-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik234
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant13
Biblioteczka
Biografia nastoletniej Niemki, Christiane F. była swego czasu jedną z moich ulubionych lektur. Historia młodej heroinistki i prostytutki przerażała ale i fascynowała. Książka przyciągała jak magnes prostotą przekazu, dosadnym językiem, odarciem z połysku mitycznej wspaniałości Berlina Zachodniego i panującego w ówczesnych Niemczech „ordnungu”. Po latach postanowiłam przeczytać ją ponownie, tym razem w języku niemieckim i jako osoba dorosła. Okazało się, że przez ponad 15 lat mój stosunek do niej dość mocno się zmienił.
„My, dzieci z dworca ZOO” to historia opowiadana w narracji pierwszoosobowej przede wszystkim przez główną bohaterkę dramatu, 15-letnią ówcześnie Christiane F., która dziś posługuje się już pełnym nazwiskiem – Felscherinow. Warto jednak zaznaczyć, że to nie ona napisała książkę, a dwóch dziennikarzy niemieckiego Sterna - Kai Herrmann i Horst Rieck, którym poświęcę jeszcze osobny akapit. Poza nią w publikacji wypowiada się m.in. jej matka, pastor lokalnego klubu dla młodzieży oraz pracownicy policji kryminalnej.
Jako dziecko Christiane wraz z rodzicami przeprowadziła się ze wsi na wielkomiejskie osiedle Gropiusstadt w Berlinie Zachodnim. Wychowana w ciągłym strachu przed ojcem alkoholikiem i damskim bokserem odetchnęła z ulgą, kiedy jej rodzice w końcu się rozwiedli, a dziewczyna i jej siostra zostały pod opieką matki. Życie w stolicy w rzeczywistości okazało się zupełnie inne, niż planowano – dzieciom niełatwo było się zaaklimatyzować, a wielkie marzenia rodziców niemal natychmiast spaliły na panewce. Życie w betonowej dżungli nie zapewniało potrzebnych nastolatkom rozrywek, a zapracowana matka nie poświęcała im tyle czasu, ile powinna.
Cały koszmar życia w Gropiusstadt dość szybko dał o sobie znać – 12-letnia Christiane znikała na całe dnie z domu, wreszcie sięgnęła po alkohol. Niedługo potem po raz pierwszy zaciągnęła się haszyszem w proteście przeciw wszechogarniającej niesprawiedliwości, beznadziei i „państwu policyjnemu”. Tak, 12-latka buntowała się przeciw „państwu policyjnemu”. Kilka miesięcy później, kiedy jointy nie dostarczały już odpowiednich przeżyć, dziewczynka zaczęła przyjmować heroinę – najpierw „tylko niuchała”, ale już niedługo wstrzykiwała narkotyk prosto w żyłę.
W tym czasie poznała również swojego chłopaka i wielką miłość, kilka lat starszego Detlefa, również uzależnionego od heroiny ucznia zawodówki, który aby mieć pieniądze na prochy sprzedawał się homoseksualistom na pobliskim dworcu ZOO. Niedługo potem dołączyła do niego 14-letnia Christiane... A wraz z nią dziesiątki innych dziewczynek i chłopców, tak samo uzależnionych, nierzadko przekonanych o swojej wyższości nad społeczeństwem „kołtunów”, czyli ludzi pracujących, żyjących według konkretnych norm i reguł – jednym słowem zwykłych obywateli.
Zanim matka dziewczynki zorientowała się, co dzieje się z jej dzieckiem, Christiane zupełnie wsiąkła w środowisko narkomanów, nastoletnich prostytutek i pedofilów. Daleka jestem od oceniania metod wychowawczych innych ludzi, ale podczas czytania nie mogłam wręcz pojąć, jak bardzo trzeba nie chcieć zauważać pewnych rzeczy, żeby przez kilkanaście miesięcy nie dostrzec, że własne dziecko wygląda jak szkielet, ma pokłute ręce, jara jak smok i dzień w dzień przynosi do domu pół grama heroiny. Niesamowita umiejętność zaprzeczania faktom najbardziej oczywistym, jaką wykazywała się matka nastolatki, raz po raz wprawiała mnie w zdumienie, ale przede wszystkim złościła. Rozumiem, że ciężko pogodzić się z taką sytuacją, że każdy rodzic czułby się przerażony i bezradny, ale bez przesady. W ogóle działania tej kobiety były tak pozbawione sensu, że co chwilę dosłownie łapałam się za głowę.
Jestem w stanie zrozumieć rozpaczliwe wysiłki przeprowadzenia odwyku w warunkach domowych – były lata 70-te, dostęp do informacji o wiele bardziej ograniczony niż dziś, pojęcie o narkotykach i radzeniu sobie z problemem prawie żadne. W porządku, przynajmniej próbowali. Ale: w czasie, kiedy Christiane i Detlef byli bardzo poważnie uzależnieni, dziewczynka trafiła do szpitala z podejrzeniem zakaźnej żółtaczki. W tamtym okresie bezskutecznie usiłowała wyjść z nałogu, niestety po kilku dniach pobytu w kolejnych ośrodkach uciekała, żeby „obskoczyć klienta”, zobaczyć chłopaka i wstrzyknąć sobie kolejną działkę. Nie było to zresztą żadną tajemnicą. Kiedy Christiane zaczęła więc powoli dochodzić do siebie w szpitalnym łóżku, jej matka, wiedząc doskonale, że więź miłosna nie jest bynajmniej jedyną łączącą tę dwójkę, przyprowadziła do niej Detlefa(!), który akurat wyszedł z więzienia. Oczywiście po pół godziny oboje znów byli naćpani. Co za niespodzianka!
Przepraszam za ten sarkazm, ale nawet teraz, kilka dni po przeczytaniu książki, nie jestem w stanie ochłonąć z emocji.
Z drugiej strony matka Christiane zdawała się bezkrytycznie wierzyć we wszystko, co usłyszała lub zobaczyła w mediach. Zgodziła się na prośbę dziewczynki o przepisanie jej tabletek antykoncepcyjnych, ponieważ „psycholodzy w telewizji i gazetach wystarczająco często podkreślają, że dzisiejsza młodzież dojrzewa szybciej i nie powinno się tłumić w niej seksualności”*. Osobiście uważam, że zarówno opinie ówczesnych jak i dzisiejszych psychologów telewizyjnych są warte mniej więcej tyle samo – nic. Również informacje o Narkononie, organizacji podlegającej pod sektę scjentologów, w której Christiane miała przejść odwyk, kobieta zaczerpnęła z jakiejś gazety, zresztą dopiero po tym, jak wpłaciła na ich konto 1500 marek za rzekome leczenie dziecka, z którego oczywiście nic nie wyszło. Kiedy natomiast zwróciła się do niemieckiego urzędu o zwrot kosztów „leczenia”, dowiedziała się, że najpierw musi dostarczyć dowód, że jej córka faktycznie jest uzależniona od narkotyków. No co za bezczelność! Przecież po Christiane widać było, że jest uzależniona i to powinno urzędowi wystarczyć! I tak dalej i tak dalej. Na ten akurat temat można by napisać osobną książkę.
Mama głównej bohaterki nie jest zresztą jedyną postacią, do której pałałam taką niechęcią. Żeby nie przedłużać, pozwólcie, że najpierw jednak wymienię postacie, które wzbudzały moją sympatię:
...
Chyba o nikim nie zapomniałam. Najbardziej z całego tego towarzystwa drażniła mnie sama Christiane. Przez cały czas nie uwierzyłam w żadne jej słowo, w ani jedno zapewnienie, że chciała wyjść z nałogu i że wyciągnęła jakieś wnioski. Wciąż miałam wrażenie, że powtarzała to jak mantrę, żeby zrobić lepsze wrażenie na rozmawiających z nią reporterach i czytelniku, sama jednak nie uważała swojej sytuacji za szczególnie złą. Christiane wydawała się być dumna z tego, że jest narkomanką, bardzo często używała slangu ze środowiska i przez cały czas podkreślała, że jest tak bardzo inna. Widziałam zresztą kilka wywiadów z nią (do obejrzenia na YouTube), zarówno jako nastolatką jak i dorosłą kobietą i odniosłam dokładnie takie samo wrażenie. W jednym z reportaży głosu udzielono również dziennikarzom, autorom książki. I tu mnie trafiło.
W przedmowie do publikacji możemy przeczytać, jakież to szczytne cele towarzyszyły jej napisaniu. Chodziło oczywiście o ukazanie wad współczesnej cywilizacji, zasad rządzących życiem, brutalnej pogoni za karierą a także o podkreślenie bezwzględnych walk o pozycję społeczną i przypomnienie, co jeszcze jest ludzkie, a co już nie. Chciano wytłumaczyć, że problem narkomanii oraz prostytucji wśród młodych nie bierze się znikąd, a demony tworzone są przez postępujące zezwierzęcenie ludzkości.
Rola obywatela w państwie sprowadzona została przez autorów do pozycji wyrobnika, harującej za marne pieniądze maszyny posłusznej absurdalnym ideom, pozbawionej uczuć, marzeń i celów. Ta właśnie grupa społeczna przedstawiona została jako kontrast dla „młodych gniewnych”, marzących o lepszym jutrze. Fakt, że to lepsze jutro opierało się na praktycznie tych samych założeniach, skrupulatnie starano się pominąć.
Po ogromnym sukcesie komercyjnym książki równie niechętnie mówiono o tym, jakie skutki przyniosła ze sobą publikacja. Cudowne założenia, w których miała ona działać jako skuteczny odstraszacz dla młodych ludzi, a przede wszystkim ich rodziców, okazała się kompletnym fiaskiem. Tysiące nastoletnich dziewczynek nagle postanowiło być jak Christiane, która przecież niczego się nie bała, była samodzielna finansowo, pluła na utarty porządek świata i reguły rządzące życiem społecznym i była niesamowicie wygadana. Fakt, że jej charakter został wykreowany przez narkotyki, leki, alkohol i zrujnowany organizm, zszedł zupełnie na drugi plan. Christiane stała się swego rodzaju ćpunko-celebrytką, chętnie zapraszaną do programów typu talk-show, w których równie chętnie udzielała wywiadów. Dziewczyna była dosłownie rozrywana przez media, pojawiała się wszędzie, a o sprawie narkomanii w Niemczech Zachodnich nareszcie zaczęło być głośno. Przykładni obywatele nareszcie zaczęli interesować się młodziutkimi szkieletami stojącymi od rana do nocy na brudnych dworcach, półtrupami leżącymi nieprzytomnie w miejskich szaletach i prostytuującymi się dziećmi. Nagle zaczęło być o nich głośno, zauważono ich obecność. Tylko... nadal nie starano im się pomóc. Narkomania traktowana była dla odmiany jako rodzaj atrakcji, coś, co nie dotyczy zwykłego Kowal... przepraszam, Müllera, a na zaścielające dworcowe podłogi zaćpane nastolatki spoglądano jak na egzotyczne zwierzątka w klatce.
Wracając do dziennikarzy - obaj twierdzili od początku, że nie mieli pojęcia, jak ogromny sukces wydawniczy odniesie książka. I tu zapaliła mi się pierwsza czerwona lampka. Doświadczeni reporterzy, z ogromnym dorobkiem, pracujący dla największych niemieckich gazet nie zdawali sobie sprawy z potencjału, jaki niesie ze sobą publikacja? Bez jaj. Moim zdaniem doskonale wyczuli moment i możliwość zarobienia ogromnych pieniędzy. I fakt, że pisali dla Sterna i innych opiniotwórczych dzienników nie ma tu żadnego znaczenia. Jak dla mnie, mogliby pisać nawet i dla Tygodnika Papieskiego – to nie zmienia faktu, że w publikacji chodziło jedynie o pieniądze.
I podczas jednego z takich właśnie podniosłych reportaży o Christiane Horst Rieck i Kai Herrmann również udzielili krótkiego wywiadu. O ile na wypowiedź tego pierwszego nie zwróciłam większej uwagi, o tyle kilka zdań Hermanna doprowadziło mnie do szału: „Oczywiście, że miałem wyrzuty sumienia i pytałem sam siebie, co ja właściwie narobiłem, czy powinienem był to robić. Od czasu do czasu pojawiały się wątpliwości, ale... Jeśli popełniłem tam jakiś błąd, to jak niby miałem go naprawić? Ta historia od samego początku była trochę ryzykowna”. Dawno nie słyszałam równie cynicznej i bezczelnej wypowiedzi. Tym bardziej, że wbrew zapewnieniom autorów, inni bohaterowie książki wcale nie zgodzili się tak chętnie na udostępnienie swojego wizerunku. Więcej, część z nich w tym samym wywiadzie nie kryła wściekłości, że najbardziej intymne szczegóły ich życia zostały wyciągnięte na światło dzienne i przedstawione szerokiej publiczności. Krótko mówiąc – wszyscy od początku doskonale zdawali sobie sprawę, czym to się skończy, a sukces komercyjny i pogoń za tanią sensacją były ważniejsze niż zachowanie jako takiej anonimowości uczestników dramatu.
