-
Artykuły
„Johnny Panika i Biblia Snów“: 32 opowiadania Sylvii Plath w końcu w polskim przekładzieLubimyCzytać3 -
Artykuły
Pustkę wypełnić opowieścią. Maciej Sieńczyk i „Spotkanie po latach”Konrad Wrzesiński1 -
Artykuły
„Shrek 5”, nowy „Egzorcysta”, powrót Avengersów, a także ekranizacje Kinga, Dahla i Hernana DiazaKonrad Wrzesiński5 -
Artykuły
„Wyluzuj, kobieto“ Katarzyny Grocholi: zadaj autorce pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać37
Biblioteczka
2013-05-24
2013-11-03
Podobno genialna, podobno epokowa, podobno kontrowersyjna, podobno wciągająca, podobno klasyka. Podobno.
Nie neguję ludzi, którym to coś naprawdę się podoba. To kwestia specyficznych ciągot. Ale większość chyba dlatego tak się tą książką zachwyca, bo.. „tak wypada”. Taki rodzaj obleśnego snobizmu i konformizmu nie jest wart nawet splunięcia- ale to swoją drogą.
„Ulissesa” traktuję jako 900- stronnicowy eksperyment literacki. A jak to z eksperymentami bywa- rzadko który jest dla odbiorcy przyjemny. To wyzwanie dla czytelnika- masochisty, a nie powieść którą czyta się z przyjemnością. Nie zdziwiłem się, że monologi wewnętrzne (ten osławiony „strumień świadomości”) przypominają delirkę zaprawionego w bojach alkoholika po czterodniowym cugu. Ale to, że dialogi będą często od czapy, kwestie nijak nie będą do siebie pasowały nawet tematycznie, to jednak zaskoczenie. Tak samo jak z tym pianiem nad oryginalnym słownictwem, „nowymi słowami” jakie autor stworzył. Serio brak spacji między dwoma, trzema wyrazami, lub słowo ucięte w połowie, to dla was powód do histerycznego popiskiwania? Czy może częściowy lub całkowity brak interpunkcji jest dowodem geniuszu? No gratulacje.
Zapewne wielu się oburzy, że to awangarda, sztuka, że przeciętny zjadacz chleba nie jest w mocy tego ogarnąć. Śmiem twierdzić, że spluwanie farbą na płótno, albo osławione „Gówno artysty” (do kupienia w puszkach), ludzie tego samego sortu uważają za synonim artyzmu. Sztuka nowoczesna nie na tym polega, żeby mieć umiejętności, ale żeby jak najdrożej swoje beztalencie sprzedać- niby żadna wiedza tajemna, a ciągle mnie to zastanawia.
Co do tego, czy jest w tej książce jakiś sens, czy może być klucz do zrozumienia „co autor miał na myśli” odpowiem: jak się człowiek uprze, to nawet dla najbardziej chorych i paranoidalnych teorii spiskowych znajdzie jakieś wyjaśnienie. Ludzie, nie szukajmy sensu na siłę, bo może się okazać, że strawiliśmy całe życie na znalezieniu sensu tam, gdzie go nie ma i być nie mogło.
Czy ta książka jest kontrowersyjna? I tak i nie. Dla ludzi żyjących w pierwszej połowie XX wieku na pewno tak. Zakamuflowane (i te pisane wprost) teksty o tematyce seksualnej rzeczywiście mogły razić nieskalane, pruderyjne duszyczki. Dziś już mniej- po prostu inna mentalność, inne podejście. Szokować mógł też momentami plugawy język, pasujący do portowej dziwki.
Epokowa? W pewnym sensie tak, bo poza kilkoma niewinnymi próbami, nikt przed Joyce’m nie pisał w ten sposób. W kontekście historycznym jest to pozycja warta zapamiętania.
Wciągająca? Wolne żarty. Jeżeli nie spodobała Ci się od pierwszej strony, to próby jej przeczytania jednym ciągiem zakrawają na ciężki masochizm. W takim wypadku podczas lektury narzuć na grzbiet włosiennicę- nie poczujesz wielkiej różnicy.
