Książkowe

Profil użytkownika: Książkowe

Nie podano miasta Kobieta
Status Czytelniczka
Aktywność 6 lata temu
112
Przeczytanych
książek
136
Książek
w biblioteczce
27
Opinii
174
Polubień
opinii
Nie podano
miasta
Kobieta
Dodane| 2 książki
Studentka filologii słowiańskiej i germanistyki, zakochana w literaturze i językach obcych. :)

Opinie


Na półkach:

„Znachor” to jeden z tych filmów, które Telewizja Polska serwuje widzom co najmniej raz w roku i jeden z nielicznych, w przypadku których zupełnie mi to nie przeszkadza. Widziałam go kilka razy, a co najśmieszniejsze – nigdy od początku. Mimo to za każdym razem byłam zachwycona zarówno kreacją aktorską Jerzego Bińczyckiego jak całą historią. Kiedy dowiedziałam się, że jest to ekranizacja powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, wiedziałam, że muszę ją przeczytać; w końcu się udało. Czy książka spełniła pokładane w niej nadzieje? Zapraszam do lektury.


Lata 30 XX wieku, Warszawa. Profesor Rafał Wilczur jest uznanym chirurgiem, mistrzem w swojej sztuce. Sukcesy odnosi jednak nie tylko na polu zawodowym – od 8 lat jest żonaty z Beatą, z którą ma 7-letnią córeczkę, Marysię. Pewnego dnia lekarz dowiaduje się, że żona opuściła go dla kochanka, a także zabrała ze sobą dziecko. Zrozpaczony i zszokowany mężczyzna wychodzi z domu i rozpoczyna bezcelową wędrówkę po okolicznych wyszynkach. Kompletnie pijany, bezbronny, pada w końcu ofiarą pobicia, wskutek czego zupełnie traci pamięć – nie pamięta kim jest ani skąd pochodzi.

Po latach tułaczki, dorywczych prac i kilku pobytach w więzieniu za brak dokumentów, Wilczur kradnie tożsamość innego człowieka i jako Antonii Kosiba kontynuuje swoją podróż po kraju. W końcu trafia do pewnego młyna na Kresach Wschodnich, w którym udaje mu się znaleźć stałą pracę i dach nad głową. Wkrótce przeszłość daje o sobie znać. Profesor, widząc okaleczonego syna młynarza oznajmia, że jest w stanie go wyleczyć. Kiedy skazany wcześniej na trwałe kalectwo chłopak rzeczywiście zaczyna chodzić, Kosiba zyskuje uznanie w oczach mieszkańców okolicznych wsi i wkrótce rozpoczyna działalność znachorską. Zachwyceni jego umiejętnościami ludzie coraz chętniej zwracają się do niego z problemami zdrowotnymi, przez co miejscowy lekarz stopniowo traci pacjentów. W końcu mężczyzna postanawia podać Kosibę do sądu za nielegalną praktykę lekarską...

„Znachor” to powieść niezwykle wielowątkowa. Przyznaję, że po raz pierwszy miałam tak ogromne problemy ze streszczeniem fabuły jakiejś książki. Opisana przeze mnie historia to tylko część skomplikowanych losów bohaterów, do których zaliczają się również młoda ekspedientka – Marysia i zakochany w niej (z wzajemnością) młody arystokrata – Leszek Czyński, których dzieli pochodzenie, różnice socjalne i materialne. Choć cała historia koncentruje się głównie wokół tych trojga, również bohaterowie drugoplanowi są niemniej wyraziści i charakterystyczni. Całości dopełniają niezwykle ciekawe miejsce i czas akcji, a także świetnie zarysowany wątek psychologiczny.