Podsumowując: „My, dzieci z dworca ZOO” to książka, która w założeniu miała przestrzegać przed narkotykami, a efekt był dokładnie odwrotny do zamierzonego. Czyta się ją świetnie, nie przeczę. Mimo że zdecydowałam się na lekturę w j. niemieckim, w którym wciąż jeszcze czytam nieco wolniej niż po polsku, dosłownie pochłonęłam tę publikację. Nie pamiętałam już dokładnie przebiegu wszystkich wydarzeń i byłam bardzo ciekawa, co będzie dalej. Nie mogę jednak powiedzieć, że ta książka przed czymkolwiek mnie przestrzegła. Temat narkotyków i środowiska, w jakim obracała się Christiane jest mi tak obcy, że w żaden sposób nie potrafię się do niego odnieść. O ile się jednak orientuję, ani sława ani pieniądze nie pomogły dziewczynie wyjść z nałogu. Pięćdziesięciokilkuletnia dziś kobieta wciąż zmaga się z demonami przeszłości. I tu nasuwa się pytanie, zadane w wywiadzie przez dorosłego już Detlefa: „Dla kogo w ogóle [została napisana ta książka]“?
„My, dzieci z dworca ZOO” oceniam na 2 z 5 gwiazdek.
**
PS Książka została oczywiście przetłumaczona na język polski. W internecie można również obejrzeć wyjątkowo przygnębiający film na jej podstawie. Jest długi, nudny i kompletnie pomija cały aspekt psychologiczny historii. Właściwie nie polecam.
*Wszystkie cytaty to moje tłumaczenia niemieckich oryginałów.
Recenzja pochodzi z bloga Książkowe Powroty. :) http://www.ksiazkowepowroty.blogspot.com
Biografia nastoletniej Niemki, Christiane F. była swego czasu jedną z moich ulubionych lektur. Historia młodej heroinistki i prostytutki przerażała ale i fascynowała. Książka przyciągała jak magnes prostotą przekazu, dosadnym językiem, odarciem z połysku mitycznej wspaniałości Berlina Zachodniego i panującego w ówczesnych Niemczech „ordnungu”. Po latach postanowiłam...
więcej mniej Pokaż mimo to
Książki S. Fleszarowej-Muskat kojarzyłam z półki Mamy, jednak nigdy specjalnie mnie nie zaciekawiły. W końcu, po wielu poleceniach i pozytywnych recenzjach postanowiłam spróbować, tym bardziej, że powieść wydawała się dość specyficzna...
...ponieważ składa się prawie z samych dialogów. Pozwolę sobie zacytować samą autorkę: „Milionerzy są powieścią pisaną specjalnie dla radia z zachowaniem normalnej struktury powieściowej przy najbardziej dla radia odpowiedniej formie słuchowiska. Dwadzieścia cztery odcinki Milionerów były półgodzinnymi jednoaktówkami, utrzymując się w pełni w gatunku radiowego teatru”. Sytuacja raczej niecodzienna, zdecydowanie częściej mamy przecież do czynienia z adaptacjami książek na potrzeby filmu czy innych mediów.
Pamiętacie słuchowiska radiowe? Ja uwielbiałam słuchać tych dla dzieci, pojawiających się wieczorami w pierwszej połowie lat 90-tych. Ponieważ nie można było zobaczyć rozgrywanej sceny, dialogom towarzyszyła nie tylko odpowiednia intonacja i podział ról, ale również specjalnie dopasowane dźwięki, muzyka, odgłosy w tle. Niesamowite, jak wspaniały świat można było wykreować bez udziału obrazu, ufając jedynie słuchowi i własnej wyobraźni. Na tej właśnie podstawie sukces odnieśli „Milionerzy”.
Słuchowisko cieszyło się tak ogromnym powodzeniem, że autorka zdecydowała się na wydanie go w formie książkowej. Jak sama przyznaje nie było to łatwym zdaniem: „Wszystko, co dzieje się w Milionerach, wyrażone jest dialogiem, wyłącznie dialog konstruuje portret psychiczny postaci, dialog zarysowuje konflikty. (…) W powieści radiowej, ukazującej się w formie książki, (…) słowo dialogu jest już tylko słowem drukowanym. Odpada dźwięk — ten niezastąpiony komentarz radiowy, akustyczna ilustracja tła, umiejscowienie akcji — wreszcie sam głos aktora, jego barwa i szczególne cechy, tak bardzo nieraz przywiązujące słuchaczy do postaci powieści.” Słuchowisko radiowe przeważnie pozbawione jest narracji – w „Milionerach” została ona zastąpiona odpowiednią grą aktorską i oprawą dźwiękową. Przeniesienie akcji na karty powieści nie byłoby jednak możliwe bez dodania choćby kilku króciutkich narracyjnych wstawek. Lektura mimo wszystko znacznie różni się od typowych powieści obyczajowych – przyznaję, że początkowo „natłok” dialogów powodował, że książka wydawała mi się... hałaśliwa, nieprzejrzysta, głośna. Słyszałam dialogi we własnej głowie, a wyobraźnia podpowiadała całą resztę. Z biegiem czasu przyzwyczaiłam się do tej formy literackiej. O czym jednak traktują „Milionerzy”? Spieszę z wyjaśnieniem.
Małżeństwo – Adam i Teresa Danielewiczowie mieszkają wraz z synkiem, 6-letnim Krzysiem i nianią (dawniej Teresy, obecnie jej syna), Pauliną w domu wielorodzinnym w Gdańsku. Adam jest lekarzem w Stoczni Gdańskiej, jego żona pracuje w Radiu Gdynia. Wydają się tworzyć normalną rodzinę, być „milionerami”, którym udało się odnaleźć szczęście w postaci ukochanej osoby i pełnego ciepła domu. Wszystko jednak zmienia się podczas domowych odwiedzin doktora u pewnej pracownicy Stoczni...
Powieść pisana jest w czasie teraźniejszym, w (szczątkowej) narracji pierwszoosobowej, która jednak z czasem zamienia się w narrację praktycznie „bezosobową”. Początkowo bohaterom towarzyszy kobieta, pragnąca przeprowadzić z nimi coś w rodzaju wywiadu-rzeki, przez pewien czas obserwować ich życie i opisać je. Choć z początku zadaje ona sporo pytań i aktywnie uczestniczy w życiu Danielewiczów i otaczających ich osób, z czasem usuwa się w cień, by w końcu zupełnie zniknąć ze sceny. Swoją drogą – to bardzo ciekawy zabieg literacki.
Mamy tu cały wachlarz postaci – czysto negatywnych (np. pan doktor, który wraz z rozwojem akcji okazuje się być zwykłą szują), neutralnych lub negatywno-pozytywnych (jak np. sąsiad Drążek czy jego współpracownik – Wacek) oraz pozytywnych, do których zaliczają się Paulina i bardzo jej bliski pan Wantuła. Bohaterowie tworzą pary – małżeństwo Danielewiczów, Paulina i p. Wantuła, Drążek i jego żona etc. Jedynym dzieckiem, a równocześnie naprawdę samotną (w dosłownym tego słowa znaczeniu) i cierpiącą postacią okazuje się Krzyś, wbrew swojej woli wplątany w sprawy dorosłych. Bohaterowie Fleszarowej-Muskat powodowani są własnym egoizmem, pogonią za nieuchwytnym szczęściem, ucieczką przed samotnością lub miłosnym zaślepieniem. Normalne, pozbawione niespodzianek, ale nienudne życie na własne życzenie zamieniają w koszmar, z którego nie potrafią się wyplątać. Oprócz własnego szczęścia niszczą spokój dziecka, najbardziej niewinnego w całej tej historii, cierpiącego przez egocentryczne zapędy ojca i zagubioną matkę, którzy z pogoni za własnymi marzeniami zapominają w końcu, że mają dziecko, jednocześnie wciągając je do swoich gierek i wykorzystując fakt, że Krzyś nie potrafi się przed tym obronić. Jedynymi osobami zauważającymi tragedię dziecka są Paulina i p. Wantuła, którzy stopniowo zaczynają zastępować chłopcu rodziców...
Przyznaję bez bicia, że kilka razy miałam ochotę odłożyć „Milionerów” na półkę i nigdy więcej do nich nie wracać. Byłam wręcz pewna, że nie dam rady, nie dociągnę do końca. Nie dlatego, że książka była nudna czy nie interesowały mnie losy bohaterów – wręcz przeciwnie! Lektura wywoływała we mnie jednak tyle emocji, że chwilami naprawdę musiałam robić sobie przerwę i skupić się na czymś innym. Ta powieść doprowadzała mnie do pasji, bezsilnej złości; byłam wściekła na bohaterów, na ich głupotę, egocentryzm, na to, jak strasznie nie myślą! Pana doktorka miałam ochotę złapać za fraki, „pogadać z nim po swojemu, a potem go zakopać w lesie”, a kiedy w końcu faktycznie dostał za swoje, z radości wykrzyknęłam: „I dobrze ci tak, (tu słowo nienadające się do publikacji)!”. Jak widzicie, emocje były i to duże.
Absolutnie nie zaliczam tego faktu na minus! Zadaniem książki jest poruszać, wywoływać u czytelnika reakcję, uczucia, empatię i sympatię lub jej brak w stosunku do opisywanych postaci. Co mi po książce, którą przeczytam, nie zbuduję żadnej więzi z bohaterami, nie przejmę się ich losem, a o lekturze zaraz zapomnę?
Szczególnie, że problematyka opisana w „Milionerach” jest niewydumana, realna. Wszystkie wydarzenia, emocje, postaci, dialogi – wszystko to opisane jest w tak autentyczny sposób, że czytelnik ma wrażenie śledzenia prawdziwych losów prawdziwej rodziny. Historia Danielewiczów to historia z życia wzięta, której bohaterem mógłby być każdy z nas; to historia zwykłej rodziny, mieszkającej w zwykłym domu i mającej tak naprawdę zwykłe problemy – historia, którą teoretycznie można potraktować nie jako fikcję literacką, ale opowieść prawdziwą, która gdzieś tam pewnie komuś się zdarzyła.
Podobnie prawdziwe, ale i smutne jest zakończenie książki. Targana emocjami przez cały czas przy ostatnim zdaniu nie wytrzymałam i rozpłakałam się. Ryczałam jak bóbr przez dobrych kilka minut i w ogóle nie mogłam się uspokoić. Nie tak miała się zakończyć ta historia, nie tak! Podobną reakcję wywołało we mnie jedynie pewne wydarzenie z „Ani z Zielonego Wzgórza” (ci z Was, którzy czytali tę książkę, na pewno wiedzą, którą scenę mam na myśli). Byłam zła na Danielewiczów, wściekła na autorkę, a mimo to niepozbawiona nadziei, ponieważ... istnieje kontynuacja „Milionerów”, którą w przyszłości być może opiszę. Tymczasem musiałam zrobić sobie przerwę od twórczości Stanisławy Fleszarowej-Muskat – nie dźwignęłabym tych emocji drugi raz w tak krótkim czasie. Wam jednak bardzo polecam lekturę pierwszej części, naprawdę warto.
„Milionerów” oceniam na 5 z 5 gwiazdek.
*****
Recenzja pochodzi z bloga Książkowe Powroty: http://ksiazkowepowroty.blogspot.de/
:)
Książki S. Fleszarowej-Muskat kojarzyłam z półki Mamy, jednak nigdy specjalnie mnie nie zaciekawiły. W końcu, po wielu poleceniach i pozytywnych recenzjach postanowiłam spróbować, tym bardziej, że powieść wydawała się dość specyficzna...
...ponieważ składa się prawie z samych dialogów. Pozwolę sobie zacytować samą autorkę: „Milionerzy są powieścią pisaną specjalnie dla...
Serię książek o Panu Samochodziku uwielbiałam już w dzieciństwie. Pamiętam jak dziś, że jeśli nabroiłam, nie mogłam wyjść na dwór lub pogoda nie zachęcała do spędzania czasu poza domem, łapałam z półki jedną z książek Zbigniewa Nienackiego, rzucałam się na łóżko i odpływałam. Po latach postanowiłam wrócić do lektury i przypomnieć sobie czasy, które pozostawiły w mojej głowie tyle pięknych wspomnień.