Czy jej lektura coś mi dała poza tryumfalnym rykiem: „ha! Ubiłem gada!”? Tak, to doskonały przykład na to, że ludzie dla samego nazwiska potrafią wypisywać peany ku czci danej książki. Fragmenty stylizowane wpadają w oko- szczególnie ten przypominający budową staroangielską opowieść. Choć niektóre są skandalicznie krótkie, to jednak są napisane w piekielnie elokwentny, barwny sposób i co najważniejsze- bez tej masy udziwnień. „Atutem” jest także to, że jeśli nie za bardzo radzisz sobie z pisaniem, a chciałbyś być poważany w „środowisku”, to nic nie szkodzi- napisz coś absurdalnego i dziwacznego, pobełkocz o sztuce, drugim (a najlepiej również trzecim i czwartym) dnie i czekaj na szczęśliwy traf- w tym wypadku ta księga jest przykładem tego, że taka taktyka się sprawdza.
Wszystko co napisałem wyżej, to luźne przemyślenia na temat tego „wyjątkowego dzieła”- jeśli snobistyczne kółeczka poczuły się dotknięte, to nie przepraszam- bo kogokolwiek urazić nie miałem zamiaru.
„Ulisses”, to popis wodolejstwa i uduchowionej grafomanii gdzie treść jest podporządkowana formie, przez co właściwie zanika. Wbrew opinii niektórych uważam, że treść to fundament, a styl ornament- w przeciwnym razie nic się kupy nie może trzymać. To wygląda na zwyczajny żart ze strony autora- żart który wielu potraktowało niestety poważnie.
Podobno genialna, podobno epokowa, podobno kontrowersyjna, podobno wciągająca, podobno klasyka. Podobno.
Nie neguję ludzi, którym to coś naprawdę się podoba. To kwestia specyficznych ciągot. Ale większość chyba dlatego tak się tą książką zachwyca, bo.. „tak wypada”. Taki rodzaj obleśnego snobizmu i konformizmu nie jest wart nawet splunięcia- ale to swoją drogą.
„Ulissesa”...
2013-12-03
2013-12-31
Kolejna, piąta już część przygód komisarza Maciejewskiego!
No, tym razem ex-komisarza. Zyga, po kilkumiesięcznej gościnie w kazamatach na Zamkowej 9, wraca na ulice Lublina prowadzić kolejne śledztwo. I to z nadania swego niegdysiejszego oprawcy- przypominającego facjatą postać z koszmaru, obywatela majora Grabarza.
Szczegółów fabuły nie będę zdradzał, bo naprawdę warto tę książkę przeczytać, powiem tylko, że jak to u Wrońskiego, nie zabraknie rozgałęzień na inne wątki i niespodziewanych zwrotów akcji.
Fakt faktem pozostaje, że przedwojenny klimat Lublina zdecydowanie bardziej mi pasował, niźli tego "wyzwolonego", ale po raz kolejny realia są odzwierciedlone perfekcyjnie. Maciejewski, sypiąc swoim na poły knajackim i ironicznym dowcipem, mierzy się z trudną dla niego, powojenną rzeczywistością, nie pomijając wspomnień ze szczęśliwszych, sanacyjnych czasów. A nad wszystkim unosi się charakterystyczny smrodek antysemityzmu i instynktu stadnego, w którego oparach musi działać nasz retro- glina.
Miło widzieć autora w tak dobrej formie, tym bardziej, że jako naczelny maruda, trochę na jej zanik utyskiwałem w poprzedniej części. Oby tak dalej, z niecierpliwością czekam na kolejne tomy serii.
Kolejna, piąta już część przygód komisarza Maciejewskiego!
No, tym razem ex-komisarza. Zyga, po kilkumiesięcznej gościnie w kazamatach na Zamkowej 9, wraca na ulice Lublina prowadzić kolejne śledztwo. I to z nadania swego niegdysiejszego oprawcy- przypominającego facjatą postać z koszmaru, obywatela majora Grabarza.
Szczegółów fabuły nie będę zdradzał, bo naprawdę warto tę...
2013-07-31
2013-09-19
Do najnowszej książki czeskiego badassa podchodziłem naprawdę optymistycznie. Po przeczytaniu opisu szykowałem się na tony wesołego kiczu w stylu „Machete” Rodrigueza.
Co prawda poziom absurdu nie jest aż tak wysoki, jak mogłoby się wydawać, niemniej Zamboch dobrze się spisał. Temat wampirów z tego rejonu Europy z miejsca skojarzył mi się z trylogią „Nocarz” Magdaleny Kozak. Tutaj też tempo jest zabójcze, fabuła skupia się wokół krwiopijcy- outsidera, jak również pojawiają się struktury na kształt wzajemnie zwalczających się klanów. Wymachiwanie kataną i ścinanie kolejnych wrogich zastępów oczywiście przypomina film „Blade”- tyle że bohater jest w tym przypadku biały. Jest i kilka prześmiewczych nawiązań do współczesnej popkultury.