Bowiem powieść Dołęgi-Mostowicza to nie tylko opowieść o człowieku pozbawionym własnych wspomnień, historii i dorobku całego życia; towarzyszące bohaterom książki rozterki dotyczące moralności, lojalności wobec siebie i innych oraz zmagania z własnymi słabościami sprawiają, że osobiście uznaję „Znachora” za powieść psychologiczną. Postać Antoniego Kosiby, wysokiego, smutnego człowieka o wielkich dłoniach, a także bijąca z kart książki samotność w obcym świecie pełnym obłudy sprawiały, że miałam ochotę znaleźć się obok niego, przytulić i powiedzieć, że będzie dobrze – tak ogromną sympatię i współczucie we mnie budził. Młody Czyński natomiast szarpał moimi emocjami i do końca nie potrafiłam się zdecydować, jaki właściwie mam do niego stosunek. Zmienność jego charakteru i postanowień można z pewnością wytłumaczyć młodym wiekiem, trudno mi jednak było wyzbyć się wrażenia, że Marysia jest w jego rękach jedynie zabawką, krótkotrwałą zachcianką.

Historia opisana w książce w bolesny sposób przedstawia również, jak w jednej chwili ceniony, sławny i szczęśliwy człowiek może stać się bezimiennym. Sposób traktowania dra Wilczura przez kolegów po fachu w czasach jego pracy w szpitalu diametralnie różnił się od tego, jak odnoszono się do jego działalności znachorskiej. Należy przy tym zaznaczyć, że umiejętności Antoniego Kosiby w niczym nie ustępowały tym, którymi wykazywał się Wilczur – różnica polegała jedynie na braku odpowiedniego papierka.

Jak już wspominałam, na podstawie powieści powstał również fantastyczny film o tym samym tytule, z Jerzym Bińczyckim w roli główniej. Jest to jedna z ekranizacji, których obejrzenie szczerze polecam, choć nie jestem miłośniczką filmu. Muszę jednak zaznaczyć, że choć sama historia została przestawiona na szklanym ekranie dość wiernie, pominięto w niej właśnie te wątki psychologiczne, które tak wspaniale uzupełniały powieść i dzięki którym w zupełnie inny sposób można interpretować postępowanie niektórych bohaterów. Ponadto nie wiadomo czemu, w filmie zmieniono zakończenie – nie w jakiś drastyczny sposób, jednak moim zdaniem niepotrzebnie. Uważam, że książkowa scena końcowa była nawet bardziej filmowa od tej przedstawionej w ekranizacji. Są to jednak tylko niuanse, które w niczym nie ujmują kinowej wersji „Znachora”.

Czy warto przeczytać tę powieść? Odpowiedź może być tylko jedna: TAK! Chwilami dość smutna, pełna rozczarowań i zawodów, przedstawiona historia wciąga czytelnika, nie wypuszczając go z objęć do ostatniej strony. Sama nie mogłam spać dwie noce i każdy kolejny „tylko jeszcze jeden rozdział” kończył się pięcioma następnymi. Jeżeli jednak nie lubicie czytać, obejrzyjcie przynajmniej film, nie pożałujecie.


„Znachora” Tadeusza Dołęgi-Mostowicza oceniam na 5 z 5 gwiazdek.
*****

Recenzja pochodzi z bloga Książkowe Powroty (http://ksiazkowepowroty.blogspot.de). :)

„Znachor” to jeden z tych filmów, które Telewizja Polska serwuje widzom co najmniej raz w roku i jeden z nielicznych, w przypadku których zupełnie mi to nie przeszkadza. Widziałam go kilka razy, a co najśmieszniejsze – nigdy od początku. Mimo to za każdym razem byłam zachwycona zarówno kreacją aktorską Jerzego Bińczyckiego jak całą historią. Kiedy dowiedziałam się, że jest...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki My, dzieci z dworca ZOO Christiane Felscherinow, Kai Hermann, Horst Rieck
Ocena 7,5
My, dzieci z d... Christiane Felscher...

Na półkach:

Biografia nastoletniej Niemki, Christiane F. była swego czasu jedną z moich ulubionych lektur. Historia młodej heroinistki i prostytutki przerażała ale i fascynowała. Książka przyciągała jak magnes prostotą przekazu, dosadnym językiem, odarciem z połysku mitycznej wspaniałości Berlina Zachodniego i panującego w ówczesnych Niemczech „ordnungu”. Po latach postanowiłam przeczytać ją ponownie, tym razem w języku niemieckim i jako osoba dorosła. Okazało się, że przez ponad 15 lat mój stosunek do niej dość mocno się zmienił.