Przedstawiam Wam dziś ,,Pana Samochodzika i Wyspę Złoczyńców”, książkę, w której po raz pierwszy pojawia się słynny wehikuł, któremu główny bohater, Tomasz, zawdzięcza swój przydomek. Samochód własnej produkcji, „czółno odrapane, zielonkawożółte, z zaciekami brązowymi i granatowymi, na czterech kółkach, z których dwa tylne mają szprychy, a dwa przednie ich nie posiadają...” przypadł panu Tomaszowi w udziale jako scheda po zwariowanym nieco wynalazcy, wuju Gromille. Początkowo zdecydowany jak najszybciej pozbyć się dziwacznego pojazdu szybko jednak odkrywa jego zalety i postanawia ruszyć nim w okolice Ciechocinka, aby pomóc przyjacielowi w rozwikłaniu pewnej tajemniczej zagadki – odnalezieniu legendarnych zbiorów dziedzica Dunina.
W czasie swego urlopu pan Tomasz poznaje wiele ciekawych osób – m.in. nieznośną młodą autostopowiczkę, Teresę, grupę archeologów, antypatycznego pana Karola oraz grupę harcerzy, którzy w przyszłości pomogą mu rozwikłać niejedną zagadkę. To właśnie chłopcy oraz niezwykły wehikuł będą częstym elementem w serii przygód Pana Samochodzika, zwanego na razie Tomaszem Włóczęgą.
Akcja powieści dzieje się w 1961 roku w fikcyjnej miejscowości położonej nad Wisłą, Antoninowie. Pan Tomasz przybywa nad rzekę incognito, aby rozwiązać zagadkę zbiorów dziedzica Dunina – legendarnego skarbu, który w obawie przed najazdem obcych wojsk miał zostać ukryty w okolicy. Zadanie okazuje się niezwykle skomplikowane oraz niebezpieczne, a pan Tomasz wkrótce naraża się nie tylko lokalnej sklepowej, ale również zatwardziałym przestępcom, siejącym ongiś postrach w okolicy.
Cudowne, niezwykle plastyczne opisy przyrody pozwalają natychmiast wyobrazić sobie miejsce akcji; czytelnik przechadza się wraz z Tomaszem po nadwiślańskich lasach, wdycha zapach igliwia oraz mokrego piasku, słucha syren statków, śpiewu ptaków i z zaciekawieniem zwiedza porosłe mchem zapomniane bunkry. Motyw wody bardzo często obecny jest zresztą w kolejnych powieściach autora. Przedstawione przez Nienackiego lata 60 to czasy, do których chciałoby się wrócić; wydają się niewinne, czyste, pełne słońca i kolorów. Choć we wszystkich powieściach z serii obecne są wątki kryminalne – kradzież, porwanie, nieraz zabójstwo – świat wydaje się bezgrzeszny, a dobro zawsze zwycięża zło.
Powieść Nienackiego w zabawny sposób operuje stereotypami – mamy tu np. do czynienia z typową wiejską sprzedawczynią, prostą, otyłą, powolną, zaniedbaną kobietą, polującą na wszelkie plotki oraz szczegóły dotyczące życia sąsiadów; spotykamy się ze zblazowanym bogaczem z przerośniętym ego, a także prawymi i uczciwymi harcerzami. Czasem jednak te stereotypy są obalane przez samego autora, a domniemany czarny charakter okazuje się być niewinną owieczką w skórze wilka (lub odwrotnie). Autor dzieli swoich bohaterów na dobrych i złych, uczciwych i cynicznych, naiwnych i podstępnych. Czytelnie zarysowana fabuła, świetnie zbudowane napięcie, pojawiające się coraz to nowe charaktery i fakty, a wreszcie dokładne wyjaśnienie zagadki na końcu każdej opowieści sprawiają, że lekturę tę dosłownie się pochłania. Choć jest to powieść kierowana przede wszystkim do młodzieży, pełna przygód, akcji i ciekawych informacji, z pewnością zainteresuje również starszego czytelnika.
Seria przygód Pana Samochodzika to jednak nie tylko dzieła sztuki, rabunki i zawiłe śledztwa. W każdej książce przedstawionych jest kilka wydarzeń historycznych czy pojęć z szeroko pojętej dziedziny nauki. W ,,Wyspie Złoczyńców” czytelnik poznaje m.in. historię powstania i zaginięcia Bursztynowej Komnaty, zdobywa wiadomości dotyczące pochodzenia człowieka oraz najnowszych (w latach 60 XX w.) technik rekonstrukcji wyglądu na podstawie kości. Co ciekawe, wiadomości te, choć dość zwięzłe, rzeczywiście odpowiadają ówczesnemu stanowi wiedzy. Stanowią tym samym wspaniałą bazę do zgłębiania detali na własną rękę i dalszemu zdobywaniu informacji.
Na podstawie książki powstał również film o tym samym tytule. Niektóre fakty zostały jednak zupełnie niepotrzebnie pozmieniane, cała historia skrócona i moim zdaniem mniej zrozumiała. Mimo wszystko uważam, że warto po niego sięgnąć, choćby po to, żeby zobaczyć, jak ówcześnie wyglądał nadwiślański krajobraz.
„Pan Samochodzik i Wyspa Złoczyńców” to powieść bezsprzecznie warta przeczytania. Cudowny letni klimat nadwiślańskich miejscowości, tajemnica skarbu sięgająca II wojny światowej oraz fantastycznie zbudowana fabuła gwarantują lekturę na najwyższym poziomie – porywającą czytelnika 50 lat wstecz, do czasów dzieciństwa lub tych, które znamy jedynie z opowiadań rodziców czy kart książki.
„Pana Samochodzika i Wyspę Złoczyńców” oceniam na 5 z 5 gwiazdek.
*****
Recenzja pochodzi z bloga Książkowe Powroty: http://ksiazkowepowroty.blogspot.com
Serię książek o Panu Samochodziku uwielbiałam już w dzieciństwie. Pamiętam jak dziś, że jeśli nabroiłam, nie mogłam wyjść na dwór lub pogoda nie zachęcała do spędzania czasu poza domem, łapałam z półki jedną z książek Zbigniewa Nienackiego, rzucałam się na łóżko i odpływałam. Po latach postanowiłam wrócić do lektury i przypomnieć sobie czasy, które pozostawiły w mojej...
więcej mniej Pokaż mimo to
Na przeczytanie „Villette” autorstwa Charlotte Brontë zdecydowałam się przypadkiem (jak zwykle), przeglądając wakacyjne publikacje Wydawnictwa MG. Ponieważ nie miałam jeszcze styczności z twórczością tej autorki, a pamiętałam swój zachwyt podobnym, jak mi się wydawało, dziełem – „Dumą i uprzedzeniem” Jane Austin – postanowiłam zaryzykować. Nie jestem wprawdzie miłośniczką powieści obyczajowej ani romansu, za jaki pierwotnie uznałam tę książkę na podstawie opisu na okładce, uważam jednak, że jest to jedna z tych pozycji, które zwyczajnie należy przeczytać. Jak wypadł mój eksperyment? Jak zwykle zapraszam do lektury.
„Villette”, to prawie 700 stron tekstu, co zresztą początkowo nieco mnie zaskoczyło. Spodziewałam się raczej książki o przeciętnej objętości, 300-400 stron. Tym bardziej więc byłam ciekawa, co zawiera w sobie to obszerne dzieło.
Miejsce i czas akcji to początkowo Anglia XIX wieku. Czternastoletnia Lucy Snowe przebywa w domu swojej matki chrzestnej, Luizy Bretton, mieszkającej wraz z nastoletnim synem, Grahamem. Wkrótce ich towarzystwo zostaje urozmaicone obecnością 7-letniej Polly (Pauliny), opieka nad którą zostaje powierzona pani Bretton przez ojca dziewczynki. Ogromne uczucie łączące tę dwójkę nie pozwala im jednak rozstać się na dłużej – po kilku tygodniach mężczyzna zabiera dziecko do domu, a niedługo po nich dom państwa Bretton opuszcza również Lucy. Ten krótki i niepozornie mało ważny epizod odegra jednak znaczącą rolę w życiu wszystkich bohaterów.
W ciągu kolejnych lat los nie jest łaskawy dla panny Snowe. Po nieopisanej bliżej tragedii rodzinnej usilnie pragnie ona znaleźć pracę, w której mogłaby pozostać na dłużej. Niezwykły splot wydarzeń oraz upór i odwaga Lucy sprawiają, że w końcu trafia ona do fikcyjnego miasta Villette, położonego we Francji (choć znalazłam również informację, że chodzi o Belgię), gdzie znajduje pracę w szkole z internatem Madame Beck – kobiety autorytatywnej, nieznoszącej sprzeciwu, kontrolującej zarówno swoje podopieczne jak i służbę czy nawet pracujące dla niej nauczycielki; osoby regularnie przeglądającej rzeczy osobiste podwładnych, mającej nad nimi absolutną władzę i nie budzącej we mnie żadnych uczuć poza antypatią. Czytanie o jej despotyzmie, obsesji wręcz na punkcie prawości i odpowiedniego zachowania męczyły mnie straszliwie, a każda kolejna strona utwierdzała w przekonaniu, że mój pierwszy osąd był jak najbardziej prawidłowy.
Kolejną, niemniej kolorową postacią spotkaną przez pannę Snowe jest profesor literatury włoskiego pochodzenia – Paul Emmanuel. Jako choleryk i krewny właścicielki pensji, odznacza się równie apodyktycznym usposobieniem, wspomaganym przez ogromną dozę szowinizmu z cechami mizoginii, ksenofobię (szczególnie w stosunku do Anglików) oraz niezwykle wybuchowym charakterem. Mimo, że uczennice boją się go jak ognia, wzbudza on powszechny szacunek oraz sympatię wśród młodych pensjonarek. Osobiście uważam go za najbardziej kolorową i ciekawą postać w całej książce. Z pewnością ma na to wpływ fakt, że sama miałam na studiach podobnego profesora, którego, mimo że potrafił miażdżyć słowem jak nikt inny, uwielbiałam, ceniłam i wspominam do dziś.
Na drodze Lucy stają również tajemniczy doktor John, pełniący rolę lekarza „rodzinnego” w pensjonacie, który przez cały czas trwania powieści był mi doskonale obojętny, piękna, choć zarozumiała i pozbawiona uczuć wyższych Ginevra, a także – ponownie – Polly, już nie siedmio-, a siedemnastoletnia rozpieszczona do granic panienka, wciąż zakochana najczystszym dziecięcym uczuciem w swoim ojcu i nazywająca go pieszczotliwie „ojczulkiem”. Przyznaję, że określenie to niesamowicie działało mi na nerwy, szczególnie, że pojawiało się przy okazji obecności Pauliny praktycznie bez przerwy. Za to jednak obarczam winą tłumacza. Aż sprawdziłam; w oryginale Polly zwraca się do ojca zwyczajnie, „papa”, toteż nie wiem, skąd pomysł ochrzczenia go tym pretensjonalnym „ojczulkiem” w polskiej wersji językowej. Być może jestem niesprawiedliwa, ale to właśnie w głównej mierze przeważyło o mojej niechęci do młodej bohaterki.
Sama Lucy natomiast wzbudzała we mnie sprzeczne uczucia. Choć początkowo urzekła mnie spokojnym usposobieniem, uporem w dążeniu do celu, a także subtelnym poczuciem humoru, po pewnym czasie zaczęła mnie irytować. Po przyjeździe do Villette okazała się fatalistką, z pokorą przyjmującą kolejne ciosy zarówno od losu jak otaczających ją osób. W sposób dla mnie niepojęty pozwalała sobie ubliżać, upokarzać się i popychać (dosłownie) w imię źle pojętej niezależności. Panna Snowe to zakompleksiona, niesamowicie samotna 23-latka, chwilami zbyt afektowana, czasem zdecydowanie nadwrażliwa. Choć sprawiała wrażenie sympatycznej, brakowało jej kompletnie siły przebicia czy stanowczości.
Historia opowiedziana jest z jej perspektywy, w narracji pierwszoosobowej. „Villette” wydaje się jednak bardziej obyczajową powieścią psychologiczną niż typowym romansem, za który początkowo ją wzięłam. Choć nie brak tu wątków miłosnych, a nawet paranormalnych, wiele miejsca zajmują opisy przeżyć wewnętrznych Lucy oraz charakterystyka psychologiczna innych bohaterów. Nie sprowadzają się one zawsze do bezpośrednich rozważań panny Snowe na ich temat; nierzadko stanowią jedynie efekt wnikliwej obserwacji ich zachowań.
