji przekształcając prawdę w jej dające się zaakceptować wynaturzenie". Na końcu wszyscy są owładnięci obsesją, a obsesja "degradowała duszę, pchając jednostkę do czynów niegodnych zwierzęcia, niegodnych nawet rannego zwierzęcia, niegodnych niczego i wszystkiego czym nie chcieli być". Co się stało? W którym momencie sen zamienił się w koszmar? Tego nie wie nikt. A przecież istniała kiedyś miłość, miłość matki do syna i syna do matki, miłość mężczyzny do kobiety z wzajemnością. Istniało współczucie, istniała prawda. Został tylko niemożliwy do uśmierzenia ból otwartych ran, na które kapią słone łzy.
Styl Huberta Selby Jra jest wyjątkowy. Przekonałam się o tym czytając debiutancki "Piekielny Brooklyn", i jeszcze bardziej utwierdziłam się w tym przekonaniu teraz. Zagmatwany i obezwładniający niczym pajęcza sieć, bezwzględny jak potwór, który ani myśli wypuścić z raz zaciśniętych szczypiec. Duszny, gęsty i kleisty (brak wyodrębnionych dialogów, igranie z interpunkcją), a za razem w jakiś sposób... lekki, bo pozbawiony patosu i niewymuszony. Nikt tak jak ten autor nie zdołał wzbudzić mojego zachwytu nad opisem przeżuwanej czekoladki. Nikt nie poruszył tak subtelnym, a jednocześnie dobitnym przedstawieniem niezliczonej liczby sposobów, w jakie człowiek potrafi oszukiwać nie tylko innych, ale przede wszystkim samego siebie, jak potrafi niszczyć i palić jeden most za drugim, nie zdając sobie sprawy, że świat wokół niego się rozpada. "Człowiek robi to co trzeba. I to wszystko". Mam za sobą kilka książek autorów, którym wydawało się, że mają pojęcie o tym, czym jest uzależnienie. Temu autorowi nic się nie wydaje, ten autor wie. Czytelnik, który w i e, bez trudu wychwyci dobrze znane schematy zarówno zachowań, jak i myślenia. Tutaj nie ma miejsca na ściemę.
Nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem, ale w tym przypadku (jedynym przypadku ever) fakt, że najpierw widziałam film, a dopiero potem przeczytałam książkę, zadziałał na korzyść książki. Bo jak wyobrazić sobie Sarę inaczej, niźli jako wcielającą się w nią (będącą nią) Ellen Burstyn? I jak tu obyć się bez dźwięków genialnej muzyki Clinta Mansella, na wpół świadomie odtwarzanych przez umysł podczas lektury?
"(...) i zapamiętaj sobie bejbe że piękno to tylko pozłotka a brzydota przenika aż do głębi".
"Requiem for a dream" - cóż to za niezwykły tytuł. Zamykający w sobie całą treść i całe znaczenie powieści. Requiem dla snu, który jako jedyny może przynieść ukojenie, lecz, choć tak wyczekiwany, nie przychodzi. Requiem dla marzeń, które się nigdy nie spełnią. Requiem dla jakiejkolwiek próby ucieczki w cudowną nierzeczywistość.
Sara łyka garście tabletek odchudzających, by...
"Skowyt" naprawdę t r z e b a czytać na głos. Może w akompaniamencie jakiejś psychodelicznej muzyki... Albo i nie - w ciszy, bo sam poemat pachnie cudownie nielegalnym szaleństwem. Literacka celebracja. Pokażcie mi drugi utwór z takim klimatem, z tak silnie wyczuwalnymi emocjami, podany w tak oszałamiającej formie.
Jeżeli ktokolwiek kiedykolwiek szedł pod prąd, był to Allen Ginsberg.
"Skowyt" naprawdę t r z e b a czytać na głos. Może w akompaniamencie jakiejś psychodelicznej muzyki... Albo i nie - w ciszy, bo sam poemat pachnie cudownie nielegalnym szaleństwem. Literacka celebracja. Pokażcie mi drugi utwór z takim klimatem, z tak silnie wyczuwalnymi emocjami, podany w tak oszałamiającej formie.
Jeżeli ktokolwiek kiedykolwiek szedł pod prąd, był to...
Trudno silić się na oryginalność - i ja trafiłam na tę książkę za sprawą filmowej adaptacji. O ile film wywarł na mnie ogromne wrażenie, o tyle książka... Właściwie trudno mi ją nawet ocenić, bo to, co się na nią składa, to w zasadzie tylko zbiór suchych wspomnień, podpartych szpitalnymi kartotekami. Porywającą fabułą nazwać tego nie można. Z drugiej strony docenić trzeba fakt, że Susanna Kaysen zechciała podzielić się z nami kawałkiem swojego najbardziej intymnego świata. I że zrobiła to bez niepotrzebnego zadęcia; była też łaskawa nie maltretować nas przekoloryzowanymi historyjkami o wariatach, jakimi bombardowani jesteśmy w tego typu literaturze. Tak czy inaczej, mnie osobiście nic w "Przerwanej lekcji muzyki" nie zaintrygowało. Sama od lat zmagam się z, nazwijmy to, pewnymi problemami, i większość nasuwających się po lekturze pytań zadałam sobie już niejednokrotnie, do wielu wniosków z kart tej powieści doszłam dawno temu.
Daję neutralną piątkę.