„My, dzieci z dworca ZOO” to historia opowiadana w narracji pierwszoosobowej przede wszystkim przez główną bohaterkę dramatu, 15-letnią ówcześnie Christiane F., która dziś posługuje się już pełnym nazwiskiem – Felscherinow. Warto jednak zaznaczyć, że to nie ona napisała książkę, a dwóch dziennikarzy niemieckiego Sterna - Kai Herrmann i Horst Rieck, którym poświęcę jeszcze osobny akapit. Poza nią w publikacji wypowiada się m.in. jej matka, pastor lokalnego klubu dla młodzieży oraz pracownicy policji kryminalnej.

Jako dziecko Christiane wraz z rodzicami przeprowadziła się ze wsi na wielkomiejskie osiedle Gropiusstadt w Berlinie Zachodnim. Wychowana w ciągłym strachu przed ojcem alkoholikiem i damskim bokserem odetchnęła z ulgą, kiedy jej rodzice w końcu się rozwiedli, a dziewczyna i jej siostra zostały pod opieką matki. Życie w stolicy w rzeczywistości okazało się zupełnie inne, niż planowano – dzieciom niełatwo było się zaaklimatyzować, a wielkie marzenia rodziców niemal natychmiast spaliły na panewce. Życie w betonowej dżungli nie zapewniało potrzebnych nastolatkom rozrywek, a zapracowana matka nie poświęcała im tyle czasu, ile powinna.

Cały koszmar życia w Gropiusstadt dość szybko dał o sobie znać – 12-letnia Christiane znikała na całe dnie z domu, wreszcie sięgnęła po alkohol. Niedługo potem po raz pierwszy zaciągnęła się haszyszem w proteście przeciw wszechogarniającej niesprawiedliwości, beznadziei i „państwu policyjnemu”. Tak, 12-latka buntowała się przeciw „państwu policyjnemu”. Kilka miesięcy później, kiedy jointy nie dostarczały już odpowiednich przeżyć, dziewczynka zaczęła przyjmować heroinę – najpierw „tylko niuchała”, ale już niedługo wstrzykiwała narkotyk prosto w żyłę.

W tym czasie poznała również swojego chłopaka i wielką miłość, kilka lat starszego Detlefa, również uzależnionego od heroiny ucznia zawodówki, który aby mieć pieniądze na prochy sprzedawał się homoseksualistom na pobliskim dworcu ZOO. Niedługo potem dołączyła do niego 14-letnia Christiane... A wraz z nią dziesiątki innych dziewczynek i chłopców, tak samo uzależnionych, nierzadko przekonanych o swojej wyższości nad społeczeństwem „kołtunów”, czyli ludzi pracujących, żyjących według konkretnych norm i reguł – jednym słowem zwykłych obywateli.

Zanim matka dziewczynki zorientowała się, co dzieje się z jej dzieckiem, Christiane zupełnie wsiąkła w środowisko narkomanów, nastoletnich prostytutek i pedofilów. Daleka jestem od oceniania metod wychowawczych innych ludzi, ale podczas czytania nie mogłam wręcz pojąć, jak bardzo trzeba nie chcieć zauważać pewnych rzeczy, żeby przez kilkanaście miesięcy nie dostrzec, że własne dziecko wygląda jak szkielet, ma pokłute ręce, jara jak smok i dzień w dzień przynosi do domu pół grama heroiny. Niesamowita umiejętność zaprzeczania faktom najbardziej oczywistym, jaką wykazywała się matka nastolatki, raz po raz wprawiała mnie w zdumienie, ale przede wszystkim złościła. Rozumiem, że ciężko pogodzić się z taką sytuacją, że każdy rodzic czułby się przerażony i bezradny, ale bez przesady. W ogóle działania tej kobiety były tak pozbawione sensu, że co chwilę dosłownie łapałam się za głowę.