W książce zawartych jest również wiele opisów przyrody – ładnych, ale w większości zdecydowanie za długich. Całe wypowiedzi Lucy lub opisy otaczającego ją świata (nie wszystkie oczywiście) stanowiły moim zdaniem przerost formy nad treścią – długie, zawiłe, choć zręcznie operujące słowem, pełne metafor, odniesień do historii, kultury i religii, były chwilami zwyczajnie nudne.
Nie mogę jednak odmówić Lucy umiejętności oceniania ludzi. Jej pierwsze wrażenia i trwałe osądy najczęściej okazywały się w pełni trafione, a opinie doskonale, z dozą szyderstwa i humoru, wydobywały na światło dzienne najbardziej charakterystyczne cechy opisywanych przez nią postaci.
Choć każdy z bohaterów przedstawiony został w sposób niezwykle plastyczny i szczegółowy, autorce nie udało się wzbudzić we mnie konkretnych, silnych uczuć w stosunku do któregokolwiek z nich (poza Mr. Paulem i chwilami Mme. Beck). Nie życzyłam im szczególnie powodzenia lub klęski, nie śledziłam z zapartym tchem ich losów. Rzadko zdarzało się, żeby któraś scena szczególnie przykuła moją uwagę; przełom nastąpił dopiero na ok. 500 stronie, czyli prawie pod koniec książki. Wtedy C. Brontë udało się zbudować tak długo wyczekiwane przeze mnie napięcie i troskę o bohaterów, ciekawość i niepokój. Z przejęciem obserwowałam kolejne związki i rozstania oraz to, jak łączyły się ze sobą losy poszczególnych osób, choć konkretne emocje wywołały dopiero ostatnie rozdziały, a zakończenie, choć niedopowiedziane (ale dające bardzo wyraźne wskazówki co do wydarzeń), nieco mnie zaskoczyło.
W końcowych rozdziałach „Villette” bardzo ważnym akcentem była również krytyka Kościoła Katolickiego. Losy protestantki w katolickiej Francji nie pozwalały nie poruszyć tego tematu. Pojawiły się również odniesienia do historii francusko-angielskiej, wzajemnych niechęci, pretensji i niesnasek. Podświadomie cały czas „trzymałam stronę” Lucy i Anglików, a lektura utwierdziła mnie we własnej opinii dotyczącej Francji i narodu francuskiego.
Nie mogę powiedzieć, że wynudziłam się czytając tę książkę, nie porwała mnie ona jednak. Choć przez wielu uznawana za arcydzieło i najlepszą książkę w dorobku angielskiej pisarki, mnie wydała się dość przeciętna. Przez cały czas miałam wrażenie, że można by skrócić ją o 1/3, a czytelnik niewiele by na tym stracił. Nie jestem absolutnie przeciwniczką długiej czy psychologicznej lektury – „Chłopów” Reymonta, których za taką właśnie uważam, czytałam z zapartym tchem, a prezentacja bohaterów sprawiała, że miałam wyrobiony pogląd na każdą, najmniej nawet znaczącą postać. Czytaniu „Villette” towarzyszyła z mojej strony przez większość czasu chłodna obojętność. Cieszę się mimo wszystko, że książka w końcu zaczęła być interesująca, a ja ciekawa dalszego przebiegu zdarzeń.
Czy poleciłabym „Villette”? Miłośnikom gatunku, czyli powieści obyczajowo-psychologicznej – z pewnością. Czytelnikowi pragnącemu obcowania z literaturą niewymagającą, pełną zwrotów akcji, napięcia i przede wszystkim krótką – raczej nie. Trudno mi powiedzieć, czy sięgnę jeszcze po twórczość Charlotte Brontë. Być może skuszę się w przyszłości na „Dziwne losy Jane Eyre”, ale póki co zrobię sobie przerwę.
„Villette” oceniam na 3 z 5 gwiazdek.
--------------------------------------
Recenzja pochodzi z bloga Książkowe Powroty: http://ksiazkowepowroty.blogspot.de
Na przeczytanie „Villette” autorstwa Charlotte Brontë zdecydowałam się przypadkiem (jak zwykle), przeglądając wakacyjne publikacje Wydawnictwa MG. Ponieważ nie miałam jeszcze styczności z twórczością tej autorki, a pamiętałam swój zachwyt podobnym, jak mi się wydawało, dziełem – „Dumą i uprzedzeniem” Jane Austin – postanowiłam zaryzykować. Nie jestem wprawdzie miłośniczką...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-11
Myślę, że ci z Was, którzy czytują mój blog regularnie, zdążyli już zauważyć, że interesuję się ogólnie pojętą tematyką II wojny światowej. Dziś przedstawiam Wam pozycję Mirosława Prandoty, książkę, która wzbudziła we mnie skrajne uczucia. Dlaczego? Zapraszam do lektury.
Z twórczością M. Prandoty zetknęłam się po raz pierwszy. „Rachunek obcego sumienia”, który ukazał się w lipcu br nakładem Wydawnictwa Psychoskok, natychmiast wzbudził moje zainteresowanie. Choć opisana jako „sensacyjna powieść historyczna”, wydawała się w ciekawy sposób nawiązywać do tematów, które są mi bliskie.
Początkowo wydaje się, że książka to niepowiązane ze sobą opowieści trzech osób – profesora polsko-niemieckiego pochodzenia, starego Niemca pochodzenia szlacheckiego, który okazuje się być ojcem wyżej wymienionego oraz nie mniej starego mieszkańca pewnej polskiej wsi. W miarę poznawania historii każdego z nich dowiadujemy się, że ich losy są jednak ze sobą mniej lub bardziej powiązane.
Aleksander D. to mieszkający na stałe w Niemczech profesor nauk prawniczych, wykładowca na jednym z niemieckich uniwersytetów. Jako niemowlę został sprzedany przez własną matkę pewnej bezdzietnej polskiej parze, która pokochała go jak własnego syna, wychowała i którą ten z biegiem czasu również pokochał jak własnych rodziców. Mimo wszystko postanawia on odnaleźć swoich biologicznych rodziców: matkę – Polkę, wywiezioną w czasie wojny na roboty przymusowe do Niemiec i ojca – Niemca, syna bauera, u którego kobieta pracowała. Mimo że nie zna ich nazwisk, pochodzenia ani nawet miejsca, w którym powinien zacząć poszukiwania, mężczyzna nie daje za wygraną i wkrótce udaje mu się poznać personalia biologicznych rodziców.
Franz Miller to ojciec Aleksandra, mieszkający w Bawarii. Starszy człowiek, nie mający pojęcia o istnieniu Aleksandra, żyje w niewielkiej wiosce i zajmuje się głównie wychowaniem nastoletniego syna. Choć nagła obecność Aleksandra w jego życiu jest sporym zaskoczeniem, staruszek ciepło przyjmuje pierworodnego syna i stara się nawiązać z nim jak najlepszy kontakt.
Trzeci bohater dramatu, którego imienia czytelnik nigdy nie poznaje, opisany jest po prostu jako Stary Człowiek. Mieszka on w niewielkiej miejscowości niedaleko Gdańska – Czarnym Lesie; miejscowości, która przed wojną stanowiła idyllę dla mieszkańców. Jej wybuch brutalnie zakończył pewną erę w życiu wioski, zniszczył przyjaźnie, zmienił ludzi i wielu z nich uśmiercił. Stary Człowiek opowiada losy Czarnego Lasu przed wybuchem wojny, w trakcie jej trwania, w czasie okupacji, w erze socjalizmu, a także po 1989 roku, przedstawia historie jej mieszkańców, a przede wszystkim tę najważniejszą, czyli swoją własną.
Losy wszystkich trzech bohaterów w pewien sposób przeplatają się ze sobą. W przypadku relacji ojciec-syn jest jest to dość oczywiste, udział Starego Człowieka w całej historii wychodzi na jaw stopniowo. Dlaczego jednak książka ta sprawiła mi trudność?
Po pierwsze: narracja. Opowieść podzielona jest na 53 rozdziały, z czego każdy opowiedziany jest przez innego bohatera (w pierwszej osobie). Mamy więc narrację mieszaną, swego rodzaju „przeplatankę”: najpierw opowieść Aleksandra D., później Starego Człowieka, później znów Aleksandra... Zabieg, którego szczerze nie cierpię, ponieważ nie pozwala mi się skupić na tym, co w historii ważne, a zmusza do wciąż nowego odnajdywania się w historii i zmiany perspektywy. Ponieważ niesamowicie denerwowało mnie przeskakiwanie z historii do historii, postanowiłam zaryzykować i najpierw przeczytałam relację Aleksandra D. oraz jego ojca (któremu poświęconych zostało jedynie kilka niedługich rozdziałów), zupełnie pomijając opowieść Starego Człowieka. Następnie wróciłam do początku książki i przeczytałam tylko relację Starego Człowieka, pomijając dla odmiany wyznania Aleksandra D. Absolutnie nie uważam tej decyzji za błąd, choć przyznaję, że gdybym czytała rozdziały po kolei, całość wywarła by na mnie być może inne wrażenie. Ja jednak cieszę się, że podzieliłam tę historię na dwie części.
Opowiadanie Aleksandra D. irytowało mnie od początku do końca. Bohater, pełen pretensji do całego świata, chwalący się przed czytelnikiem swoją rzekomą erudycją i „gadanym”, zrobił na mnie jak najgorsze wrażenie, a całej jego postaci i przede wszystkim historii zabrakło moim zdaniem autentyczności. Nie wierzyłam w ani jedno jego słowo, ani jedno wspomnienie. Opowieści o powojennych Niemczech, szczególnie w czasach nam współczesnych, wydały mi się wręcz wyssane z palca i pisane na siłę. Tak się składa, że również mieszkam za zachodnią granicą, od ponad 10 lat. Miałam do czynienia nie z kilkoma, ale z dziesiątkami starych Niemców i nigdy nie zdarzyło się, żeby któryś z nich na głos wychwalał Hitlera lub trzymał w szafie wypielęgnowany mundur wujka z SS, który z dumą pokazywał wszystkim znajomym (szczególnie tym z Polski). To się po prostu nie zdarza. Nie mnie oceniać, co oni sobie tam myślą. Jak dla mnie, co drugi stary Niemiec może mieć w gabinecie portret Adolfa na koniu w skali 1:1, półmiski ze swastyką, a na dobranoc zamiast paciorka mruczeć nazistowskie pieśni wojenne – to już osobista sprawa każdego człowieka. Natomiast żaden normalny Niemiec nie powie z dumą i na głos, szczególnie w rozmowie z polskim interlokutorem, że jego ojciec i dziadek przyjechali do Polski „szerzyć kulturę”, a „rasa nordycka ma przewagę intelektualną nad innymi narodami Europy. Chociażby nad Słowianami.” Spotkałam się z różnymi reakcjami na tematykę wojenną – zaklinanie, że wszyscy modlą się, by ten horror już nigdy się nie powtórzył bądź po prostu zwykłe unikanie tematu. Starzy Niemcy nie są dumni ze swojej historii, a jeżeli są, to skrzętnie to ukrywają. I nikt mi nie wmówi, że białe jest czarne.
Druga sprawa: pan profesor, człowiek, który zdobył wykształcenie na niemieckich uniwersytetach, wykładający prawo na jednym z nich i od lat żyjący w kraju nad Łabą, popełnia najprostsze i najgłupsze pod słońcem błędy językowe? Oto przykład, jeden, ale jakże irytujący, bo powtarza się w całej książce: „Mój dziadek Johann Miller z pewnością posługiwał się często zwrotem „du polnische Schweine” wobec swoich niewolników.” O ile Twój dziadek, Johann Miller, nie był wiejskim półgłówkiem i analfabetą (a z treści wynika, że raczej nie był), to na pewno NIE zwracał się do swoich robotników zwrotem „du polnische Schweine”, ponieważ po niemiecku nie ma on kompletnie sensu. „Du polnisches Schwein”, jeśli już, ewentualnie „ihr polnische Schweine”. I nie jest to niedopatrzenie korektora, ponieważ wszystkie inne niemieckie zwroty i pojedyncze wyrazy zapisane są bez błędów.