Fabularnie jest w porządku (więcej na ten temat mi do głowy nie przychodzi)- Mathias z pomocą kilkorga ludzi próbuje rozgryźć tajemnicę wzrostu aktywności bossów wampirzego światka.
Wampiry, mutanty i ludzie walczą między sobą zajadle, posoka leje się wannami (bo już nawet nie wiadrami), a to wszystko w scenerii praskich uliczek, opuszczonych fabryk i tajnych laboratoriów.
Jednak w kilku przypadkach autor nie wykazał się zbytnio polotem. Logiki w nich za grosz, a wytłumaczenia to jakaś kpina. Nastoletnia fanka wampirów? Krwiopijcy ze sklerozą? No i kwestia samych walk. To jedna z najważniejszych rzeczy w tej książce, a jednak są opisane chaotycznie i często nieczytelnie. Nawet ciężko je sobie zwizualizować w tej gmatwaninie fint, piruetów i cięć z których nic właściwie nie wychodzi, a oponent pada trupem z przeciętą głową.
Jak widać jest sporo powodów do narzekania, jednak 6/10 mogę dać bez zgrzytania zębami. Niby nie jest to książka odkrywcza, niby gdzieś te patenty każdy widział, ale czyta się przyjemnie, szybko i bez zbędnego zawracania gitary. A o to chyba w tym chodzi.
Do najnowszej książki czeskiego badassa podchodziłem naprawdę optymistycznie. Po przeczytaniu opisu szykowałem się na tony wesołego kiczu w stylu „Machete” Rodrigueza.
Co prawda poziom absurdu nie jest aż tak wysoki, jak mogłoby się wydawać, niemniej Zamboch dobrze się spisał. Temat wampirów z tego rejonu Europy z miejsca skojarzył mi się z trylogią „Nocarz” Magdaleny...
2013-06-09
Prawdę mówiąc sięgnąłem po tę książkę tylko dlatego, że nie miałem pod ręką nic ciekawszego. Nie dość że nie jestem jakimś wielkim fanem literatury młodzieżowej, to jeszcze napis u góry okładki zapachniał takim banałem, że zacząłem mieć myśli raczej mało wesołe.
Jednak nie było tak źle, jak by się mogło wydawać. Nylund wpadł bowiem na pomysł genialny. Bierzemy panteon postaci mitycznych, przenosimy je na grunt współczesny, dorzucamy wciągającą historię, mieszamy z kilkoma zwrotami akcji i mamy potencjalną żyłę złota.
Same sylwetki bohaterów są sprawnie skomponowane, dialogi między nimi, chociaż trochę uproszczone, również nie dają powodów do utyskiwań. Kolejną zaletą są wplecione w fabułę miejskie legendy, naprawdę zgrabnie to autor zrobił. Nawet przypisy potrafił rozpisać w sposób oryginalny i napędzający ciekawość czytelnika. Ten kto po książkę sięgnie, zorientuje się prędko, co jest w nich takiego wyjątkowego.
Niestety, jest również spora garść mankamentów. Niby nie są wielkie, ale zebrane do kupy mocno zaważyły na końcowej ocenie. Rodzeństwo Postów, pomimo IQ kwalifikującego ich do członkostwa w Mensie, zachowuje się często bardzo irracjonalnie, wręcz głupio. Gdzieś ta ich bystrość ulatuje w kluczowych momentach. Co jakiś czas rzuca się w oczy coś, co z logiką ma niewiele wspólnego, chociażby historia Roberta, czy ten nieszczęsny samochód. Zagadka na dziś: ile jest na świecie Maybachów Excelero ? Odpowiedź: 1 (słownie: jeden!). Zdawać by się mogło że jeśli zajedzie do małej mieściny, to wywoła ogromne poruszenie. Nic z tych rzeczy. Jego magiczne właściwości to osobny temat. Fantastyka fantastyką, ale to już przesada. W zasadzie brak zainteresowania tą kosmiczną gablotą łatwo można wytłumaczyć: Del Sombra przypomina miasto duchów. Jest kilka lokacji (które wyglądają bardziej jak dekoracje teatralne) , w których przewija się kilka osób, ale poza tymi wyjątkami, to miasto jest chyba bezludną pustynią. Do kompletu wad należy dodać kilka ślepych uliczek (vide hermetyczne środowisko w jakim się Postowie wychowali) w które autor sam się wmanewrował, a potem nie za bardzo miał jak się z tego wyplątać.