Jestem w stanie zrozumieć rozpaczliwe wysiłki przeprowadzenia odwyku w warunkach domowych – były lata 70-te, dostęp do informacji o wiele bardziej ograniczony niż dziś, pojęcie o narkotykach i radzeniu sobie z problemem prawie żadne. W porządku, przynajmniej próbowali. Ale: w czasie, kiedy Christiane i Detlef byli bardzo poważnie uzależnieni, dziewczynka trafiła do szpitala z podejrzeniem zakaźnej żółtaczki. W tamtym okresie bezskutecznie usiłowała wyjść z nałogu, niestety po kilku dniach pobytu w kolejnych ośrodkach uciekała, żeby „obskoczyć klienta”, zobaczyć chłopaka i wstrzyknąć sobie kolejną działkę. Nie było to zresztą żadną tajemnicą. Kiedy Christiane zaczęła więc powoli dochodzić do siebie w szpitalnym łóżku, jej matka, wiedząc doskonale, że więź miłosna nie jest bynajmniej jedyną łączącą tę dwójkę, przyprowadziła do niej Detlefa(!), który akurat wyszedł z więzienia. Oczywiście po pół godziny oboje znów byli naćpani. Co za niespodzianka!
Przepraszam za ten sarkazm, ale nawet teraz, kilka dni po przeczytaniu książki, nie jestem w stanie ochłonąć z emocji.

Z drugiej strony matka Christiane zdawała się bezkrytycznie wierzyć we wszystko, co usłyszała lub zobaczyła w mediach. Zgodziła się na prośbę dziewczynki o przepisanie jej tabletek antykoncepcyjnych, ponieważ „psycholodzy w telewizji i gazetach wystarczająco często podkreślają, że dzisiejsza młodzież dojrzewa szybciej i nie powinno się tłumić w niej seksualności”*. Osobiście uważam, że zarówno opinie ówczesnych jak i dzisiejszych psychologów telewizyjnych są warte mniej więcej tyle samo – nic. Również informacje o Narkononie, organizacji podlegającej pod sektę scjentologów, w której Christiane miała przejść odwyk, kobieta zaczerpnęła z jakiejś gazety, zresztą dopiero po tym, jak wpłaciła na ich konto 1500 marek za rzekome leczenie dziecka, z którego oczywiście nic nie wyszło. Kiedy natomiast zwróciła się do niemieckiego urzędu o zwrot kosztów „leczenia”, dowiedziała się, że najpierw musi dostarczyć dowód, że jej córka faktycznie jest uzależniona od narkotyków. No co za bezczelność! Przecież po Christiane widać było, że jest uzależniona i to powinno urzędowi wystarczyć! I tak dalej i tak dalej. Na ten akurat temat można by napisać osobną książkę.

Mama głównej bohaterki nie jest zresztą jedyną postacią, do której pałałam taką niechęcią. Żeby nie przedłużać, pozwólcie, że najpierw jednak wymienię postacie, które wzbudzały moją sympatię:
...
Chyba o nikim nie zapomniałam. Najbardziej z całego tego towarzystwa drażniła mnie sama Christiane. Przez cały czas nie uwierzyłam w żadne jej słowo, w ani jedno zapewnienie, że chciała wyjść z nałogu i że wyciągnęła jakieś wnioski. Wciąż miałam wrażenie, że powtarzała to jak mantrę, żeby zrobić lepsze wrażenie na rozmawiających z nią reporterach i czytelniku, sama jednak nie uważała swojej sytuacji za szczególnie złą. Christiane wydawała się być dumna z tego, że jest narkomanką, bardzo często używała slangu ze środowiska i przez cały czas podkreślała, że jest tak bardzo inna. Widziałam zresztą kilka wywiadów z nią (do obejrzenia na YouTube), zarówno jako nastolatką jak i dorosłą kobietą i odniosłam dokładnie takie samo wrażenie. W jednym z reportaży głosu udzielono również dziennikarzom, autorom książki. I tu mnie trafiło.

W przedmowie do publikacji możemy przeczytać, jakież to szczytne cele towarzyszyły jej napisaniu. Chodziło oczywiście o ukazanie wad współczesnej cywilizacji, zasad rządzących życiem, brutalnej pogoni za karierą a także o podkreślenie bezwzględnych walk o pozycję społeczną i przypomnienie, co jeszcze jest ludzkie, a co już nie. Chciano wytłumaczyć, że problem narkomanii oraz prostytucji wśród młodych nie bierze się znikąd, a demony tworzone są przez postępujące zezwierzęcenie ludzkości.