W relacji Aleksandra D. zabrakło mi wiarygodności, od początku do końca historii. Jego emocje wydają mi się sztuczne, problemy często wydumane, a rozterki wymyślane na siłę. Również postać jego ojca, Franza Millera, nie zrobiła na mnie najlepszego wrażenia – skoro stary Niemiec, to musowo nazista (nie, że kiedyś, teraz też). Jak nazista, to mieszkający w Bawarii, bo to przecież kolebka tego ruchu. Brakowało mi tylko skórzanych gaci i piórka przy kapeluszu. W szafie stary mundur wujka, „bohatera narodowego”, czyli kolejnego starego nazisty, który zginął równie bohaterską śmiercią na terenach Polski. Stary Miller, prowadzący rozmowy ze swoim zmarłym wujem i nieżyjącą żoną również nie wydał mi się autentyczny. Przez cały czas czytania historii tych dwóch mężczyzn miałam wrażenie, że autor robi wszystko, żeby jak najbardziej zohydzić naród niemiecki w oczach czytelnika. I żeby nie było – ja Niemców nie bronię. Wiadomo, kto wywołał tę wojnę i kto ją zakończył. Ale krew mnie zalewa, kiedy całą winę, za wszystkie okrucieństwa wojny, gwałty, grabieże i potworne zbrodnie przypisuje się tylko im! Zapomina się o tym, co wyprawiali Rosjanie, Japończycy, Amerykanie, Jugosłowianie czy wreszcie – Polacy. Zapomina lub skrzętnie pomija, bo to przecież nie wypada. Poza tym łatwiej zwalić wszystko na Niemców, w końcu przegrani nie mają głosu.
Żeby jednak nie było, że jedynie wieszam na tej książce psy. Opowieść Starego Człowieka dla odmiany mnie zachwyciła! Zachwyciły opisy życia na wsi, ludzi i ich losów za czasów wolności oraz pod kolejnymi okupacjami – niemiecką, sowiecką i w końcu tą demokratyczną. Pochłaniałam jego historię strona za stroną i nie mogłam, nie chciałam się oderwać. Fantastyczne opisy natychmiast przeniosły moją wyobraźnię do Czarnego Lasu i przenosiły dalej – do chat żyjących w nim ludzi, do piwnic, w których skrywali się przed sowieckimi nalotami, w końcu – do wybudowanych w czasach socjalizmu trzech bloków, chluby ustroju i całego okręgu. Opowieści Starego Człowieka były szczere, prawdziwe, opisy pozbawione zbędnego patosu, fakty przedstawione nierzadko z lekką dozą humoru, co przecież nie jest łatwe w przypadku tak trudnych tematów. I choć cała jego historia pełna jest przypadkowych spotkań i zbiegów okoliczności, które w prawdziwym życiu zdarzają się raczej nieczęsto (przynajmniej w tej częstotliwości), to słysząc ją z ust prawdziwego człowieka, a nie bohatera fikcji literackiej, natychmiast bym uwierzyła.
Kolejny plus daję Prandocie za twist na końcu książki. Zakończenie może nie wbiło mnie w ziemię, ale zdrowo zaskoczyło – akurat na taki rozwój akcji nie byłam przygotowana. Ponadto w „Rachunku obcego sumienia” żaden z bohaterów nie jest przypadkowy, każdy z nich prędzej czy później ma swój udział w kolejnych ważnych wydarzeniach. Cieszę się bardzo, że autorowi udało się uniknąć tworzenia plastikowych, nic niewnoszących do fabuły postaci, byle tylko zapełnić czymś strony. Spotykanie poznanych już bohaterów na kolejnych stronicach było rewelacyjnym doświadczeniem, jakże rzadkim w dzisiejszych czasach taśmowo pisywanych pseudopowieści.
Myślę, że nie jest to moje ostatnie spotkanie z twórczością Mirosława Prandoty. Mimo całej krytyki dotyczącej jednego z głównych bohaterów oraz kilku innych wad, uważam tę książkę za udaną. Wojna to trudny temat, przez każdego rozumiany i odbierany inaczej. Podobnie jest z tą książką. Z pewnością przeczytam ją jeszcze kiedyś, choćby po to, żeby przekonać się, jak wpłynie na mnie czytanie rozdziałów w odpowiedniej kolejności.
„Rachunek obcego sumienia” oceniam na 4 z 5 gwiazdek.
****
Recenzja pochodzi z bloga Książkowe powroty: http://ksiazkowepowroty.blogspot.de
Myślę, że ci z Was, którzy czytują mój blog regularnie, zdążyli już zauważyć, że interesuję się ogólnie pojętą tematyką II wojny światowej. Dziś przedstawiam Wam pozycję Mirosława Prandoty, książkę, która wzbudziła we mnie skrajne uczucia. Dlaczego? Zapraszam do lektury.
Z twórczością M. Prandoty zetknęłam się po raz pierwszy. „Rachunek obcego sumienia”, który ukazał się...
„Biegnij chłopcze, biegnij” to kolejna książka kupiona przeze mnie przez przypadek podczas polowania na promocje w księgarniach internetowych. Choć nazwisko Uriego Orleva nie było mi obce, nie miałam dotąd możliwości przeczytać żadnej z jego powieści. Nie jest to pisarz szczególnie popularny w Polsce – jeśli się nie mylę, wydano u nas jedynie 3 z ok. 30 napisanych przez niego książek. Ponieważ interesuję się zarówno II wojną światową jak kulturą żydowską, bez wahania zdecydowałam się na zakup.
Akcja powieści toczy się w czasach drugiej wojny światowej. Mały Żyd, Srulik, wraz z rodziną mieszka w warszawskim getcie. Pewnego dnia matka chłopca niespodziewanie znika, a jemu cudem udaje się wydostać poza mury getta. Od tej pory musi radzić sobie sam. Nie zdając sobie sprawy z tego, co go czeka, chłopiec rusza przed siebie. Wydarzenia, jakich będzie świadkiem, towarzyszący mu oraz spotykani na drodze ludzie, a także codzienna, brutalna walka o przetrwanie za wszelką cenę na zawsze odcisną piętno na życiu Srulika. Bity, poniżany i nienawidzony za swoje pochodzenie, musi stawić czoła okrutnemu światu oraz realiom wojny. Mimo wszystko udaje mu się przetrwać. Cena, jaką płaci za życie w wyzwolonej Polsce jest jednak niewspółmiernie wysoka. Prześladowany nawet po wojnie, decyduje się na wyjazd do nowo powstałego państwa Izrael, gdzie ma nareszcie okazję opowiedzieć swoją przerażającą historię i zostać wysłuchanym - bo „Biegnij chłopcze, biegnij” to nie fikcja literacka, a historia prawdziwa.
Książka napisana jest w narracji 3-osobowej, z perspektywy 8-letniego dziecka. Brak tu wyszukanych form literackich, głębokich metafor i czy przebiegłych zabiegów stylistycznych. Hisotira dosłownie zwala z nóg (wybaczcie określenie) prostotą języka i dosłownością. Nic nie zostaje tu przemilczane, nie ma miejsca na analizę tego, co dzieje się wokół – liczy się tylko tu i teraz. Świat widziany oczami Srulika wydaje się do głębi zły, odpychający; ludzie przebiegli, podstępni i okrutni. Wojenna zawierucha przerzuca chłopca z miejsca na miejsce, przez kolejne gospodarstwa, las czy nawet do bunkra. Prześladujący Srulika antysemityzm sprawia, że w końcu zapomina on swoją rodzinę, życie przed wojną, a nawet własne imię. Nigdy nie zapomina tylko jednego – tego, że jest Żydem.
„Biegnij chłopcze, biegnij” to przerażający obraz wojny, świadectwo ludzkiej głupoty i okrucieństwa; to bezpośrednie przedstawienie problemu antysemityzmu, nie tylko w czasie wojny, ponieważ ówczesne uprzedzenia zachowały się w swoim uniwersalizmie do dziś. Orlev nie oszczędza nikogo – z właściwą sobie prostotą obnaża hipokryzję ziejących nienawiścią do Żydów Polaków, Niemców, a czasem nawet innych Żydów. Dopiero wkroczenie do kraju wojsk Armii Czerwonej pozwala Srulikowi choć na chwilę poczuć się bezpiecznym i mieć nadzieję na rychłe zakończenie wojny.
Przeczytałam tę książkę w nieco ponad dwie godziny. Nie mogłam się oderwać, nie chciałam przerywać ani na chwilę. Towarzyszyłam Srulikowi na gałęziach drzew, na pastwiskach, w kwaterze Gestapo i w żydowskim domu dziecka. W niemym przerażeniu, ale i fascynacji obserwowałam walkę niewinnego dziecka z otaczającą rzeczywistością, wciąż mając nadzieję, że jednak mu się uda. Ostatnie strony czytałam ze łzami w oczach, nie potrafiąc opanować wzruszenia. Nie pamiętam, kiedy jakakolwiek powieść zrobiła na mnie tak ogromne wrażenie.
Na pewno wrócę kiedyś do tej książki, jednak nieprędko. Zbyt wielkie emocje towarzyszyły lekturze, zbyt szybka gonitwa myśli. Przeczytam ją jeszcze raz, powoli, bardziej uważnie, bo z pewnością jest tego warta. Powieść polecam wszystkim, zainteresowanym tematem czy nie. Tej książki się nie czyta, ją się dosłownie pochłania.
„Biegnij chłopcze, biegnij” oceniam na 5 z 5 gwiazdek.
*****
Recenzja pochodzi z bloga: http://ksiazkowepowroty.blogspot.com
„Biegnij chłopcze, biegnij” to kolejna książka kupiona przeze mnie przez przypadek podczas polowania na promocje w księgarniach internetowych. Choć nazwisko Uriego Orleva nie było mi obce, nie miałam dotąd możliwości przeczytać żadnej z jego powieści. Nie jest to pisarz szczególnie popularny w Polsce – jeśli się nie mylę, wydano u nas jedynie 3 z ok. 30 napisanych przez...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Zbrodnia Sylwestra Bonnard”
Z powieścią Anatola France'a wiązałam spore nadzieje. „Zbrodnia” w tytule natychmiast porwała moją wyobraźnię na miejsce przestępstwa w XIX-wiecznej Francji, opis na okładce przeniósł mnie do bibliotek pełnych starodruków i wiekowych rękopisów. Miałam nadzieję na klasykę literatury w pełnym tych słów znaczeniu. Okazało się jednak, że zamiast tego otrzymałam największe rozczarowanie roku.
Tę książkę trudno nawet streścić. Moje wydanie składało się z dwóch opowiadań – „Polano” i „Joasia Alexandre”. Tego pierwszego, moim zdaniem, równie dobrze mogłoby nie być, nie było w nim nic ciekawego. Przekonana, że w jakiś tajemniczy sposób łączy się ono z kolejnym, postanowiłam wytrwać w czytaniu, choć już po 20 stronach miałam ochotę rzucić książkę z powrotem na półkę. Rzeczywiście, kilka z pozoru nieistotnych faktów przedstawionych w „Polanie” okazało się ważnych dla drugiej części powieści. Nadal nie widzę jednak powodu, dla którego France stworzył z tego oddzielne opowiadanie, zamiast wpleść te wątki w historię Joasi Alexandre. Ale kto wie, może po prostu się nie znam i nie potrafię docenić kunsztu francuskiego pisarza.
„Polano” opowiada o poszukiwaniach pewnego cennego manuskryptu z dawnych czasów. Sylwester Bonnard, filolog, paleograf i humanista, od lat pragnie zdobyć cenny dokument. Poszukiwania prowadzą go aż poza granice Francji. Podczas podróży poznaje tajemniczą parę, która stanowi ważny element opowiadania.
Przy okazji czytelnik dowiaduje się kilku szczegółów z młodości Bonnarda, poznaje m.in. historię jego nieszczęśliwej miłości oraz staje się świadkiem znajomości bohatera z wnuczką jego niedoszłej ukochanej.
Druga część książki skupia się na walce Bonnarda z francuskim systemem o tę właśnie wnuczkę – tytułową Joannę Alexandre. Na czym polega zbrodnia? Nie napiszę Wam. Sama dowiedziałam się o niej dopiero na ok. 120 stronie (ze 150) i szczerze mówiąc rozczarowałam się. Nie przeczę, że spodziewałam się konkretnego, krwistego zabójstwa z mnóstwem latających flaków i odciętych tępym nożem członków, a przestępstwo popełnione przez filologa nie ma z nim nic wspólnego. Jednak nawet nie to jest powodem braku zachwytu z mojej strony.
Historia, pisana w narracji pierwszoosobowej w formie pamiętników, sama w sobie mogłaby być niezła, gdyby nie to, że jest tak straszliwie przegadana. Nie pamiętam, ile razy miałam ochotę odłożyć tę książkę z powrotem na półkę i nigdy do niej nie wracać. Do dobrnięcia do końca zmusiłam się tylko dzięki małej ilości stron. Dawno nie czytałam powieści tak przepełnionej niepotrzebnymi rozdziałami, dywagacjami i dygresjami, nie wnoszącymi do fabuły zupełnie nic! Kilka razy uśmiechnęłam się pod wąsem, bo poczucia humoru France'owi faktycznie nie można odmówić.