Reasumując: nie jest źle. Są oczywiście wady, jest trochę naiwności w tym wszystkim i jechania na skróty, ale wspomniane wcześniej zalety jakoś ten stan wyrównują. Trzeba tutaj dopowiedzieć, że co prawda książka ta jest zamkniętą całością, ale stanowi również pierwszą z pięciu części cyklu o rodzeństwie Postów. Całkiem udany początek. Dobrze by było, gdyby Nylund w następnych częściach poszedł w tematykę trochę mroczniejszą, a bohaterom dodał więcej charakteru.
Prawdę mówiąc sięgnąłem po tę książkę tylko dlatego, że nie miałem pod ręką nic ciekawszego. Nie dość że nie jestem jakimś wielkim fanem literatury młodzieżowej, to jeszcze napis u góry okładki zapachniał takim banałem, że zacząłem mieć myśli raczej mało wesołe.
Jednak nie było tak źle, jak by się mogło wydawać. Nylund wpadł bowiem na pomysł genialny. Bierzemy panteon...
2013-09-12
Po rewelacyjnych "Ulubionych rzeczach", tym razem dużo słabiej. Panna Flint wciela się w studentkę, aby rozwiązać zagadkę podejrzanych samobójstw wśród studentów Cambridge.
Intrygę można rozsupłać stosunkowo wcześnie (chyba coś koło 1/4 książki), ale nadal pozostaje kilka zaskakujących wątków i zwrotów akcji, więc o jakiejś paraliżującej nudzie nie można mówić.
Co do narracji i nakreślenia poszczególnych sylwetek, to Bolton wciąż trzyma wysoki poziom. Dowcipne dialogi przebijają się co jakiś czas, a postacie ukazane są dość precyzyjnie.
Nie jest jednak tak super. Flint i Joesbury były w pierwszej części osobami bardzo charakternymi, twardymi, do tego panującymi nad sobą i nieprzystępnymi. W "Karuzeli.." ta parka przeistacza się w osobników dziwnie wrażliwych. A już szczególnie inspektor Joesbury, który przez bite 400 stron zachowuje się jak wzdychający, zakochany kundel. Mało brakowało, a zacząłby chlipać i smarkać w pachnące chusteczki. Straszna metamorfoza.
No i zakończenie... Słodki Szatanie, tak polukrowanej, melodramatycznej, rozlazłej kaszany jeszcze chyba w żadnym kryminale nie widziałem. Podejrzewam, że autorka zagapiła się na jakieś telenowele, bo efekt jest przerażająco obrzydliwy.
Utyskiwałem na to w "Ulubionych rzeczach", gdzie ten wątek miłosny był zwyczajnie niepotrzebny, ale tutaj autorka poszła na całego.
Jednym słowem: rozczarowanie. Strach pomyśleć co się będzie działo w części trzeciej, skoro się tak sztampowo skończyło. Jednak trzymam kciuki, może Bolton wróci do formy.
Po rewelacyjnych "Ulubionych rzeczach", tym razem dużo słabiej. Panna Flint wciela się w studentkę, aby rozwiązać zagadkę podejrzanych samobójstw wśród studentów Cambridge.
Intrygę można rozsupłać stosunkowo wcześnie (chyba coś koło 1/4 książki), ale nadal pozostaje kilka zaskakujących wątków i zwrotów akcji, więc o jakiejś paraliżującej nudzie nie można mówić.
Co do...
2013-09-26
Na przekór temu co czytam o tej książce, jednak niespecjalnie mam ochotę nazwać jej literaturą faktu- to bardziej propagandowa, rzewna historyjka z naleciałościami fantastyki. Nie rozumiem skąd w ludziach ta tendencja do bycia bezkrytycznym, „łykania” wszystkiego co napisze ktoś, kto wylądował w zakładzie zamkniętym i łka, jak to tam strasznie było, jaki on biedny był.