Rola obywatela w państwie sprowadzona została przez autorów do pozycji wyrobnika, harującej za marne pieniądze maszyny posłusznej absurdalnym ideom, pozbawionej uczuć, marzeń i celów. Ta właśnie grupa społeczna przedstawiona została jako kontrast dla „młodych gniewnych”, marzących o lepszym jutrze. Fakt, że to lepsze jutro opierało się na praktycznie tych samych założeniach, skrupulatnie starano się pominąć.

Po ogromnym sukcesie komercyjnym książki równie niechętnie mówiono o tym, jakie skutki przyniosła ze sobą publikacja. Cudowne założenia, w których miała ona działać jako skuteczny odstraszacz dla młodych ludzi, a przede wszystkim ich rodziców, okazała się kompletnym fiaskiem. Tysiące nastoletnich dziewczynek nagle postanowiło być jak Christiane, która przecież niczego się nie bała, była samodzielna finansowo, pluła na utarty porządek świata i reguły rządzące życiem społecznym i była niesamowicie wygadana. Fakt, że jej charakter został wykreowany przez narkotyki, leki, alkohol i zrujnowany organizm, zszedł zupełnie na drugi plan. Christiane stała się swego rodzaju ćpunko-celebrytką, chętnie zapraszaną do programów typu talk-show, w których równie chętnie udzielała wywiadów. Dziewczyna była dosłownie rozrywana przez media, pojawiała się wszędzie, a o sprawie narkomanii w Niemczech Zachodnich nareszcie zaczęło być głośno. Przykładni obywatele nareszcie zaczęli interesować się młodziutkimi szkieletami stojącymi od rana do nocy na brudnych dworcach, półtrupami leżącymi nieprzytomnie w miejskich szaletach i prostytuującymi się dziećmi. Nagle zaczęło być o nich głośno, zauważono ich obecność. Tylko... nadal nie starano im się pomóc. Narkomania traktowana była dla odmiany jako rodzaj atrakcji, coś, co nie dotyczy zwykłego Kowal... przepraszam, Müllera, a na zaścielające dworcowe podłogi zaćpane nastolatki spoglądano jak na egzotyczne zwierzątka w klatce.

Wracając do dziennikarzy - obaj twierdzili od początku, że nie mieli pojęcia, jak ogromny sukces wydawniczy odniesie książka. I tu zapaliła mi się pierwsza czerwona lampka. Doświadczeni reporterzy, z ogromnym dorobkiem, pracujący dla największych niemieckich gazet nie zdawali sobie sprawy z potencjału, jaki niesie ze sobą publikacja? Bez jaj. Moim zdaniem doskonale wyczuli moment i możliwość zarobienia ogromnych pieniędzy. I fakt, że pisali dla Sterna i innych opiniotwórczych dzienników nie ma tu żadnego znaczenia. Jak dla mnie, mogliby pisać nawet i dla Tygodnika Papieskiego – to nie zmienia faktu, że w publikacji chodziło jedynie o pieniądze.

I podczas jednego z takich właśnie podniosłych reportaży o Christiane Horst Rieck i Kai Herrmann również udzielili krótkiego wywiadu. O ile na wypowiedź tego pierwszego nie zwróciłam większej uwagi, o tyle kilka zdań Hermanna doprowadziło mnie do szału: „Oczywiście, że miałem wyrzuty sumienia i pytałem sam siebie, co ja właściwie narobiłem, czy powinienem był to robić. Od czasu do czasu pojawiały się wątpliwości, ale... Jeśli popełniłem tam jakiś błąd, to jak niby miałem go naprawić? Ta historia od samego początku była trochę ryzykowna”. Dawno nie słyszałam równie cynicznej i bezczelnej wypowiedzi. Tym bardziej, że wbrew zapewnieniom autorów, inni bohaterowie książki wcale nie zgodzili się tak chętnie na udostępnienie swojego wizerunku. Więcej, część z nich w tym samym wywiadzie nie kryła wściekłości, że najbardziej intymne szczegóły ich życia zostały wyciągnięte na światło dzienne i przedstawione szerokiej publiczności. Krótko mówiąc – wszyscy od początku doskonale zdawali sobie sprawę, czym to się skończy, a sukces komercyjny i pogoń za tanią sensacją były ważniejsze niż zachowanie jako takiej anonimowości uczestników dramatu.