„Zbrodnia...” sama w sobie na pewno nie rozczarowałaby mnie tak bardzo, gdyby nie to, że ciągnęła się w nieskończoność. Przypisy, które przeważnie czytam z ogromnym zainteresowaniem, nudziły mnie do tego stopnia, że używałam lektury jako bardzo skutecznego środka nasennego zamiast relanium. Muszę jednak oddać autorowi sprawiedliwość i nadmienić, że komuś zainteresowanemu Francją, jej kulturą, sztuką i historią, mogą one wydać się bardzo ciekawe. Mnie niestety nie porwały. Chyba nigdy nie czytałam 150-stronicowej powieści przez miesiąc, nie mając do roboty właściwie nic innego. Gdyby nie fakt, że miałam już w życiu do czynienia z rewelacyjną francuską prozą, tej jednej książce udałoby się zniechęcić mnie do niej na długie lata.
Nie rozumiem zachwytów nad tą pozycją. Być może niegodnam oceniać francuską klasykę, ale bez wyrzutów sumienia daję „Zbrodni Sylwestra Bonnard” tylko 3 z 5 gwiazdek – jedną za humor, drugą za świetną postać służącej i trzecią za piękne bibliofilskie opisy. Książkę polecam osobom lubiącym filozofowanie, przeciąganie każdego wątku w nieskończoność i amatorom kultury francuskiej. Ja raczej znów po nią nie sięgnę.
***
Recenzja pochodzi z bloga: http://ksiazkowepowroty.blogspot.com
„Zbrodnia Sylwestra Bonnard”
Z powieścią Anatola France'a wiązałam spore nadzieje. „Zbrodnia” w tytule natychmiast porwała moją wyobraźnię na miejsce przestępstwa w XIX-wiecznej Francji, opis na okładce przeniósł mnie do bibliotek pełnych starodruków i wiekowych rękopisów. Miałam nadzieję na klasykę literatury w pełnym tych słów znaczeniu. Okazało się jednak, że zamiast...
2017-08-08
,,Anaruka, chłopca z Grenlandii” chciałam przeczytać od dłuższego czasu. Udało mi się zdobyć tę pozycję wiosną, jednak do tej pory czekała na swą kolej na moim zastawionym do niemożliwości książkami regale. Jak na ironię, lekturę odkładałam na później ze względu na małą objętość – zaledwie 47 stron. Niedawno postanowiłam ją wreszcie przeczytać, a swoimi przemyśleniami podzielić się z Wami.
„Anaruk, chłopiec z Grenlandii” to opowiadanie napisane przez Czesława Centkiewicza, współautora fantastycznego „Człowieka, o którego upomniało się morze”. Wydane po raz pierwszy w 1937, opowiada o przygodach 12-letniego grenlandzkiego chłopca, Anaruka, z którym autor zaprzyjaźnił się podczas swojego pobytu na Grenlandii. Ze względu na skondensowaną formę, lektura nie przedstawia biografii chłopca, a jedynie fragmenty jego życia w okresie, w którym Centkiewicz przebywał w jego wiosce.
Trudno streścić tę książeczkę, nie zdradzając jednocześnie fabuły. Autor barwnie opisuje niełatwe życie ówczesnych Grenlandczyków – ich walkę z odwiecznym zimnem, głodem, niedostatkiem, a także niesamowitą pomysłowość jaką odznaczali się, mieszkając w rejonie tak ubogim we wszelkie dobra, teoretycznie konieczne dla przetrwania. Mieszkańcy osady Anaruka polowali więc na foki, niedźwiedzie polarne, reny a nawet wieloryby, posługując się najbardziej prymitywnymi w odczuciu typowego Europejczyka narzędziami – kościanymi harpunami oraz kajakami wykonanymi z żeber i skóry zwierząt. Nigdy nie polowali jednak dla przyjemności; zabite zwierzęta dostarczały im nie tylko materiału do wytwarzania broni, ale także ubrań, nici, igieł, namiotów, a przede wszystkim – pożywienia. Ich dieta, składająca się głównie z surowego mięsa, tłuszczu oraz wnętrzności tego, co upolowali, nawet w zaznajomionym z lokalnymi zwyczajami Centkiewiczu wywoływały dreszcze. Mimo to pobyt na tej ogromnej wyspie związał go z nią na zawsze, a także dostarczył mu niezapomnianych wspomnień.
Choć przeznaczona raczej dla dzieci (nieskomplikowany styl, przewaga zdań prostych nad złożonymi, praktycznie brak opisów przyrody oraz wiele wyjaśnień zjawisk, które mogą być niezrozumiałe dla młodszych czytelników), książka zrobiła na mnie spore wrażenie. Należę do osób, które żywo interesują się innymi kulturami i nieznanymi zjawiskami, szczególnie tak egzotycznymi i niedostępnymi. Fascynowały mnie opisy życia codziennego na Grenlandii, tradycji, rytuałów i wierzeń. Ogromnie podobał mi się brak jakiegokolwiek eurocentryzmu ze strony autora – w żadnym momencie nie zauważyłam poczucia wyższości „człowieka cywilizowanego” nad „dzikusami” (piję oczywiście do Malinowskiego i jego niesławnych „Argonautów Zachodniego Pacyfiku”), czasem jedynie zdumienie okazywane przy obserwacji nieznanych mu obrzędów. Centkiewicz odnosi się do swoich bohaterów z ogromnym szacunkiem, co nie zawsze jest regułą w tego typu książkach (wystarczy porównać ją z potworną „Białą gorączką” Hugo-Badera), przedstawia fakty w sposób bardzo prosty, ale zarazem interesujący i stara się zachęcić czytelnika do bliższego poznania kultury grenlandzkiej na własną rękę.
O ile się orientuję, „Anaruk, chłopiec z Grenlandii” jest obecnie lekturą szkolną. Nie zamierzam w żaden sposób oceniać decyzji Ministerstwa Edukacji, obawiam się jednak, że bez odpowiedniego wprowadzenia tematu książeczka ta może przerodzić się w oczach dzieci lub, co gorsza – rodziców – w barbarzyński opis rzezi niewinnych zwierzątek. Uważam, że bardzo ważne jest wytłumaczenie, jak wyglądało ówczesne życie na Grenlandii, jakie panują tam warunki atmosferyczne oraz rozsądne przedstawienie egzotycznej kultury, która dzieciom może wydać się zarówno śmieszna, jak i przerażająca.
Mimo że nie do końca wierzę we wszystkie fantastyczne przygody Anaruka opisane przez C. Centkiewicza, myślę, że książka ta w rewelacyjny sposób ukazuje dzieciom to, co nieznane, lecz jakże obecne w otaczającym nas świecie. Nie twierdzę bynajmniej, że od lat 30. ubiegłego wieku życie Grenlandczyków się nie zmieniło, pamiętajmy jednak, że wciąż istnieją niepoznane dobrze kultury, które od stuleci żyją w podobny sposób i doskonale dają sobie radę. Ważne jest przekazywanie wiedzy o nich, a jeszcze ważniejsze, by robić to w odpowiedni sposób. Uważam, że nie tylko nauczyciele czy rodzice, ale również wielu współczesnych reporterów mogłoby wyciągnąć wspaniałą lekcję z tej króciutkiej lektury – lekcję dotyczącą szacunku do drugiego człowieka, jego pochodzenia i dziedzictwa kulturowego.
W kategorii książek dla dzieci oceniam „Anaruka, chłopca z Grenlandii” na 5 z 5 gwiazdek.
*****
Recenzja pochodzi z bloga Książkowe Powroty: http://ksiazkowepowroty.blogspot.com/
,,Anaruka, chłopca z Grenlandii” chciałam przeczytać od dłuższego czasu. Udało mi się zdobyć tę pozycję wiosną, jednak do tej pory czekała na swą kolej na moim zastawionym do niemożliwości książkami regale. Jak na ironię, lekturę odkładałam na później ze względu na małą objętość – zaledwie 47 stron. Niedawno postanowiłam ją wreszcie przeczytać, a swoimi przemyśleniami...
więcej mniej Pokaż mimo to
Być może niektórzy z Was zwrócili uwagę na informacje zawarte w zakładce „O mnie“, a konkretnie na tę, że skończyłam filologię słowiańską. Nic więc dziwnego, że poza starymi książkami interesuję się wszystkim, co związane z kulturą i folklorem Słowian. Znalazłszy w skrzynce pocztowej zapowiedź książki Michała Krupy – „Miłość do trawy“, która zabiera czytelnika w świat spowity legendami, dawnymi wierzeniami oraz pogańskimi zwyczajami, od razu zapragnęłam ją przeczytać.
„Miłość do trawy“ opowiada historię Krzysztofa, który pewnego dnia wyrusza w Polskę w poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące go pytania. Z początku nie jest jasne, jakiego rodzaju wątpliwości go trapią oraz jaki jest cel wędrówki. Z czasem kolejne wydarzenia odkrywają nowe elementy układanki, która w końcu zawiera się w spójną całość.
Krzysztof oraz jego dziewczyna/żona – Monika - posiadają niesamowity dar magicznego kontaktu z trawą. Obcowanie z przyrodą dostarcza im niezwykłych wrażeń, nieznanych i niemożliwych do zrozumienia dla zwykłego człowieka. Osób takich jak oni jest jednak więcej, lecz tylko niewielu udało się posiąść wiedzę związaną z mechanizmem działania tego zjawiska. Wiedziony ciekawością Krzysztof postanawia zgłębić tajemnicę i za wszelką cenę dowiedzieć się, jaki cel przyświeca niezwykłemu darowi oraz czy Monice i jemu nie grozi z jego strony żadne niebezpieczeństwo.
NARRACJA:
„Miłość do trawy“ napisana jest częściowo w narracji pierwszoosobowej (z perspektywy głównego bohatera) i częściowo w trzecioosobowej. Współczesna akcja jest chronologiczna, pojawia się natomiast mnóstwo retrospekcji, nie zawsze następujących po sobie czasowo. Są to przede wszystkim fragmenty życia Krzysztofa i Moniki sprzed wyjazdu, mające na celu wyjaśnienie okoliczności, które do niego doprowadziły.
POMYSŁ:
Idea umiejscowienia akcji we współczesnej Polsce, z dokładnym podziałem na ponure, szare, brudne miasto z mieszkańcami-zombie, dość neutralną wieś oraz czystą, idealną i nieskalaną przyrodę, przez pewien czas stanowiła dla mnie zagadkę. Dopiero po przeczytaniu kilku rozdziałów w pełni ją zrozumiałam. Biorąc pod uwagę główny zamysł autora, jakim prawdopodobnie było zwrócenie uwagi na otaczający nas świat i przyrodę oraz wzbudzenie ciekawości czytelnika jego miejscem w świecie, uznaję ten zabieg za bardzo udany. Opisane kontrasty, choć ewidentnie przesadzone, dobrze wpasowały się w historię, a nieskomplikowane, choć bardzo plastyczne opisy przyrody sprawiały, że w ułamku sekundy przenosiłam się myślami bądź do tych szarych miast bądź na piękną wieś.
Pomysł stworzenia niezwykłej więzi między człowiekiem a przyrodą uważam za oryginalny i ciekawy. Żałuję jednak, że historia nie została bardziej rozbudowana. Rozmowy Krzysztofa z napotkanymi bohaterami były drewniane i sztuczne, a ich reakcje często niewspółmierne do sytuacji. Dość fantastyczna opowieść Krzysztofa przyjmowana była przez wszystkich bez mrugnięcia okiem, choć wyobrażam sobie, że w prawdziwym życiu prędzej uznano by go za nieszkodliwego wariata. W „Miłości do trawy“ wszyscy natychmiast skorzy są do altruistycznej pomocy, wskazania odpowiedniego kierunku oraz efektownych odpowiedzi na zadane pytania. Moim zdaniem trochę to wszystko naciągane.
Sama „intryga“ chwilami robiła na mnie jednak spore wrażenie. Do końca nie byłam pewna, co właściwie kryje się za tą niesamowitą więzią człowieka z trawą, jaki przyświeca jej cel i dlaczego dotyczy tylko niewielu osób. Czytało mi się świetnie – dosłownie pochłonęłam tę powieść, choć język narracji wydawał mi się chwilami zbyt prosty. Z drugiej strony zakończenie historii trochę mnie rozczarowało, a część wątków była zbyt przewidywalna. Brakowało mi czegoś, od czego aż bym przysiadła, tymczasem po przeczytaniu książki pozostał niedosyt.