Murat Kurnaz (co oczywiste) ma się za niewinnego. Ba, wg. niego zdecydowana większość więźniów to niewiniątka, które trafiły tam przez paskudne zrządzenie losu. Uzmysłówmy sobie jedną rzecz: żaden więzień w takim czy innym zakładzie penitencjarnym nigdy nie przyzna się co przeskrobał. On powie że jest niewinny. Wniosek jest taki, że w pierdlach na całym świecie (w tym w Guantanamo) przesiadują moralnie czyści obywatele.
Historia opowiadana przez Kurnaza ma masę luk, nieścisłości, jest miejscami mętna i widać że autor stara się jak może, żeby możliwie najszybciej ominąć mielizny niewygodnych tematów i przejść do swojego konika- barwnych opisów tych wszystkich domniemanych tortur jakimi go Źli Jankesi uraczyli. Tu nasza biedna sierotka idzie na całość, więc mamy panoramę różnorakich sposobów na popsucie więźniowi samopoczucia- od morzenia głodem, aż po elektrowstrząsy, podwieszanie, wyrywanie zębów na żywca i użynanie kończyn. Zaskakujące i (tak tak!) zabawne są jego pogadanki o głodówkach, jeśli się je porówna do zdjęcia Kurnaza zaraz po wypuszczeniu- mało który facet ma tak słuszne gabaryty.
Po przeczytaniu „Efektu Lucyfera” Zimbardo wiem, że strażnicy w Guantanamo dopuszczali się czynów mało chwalebnych i rozumiem, że dochodziło tam do przypadków tortur psychicznych. Ale Kurnaz popadł w przesadę, bo opisał strażników jak sadystów pokroju dra Mengele dorzucając płaczliwe opisy bohaterskiej obrony Koranu przed Złymi Jankesami.
Całość wygląda jak groteskowa bajeczka dla naiwniaków którzy chyba nie wiedzą, na jakich zasadach działa „religia pokoju” i jak znaczna część jej wyznawców odnosi się do innowierców- przez co czytając te wspomnienia nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że taplam się w bajorze hipokryzji autora.
Cóż, w dobie galopującej multikulturowości i obrzydliwej islamofilii, moje wypociny będą dla wielu gadaniną zapyziałego, nietolerancyjnego ignoranta. Ale jednak powtórzę: nikt za niewinność nie idzie siedzieć- miejsce niebezpiecznych zwierząt jest w klatkach, a niebezpiecznych ludzi- w pierdlu.
Na przekór temu co czytam o tej książce, jednak niespecjalnie mam ochotę nazwać jej literaturą faktu- to bardziej propagandowa, rzewna historyjka z naleciałościami fantastyki. Nie rozumiem skąd w ludziach ta tendencja do bycia bezkrytycznym, „łykania” wszystkiego co napisze ktoś, kto wylądował w zakładzie zamkniętym i łka, jak to tam strasznie było, jaki on biedny był....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-08-28
2013-08-21
2013-08-29
Zaczynając, że tak powiem, od dupy strony: obecnie można znaleźć (w tej tematyce) książki od tej lepsze. Niezaprzeczalnym plusem jest fakt, że była pisana niemal na świeżo, kiedy Tolkien swoim "Władcą..." sprawił, że gatunek epic fantasy powstał z martwych. W zbiorowej świadomości ten gatunek zaczął się dopiero kształtować, więc nawet patrząc przez pryzmat kultury masowej można coś ciekawego tu wyczytać.
Generalnie całość można podzielić na kilka sekcji: biografię Tolkiena, streszczenia "Hobbita" i "Władcy..", sporo na temat samej teorii fantasy z licznymi przykładami, no i na fajrant garść ciekawostek.
To wszystko w krótkiej formie, bo całość ma jakieś 200 stron.
Tylko właśnie to, że książka była napisana w 1969, jest tu znacznym minusem. Jest zwyczajnie przestarzała. Nie bierze pod uwagę "Sillmariliona", ekranizacji Jacksona, czy choćby tego, jaki na kulturę jako taką miała wpływ ponad półwieczna obecność dzieła Tolkiena w świadomości nie tylko fanów fantastyki, ale również ludzi z tym gatunkiem nie powiązanych. Trzeba przyznać, że sporo wody upłynęło i informacje zebrane przez autora są często niewystarczające.
Jeśli masz do wyboru kosę i kombajn, to prawdopodobnie wybierzesz to drugie. Taka jest mniej więcej różnica między Carterem, a najnowszymi, wyczerpującymi publikacjami. Jednak zasługuje uczciwie na ocenę bardzo dobrą, głównie za humor, wiadomości z dziedziny historii literatury Europejskiej i tytaniczny wysiłek w odnajdywaniu tego, co Tolkien zapożyczył z dziesiątek bohaterskich eposów.