Podsumowując: „My, dzieci z dworca ZOO” to książka, która w założeniu miała przestrzegać przed narkotykami, a efekt był dokładnie odwrotny do zamierzonego. Czyta się ją świetnie, nie przeczę. Mimo że zdecydowałam się na lekturę w j. niemieckim, w którym wciąż jeszcze czytam nieco wolniej niż po polsku, dosłownie pochłonęłam tę publikację. Nie pamiętałam już dokładnie przebiegu wszystkich wydarzeń i byłam bardzo ciekawa, co będzie dalej. Nie mogę jednak powiedzieć, że ta książka przed czymkolwiek mnie przestrzegła. Temat narkotyków i środowiska, w jakim obracała się Christiane jest mi tak obcy, że w żaden sposób nie potrafię się do niego odnieść. O ile się jednak orientuję, ani sława ani pieniądze nie pomogły dziewczynie wyjść z nałogu. Pięćdziesięciokilkuletnia dziś kobieta wciąż zmaga się z demonami przeszłości. I tu nasuwa się pytanie, zadane w wywiadzie przez dorosłego już Detlefa: „Dla kogo w ogóle [została napisana ta książka]“?
„My, dzieci z dworca ZOO” oceniam na 2 z 5 gwiazdek.
**

PS Książka została oczywiście przetłumaczona na język polski. W internecie można również obejrzeć wyjątkowo przygnębiający film na jej podstawie. Jest długi, nudny i kompletnie pomija cały aspekt psychologiczny historii. Właściwie nie polecam.

*Wszystkie cytaty to moje tłumaczenia niemieckich oryginałów.

Recenzja pochodzi z bloga Książkowe Powroty. :) http://www.ksiazkowepowroty.blogspot.com

Biografia nastoletniej Niemki, Christiane F. była swego czasu jedną z moich ulubionych lektur. Historia młodej heroinistki i prostytutki przerażała ale i fascynowała. Książka przyciągała jak magnes prostotą przekazu, dosadnym językiem, odarciem z połysku mitycznej wspaniałości Berlina Zachodniego i panującego w ówczesnych Niemczech „ordnungu”. Po latach postanowiłam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książki S. Fleszarowej-Muskat kojarzyłam z półki Mamy, jednak nigdy specjalnie mnie nie zaciekawiły. W końcu, po wielu poleceniach i pozytywnych recenzjach postanowiłam spróbować, tym bardziej, że powieść wydawała się dość specyficzna...

...ponieważ składa się prawie z samych dialogów. Pozwolę sobie zacytować samą autorkę: „Milionerzy są powieścią pisaną specjalnie dla radia z zachowaniem normalnej struktury powieściowej przy najbardziej dla radia odpowiedniej formie słuchowiska. Dwadzieścia cztery odcinki Milionerów były półgodzinnymi jednoaktówkami, utrzymując się w pełni w gatunku radiowego teatru”. Sytuacja raczej niecodzienna, zdecydowanie częściej mamy przecież do czynienia z adaptacjami książek na potrzeby filmu czy innych mediów.

Pamiętacie słuchowiska radiowe? Ja uwielbiałam słuchać tych dla dzieci, pojawiających się wieczorami w pierwszej połowie lat 90-tych. Ponieważ nie można było zobaczyć rozgrywanej sceny, dialogom towarzyszyła nie tylko odpowiednia intonacja i podział ról, ale również specjalnie dopasowane dźwięki, muzyka, odgłosy w tle. Niesamowite, jak wspaniały świat można było wykreować bez udziału obrazu, ufając jedynie słuchowi i własnej wyobraźni. Na tej właśnie podstawie sukces odnieśli „Milionerzy”.