Podobne odczucia mam do „kwestii słowiańskiej“ – liczyłam na to, że autor przytoczy jakieś słowiańskie legendy (choćby okrojone) czy podania lub przedstawi zarys pogańskich wierzeń ludzi mieszkających ówcześnie na tych terenach. Niechby nawet sam wymyślił jakąś bajkę. Niestety, opis słowiańskich bóstw ogranicza się do napisania, że Światowid miał cztery twarze. Ponadto czytelnik wraz z Krzysztofem obserwuje krótką retrospekcję wydarzeń sprzed setek lat, które jednak tylko częściowo pomagają w wyjaśnieniu zagadki. Może się czepiam, po opisie spodziewałam się jednak czegoś innego...
Na pełną recenzję zapraszam na blog: http://ksiazkowepowroty.blogspot.de/2017/05/micha-krupa-miosc-do-trawy-recenzja.html
:)
Być może niektórzy z Was zwrócili uwagę na informacje zawarte w zakładce „O mnie“, a konkretnie na tę, że skończyłam filologię słowiańską. Nic więc dziwnego, że poza starymi książkami interesuję się wszystkim, co związane z kulturą i folklorem Słowian. Znalazłszy w skrzynce pocztowej zapowiedź książki Michała Krupy – „Miłość do trawy“, która zabiera czytelnika w świat...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Skrzypek na dachu“ to jeden z nielicznych filmów, które widziałam kilka razy - zawsze z ogromną przyjemnością. Nieraz wzruszały mnie te same sceny, przepiękna muzyka czy fantastyczna scenografia. Kiedy więc dowiedziałam się o istnieniu książki, wiedziałam, że będę musiała ją przeczytać. Podczas ostatniego urlopu w domu nareszcie udało mi się spełnić marzenie. Z jakim rezultatem? Zapraszam do lektury.
„Dzieje Tewji Mleczarza“ (wciąż niejasna jest dla mnie odmiana tego imienia w języku polskim) to książka napisana między 1894-1914 r. (według różnych źródeł) przez Szolema Alejchema, pisarza żydowskiego urodzonego na terenach dzisiejszej Ukrainy. Z pewnością nieprzypadkowo akcja powieści dzieje się właśnie na tych ziemiach. Tytułowy Tewje, ubogi mleczarz mieszkający w niewielkiej wsi wraz z żoną i siedmioma córkami, wiedzie dość spokojne, choć niepozbawione trosk życie. Jego losy przestawione są w postaci listów, pisanych przez niego do autora książki. Opisuje on w nich fragmenty swojego życia – chaotycznie, dość rozwlekle, z mnóstwem dygresji i pojawiającymi się co kilka zdań cytatami z Tory – oraz wydarzenia, które zaważyły na jego obecnym położeniu. Tewje, mimo braku wykształcenia, uważa się za człowieka światłego, znającego tajniki religii żydowskiej oraz zasady rządzące światem. Uwielbia marzyć o pieniądzach i bogactwie, jest oddany rodzinie i Bogu oraz wierzy, że nic nie dzieje się bez przyczyny.
Choć marzy o dostatnim życiu oraz odpowiednich mężach dla swoich siedmiu córek, Mleczarz musi stawić czoła zmieniającym się czasom oraz buntowi dzieci, pragnących samodzielnie decydować o swojej przyszłości. Tewje stopniowo stara się przystosować do otaczającej rzeczywistości oraz wspierać swoje córki. Niestety cena, jaką przychodzi im zapłacić za wolność, jest często bardzo wysoka.
Gdy czytałam „Dzieje...“ wydawało mi się, że siedzę obok Tewjego (Tewji?), który opowiada swoją historię właśnie mnie. Nie przypomina ona typowej powieści epistolarnej – wstawki takie jak „powiadam“, „mówię“ itd. charakterystyczne są raczej dla języka mówionego i zdecydowanie zmieniają sposób narracji:
– Gałązka raz zerwana z drzewa musi – powiadam – uschnąć! Liść – mówię – który spadł z drzewa, musi zbutwieć, i więcej – powiadam – nie mów ze mną o tym, albowiem „aż do tego miejsca mówi się w Wielką Sobotę!“.
Przyznaję, że te przerywniki chwilami dość skutecznie utrudniały mi czytanie i od pewnego momentu automatycznie omijałam je wzrokiem...
Na pełną recenzję zapraszam na blog:
http://ksiazkowepowroty.blogspot.de/2017/05/szolem-alejchem-dzieje-tewji-mleczarza.html
:)
„Skrzypek na dachu“ to jeden z nielicznych filmów, które widziałam kilka razy - zawsze z ogromną przyjemnością. Nieraz wzruszały mnie te same sceny, przepiękna muzyka czy fantastyczna scenografia. Kiedy więc dowiedziałam się o istnieniu książki, wiedziałam, że będę musiała ją przeczytać. Podczas ostatniego urlopu w domu nareszcie udało mi się spełnić marzenie. Z jakim...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Lipniacy“ Heleny Bobińskiej to kolejna książka, którą odkryłam, przeszukując domową biblioteczkę. Nigdy wcześniej nie próbowałam jej czytać, być może dlatego, że pozbawiona była okładki. Wiedziona chęcią przeczytania czegoś lekkiego i krótkiego, w końcu jednak zdecydowałam się po nią sięgnąć.
Akcja powieści toczy się w czasach rozbiorów Polski, choć trudno określić, w którym konkretnie roku. Grupa dzieci przebywających na wakacjach postanawia urozmaicić sobie czas wolny budową domków z darni i gałęzi. Początkowo prosta idea zbudowania maleńkiej wioski, Lipinek, przeradza się wkrótce w skomplikowany plan - prymitywne konstrukcje zostają zastąpione złożonymi budowlami, a niewinna zabawa zamienia się w kolektywną pracę na rzecz nowo powstającej Rzeczpospolitej Lipińskiej. Dzieci coraz bardziej angażują się w budowę własnego „kraju“ - poza nazwą wymyślają projekt sztandaru, organizują wybory oraz tworzą niewielką armię do obrony państewka przed ewentualnymi „wrogami“.
Historia jak historia, prawda? A jednak nie do końca. Otóż książeczka jest przesycona... socjalistyczną propagandą. Takie wrażenie miałam już od pierwszych stron, choć upewniłam się dopiero, gdy w Rzeczpospolitej Lipińskiej pojawił się sztandar. Czerwony, z białym gołąbkiem bez korony. Przypadek? Nie, biorąc również pod uwagę typowe slogany socjalizmu, pojawiające się w historii przez niemal cały czas. Praca zespołowa, wyższość kolektywu nad jednostką, wolność, równość i braterstwo - to główne terminy przyświecające dziecięcej idei. Przyznaję, że chwilami chciało mi się śmiać, ponieważ autorka nawet nie próbowała ukryć swoich intencji. Szczególnie rzucało się to w oczy podczas - w zamyśle bardzo patetycznego - opisu wspólnego śpiewania zabronionych ówcześnie pieśni, sławiących bohaterstwo robotników w walce z zaborcą...
Na pełną recenzję zapraszam na blog:
http://ksiazkowepowroty.blogspot.de/2017/05/helena-bobinska-lipniacy-recenzja.html
:)
„Lipniacy“ Heleny Bobińskiej to kolejna książka, którą odkryłam, przeszukując domową biblioteczkę. Nigdy wcześniej nie próbowałam jej czytać, być może dlatego, że pozbawiona była okładki. Wiedziona chęcią przeczytania czegoś lekkiego i krótkiego, w końcu jednak zdecydowałam się po nią sięgnąć.
Akcja powieści toczy się w czasach rozbiorów Polski, choć trudno określić, w...
2017-04-20
Tegoroczny urlop w ojczyźnie nastroił mnie do przeszukania domowych półek z książkami. Literatura, która kiedyś wydawała mi się mało interesująca, teraz przyciągała jak magnes i wciąż bałam się, że w ciągu tego czasu przeczytam za mało. Bijąc się z myślami, po którą książkę sięgnąć jako kolejną, zdecydowałam się w końcu na powieść Joanny Chmielewskiej. O samej autorce, „Królowej polskich kryminałów”, jak głosi napis na okładce, słyszałam oczywiście lata temu, ale jako że nie jestem amatorką tego gatunku, wciąż odkładałam lekturę na później. Spośród kilku stojących na półce egzemplarzy wybrałam „Całe zdanie nieboszczyka”. Czy słusznie? Zapraszam do lektury.
Powieść Joanny Chmielewskiej była dla mnie pierwszą książką tej autorki. Równie mgliste pojęcie miałam o polskim kryminale (jeśli nie liczyć przygód Pana Samochodzika). Nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać i do lektury podchodziłam z pewnym sceptycyzmem. Jak już wspominałam, nie przepadam za tym gatunkiem – liczne intrygi wywołują u mnie niezdrowe emocje, natychmiast się denerwuję i przeżywam wszystko bardziej niż bohaterowie. Jednym słowem – paranoja. Także w tym przypadku nie było inaczej.
Podczas gry w nielegalnej duńskiej szulerni Joanna przypadkowo jest świadkiem strzelaniny. Umierający na jej kolanach obcy człowiek, ostatnim tchnieniem przekazuje jej enigmatyczne, z pozoru pozbawione sensu zdanie. Kilka chwil później bohaterka zostaje pozbawiona przytomności, którą odzyskuje dopiero... w samolocie lecącym nad Atlantykiem! Porwana przez bezwzględnych bandytów, przypadkiem wplątana w międzynarodową aferę, trafia w końcu do Brazylii. Pozbawieni skrupułów porywacze za wszelką cenę chcą poznać tajemniczy szyfr. Mimo braku dokumentów, rzeczy osobistych i kontaktu ze światem zewnętrznym, kobieta decyduje się stawić czoła przestępcom. Czy Joannie uda się uciec z Brazylii i wrócić bezpiecznie do Europy?
Na pełną recenzję zapraszam na bloga - https://ksiazkowepowroty.blogspot.de/2017/04/joanna-chmielewska-cae-zdanie.html
Tegoroczny urlop w ojczyźnie nastroił mnie do przeszukania domowych półek z książkami. Literatura, która kiedyś wydawała mi się mało interesująca, teraz przyciągała jak magnes i wciąż bałam się, że w ciągu tego czasu przeczytam za mało. Bijąc się z myślami, po którą książkę sięgnąć jako kolejną, zdecydowałam się w końcu na powieść Joanny Chmielewskiej. O samej autorce,...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-19
Z twórczością Andrieja Płatonowa spotykam się po raz pierwszy. Mimo że przerabialiśmy awangardę rosyjską na studiach, to akurat nazwisko nie pojawiło się w spisie lektur obowiązkowych. Tym bardziej więc byłam ciekawa wrażeń, jakie dostarczy mi jedna z najważniejszych książek pisarza – napisany w 1930 r. antyutopijny „Wykop”.
Bardzo cieszę się, że coraz więcej wydawnictw decyduje się na publikację rosyjskiej klasyki. Nazwiska takie jak Dostojewski, Tołstoj czy Puszkin znane są chyba każdemu, ale ile osób słyszało o Kuprinie, Gazdanowie czy właśnie Płatonowie? Przyznaję, że mimo iż wiedziałam, jaki rodzaj literatury uprawiał ostatni z wymienionych, moje pierwsze zderzenie z jego twórczością było dość bolesne. Z początku po prostu nie wiedziałam, o co chodzi w tej książce.
Akcja powieści toczy się w czasie przymusowej kolektywizacji oraz tzw. rozkułaczania chłopów. Głównym jej motywem jest tytułowy wykop, stanowiący fundament pod „dom proletariacki”, który w niedalekiej przyszłości ma stanowić początek nowego, robotniczego osiedla czy też całego miasta. Budowa wykopu stopniowo staje się najważniejszym życiowym celem pracujących przy nim robotników, a ich samodzielne myśli zastąpione partyjnymi hasłami, opiewającymi siłę narodu i władzy sowieckiej. Napędzani własnymi wyobrażeniami o szczęściu przyszłych pokoleń, poświęcają im swoje życie i zdrowie. Czy uda im się osiągnąć założony cel?