Trudno silić się na oryginalność - i ja trafiłam na tę książkę za sprawą filmowej adaptacji. O ile film wywarł na mnie ogromne wrażenie, o tyle książka... Właściwie trudno mi ją nawet ocenić, bo to, co się na nią składa, to w zasadzie tylko zbiór suchych wspomnień, podpartych szpitalnymi kartotekami. Porywającą fabułą nazwać tego nie można. Z drugiej strony docenić trzeba...
więcej mniej Pokaż mimo toWstrząsająca lektura. Jedna z tych, o których nigdy się nie zapomina. Napisana tak pięknie okrutnym językiem - miejscami urzekającym prostotą, gdzie indziej poruszającym liryzmem - że serce podchodzi do gardła. W świecie "Drogi" dobro wydaje się być jakimś archaicznym słowem. Wszędzie popiół i zwęglone ludzkie morale. Czy ostatni człowiek na Ziemi będzie wiedział, że jest ostatnim człowiekiem na Ziemi? Dwóch bezimiennych, lecz jakże wyjątkowych bohaterów. I to zakończenie... Cudowna, wżynająca się w duszę opowieść. Chyba tylko ktoś zupełnie nieczuły pozostałby wobec niej obojętny. Najwyższa ocena pod absolutnie każdym względem.
Wstrząsająca lektura. Jedna z tych, o których nigdy się nie zapomina. Napisana tak pięknie okrutnym językiem - miejscami urzekającym prostotą, gdzie indziej poruszającym liryzmem - że serce podchodzi do gardła. W świecie "Drogi" dobro wydaje się być jakimś archaicznym słowem. Wszędzie popiół i zwęglone ludzkie morale. Czy ostatni człowiek na Ziemi będzie wiedział, że jest...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wybuchowa mieszanka dojmującego smutku, perwersyjnego humoru, nonszalancji, dekadencji i grozy. Nie tak odurzająca, jak pierwsze dzieło Cave'a (z nią zresztą mało co może się równać - "Oślica" po prostu wgniata w podłogę), lecz niewątpliwie posiadająca swój wyjątkowy, pokręcony urok. Powieść drogi i studium relacji międzyludzkich w jednym.
Chciałoby się nienawidzić tego durnia Bunny'ego. Ja po pewnym czasie zorientowałam się, że mu współczuję.
Czy, cytując Bukowskiego, "szaleńcy i pijacy są ostatnimi świętymi na świecie"? Całkiem możliwe...
Wybuchowa mieszanka dojmującego smutku, perwersyjnego humoru, nonszalancji, dekadencji i grozy. Nie tak odurzająca, jak pierwsze dzieło Cave'a (z nią zresztą mało co może się równać - "Oślica" po prostu wgniata w podłogę), lecz niewątpliwie posiadająca swój wyjątkowy, pokręcony urok. Powieść drogi i studium relacji międzyludzkich w jednym.
Chciałoby się nienawidzić tego...
Uwielbiam wszystko, co jest związane z Twin Peaks, uwielbiam pamiętniki. Wciągnęło mnie. I bardzo często, czytając słowa Laury, czułam się, jakbym czytała moje własne słowa.
Uwielbiam wszystko, co jest związane z Twin Peaks, uwielbiam pamiętniki. Wciągnęło mnie. I bardzo często, czytając słowa Laury, czułam się, jakbym czytała moje własne słowa.
Pokaż mimo to
Mam z tą książką problem.
Poniżej moich oczekiwań - o wiele bardziej podobała mi się "Kraina chichów". W zasadzie - mimo swych osobliwych niezwykłości - przewidywalna. Zbyt chaotyczna, niedopracowana. Chwilami miałam wrażenie, że autor stroił sobie ze mnie żarty, między omamki niczym po kwasie wplątując tak poważny temat, jakim jest aborcja. To dla mnie chyba zbyt duża abstrakcja.
Jednak coś nie pozwala mi ocenić tej książki po prostu źle. Sama nie wiem, dlaczego. Pod koniec poczułam ukłucie w sercu i temu nie mogę zaprzeczyć. To bardzo mnie zaskoczyło, bo myślałam, że odłożę ją z pobłażliwym uśmieszkiem na twarzy, a potem zapomnę o niej tak szybko, jak szybko przeczytałam. Tymczasem zrobiło mi się dziwnie smutno, a postać Pepsiego wciąż stoi mi przed oczami.
Mam z tą książką problem.
Poniżej moich oczekiwań - o wiele bardziej podobała mi się "Kraina chichów". W zasadzie - mimo swych osobliwych niezwykłości - przewidywalna. Zbyt chaotyczna, niedopracowana. Chwilami miałam wrażenie, że autor stroił sobie ze mnie żarty, między omamki niczym po kwasie wplątując tak poważny temat, jakim jest aborcja. To dla mnie chyba zbyt duża...
Przerażająca, zachwycająca, inspirująca. Wżynająca się w mózg, dająca do myślenia i dająca w twarz. Po przeczytaniu czułam się totalnie wypruta z sił. Zostałam zmieszana z krwią i błotem, i to mi się bardzo, bardzo podobało. Coś niezwykłego.
Przerażająca, zachwycająca, inspirująca. Wżynająca się w mózg, dająca do myślenia i dająca w twarz. Po przeczytaniu czułam się totalnie wypruta z sił. Zostałam zmieszana z krwią i błotem, i to mi się bardzo, bardzo podobało. Coś niezwykłego.
Pokaż mimo to