Słuchowisko cieszyło się tak ogromnym powodzeniem, że autorka zdecydowała się na wydanie go w formie książkowej. Jak sama przyznaje nie było to łatwym zdaniem: „Wszystko, co dzieje się w Milionerach, wyrażone jest dialogiem, wyłącznie dialog konstruuje portret psychiczny postaci, dialog zarysowuje konflikty. (…) W powieści radiowej, ukazującej się w formie książki, (…) słowo dialogu jest już tylko słowem drukowanym. Odpada dźwięk — ten niezastąpiony komentarz radiowy, akustyczna ilustracja tła, umiejscowienie akcji — wreszcie sam głos aktora, jego barwa i szczególne cechy, tak bardzo nieraz przywiązujące słuchaczy do postaci powieści.” Słuchowisko radiowe przeważnie pozbawione jest narracji – w „Milionerach” została ona zastąpiona odpowiednią grą aktorską i oprawą dźwiękową. Przeniesienie akcji na karty powieści nie byłoby jednak możliwe bez dodania choćby kilku króciutkich narracyjnych wstawek. Lektura mimo wszystko znacznie różni się od typowych powieści obyczajowych – przyznaję, że początkowo „natłok” dialogów powodował, że książka wydawała mi się... hałaśliwa, nieprzejrzysta, głośna. Słyszałam dialogi we własnej głowie, a wyobraźnia podpowiadała całą resztę. Z biegiem czasu przyzwyczaiłam się do tej formy literackiej. O czym jednak traktują „Milionerzy”? Spieszę z wyjaśnieniem.

Małżeństwo – Adam i Teresa Danielewiczowie mieszkają wraz z synkiem, 6-letnim Krzysiem i nianią (dawniej Teresy, obecnie jej syna), Pauliną w domu wielorodzinnym w Gdańsku. Adam jest lekarzem w Stoczni Gdańskiej, jego żona pracuje w Radiu Gdynia. Wydają się tworzyć normalną rodzinę, być „milionerami”, którym udało się odnaleźć szczęście w postaci ukochanej osoby i pełnego ciepła domu. Wszystko jednak zmienia się podczas domowych odwiedzin doktora u pewnej pracownicy Stoczni...

Powieść pisana jest w czasie teraźniejszym, w (szczątkowej) narracji pierwszoosobowej, która jednak z czasem zamienia się w narrację praktycznie „bezosobową”. Początkowo bohaterom towarzyszy kobieta, pragnąca przeprowadzić z nimi coś w rodzaju wywiadu-rzeki, przez pewien czas obserwować ich życie i opisać je. Choć z początku zadaje ona sporo pytań i aktywnie uczestniczy w życiu Danielewiczów i otaczających ich osób, z czasem usuwa się w cień, by w końcu zupełnie zniknąć ze sceny. Swoją drogą – to bardzo ciekawy zabieg literacki.

Mamy tu cały wachlarz postaci – czysto negatywnych (np. pan doktor, który wraz z rozwojem akcji okazuje się być zwykłą szują), neutralnych lub negatywno-pozytywnych (jak np. sąsiad Drążek czy jego współpracownik – Wacek) oraz pozytywnych, do których zaliczają się Paulina i bardzo jej bliski pan Wantuła. Bohaterowie tworzą pary – małżeństwo Danielewiczów, Paulina i p. Wantuła, Drążek i jego żona etc. Jedynym dzieckiem, a równocześnie naprawdę samotną (w dosłownym tego słowa znaczeniu) i cierpiącą postacią okazuje się Krzyś, wbrew swojej woli wplątany w sprawy dorosłych. Bohaterowie Fleszarowej-Muskat powodowani są własnym egoizmem, pogonią za nieuchwytnym szczęściem, ucieczką przed samotnością lub miłosnym zaślepieniem. Normalne, pozbawione niespodzianek, ale nienudne życie na własne życzenie zamieniają w koszmar, z którego nie potrafią się wyplątać. Oprócz własnego szczęścia niszczą spokój dziecka, najbardziej niewinnego w całej tej historii, cierpiącego przez egocentryczne zapędy ojca i zagubioną matkę, którzy z pogoni za własnymi marzeniami zapominają w końcu, że mają dziecko, jednocześnie wciągając je do swoich gierek i wykorzystując fakt, że Krzyś nie potrafi się przed tym obronić. Jedynymi osobami zauważającymi tragedię dziecka są Paulina i p. Wantuła, którzy stopniowo zaczynają zastępować chłopcu rodziców...