„Wykop” to książka niezwykła pod każdym względem. Jej nietypowość uderza już od pierwszych stron, przede wszystkim w warstwie językowej. Powieść pełna jest rozwlekłych wypowiedzi oraz dziwnych konstrukcji stylistycznych, czasem pozbawionych sensu. Płatonow w niekonwencjonalny sposób ośmiesza nowomowę partyjną, mieszając jej elementy z wiejską gwarą oraz przypisując poszczególnym bohaterom zupełnie niepasujące do nich cechy. Mamy więc do czynienia z długimi, pseudoelokwentnymi wypowiedziami lub egzystencjonalnymi rozważaniami proletariatu czy chłopstwa; spotykamy przesiąknięte stalinowską propagandą dziecko, ziejące nienawiścią do wrogów ludu oraz harujące ku chwale ojczyzny zwierzęta. Książka jest przesycona absurdem i brakiem logiki w działaniu bohaterów, choć wcale nie oznacza to, że sama w sobie jest głupia. Płatonow operuje jednak słowem w sposób, który z pewnością nie każdemu się spodoba. Mnie z początku wydawał się bardzo męczący i dopiero w ⅓ książki zaznajomiłam się z jego stylem na tyle, żeby czytać ją bez wysiłku...
Na pełną recenzję zapraszam na bloga:
http://ksiazkowepowroty.blogspot.com/2017/04/andriej-patonow-wykop-recenzja-ksiazki.html
Z twórczością Andrieja Płatonowa spotykam się po raz pierwszy. Mimo że przerabialiśmy awangardę rosyjską na studiach, to akurat nazwisko nie pojawiło się w spisie lektur obowiązkowych. Tym bardziej więc byłam ciekawa wrażeń, jakie dostarczy mi jedna z najważniejszych książek pisarza – napisany w 1930 r. antyutopijny „Wykop”.
Bardzo cieszę się, że coraz więcej wydawnictw...
2017-04-10
Przeczytanie „Dziewczynki z przewozu” podczas urlopu w Polsce poleciła mi Mama (jak zwykle J). Widziałam tę książkę na półce w domu od lat, ale jakoś nigdy nie przykuła mojej uwagi. W końcu jednak zdecydowałam się po nią sięgnąć. Czy się opłaciło? Zapraszam do lektury.
Akcja powieści, wydanej po raz pierwszy w 1930 r., toczy się na Ziemi chełmińsko-dobrzyńskiej niedługo po zakończeniu I wojny światowej. Anielka Borucka wraz z ojcem wprowadza się do należącego do niego majątku, zagrabionego przez okupantów w czasie wojny. Opuszczony, zniszczony budynek stopniowo przeradza się w przytulny i ciepły dom, a dziewczynka powoli odnajduje się w nowej rzeczywistości. Pewnego dnia odkrywa stary kuferek, a w nim zagadkowy złoty łańcuszek z niebieskim krzyżykiem. Wkrótce potem miejscowy żebrak wyjawia jej pewną tajemnicę...
„Dziewczynka z Przewozu” to książka typowo dziewczęca. Chwilami przypominała mi „Dzieci z Bullerbyn”, choć nie da się nie zauważyć, że autorka inspirowała się przede wszystkim „Anią z Zielonego Wzgórza” L. Maud-Montgomery. Analogii jest naprawdę sporo – podobne są losy dziewczynek, ich szkolne perypetie, przyjaźnie, zachowanie, a nawet tytuły obu książek. Historia Anielki opisana jest jednak w nieco inny sposób, a fakt umieszczenia akcji na ziemiach polskich pozwala na wprowadzenie kilku wątków historyczno-patriotycznych.
Na pełną recenzję zapraszam na bloga: http://ksiazkowepowroty.blogspot.com/2017/04/zofia-bogusawska-dziewczynka-z-przewozu.html
Przeczytanie „Dziewczynki z przewozu” podczas urlopu w Polsce poleciła mi Mama (jak zwykle J). Widziałam tę książkę na półce w domu od lat, ale jakoś nigdy nie przykuła mojej uwagi. W końcu jednak zdecydowałam się po nią sięgnąć. Czy się opłaciło? Zapraszam do lektury.
Akcja powieści, wydanej po raz pierwszy w 1930 r., toczy się na Ziemi chełmińsko-dobrzyńskiej niedługo...
2017-04-08
2017-03-21
[FRAGMENT]
„Człowieka, o którego upomniało się morze” przeczytałam do tej pory co najmniej trzy razy. Książka ta zawsze wzbudza we mnie emocje i mimo że dobrze znam losy jej bohaterów, za każdym razem przeżywam je na nowo. Co sprawia, że wciąż tak chętnie wracam do opowieści Aliny i Czesława Centkiewiczów o Roaldzie Amundsenie i wraz z nim po raz kolejny przemierzam bezkresne oceany i nieskończone lodowe pustynie? Zapraszam do lektury.
Książka Centkiewiczów to niezwykła historia norweskiego podróżnika, pierwszego człowieka, który zdobył legendarne Przejście Północno-Zachodnie oraz stanął na biegunie południowym. Roald Amundsen, urodzony w 1872 r. w południowo-wschodniej Norwegii, już jako dziecko pragnął tylko jednego – życia na statku. Zakochany w morzu, od małego zgłębiał tajemnice odkryć geograficznych, przyczyny niepowodzeń kolejnych wypraw, porażek ich przywódców i śmierci współtowarzyszy. Zafascynowany sukcesem jednego z pierwszych norweskich odkrywców, Fridtjofa Nansena (który do końca wspierał młodego podróżnika i stał się jego najbliższym przyjacielem), postanowił w końcu rzucić znienawidzone studia medyczne i zupełnie poświęcić się morzu...
Na dalszą część recenzji zapraszam na http://ksiazkowepowroty.blogspot.de
:)
[FRAGMENT]
„Człowieka, o którego upomniało się morze” przeczytałam do tej pory co najmniej trzy razy. Książka ta zawsze wzbudza we mnie emocje i mimo że dobrze znam losy jej bohaterów, za każdym razem przeżywam je na nowo. Co sprawia, że wciąż tak chętnie wracam do opowieści Aliny i Czesława Centkiewiczów o Roaldzie Amundsenie i wraz z nim po raz kolejny przemierzam...
„Znachor” to jeden z tych filmów, które Telewizja Polska serwuje widzom co najmniej raz w roku i jeden z nielicznych, w przypadku których zupełnie mi to nie przeszkadza. Widziałam go kilka razy, a co najśmieszniejsze – nigdy od początku. Mimo to za każdym razem byłam zachwycona zarówno kreacją aktorską Jerzego Bińczyckiego jak całą historią. Kiedy dowiedziałam się, że jest to ekranizacja powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, wiedziałam, że muszę ją przeczytać; w końcu się udało. Czy książka spełniła pokładane w niej nadzieje? Zapraszam do lektury.
Lata 30 XX wieku, Warszawa. Profesor Rafał Wilczur jest uznanym chirurgiem, mistrzem w swojej sztuce. Sukcesy odnosi jednak nie tylko na polu zawodowym – od 8 lat jest żonaty z Beatą, z którą ma 7-letnią córeczkę, Marysię. Pewnego dnia lekarz dowiaduje się, że żona opuściła go dla kochanka, a także zabrała ze sobą dziecko. Zrozpaczony i zszokowany mężczyzna wychodzi z domu i rozpoczyna bezcelową wędrówkę po okolicznych wyszynkach. Kompletnie pijany, bezbronny, pada w końcu ofiarą pobicia, wskutek czego zupełnie traci pamięć – nie pamięta kim jest ani skąd pochodzi.
Po latach tułaczki, dorywczych prac i kilku pobytach w więzieniu za brak dokumentów, Wilczur kradnie tożsamość innego człowieka i jako Antonii Kosiba kontynuuje swoją podróż po kraju. W końcu trafia do pewnego młyna na Kresach Wschodnich, w którym udaje mu się znaleźć stałą pracę i dach nad głową. Wkrótce przeszłość daje o sobie znać. Profesor, widząc okaleczonego syna młynarza oznajmia, że jest w stanie go wyleczyć. Kiedy skazany wcześniej na trwałe kalectwo chłopak rzeczywiście zaczyna chodzić, Kosiba zyskuje uznanie w oczach mieszkańców okolicznych wsi i wkrótce rozpoczyna działalność znachorską. Zachwyceni jego umiejętnościami ludzie coraz chętniej zwracają się do niego z problemami zdrowotnymi, przez co miejscowy lekarz stopniowo traci pacjentów. W końcu mężczyzna postanawia podać Kosibę do sądu za nielegalną praktykę lekarską...
„Znachor” to powieść niezwykle wielowątkowa. Przyznaję, że po raz pierwszy miałam tak ogromne problemy ze streszczeniem fabuły jakiejś książki. Opisana przeze mnie historia to tylko część skomplikowanych losów bohaterów, do których zaliczają się również młoda ekspedientka – Marysia i zakochany w niej (z wzajemnością) młody arystokrata – Leszek Czyński, których dzieli pochodzenie, różnice socjalne i materialne. Choć cała historia koncentruje się głównie wokół tych trojga, również bohaterowie drugoplanowi są niemniej wyraziści i charakterystyczni. Całości dopełniają niezwykle ciekawe miejsce i czas akcji, a także świetnie zarysowany wątek psychologiczny.
Bowiem powieść Dołęgi-Mostowicza to nie tylko opowieść o człowieku pozbawionym własnych wspomnień, historii i dorobku całego życia; towarzyszące bohaterom książki rozterki dotyczące moralności, lojalności wobec siebie i innych oraz zmagania z własnymi słabościami sprawiają, że osobiście uznaję „Znachora” za powieść psychologiczną. Postać Antoniego Kosiby, wysokiego, smutnego człowieka o wielkich dłoniach, a także bijąca z kart książki samotność w obcym świecie pełnym obłudy sprawiały, że miałam ochotę znaleźć się obok niego, przytulić i powiedzieć, że będzie dobrze – tak ogromną sympatię i współczucie we mnie budził. Młody Czyński natomiast szarpał moimi emocjami i do końca nie potrafiłam się zdecydować, jaki właściwie mam do niego stosunek. Zmienność jego charakteru i postanowień można z pewnością wytłumaczyć młodym wiekiem, trudno mi jednak było wyzbyć się wrażenia, że Marysia jest w jego rękach jedynie zabawką, krótkotrwałą zachcianką.
Historia opisana w książce w bolesny sposób przedstawia również, jak w jednej chwili ceniony, sławny i szczęśliwy człowiek może stać się bezimiennym. Sposób traktowania dra Wilczura przez kolegów po fachu w czasach jego pracy w szpitalu diametralnie różnił się od tego, jak odnoszono się do jego działalności znachorskiej. Należy przy tym zaznaczyć, że umiejętności Antoniego Kosiby w niczym nie ustępowały tym, którymi wykazywał się Wilczur – różnica polegała jedynie na braku odpowiedniego papierka.
Jak już wspominałam, na podstawie powieści powstał również fantastyczny film o tym samym tytule, z Jerzym Bińczyckim w roli główniej. Jest to jedna z ekranizacji, których obejrzenie szczerze polecam, choć nie jestem miłośniczką filmu. Muszę jednak zaznaczyć, że choć sama historia została przestawiona na szklanym ekranie dość wiernie, pominięto w niej właśnie te wątki psychologiczne, które tak wspaniale uzupełniały powieść i dzięki którym w zupełnie inny sposób można interpretować postępowanie niektórych bohaterów. Ponadto nie wiadomo czemu, w filmie zmieniono zakończenie – nie w jakiś drastyczny sposób, jednak moim zdaniem niepotrzebnie. Uważam, że książkowa scena końcowa była nawet bardziej filmowa od tej przedstawionej w ekranizacji. Są to jednak tylko niuanse, które w niczym nie ujmują kinowej wersji „Znachora”.
Czy warto przeczytać tę powieść? Odpowiedź może być tylko jedna: TAK! Chwilami dość smutna, pełna rozczarowań i zawodów, przedstawiona historia wciąga czytelnika, nie wypuszczając go z objęć do ostatniej strony. Sama nie mogłam spać dwie noce i każdy kolejny „tylko jeszcze jeden rozdział” kończył się pięcioma następnymi. Jeżeli jednak nie lubicie czytać, obejrzyjcie przynajmniej film, nie pożałujecie.
„Znachora” Tadeusza Dołęgi-Mostowicza oceniam na 5 z 5 gwiazdek.
*****
Recenzja pochodzi z bloga Książkowe Powroty (http://ksiazkowepowroty.blogspot.de). :)
„Znachor” to jeden z tych filmów, które Telewizja Polska serwuje widzom co najmniej raz w roku i jeden z nielicznych, w przypadku których zupełnie mi to nie przeszkadza. Widziałam go kilka razy, a co najśmieszniejsze – nigdy od początku. Mimo to za każdym razem byłam zachwycona zarówno kreacją aktorską Jerzego Bińczyckiego jak całą historią. Kiedy dowiedziałam się, że jest...
więcej Pokaż mimo to