No i było to pierwsze studium na ten temat, a to też nie jest bez znaczenia.
Zaczynając, że tak powiem, od dupy strony: obecnie można znaleźć (w tej tematyce) książki od tej lepsze. Niezaprzeczalnym plusem jest fakt, że była pisana niemal na świeżo, kiedy Tolkien swoim "Władcą..." sprawił, że gatunek epic fantasy powstał z martwych. W zbiorowej świadomości ten gatunek zaczął się dopiero kształtować, więc nawet patrząc przez pryzmat kultury masowej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-08-28
2013-06-19
Nie ocenia się książki po okładce.
To popularny banał, który często jest boleśnie błędny. Tak jak w tym przypadku. Stylistyka okładek Moore’a jest dobrze znana, ale tym razem się postarał i wyszło wybitnie paskudnie. A okładka tylko zapoczątkowała uczucie zażenowania jakiego mi autor nie szczędził.
Fabuła.
Wiadomo tyle, że jakaś jest. Pilot- Tucker Case, po pewnym spektakularnym wyskoku otrzymuje bajeczną propozycję pracy w egzotycznym rejonie kuli ziemskiej. Na miejscu poznaje dzikusów, elementy kultu cargo, dziwną parę lekarzy, kanibala i nietoperza w okularach. Dobry pomysł? Pewnie że dobry, ale cała akcja jest tak poprowadzona, że cokolwiek się tu zaczyna dziać w okolicach czwartej setki stron. Pisząc wprost: jest nudno jak cholera, ale niektóre rozwiązania, zwroty akcji, ujdą w tłoku.
Postacie.
Nie przekonują. Nawet główny bohater dryfujący na morzu rozmyślań o swoim kroczu, tudzież dzielący się z nami tęsknotą za nawaleniem się jak wór, bardziej zniechęca do czytania. Stworzyć oddział postaci, z których do żadnej nie idzie poczuć sympatii, czy się przywiązać, to spory wyczyn.
Humor.
Główny powód dla którego się po jego książki sięga. Niestety, nie wystarczy pisać głupio. Musi być tak głupio, że aż śmiesznie. Pomimo ocierania się o dowcip w stylu „Kapitana Bomby” (mogę oglądać codziennie), okazji do wykrzywienia gęby w coś na kształt uśmiechu jest tu równie dużo, co murzynów w Ku Klux Klanie. Gwoździem do trumny „mistrza współczesnego humoru” (tekst z opisu) jest tytuł tego klocka. Serio, nie liczyłem na jakieś mistyczne przeżycie przy lekturze, bo nie po to zgarnąłem ją z bibliotecznej półki. Chciałem coś głupawego, z nieskrępowanym humorem, niezbyt rozwiniętą fabułą (czyli czegoś w czym się gość specjalizuje), żeby się wyluzować po dniu w robocie. Widocznie miałem za duże wymagania, bo „Wyspa Wypacykowanej..” bardziej wprawia w znużenie i wywołuje senność.
Nie ocenia się książki po okładce.
To popularny banał, który często jest boleśnie błędny. Tak jak w tym przypadku. Stylistyka okładek Moore’a jest dobrze znana, ale tym razem się postarał i wyszło wybitnie paskudnie. A okładka tylko zapoczątkowała uczucie zażenowania jakiego mi autor nie szczędził.
Fabuła.
Wiadomo tyle, że jakaś jest. Pilot- Tucker Case, po pewnym...
2013-11-18
Tak właśnie powinna wyglądać książka podróżnicza- nie zajmować się tylko historią miejsc które się odwiedza lub mija, ale mieszać to z opisem ludzi, których się poznaje.
Route 66 to legendarna trasa, kolejny przykład monumentalizmu typowego dla mieszkańców Stanów. Każdy gdzieś widział charakterystyczny znaczek tej drogi (w 1985 oficjalnie skreślona z listy autostrad krajowych), gdyż ciężko wymienić filmy w których "grała". Pisali o niej Steinbeck czy Kerouac. Ba, niezainteresowani kulturą mogli go widzieć nawet na paczce fajek (średnich, nawiasem mówiąc).