Przyznaję bez bicia, że kilka razy miałam ochotę odłożyć „Milionerów” na półkę i nigdy więcej do nich nie wracać. Byłam wręcz pewna, że nie dam rady, nie dociągnę do końca. Nie dlatego, że książka była nudna czy nie interesowały mnie losy bohaterów – wręcz przeciwnie! Lektura wywoływała we mnie jednak tyle emocji, że chwilami naprawdę musiałam robić sobie przerwę i skupić się na czymś innym. Ta powieść doprowadzała mnie do pasji, bezsilnej złości; byłam wściekła na bohaterów, na ich głupotę, egocentryzm, na to, jak strasznie nie myślą! Pana doktorka miałam ochotę złapać za fraki, „pogadać z nim po swojemu, a potem go zakopać w lesie”, a kiedy w końcu faktycznie dostał za swoje, z radości wykrzyknęłam: „I dobrze ci tak, (tu słowo nienadające się do publikacji)!”. Jak widzicie, emocje były i to duże.

Absolutnie nie zaliczam tego faktu na minus! Zadaniem książki jest poruszać, wywoływać u czytelnika reakcję, uczucia, empatię i sympatię lub jej brak w stosunku do opisywanych postaci. Co mi po książce, którą przeczytam, nie zbuduję żadnej więzi z bohaterami, nie przejmę się ich losem, a o lekturze zaraz zapomnę?

Szczególnie, że problematyka opisana w „Milionerach” jest niewydumana, realna. Wszystkie wydarzenia, emocje, postaci, dialogi – wszystko to opisane jest w tak autentyczny sposób, że czytelnik ma wrażenie śledzenia prawdziwych losów prawdziwej rodziny. Historia Danielewiczów to historia z życia wzięta, której bohaterem mógłby być każdy z nas; to historia zwykłej rodziny, mieszkającej w zwykłym domu i mającej tak naprawdę zwykłe problemy – historia, którą teoretycznie można potraktować nie jako fikcję literacką, ale opowieść prawdziwą, która gdzieś tam pewnie komuś się zdarzyła.

Podobnie prawdziwe, ale i smutne jest zakończenie książki. Targana emocjami przez cały czas przy ostatnim zdaniu nie wytrzymałam i rozpłakałam się. Ryczałam jak bóbr przez dobrych kilka minut i w ogóle nie mogłam się uspokoić. Nie tak miała się zakończyć ta historia, nie tak! Podobną reakcję wywołało we mnie jedynie pewne wydarzenie z „Ani z Zielonego Wzgórza” (ci z Was, którzy czytali tę książkę, na pewno wiedzą, którą scenę mam na myśli). Byłam zła na Danielewiczów, wściekła na autorkę, a mimo to niepozbawiona nadziei, ponieważ... istnieje kontynuacja „Milionerów”, którą w przyszłości być może opiszę. Tymczasem musiałam zrobić sobie przerwę od twórczości Stanisławy Fleszarowej-Muskat – nie dźwignęłabym tych emocji drugi raz w tak krótkim czasie. Wam jednak bardzo polecam lekturę pierwszej części, naprawdę warto.

„Milionerów” oceniam na 5 z 5 gwiazdek.
*****

Recenzja pochodzi z bloga Książkowe Powroty: http://ksiazkowepowroty.blogspot.de/
:)

Książki S. Fleszarowej-Muskat kojarzyłam z półki Mamy, jednak nigdy specjalnie mnie nie zaciekawiły. W końcu, po wielu poleceniach i pozytywnych recenzjach postanowiłam spróbować, tym bardziej, że powieść wydawała się dość specyficzna...

...ponieważ składa się prawie z samych dialogów. Pozwolę sobie zacytować samą autorkę: „Milionerzy są powieścią pisaną specjalnie dla...

więcej Pokaż mimo to

Więcej opinii

Aktywność użytkownika Książkowe powroty

z ostatnich 3 m-cy

Tu pojawią się powiadomienia związane z aktywnością użytkownika w serwisie


statystyki

W sumie
przeczytano
112
książek
Średnio w roku
przeczytane
6
książek
Opinie były
pomocne
174
razy
W sumie
wystawione
111
ocen ze średnią 7,7

Spędzone
na czytaniu
627
godzin
Dziennie poświęcane
na czytanie
6
minut
W sumie
dodane
0
cytatów
W sumie
dodane
2
książek [+ Dodaj]