Historia drogi i miejsc, które wzdłuż niej wyrosły, może Europejczyka wprawić w duszący chichot. Coś co miało miejsce 80 lat temu, dla przeciętnego Jankesa będzie niemal prehistorią (Eddie Izzard kiedyś to wyśmiał, z tego co pamiętam), a przez nas będzie to uznawane za wydarzenie niemal świeże. Dlatego wolę na tę książkę patrzeć w ten sposób, że fakty historyczne są tu tylko tłem dla ludzi. Bo nie kowboje, historia USA, parówka cozy dog, czy nawet sama "66" są tu głównymi bohaterami, ale ludzie których Pani Dorota napotkała w czasie swojej wędrówki.
Szeroki wachlarz nietuzinkowych postaci i ludzkich postaw, pozwala naprawdę wejść w klimat tej książki.
Po lekturze nie mogę stwierdzić, że rozgryzłem Amerykanów- ale na pewno rozumiem ich trochę lepiej. Świetna książka, z której naprawdę można się dużo dowiedzieć, przy odpowiednim nastawieniu.
Tak właśnie powinna wyglądać książka podróżnicza- nie zajmować się tylko historią miejsc które się odwiedza lub mija, ale mieszać to z opisem ludzi, których się poznaje.
Route 66 to legendarna trasa, kolejny przykład monumentalizmu typowego dla mieszkańców Stanów. Każdy gdzieś widział charakterystyczny znaczek tej drogi (w 1985 oficjalnie skreślona z listy autostrad...
2013-01-26
2013-09-13
2013-02-25
2013-12-30
Do tej pory, poza drobnymi wyjątkami, starałem się omijać literaturę antyczną szerokim łukiem. Jest w niej coś takiego dziwnego, że albo usypia, nudzi, męczy, albo irytuje. Jednym z wyjątków są „Metamorfozy..” Apulejusza. Zgarnąłem je z bibliotecznej półki, bo przypomniały mi się czytane kiedyś fragmenty, które bardzo mi do gustu przypadły.
Co tu mamy? Mix komedii, fantastyki, romansu i trochę prozy awanturniczej. Czyta się lekko, jest się z czego pośmiać, język bardzo przystępny i frywolny, żywa narracja. A najlepsze jest to, że autor przez większą część utworu nawet nie stara się udawać, że jest tu jakieś drugie dno złożone z wyższych wartości, ponadczasowych, poważnych tematów, zżeranych przez nieznośny patos, jak to ma miejsce w wielu dziełach z tego okresu. Dopiero pod koniec mamy nagły zwrot, styl i rodzaj roztrząsanych problemów są już bardziej poważne.
Bohaterem jest tu Lucjusz, który napędzony młodzieńczą ciekawością zostaje przypadkowo przemieniony w tytułowego kłapoucha, zamiast w puszczyka. W takiej też postaci przemierza Tesalię, uważaną powszechnie za krainę magiczną, uczestniczy w rozlicznych przygodach, dodatkowo wielu fantastycznych opowieści wysłuchując. Trzeba przyznać, że jest krwawo. Trup ściele się dosyć gęsto, gdyż mamy jak na tacy przedstawione destrukcyjne działanie panteonu ludzkich przywar. Niezależnie od tego, czy Lucjusz dźwiga akurat toboły dla rozbójników, czy procesji fałszywych świętoszków.
Kilka z 11 ksiąg „Metamorfoz” zostało zaanektowanych przez mit o romansie Amora i Psyche. Opowiadana przez staruszkę „zdziecinniałą i podchmieloną” historia, jest zgrabnym i ciekawym przerywnikiem w historii głównego bohatera.
Rzadko która książka nowożytna tak mi się podobała, o czasach zamierzchłych nie wspominając. To byłby dla nauczycieli świetny utwór. Powiew świeżości między katowaniem uczniów Homerem, który jest dla wielu niezbyt nęcącym tematem. Język, styl, fabuła, dowcip, dynamika poszczególnych opowieści- wszystko na piątkę.
Do tej pory, poza drobnymi wyjątkami, starałem się omijać literaturę antyczną szerokim łukiem. Jest w niej coś takiego dziwnego, że albo usypia, nudzi, męczy, albo irytuje. Jednym z wyjątków są „Metamorfozy..” Apulejusza. Zgarnąłem je z bibliotecznej półki, bo przypomniały mi się czytane kiedyś fragmenty, które bardzo mi do gustu przypadły.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toCo tu mamy? Mix komedii,...